- promocja
Expeditionary Force. Tom 9. Walkiria - ebook
Expeditionary Force. Tom 9. Walkiria - ebook
Ziemię czeka zagłada. Piratom pozostaje jedynie przetransportowanie kilku tysięcy Ziemian w bezpieczne miejsce, zanim kosmiczni najeźdźcy zniszczą ojczystą planetę ludzi.
Choć to niezupełnie prawda. Pułkownik Joe Bishop i jego załoga mogą zrobić coś jeszcze. Zadać nieprzyjacielowi tak druzgocący cios, by pożałował, że kiedykolwiek usłyszał o Ziemi i jej mieszkańcach.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-50-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Złowieszczą, pełną napięcia ciszę układu gwiezdnego Koprahdru zakłóciły bliźniacze rozbłyski promieni gamma, gdy para maxolhxańskich niszczycieli w zwartej formacji zakończyła skok cztery minuty świetlne od jedynej zamieszkanej planety. Świat ten był martwą skałą, nieco mniejszą od Marsa, orbitującą wokół gwiazdy tak blisko, że powierzchnia zwrócona ku niej nagrzewała się do temperatury, w której topniały metale. Nikt nie chciał stale mieszkać na tej spalonej słońcem pustyni. Trzysta przebywających tam osób albo prowadziło badania naukowe związane ze zmienną gwiazdą, albo służyło naukowcom wsparciem, albo też należało do rodzin nieszczęśników, którym po prostu przypadło to zadanie. Jedynie szesnastu badaczy czuło autentyczną ekscytację, znalazłszy się w najlepszym miejscu na terytorium Bosphuraqów, gdzie mogli szlifować swoje specjalizacje.
Jeszcze do niedawna ośrodek badawczy w układzie Koprahdru był odosobniony, nudny i ogólnie rzecz biorąc, cierpiał na spadek morale, nie stanowił jednak zagrożenia. Moduły z kwaterami pozostawały zakopane głęboko w stabilnym skalnym podłożu, chronione przed okresowymi erupcjami gwiazdy. Chyba że wystąpiłby szczególnie gwałtowny wybuch, nieprzewidziany przez zespół, którego cała kariera skupiała się na rozumieniu i prognozowaniu fluktuacji gwiazdy. W takim przypadku ośrodek znalazłby się w poważnym niebezpieczeństwie, a naukowcy mogliby się ekscytować jedynie przez krótki czas, zanim zapadające się podłoże zmiażdżyłoby ich kwatery.
Taka ewentualność była jednak mało prawdopodobna.
Jeszcze do niedawna za mało prawdopodobny uznawano także atak na odizolowany, nieistotny obiekt, zwłaszcza atak ze strony patronów Bosphuraqów. Może Jeraptha, Thuranie, czy inne istoty o równoważnej technologii mogłyby w ostateczności zainteresować się zakłóceniem prac badawczych, gdyby nie miały nic innego do roboty. Nikomu nie przychodziły na myśl powody, dla których Maxolhxowie mieliby zwrócić uwagę na nudne wydarzenia w układzie Koprahdru.
Tak było do czasu, aż zdarzyło się coś niewyobrażalnego.
Do czasu, kiedy klienci zarozumiałych Maxolhxów zaczęli stanowić rzeczywiste zagrożenie dla patronów.
*
Mieszkańcy ośrodka badawczego z lękiem obserwowali niebo, odkąd przelatujący lotniskowiec wypuścił drona kurierskiego, który przemknął obok planety, by dostarczyć szokujących i bardzo złych wieści. Grupa zbuntowanych Bosphuraqów najwyraźniej opanowała technologię przekraczającą możliwości samych Maxolhxów i wykorzystała ją, by uderzyć na dwa okręty patronów. Jeszcze bardziej szokujące było to, że inna tajemnicza bosphuracka frakcja wydała niepokornych badawczy i zdradziła Maxolhxom niewiarygodną prawdę w nadziei na wyrozumiałość w nagrodę za współpracę.
Była to złudna nadzieja.
Jak można się było spodziewać, Maxolhxowie niemal automatycznie zareagowali na zagrożenie, bombardując szereg bosphurackich obiektów wojskowych i badawczych, bez względu na to, czy miały one związek z buntownikami i zakazaną technologią. Patronów interesowała tylko bezlitosna kara wobec zdrajców. Sposób i miejsce jej wymierzenia nie grały większej roli. Co więcej, kierując swój gniew wręcz rozmyślnie w stronę niewinnych, Maxolhxowie liczyli, że skłonią innych potencjalnych wiarołomców do przemyślenia zamiarów.
Dlatego też śmierć personelu pomocniczego, małżonków i dzieci naukowców w układzie Koprahdru postrzegano nie jako straty uboczne, ale satysfakcjonujący dodatek.
*
Para niszczycieli mogła wskoczyć na orbitę blisko planety i przypuścić atak prawie od razu, najpierw przebijając podłoże strzałkami elektromagnetycznymi, a potem zrzucając głowice atomowo-kompresyjne w powstałą wyrwę, by zabić wszystkich przebywających pod ziemią. Zamiast tego jednostki zakończyły skok dalej, by ich powolne nadejście wzbudziło grozę wśród bezradnych klientów. Atak przeprowadzono w sposób, który można by opisać jako niefrasobliwy. Broń ładowano niespiesznie, a jedynym celem była całkowita destrukcja. Prawdę mówiąc, oba niszczyciele wyciągnięto niedawno z hangarów, gdzie długo oczekiwały w rezerwie, a załogi nadal pracowały nad osiągnięciem wymaganego poziomu sprawności. Okręty zostały tam podrzucone przez macierzysty lotniskowiec zwyczajnie dlatego, że dowódca grupy zadaniowej uznał, iż niszczyciele muszą się sprawdzić w akcji, a Koprahdru stanowi łatwy cel.
Załoganci potraktowali atak jako rutynowe ćwiczenie i jedynie pobieżnie przeskanowali przestrzeń wokół planety przed obraniem celów dla swojej broni.
Gdyby przeprowadzili dokładniejsze przeszukanie, być może odkryliby, że planeta jest otoczona rojem mikrotuneli czasoprzestrzennych.
*
– Możemy ruszać – oznajmiła Simms beznamiętnie ze stanowiska na mostku „Walkirii”. – Za pięć, cztery…
Siedząc w fotelu dowódcy, który, inaczej niż w „Star Treku”, został umieszczony z prawej strony, abym mógł mieć ogląd wszystkich stanowisk i nie zasłaniał sferycznego wyświetlacza holograficznego z przodu mostka, starałem się emanować spokojem i pewnością siebie. A przy tym jak najlepiej imitować maniery kapitana Jamesa T. Kirka. Potrafiłem tak jak on przechylać się na bok, opierając łokieć na podłokietniku, podbródek na dłoni i mrużąc oczy, jakbym obmyślał kolejną zwariowaną akcję. Albo niefrasobliwie krzyżować nogi i sprawiać wrażenie maksymalnie wyluzowanego. Czy też w zamyśleniu unosić podbródek ze wzrokiem utkwionym w ekranie, by okazać, że w pełni panuję nad załogą i sytuacją.
Aktualnie jednak, zamiast odgrywać Kirka, pozostawałem nerwowym i spoconym Joem Bishopem. Bluza kleiła mi się do pleców i zamiast zachowywać stoicki spokój, bębniłem palcami w konsolę na podłokietniku. Obawiając się, że przez przypadek odpalę jakiś pocisk, zmusiłem się, żeby zwiesić dłoń z boku panelu.
Dlaczego Jim Kirk zachowywał spokój pod presją, a ja nie? Ponieważ on rozładowywał napięcie, obracając piękne kosmitki z całej Galaktyki. Ja mogłem o tym jedynie pomarzyć.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.
*
Skończyliśmy przeprowadzać ostatni scenariusz ataku na trzy dni przed planowaną godziną H. Następnie zarządziłem całodniową przerwę dla załóg obu okrętów. Zbliżyliśmy „Walkirię” do „Latającego Holendra”, by ludzie mogli podróżować lądownikami w tę i z powrotem, zmienić otoczenie i odwiedzić bliskich. Jeśli niektóre z takich wizyt miały bardziej intymny charakter, nie była to moja sprawa. Z pewnością pomogło to natomiast podbudować morale.
Ja zaś spędziłem część tego dnia, grając w gry wideo, zresztą z marnym skutkiem.
Do kitu z takim życiem.
Tak czy inaczej, gdy nadeszła godzina H, byliśmy w stanie maksymalnej gotowości, więc poleciłem Simms wydać rozkaz.
*
Skippy przejął odliczanie od Simms:
– Trzy, dwa, jeden… Zaczynamy przedstawienie!
Nasz masywny krążownik skoczył i znalazł się dwadzieścia dziewięć kilometrów od formacji niszczycieli. Teoretycznie tak bliski skok był niemożliwy, gdyż pole generowane przez nieprzyjaciela miało nie dopuścić do utworzenia tuneli skokowych. W Pułapce na Karaluchy roznieśliśmy na strzępy okręt Maxolhxów, skacząc lądownikiem prosto na niego. Taki wyczyn był możliwy wyłącznie dzięki wspaniałości Skippy’ego. Wówczas jedyne utrudnienie stanowił fakt, że przez masę wrogiej jednostki punkt wyjścia naszego tunelu w naturalny sposób oddalał się od celu, więc Skippy musiał to rekompensować. Teraz jednak, w starciu z niszczycielami w Koprahdru, mierzyliśmy się również z polem siłowym zakłócającym proces tworzenia tunelu skokowego. Ta technologia dawała Maxolhxom sporą przewagę. Skopiowali ją od Rindhalu i w przeciwieństwie do większości kradzionych zdobyczy technologicznych wersja maxolhxańska działała lepiej od oryginału. Skippy sądził, że Rindhalu są zwyczajnie zbyt leniwi, by kontynuować prace nad technologią, której nie uważają za niezbędną. Pomniejsze rasy, takie jak Esselginowie, również próbowały podrabiać osiągnięcia pająków, jednak bez skutku.
W każdym razie nawet wspaniałość Skippy’ego miała swoje granice. Gdyby maxolhxański okręt w Pułapce na Karaluchy wykorzystał technologię pola zakłócającego, nie zdołalibyśmy go rozwalić. Podczas walki z niszczycielami dwadzieścia dziewięć kilometrów było najbliższym dystansem, na jaki mógł doprowadzić nas Skippy tak, by przy okazji nie uszkodzić napędu skokowego.
W boju w kosmosie jest to bardzo mała odległość. Nie dała Maxolhxom czasu na wykrycie skoku przychodzącego, zanim nasze pociski elektromagnetyczne zasypały ich tarcze. Na czele każdej serii strzałek leciały wiązki cząsteczkowe, trafiające w ten sam obszar osłon nieprzyjaciela, a za każdą strzałką podążała rakieta. Przy pierwszych dwóch wystrzałach do pocisków załadowano głowice mające posłać falę energii przez tarcze wroga i doprowadzić do przeciążenia generatorów. Skippy w swej wspaniałości potrafił na bieżąco dostosowywać działanie każdej głowicy, by poszczególne skoki energii wywołały maksymalne przeciążenie w określonym generatorze.
Załogi niszczycieli z pewnością nie wiedziały, co się dzieje. Jeden z ich okrętów wskoczył niemożliwie blisko i zaczął ich ostrzeliwać z precyzją, która była osiągalna wyłącznie, jeśli broń otrzymała precyzyjne dane o celu jeszcze przed skokiem. A to również było niemożliwe. Nasze strzałki uderzyły tak szybko po skoku, że na pewno musieliśmy zacząć je ładować do wyrzutni przed zakończeniem skoku. Kolejna niemożliwość.
To wszystko okazało się jednak możliwe, bo trzecia seria strzałek przebiła kadłuby niszczycieli. Rakiety wdarły się przez powstałe dziury. Tym razem znajdowały się w nich głowice mogące zdecydować, czy lepiej będzie dalej osłabiać osłony nieprzyjaciela, czy też przełączyć się na tryb odłamkowy.
Wszystkie głowice, poza jedną, dokonały słusznego wyboru.
Nieprzyjaciel również wykazał się bystrością i zareagował zadziwiająco szybko. W obliczu przytłaczającej siły ognia, gdy generatory tarcz gorączkowo ostrzegały o nadchodzącym przeciążeniu, nie mogąc skoczyć przez pole wytłumiające „Walkirii”, okręty automatycznie spuściły plazmę z reaktorów i pozbyły się magazynowanej energii napędu skokowego. Jednostki Maxolhxów nie przechowywały energii skokowej w prymitywnych kondensatorach, jednak wykorzystywana przez nich technologia miała ten sam słaby punkt. Jedno trafienie w magazyn energii mogło rozerwać okręt.
Oba niszczyciele błyskawicznie okryła mgiełka przegrzanej plazmy, której towarzyszyły jaskrawe łuki elektryczne wyzwolonej energii potencjalnej napędu skokowego. Mgła mogłaby zmylić nasze czujniki namierzające, tyle tylko, że pociski z trzeciego rzutu zdążyły już przeniknąć do kadłubów.
Na wypadek gdybyście nie nadążali, powiem, że nie była to dobra wiadomość dla żadnego z niszczycieli.
„Kula Ognia” Reed, nasz główny pilot, nie czekała na specjalne zaproszenie, by wykonać skok, zanim jednostki wroga wybuchną lub roztoczą wokół nas pole wytłumiające. Nieprzyjaciel również dysponował bronią, a nasze tarcze drżały pod naporem kontrataku z użyciem maserów, wiązek cząsteczkowych, strzałek elektromagnetycznych i bardziej egzotycznych pocisków z energią kierowaną. Rakiety Maxolhxów jeszcze do nas nie dotarły, a to za sprawą naszych wieżyczek obronnych, zestrzeliwujących ich większość.
Reed właściwie nie musiała nic robić. Przed rozpoczęciem ataku zaprogramowaliśmy napęd tak, by automatycznie wykonał skok po trzeciej salwie. Według obliczeń Skippy’ego trzy serie wystarczały podczas walki z małej odległości. Wystarczyło, że Reed będzie na wszelki wypadek trzymać palec nad przyciskiem anulowania poleceń, a system nawigacji zajmie się całą resztą. Ponieważ ustawień nie anulowano, nasz napęd skokowy otworzył lekko niechlujną wyrwę w czasoprzestrzeni i zabrał nas stamtąd. Nieporządek w tunelu skokowym był skutkiem działania pól wytłumiających, które zaczął generować nieprzyjaciel i które na szczęście nie osiągnęły wystarczającej siły. Dzięki temu uciekliśmy z pola walki na chwilę przed tym, gdy oba niszczyciele zostały pochłonięte przez liczne eksplozje.
*
Ruszając do pierwszej prawdziwej bitwy z użyciem nowego, kradzionego krążownika, zachowywaliśmy pewność siebie.
Mimo to stawaliśmy w pojedynkę przeciwko dwóm okrętom. Na pokładach niszczycieli znajdował się taki sam arsenał pocisków, jak w magazynkach „Walkirii”. Nasz krążownik posiadał więcej rakiet i wyrzutni, jednak w szybkiej walce nie miało to znaczenia. Każdy niszczyciel miał działa maserowe i cząsteczkowe o prawie takiej samej mocy jak nasze. My po prostu mieliśmy ich więcej. Dwie wrogie jednostki mogły skierować przeciwko nam około trzydziestu procent niszczycielskiej energii, którą dysponowaliśmy. Im wystarczyło, że nas uszkodzą, natomiast my musieliśmy je roznieść w pył.
Istnieją dwie istotne różnice między niszczycielem a krążownikiem. My przewoziliśmy więcej broni – pocisków, wieżyczek i dział elektromagnetycznych. Powtórzę, że w krótkiej walce, jaką planowaliśmy, większy zasób broni nie zawsze znaczy, że można go wykorzystać. Niektóre działa znajdowały się po drugiej stronie okrętu, więc w praktyce były dla nas bezużyteczne. Pociski upchnięte w magazynkach głęboko pod kadłubem mogły zostać użyte dopiero po przeniesieniu do wyrzutni, a na to nie mieliśmy czasu. Bardziej pokaźny arsenał nie miał więc większego znaczenia podczas bitwy. Liczyła się druga różnica między naszą jednostką a niszczycielem. My mieliśmy o wiele silniejsze opancerzenie i tarcze. Kiedy Skippy ulepszył już i tak solidne generatory osłon, „Walkiria” mogła stanąć bezpośrednio przed niszczycielem, a nawet parą niszczycieli i przyjmować ciosy, jednocześnie kontratakując. W porównaniu z nią niszczyciele były słabo chronione, polegały na prędkości i statystykach, mających nadrabiać braki w pancerzu i ochronie.
Gdyby nieprzyjaciel się nas spodziewał, walka mogłaby być uczciwa.
Ale nie była.
W armii nauczyłem się, że ruszając do uczciwej walki, trzeba poważnie przemyśleć taktykę.
A zatem chrzanić uczciwość.
Nie chciałem dawać nieprzyjacielowi szansy na kontratak. Zamierzałem go rozwalić!
Nasz plan uwzględniał także inne sprzyjające okoliczności. Wskoczyliśmy na długo przed godziną H, uruchomiliśmy wzmocnione pole maskujące, a Skippy rozsiał mikrotunele wokół planety. Znaliśmy dzień i godzinę planowanego ataku nieprzyjaciela, z dokładnością do sześciu godzin, więc dotarliśmy na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, by zastawić sidła. Na naszą korzyść przemawiało posiadanie ciężkiego okrętu, z osłonami ulepszonymi przez Skippy’ego. A także mikrotunele dostarczające superprecyzyjnych danych o namierzaniu do momentu, aż wskoczyliśmy, a Skippy stracił z nimi połączenie. Ostro ćwiczyliśmy, by przygotować się na każdą ewentualność. Działaliśmy z zaskoczenia. A co najważniejsze, był z nami niezrównany Skippy Wspaniały.
Te ostatnie słowa wciąż z trudem przechodzą mi przez gardło.
Podczas walki trwającej niecałe dwanaście sekund od jednego skoku do drugiego wstrzymywałem oddech. Obawiałem się, że karma, wszechświat czy inna siła wyższa wykorzysta bitwę jako doskonałą okazję, by postawić wszystko na jedną kartę i mi dokopać. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, w każdym razie karma postanowiła zaczekać, ciesząc się myślą o zadaniu mi ciosu w jeszcze gorszym momencie.
Najważniejsze, że wyszliśmy z tego cało.
*
Skoczyliśmy zaledwie siedemdziesiąt trzy sekundy świetlne od pola bitwy, więc fotony po walce nie potrzebowały wiele czasu, by nas dogonić.
Powiem wam, że bez względu na to, ile razy biorę udział w kosmicznej bitwie, za każdym razem wydaje mi się dziwna. Fotony pokazały nam nasz obraz. Obraz „Walkirii” sprzed siedemdziesięciu trzech sekund, wyskakującej w rozbłysku gamma i odpalającej działa, jeszcze zanim jej zarys stał się w pełni widoczny. Gdybym podczas ataku przebywał poza okrętem, zobaczyłbym siebie z przeszłości.
Jak powiedziałem, to bardzo dziwne.
Poza tym, jak również wspomniałem, nasz okręt był w pełni widoczny.
Nie uruchomiliśmy pola maskującego.
Chcieliśmy, by Maxolhxowie zobaczyli agresora. I by Bosphuraqowie na planecie widzieli, kto załatwił dwa okręty ich patronów.
Pragnęliśmy, żeby Maxolhxowie dowiedzieli się, co zaszło, i zaczęli się bać. Cała Galaktyka drżała przed kocurami. Najwyższy czas, by i one posmakowały lęku.
Gdy światło wybuchających niszczycieli dotarło do nas na potwierdzenie, że bitwa zakończyła się jednostronnym zwycięstwem, uniosłem gniewnie środkowy palec w kierunku wyświetlacza.
– To za Margaret Adams, skurwiele… – wyszeptałem, drżąc z emocji.
*
Pierwszy atak na Maxolhxów skończył cię całkowitym zwycięstwem, potwierdzającym przechwałki Skippy’ego, jakoby w naszych rękach znalazł się najbardziej wypasiony okręt w całej Galaktyce. Sukcesu nie zawdzięczaliśmy jedynie uśmiechowi losu, ale wytężonej pracy i wnioskom wyciągniętym z licznych błędów.
Może zacznę od początku…