Express Méditerranée, czyli podróż po Morzu Śródziemnym i okolicach - ebook
Express Méditerranée, czyli podróż po Morzu Śródziemnym i okolicach - ebook
„Express Méditerranée” to podróż wśród narodów i kultur wyrosłych wokół Morza Śródziemnego. Podróż po obszarach i epokach pełnych fascynujących postaci: geniuszy i zbrodniarzy, fałszywych bożków i sług bożych. Podróż do Jerozolimy prze Ateny do Lizbony, z częstymi wypadami do Warszawy. Podróż po historii szlakami nieprzetartymi, a w każdym razie niecodziennymi i pasjonującymi.
Jacek Pałasiński, dziennikarz, pisarz, autor setek reportaży, filmów dokumentalnych i programów telewizyjnych, realizowanych w kilkudziesięciu krajach świata. Przez 30 lat mieszkał we Włoszech.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63732-09-7 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem dlaczego, ale ostatnio dość często powraca mi pod powieki widok najbardziej bodaj kuriozalnego pociągu w Europie, tego, który łączy korsykańskie miasto Calvi z leżącą na wschodnim wybrzeżu Bastią. Dwa krzykliwie kolorowe wagoniki z grubej blachy, pozbawione szyb w oknach, jadące po torach położonych bez żadnych umocnień na wydmach. Wiatr od Golfe de Calvi wydmuchuje piasek spod spruchniałych podkładów i zdarza się, że ciuchcia ciągnie całą tę koślawą karawanę przez wiele metrów po szynach zawieszonych w powietrzu.
Wagoniki zostały sklepane byle jak, jeszcze w dziewiętnastym wieku. Główna korsykańska linia kolejowa, Bastia–Ajaccio, uruchomiona została w ubiegłym, nie – w przędubiegłym stuleciu, a dokładniej w 1894 roku. Odnoga do Calvi, łącząca się z głównym traktem w Ponte Leccia, może być nieco późniejsza. Ale swoje lata ma, widać to z każdego centymetra blachy.BRAT DIONIZOS POCIĄGA WINO
Precyzuję stulecie, bo dzisiejsze czasy jakoś wariacko zawirowały i trudno o identyfikację z własną epoką. Nie to, co w przeszłości, kiedy nikt nie miał wątpliwości, do jakiej należy epoki. A dzisiaj?... Okazuje się, że z powodu błędu pewnego średniowiecznego (556) mnicha, niejakiego Dionizosa Exiguusa („Niewystarczającego”, „Nędzarza”, „Drobnego”, choć w Polsce nazywa się go po prostu „Małym”), prawdziwy rok 2000 był w roku znanym nam jako 1996. Albo też może nastąpi w r. 2007...
Dionizos ustalił, że data narodzin Jezusa pokrywa się z datą śmierci Heroda Wielkiego, najprawdopodobniej by nadać jakąś logikę opowieści o rzezi niewiniątek. Herod zmarł jednak w 4 r. p.n.e.
Natomiast z Ewangelii wynika jednoznacznie, że Jezus urodził się w roku spisu powszechnego przeprowadzonego w prowincjach podległych namiestnikowi syryjskiemu Kwiryniuszowi (zwanemu w polskich przekładach Cyrynusem), a więc i w Galilei. Spis ten odbył się jednak w latach 6 i 7 raszej ery.
Ale nawet ta data nie jest pewna; prawdopodobnie miała uzasadniać obecność Józefa w Betlejem. Według przepowiedni Micheasza, Mesjasz musiał się narodzić ze szczepu Dawidowego w Judzie, w Betlejem. Ponieważ jednak rodzina Józefa mieszkała znacznie bardziej na północ, w Galilei, gdzie Jezus się wychował, trzeba było jakoś miejsce narodzin pogodzić z proroctwem. I autor Ewangelii podał, że mieszkańcy Palestyny otrzymali nakaz, by bez względu na to, gdzie się znajdują, powrócili w miejsca, z których pochodzi ich ród. W rzeczywistości jednak namiestnik rzymski takiego rozporządzenia nigdy nie wydał.
Tak czy owak, jeśli jeszcze nie jesteśmy, to zaraz będziemy w XXI wieku. W XXI wieku, którego nie lubię, w którym nie mam czego szukać i który jest mi obcy. Nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z faktem, że jestem reliktem XX wieku. Kto by przypuszczał, że pewnego dnia poczuję na sobie łapę strachu przed nie swoim stuleciem?
Kto by przypuszczał, że pewnego dnia zasiądę w ostatnim wagoniku klownowskiej, operetkowej, anachronicznej kolejki wiozącej mnie znikąd do nikąd w towarzystwie stacjonujących w Calvi żołnierzy Legii Cudzoziemskiej z łbami zwieńczonymi idiotycznymi, białymi kepi?... Choć może to wysmukłe, ołowiane hełmy?... Dzidy w rękach... A może to pastorały?...
Kto by przypuszczał, że przez nieoszklone okno będą mi migać przed oczami dziwni ludzie, dziwne krajobrazy i budowle, aż na którejś z wydm pociąg wypadnie z szyn na przepróchniałym podkładzie i, pogwizdując nie wiedzieć czemu wesoło, wwiezie mnie prosto w otchłanie Morza Śródziemnego?...
ZAWIROWANIA CZASU
Całego tego zawirowania w czasie, z jego bezpośrednimi konsekwencjami, również dla przestrzeni, w ogóle by nie było, gdybyśmy nadal, za Rzymianami, mierzyli czas ab urbe condita, czyli od r. 753 p.n.e. Albo, jak Żydzi, od stworzenia świata, tj. od roku 3760 p.n.e. Coś ich jednak nienajlepiej poinformowano o dacie początku świata; a może sami coś poplątali? Ale nie masz to jak konsekwencja: świat został stworzony pięć tysięcy siedemset sześćdziesiąt kilka lat temu. Jeśli nie wierzycie, spytajcie pierwszego lepszego ortodoksyjnego żyda.
Żydzi poznali metodę układania swojego kalendarza dopiero na początku IV w. Przedtem kalendarz ogłaszany był periodycznie przez Sanhedryn. Po zniszczeniu świątyni, wygnaniu i rozproszeniu Żydów pod koniec I w. n.e. rolę Sanhedrynu przejął patriarcha, który ogłaszał miesiące, daty świąt i sezonów, wysyłając posłańców do wszystkich większych wspólnot żydowskich. W pierwszych wiekach naszej ery również chrześcijanie regulowali swe życie według tego kalendarza. Ta zależność nie spodobała się kapłanom zwycięskiej religii, którzy wymogli na Rzymie zakaz ogłaszania kalendarza przez patriarchę. Nie pozostało mu więc nic innego, jak ogłosić wszem i wobec zasady jego ustalania. Usiłowałem je zgłębić, ale nie na moją to głowę. Zrozumiałem tylko, że najbardziej feralny dla Żydów dzień 9 Av, data zburzenia pierwszej i trzeciej świątyni jerozolimskiej, a także data wygnania Żydów z Hiszpanii, może przypaść równie dobrze w maju, jak i w sierpniu.
Chrześcijanie od pewnego czasu nie upierają się już, że świat został stworzony 4004 lata przez Chrystusem, chociaż nic mi nie wiadomo, by data ta, przyjęta za oficjalną przez biskupa Usshera w r. 1650, sto pięćdziesiąt osiem lat po odkryciu Ameryki, została oficjalnie przez Kościół zdementowana.
Kościół przyznaje jednak oficjalnie, że brat Dionizos popełnił błąd. Nie wyjaśnia tylko, dlaczego. Niewykluczone, że nomen był w tym wypadku omen. Możliwe więc, że Dionizos – wierny swemu imieniu – czuł nadmierną skłonność do dobrego wina i że nie stało mu wiedzy, by brać się za układanie kalendarza.
W ogóle mamy pecha z liczeniem czasu. W najstarszej wersji obowiązującego do dziś (z niewielkimi zmianami) kalendarza rzymskiego było dziesięć miesięcy. To dlatego grudzień nazywa się december (decem – dziesięć), listopad – november (novem – dziewięć) a październik – october, proszę zgadnąć, dlaczego. Kiedy Urbs była condita dopiero od kilkudziesięciu lat, wprowadzono kalendarz oparty na fazach księżyca, dwunastomiesięczny, z wypadającym co jakiś czas miesiącem przestępnym, by fazy księżyca wyrównały się z ruchem ziemi dookoła słońca. Juliusz Cezar zlecił reformę tego kalendarza egipskiemu (choć zhellenizowanemu) astronomowi Sosigenesowi, który wprowadził podział czasu znany w jego ojczyźnie od kilku tysięcy lat. Dzięki niemu od 1 stycznia 45 p.n.e. zamiast przestępnych miesięcy mamy przestępne dni.
Powinniśmy się cieszyć, że nie żyliśmy za Juliusza Cezara. Z wielu powodów – między innymi z tego, że wprowadzenie kalendarza egipskiego spowodowało zamieszanie doprawdy astronomiczne. Wystarczy wspomnieć, że, aby wyrównać zebrane nadwyżki, rok 46 p.n.e. trwał o sześćdziesiąt siedem dni dłużej od pozostałych. Czyż można tak lekkomyślnie podważyć jeden z niewielu pewników, na których opiera się człowiek w swej wędrówce przez ten padół?
Ale nie koniec na tym. Po jakimś czasie okazało się, że i Egipcjanin Sosigenes popełnił błąd. Pomylił się zaledwie o 11 minut i 6,9 sekundy na rok. Ale kiedy w 1582 roku papież Grzegorz XIII zdecydował się skorygować tę pomyłkę, uzbierało się już prawie trzynaście dni.
Papież Grzegorz reformę przeprowadził, ale państwa pozostające w strefie wpływów Konstantynopola, a więc i obrządku prawosławnego, by zrobić mu na złość i udowodnić, że nie ma nad nimi żadnej władzy, nadal używały starego kalendarza. Najdłużej obowiązywał on w Rosji. Niektóre dzieci długo nie mogły zrozumieć, jak to możliwe, że rewolucja październikowa była w listopadzie...NOWY JORK, MORZE ŚRÓDZIEMNE
Wciągu ostatnich dwudziestu lat jechałem autobusem lub innym naziemnym środkiem masowej komunikacji miejskiej może trzy, może pięć razy. Ostatni raz autobusem linii M1 w Nowym Jorku. Za dolara dwadzieścia pięć można się było przejechać od World Trade Center, a więc praktycznie od „dolnego” krańca Manhattanu, aż do Harlemu, przez Union Square i 5th Avenue, wzdłuż Museum Mile przy Central Park East. Za podobną przejażdżkę turystycznym autobusem z londyńskiego demobilu Gray Line żąda dwadzieścia dolarów, choć rano daje się wytargować piętnaście, a jak się jest z ukochaną kobietą, to nawet dziesięć na łebka. M1 jest na dodatek klimatyzowany, co upalnym nowojorskim latem, kiedy temperatura przekracza regularnie 100 stopni Fahrenheita, czyli koło 38 naszych, albo zimą, kiedy lodowaty wiatr od oceanu przenika przez najbardziej nawet puszyste kurtki, decyduje o ujściu z przejażdżki z życiem.
Wariat – pomyślisz. Książkę o Morzu Śródziemnym zaczyna od Nowego Jorku... No tak, ale czy dzisiaj da się cokolwiek zacząć gdzie indziej? Książka jest o Morzu Śródziemnym i okolicach. I wszystko się zgadza. Nowy Jork, chociaż WASP i coloured, wydaje mi się bardziej śródziemnomorski niż – dajmy na to – dzisiejsze Ateny. I co ja na to poradzę?...
Zresztą Nowy Jork nie jest już dzisiaj taki sam jak niegdyś. Ten, który poznałem, przeszedł do przeszłości – jak Jerozolima, Ateny czy Rzym. W Jerozolimie stoi jeszcze rząd kolumn okalających cardo, główną oś komunikacyjną rzymskiego miasta, zbudowanego na ruinach Jerozolimy Chrystusowej; nad Atenami góruje Partenon; w Rzymie zachowała się ruina Koloseum. A w Nowym Jorku wykopano dziurę w miejsce wież WTC, pod którymi latem można było posłuchać dobrego jazzu...
ELEKTRYCZNY MUSIC HALL
Nowy Jork. Miliony ludzi usiłowały określić jakimś odpowiednim przymiotnikiem to miasto, niewątpliwie jeden z cudów nowożytnego świata. Więc i ja spróbuję. Elektryczne.
W Nowym Jorku krew płynie z nowym wigorem, inaczej niż gdziekolwiek indziej. To miasto podnieca. Zachwyca i jednocześnie przeraża. Wzbudza miłość, a jednocześnie strach i nienawiść. Kocioł, w którym smaży się osiem milionów grzeszników, pełen miejscuś i zaułków, w których nie możesz się oprzeć wrażeniu, że jesteś na świecie zupełnie sam. Najeżone nie kończącymi się wieżami, San Gimignano XX wieku, pełne sielsko-bukolicznych pólek, domków i ogródków. Miasto krezusów, przy których bogactwie blaknie bogactwo starożytnych Myken, pełne tysięcy nieszczęśników śpiących zimą na kratach od metra, spod których płynie nieco ciepła. Latem rozżarzone i pozbawione powietrza; zimą lodowaty biegun ekumenosu.
Plączesz się któregoś wieczora po Upper West Side, wracasz z koncertu jazzowego w krzakach, bo trudno to nazwać parkiem, okalających Lincoln Center. Wchodzisz do pierwszego lepszego deli – ni to sklepu garmażeryjnego, ni to restauracji – w którym przy kasie stoi potężny Hindus w czerwonobrunatnym turbanie. Powoli napełniasz domagające się sprawiedliwości kiszki i zadowolony dajesz, wychodząc, quarter’a żebrzącemu młodemu Murzynowi, który natychmiast rozpoczyna swój griotowski taniec dziękczynienia. Opuszcza cię strach – do Harlemu stąd niedaleko – atmosfera robi się przyjemna, braterska, wesoła. Na odchodnym mówisz ciao. Murzyn rozpoznaje w tobie Włocha i rozpromienia się jeszcze bardziej. Ciao, italiano, Colombo, Verrazano, Pavarotti – krzyczy za tobą. Co za wieczór. Co za miejsce.
To wszystko należy już do przeszłości. Może kiedyś wróci, ale nieprędko. Nowojorczycy zgodnie przyznają, że po 11 września 2001 roku ich miasto stało się lepsze, bardziej ludzkie. Nie obowiązuje już zasada „nigdy nie patrz w oczy człowiekowi, który idzie ci naprzeciw”. Można nie tylko patrzeć w oczy, ale wręcz zagadać do nieznajomego w metrze, autobusie, na ulicy. Zmniejszyła się liczba przestępstw – i to nawet bez interwencji Giulianiego i jego następcy Bloomberga. W Nowym Jorku pojawiły się życzliwe uśmiechy. Mijają miesiące, a czar jeszcze nie prysł; ludzie nadal są dla siebie życzliwi! „Efekt zamachów był o wiele większy, niż się spodziewaliśmy” – powiedział Osama do swego saudyjskiego gościa w Kandaharze. O, tak.
Osama, syn Ladena nie mógł wybrać do zaatakowania lepszego miasta niż Nowy Jork, a w tym mieście lepszego obiektu niż World Trade Center, by silniej wstrząsnąć sześcioma miliardami istot ludzkich, by niebezpiecznie zakołysać światową ekonomią, ludzkimi przyzwyczajeniami, sympatiami, upodobaniami. Niektórzy sądzą, że skuteczniej można było doprowadzić do frontalnego starcia cywilizacji, kierując parę porwanych samolotów na kopułę św. Piotra. Sądzę jednak, że reakcja świata nie byłaby tak jednomyślna i stanowcza, a kto wie, czy wszystko nie rozeszłoby się po kościach. Tylko Ameryka jest w stanie zogniskować energię zachodniego świata i skierować ją ku realizacji określonego celu.
Dopiero atak z 11 września 2001 roku w całej jaskrawości rozwiał złudzenie Europejczyków, że ich kontynent jest centrum świata. Osama zaatakował stolicę planety, a w stolicy jej symbol. Od trzydziestu lat nie była nim już Statua Wolności, ale bliźniacze wieże World Trade Center. Rzym może się chlubić mianem stolicy chrześcijaństwa, ale tak naprawdę jest mało liczącym się peryferyjnym miasteczkiem, któremu statusu stolicy odmawia nawet połowa chrześcijan.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------