Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fabryka lalek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fabryka lalek - ebook

„Ostra, przerażająca i cudownie sugestywna opowieść o miłości, sztuce i obsesji” – Paula Hawkins, autorka "Dziewczyny z pociągu".

Wciągająca, mroczna, trzymająca w napięciu aż do ostatniej strony opowieść o pasji oraz niebezpiecznej obsesji.

Londyn, rok 1850. W Hyde Parku powstaje największe wesołe miasteczko, jakie miasto kiedykolwiek widziało. Pośród tłumu gapiów Iris, początkująca artystka, spotyka Silasa. On jest nią wprost oczarowany. Pewnego dnia malarz Louis Frost prosi Iris, by pozowała mu do obrazu. Dziewczyna zgadza się pod warunkiem, że nauczy ją malować. Ale w międzyczasie obsesja Silasa na punkcie dziewczyny rośnie i przyjmuje dramatyczny obrót – mężczyzna wiedziony stworzoną w swojej głowie wizją porywa Iris i zamyka w piwnicy, żeby mieć ją tylko dla siebie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7860-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Obraz

Gdy na ulicach panują największy mrok i cisza, przy biurku w piwnicy pod sklepem sprzedawczyni lalek zasiada dziewczyna. Łysa głowa z porcelany stoi naprzeciwko niej i przygląda się jej pustym spojrzeniem. Dziewczyna wyciska czerwoną i białą akwarelę na muszlę ostrygi, ślini czubek pędzelka i poprawia lusterko przed sobą. Świeca syczy. Dziewczyna patrzy na czystą kartkę zmrużonymi oczami.

Dolewa wody i miesza cieliste kolory. Pierwsze pociągnięcie pędzlem jest zdecydowane jak klaps. Gruby, tłoczony na zimno papier się nie marszczy.

Światło świecy sprawia, że cienie są ogromne, włosy dziewczyny stapiają się z ciemnością.

Maluje. Jedną kreską zaznacza brodę, bielą uwypukla kości policzkowe przechwytujące poświatę płomieni. Wiernie oddaje mankamenty: szeroko rozstawione oczy, zdeformowaną krzywiznę obojczyka. Jej siostra i chlebodawczyni śpią na górze i nawet cichy szelest pędzelka wydaje się ogłuszającym jazgotem gotowym je obudzić.

Dziewczyna ściąga brwi. Namalowała za małą twarz. Chciała nią wypełnić całą kartkę, a tymczasem głowa unosi się nad pustą przestrzenią. Zmarnowała arkusz, na który wydała oszczędności z kilku tygodni. Powinna była najpierw zrobić szkic, nie zaczynać tak pospiesznie.

Przez chwilę siedzi w towarzystwie światła i malunku. Serce kołacze jej prędko; twarz lalki ją obserwuje. Powinna wracać, zanim ktoś ją nakryje. A jednak pochyla się do przodu, nie odrywając wzroku od lusterka, i przyciąga świecę do siebie. To świeca z wosku pszczelego, nie z łoju, wykradziona z tajnego zapasu chlebodawczyni. Dziewczyna zanurza czubki palców w gorącym wosku, który tworzy na nich naparstki. Następnie przesuwa dłoń nad płomieniem i sprawdza, jak długo wytrzyma jego ciepło, aż słyszy, jak skwierczą niewidoczne włoski na palcach.Część pierwsza

W jego sercu zamieszkuje bez wątpienia coś trwałego, a życie jest czymś więcej niż marzeniem

Mary Wollstonecraft, Letters Written During a Short Residence in Sweden, Norway and Denmark (Listy z krótkiego pobytu w Szwecji, Norwegii i Danii, 1796)

Co piękne, cieszyć nigdy nie przestanie:

Zamiast w nicości zginąć oceanie –

Będzie piękniało jeszcze bardziej; stworzy

Cichą altanę, w której głowę złoży

Każdy, kto pragnie śnić słodko, spać zdrowo

John Keats, Endymion (1818), przeł. Stanisław BarańczakSklep Silasa Reeda z osobliwościami starymi i nowymi

Silas siedzi przy stole i trzyma w zagłębieniu dłoni wypchaną turkawkę zwyczajną. W piwnicy jest spokojnie i cicho jak w grobowcu i tylko jego powolny oddech porusza piórami ptaka.

Silas ściąga usta przy pracy; w świetle lampy nie można powiedzieć, by nie był przystojny. Nadal ma bujne włosy, w wieku trzydziestu ośmiu lat nieprzyprószone siwizną. Spogląda za siebie, na szklane słoje ustawione wzdłuż ścian, opisane i wypełnione napęczniałymi zakonserwowanymi okazami. Są tam spuchnięte jagnięta, węże, jaszczurki i kociaki napierające na ścianki swojego więzienia.

– Tylko mi się teraz nie wyrwij, ty mały draniu – burczy Silas pod nosem i cęgami zaciska drut na ptasich pazurach.

Lubi mówić do swoich stworzeń, wymyślać historie tłumaczące, jak trafiły na jego stół. W przypadku turkawki przemyślał kilka scenariuszy – naprzykrzała się na barkach pływających po kanale, założyła gniazdo w żaglu Odyssey – i wreszcie opracował wersję, z której jest zadowolony. Dlatego często strofuje swego towarzysza za jego wymyślony zwyczaj atakowania sprzedawczyni rzeżuchy. Puszcza ptaka, a ten siedzi sztywno na drewnianym słupku.

– Gotowe! – wykrzykuje Silas, odchyla się do tyłu i odgarnia włosy z oczu. – Być może to cię nauczy, żeby nie wytrącać pęczków zieleniny z rąk tej dzierlatki.

Jest zadowolony z wykonanej pracy, tym bardziej że pod koniec musiał się spieszyć, żeby ptak był gotowy na rano. Jest pewien, że przypadnie do gustu artyście. Zgodnie z jego życzeniem wygląda, jakby zrywał się do lotu – jego skrzydła zostały ustawione w perfekcyjne V. Co więcej, Silas miał z tego dodatkowy zysk, bo dorzucił kolejne serce do pożółkłego słoja. Małe brązowe kulki pływają w płynie konserwującym i będzie je można korzystnie sprzedać jakiemuś znachorowi lub aptekarzowi.

Silas sprząta w warsztacie, przeciera blat i układa narzędzia. Wspina się do połowy drabiny, podnosi klapę barkiem, dzierżąc w dłoni turkawkę, i wtedy słyszy gruźlicze charczenie dzwonka.

Ma nadzieję, że to Albie, bo jest jeszcze dość wcześnie. Zostawia ptaka na ladzie i spieszy przez sklep, zastanawiając się, co dzieciak mu przyniesie. Zdobycze chłopaka stają się coraz mizerniejsze – toczone przez czerwie szczury, stare koty ze zmiażdżonymi czaszkami, a nawet przejechany gołąb z krótkim pazurem. („Ale żeby pan wiedział, jak trudno sobie poradzić z handlarzami starzyzną, co zgarniają najlepsze kąski…”). Jeżeli kolekcja ma przetrwać próbę czasu, Silas musi zdobyć coś naprawdę wyjątkowego. Myśli o pobliskiej piekarni przy Strand, która przynosiła właścicielowi marny zysk za sprawą wielkich pełnoziarnistych bochenków nadających się najwyżej na odboje drzwiowe. Piekarz, któremu groziło więzienie z powodu długów, zaczął smażyć truskawki w cukrze i sprzedawać je w słoikach. Jego sklep przeszedł metamorfozę, opisywano go nawet w ulotkach dla turystów.

Problem polega na tym, że Silasowi często się wydaje, że znalazł swój wyjątkowy, niepowtarzalny towar, ale potem kończy pracę i nachodzą go wątpliwości oraz pragnienie czegoś innego. Podziwianym przez niego patologom i kolekcjonerom – ludziom nauki i medycyny takim jak John Hunter i Astley Cooper – nie brakuje okazów. Silas podsłuchiwał rozmowy medyków w tawernach naprzeciwko Kolegium Uniwersyteckiego w Londynie i robił się czerwony z zazdrości, gdy dyskutowali o porannych sekcjach. Brakowało mu ich koneksji, ale Albie na pewno, na pewno, przyniesie mu któregoś dnia coś – dłoń Silasa drży – nadzwyczajnego. A wtedy jego nazwisko zostanie wyryte przy wejściu do muzeum i wszystkie jego prace, cała jego harówka, spotkają się z uznaniem. Wyobraża sobie, jak idzie po schodach z Flick, serdeczną przyjaciółką z dzieciństwa, i jak zatrzymują się na widok napisu „Silas Reed” wyrytego w marmurze. Ona, nie posiadając się z dumy, położy mu dłoń na ramieniu. A on powie jej, że dokonał tego wszystkiego dla niej.

To jednak nie Albie. Każde pukanie i dzwonek przynoszą coraz większe rozczarowanie. Pani przysłała służącą, bo chciała wypchanego kolibra na kapelusz. Chłopak w aksamitnej kurtce szpera wśród okazów i wreszcie kupuje broszę z motylem, którą Silas sprzedaje mu z ledwie wyczuwalnym lekceważeniem. Jego ruchy ograniczają się do wrzucania monet do sakiewki z psiej skóry. W chwilach ciszy między odwiedzinami wodzi kciukiem po fragmencie zdania z „The Lancet”. „Guz od-dziela-jący ko-ko-kość łódkową”. Dzwonek przy drzwiach i pukanie to jedyny rytm życia. Na górze, na poddaszu, znajduje się sypialnia, na dole ciemna piwnica.

„Doprowadza mnie to do rozpaczy – myśli Silas, rozglądając się po ciasnym sklepie – że zarabiam na czynsz najnudniejszymi towarami”. Nie ma wytłumaczenia dla kiepskiego gustu mas. Większość jego klientów nie dostrzega prawdziwych cudeniek – czaszki stuletniego lwa, wachlarza z wyściółki płuc wieloryba, wypchanej małpy w szklanym dzwonie – i zmierza prosto w kierunku gabloty z motylami ustawionej w głębi sklepu. Znajdują się w niej cynobrowe skrzydełka, które Silas umieszcza pomiędzy dwoma szkiełkami. Z niektórych robi medaliony i brosze, inne są tylko ozdobnymi cackami. Głupie bibeloty, które ci ludzie mogliby zrobić sami, gdyby mieli odrobinę wyobraźni, myśli Silas. Tylko malarze i aptekarze płacą za to, co go naprawdę interesuje.

I wtedy, gdy zegar pokazuje jedenastą, słyszy lekkie pukanie i ciche jąkanie się dzwonka w piwnicy.

Spieszy do drzwi. To pewnie głupi dzieciak z dwoma pensami lub Albie, a jeśli on, to zapewne przyniósł kolejnego przeklętego nietoperza lub parszywego psa, który nadaje się najwyżej na gulasz. A mimo to serce Silasa bije żwawiej.

– Ach, Albie – mówi, otwarłszy drzwi, i stara się zachować obojętny ton.

Do środka wkrada się mgła znad Tamizy.

Dziesięcioletni dzieciak uśmiecha się do niego szeroko. („Wim, że mam dziesięć lat, bom się urodził w dniu, w którym królowa wyjszła za Alberta”). Pojedynczy żółty ząb sterczy z jego górnego dziąsła jak ostrze gilotyny.

– Mam dla pana cuś świżego – mówi.

Silas wygląda na ślepy zaułek, na rząd pustych, popadających w ruinę domów, które przypominają pijaków; każdy kolejny pochyla się do przodu bardziej od poprzedniego.

– Pokaż, dzieciaku – odpowiada i szczypie chłopca w brodę, żeby pokazać swoją wyższość. – Co tam masz? Przednią kończynę megalozaura czy może głowę syreny?

– W kanale Regents jest trochu za zimno dla syren, psze pana, a to drugie stworzenie, mega-coś-tam, kazało powiedzieć, że zostawi dla pana kolano, jak wykituje.

– To miłe z jego strony.

Albie chucha w dłonie.

– Mam tu prawdziwy skarb i nie rozstanę się z nim za mniej niż dwa szylingi. Ino nie jest taki zakrwawiony, jak pan lubi.

Chłopak rozplątuje sznurek worka. Silas śledzi ruchy jego dłoni. Z worka bucha odór psującego się mięsa, słodki i odstręczający. Silas zasłania nos. Nie znosi zapachu śmierci; w jego warsztacie jest czysto jak w laboratorium, a on codziennie walczy z pyłem węglowym, drobinami sierści i smrodem. Miałby ochotę odkorkować miniaturową szklaną butelkę z olejkiem lawendowym, którą nosi w kamizelce, żeby przysunąć ją do górnej wargi, ale nie chce dekoncentrować chłopaka – w najlepsze dni Albie ma zakres uwagi ryjówki.

Smarkacz puszcza do niego oko i szamoce się z workiem, jakby jego zawartość żyła.

Silas zmusza się do uśmiechu, ale to sztuczny uśmiech. Nie znosi, kiedy ten łobuz, ten ulicznik, się z nim droczy. Wracają wtedy wspomnienia, jaki on sam był w wieku Albiego, gdy biegał z ciężkimi workami z mokrą porcelaną po fabryce, a ramiona go bolały od kułaków matki. Zastanawia się, czy udało mu się tak naprawdę oddalić od tamtego życia, skoro nawet teraz pozwala, żeby drwił z niego urwis z jednym zębem.

Jednak Silas milczy. Udaje, że ziewa, niemniej przygląda się chłopakowi krokodylim wzrokiem – nie mruga powiekami, co zdradza, że jest zainteresowany.

Albie szczerzy się w uśmiechu i wyciąga z worka dwa martwe szczenięta. A przynajmniej tak się Silasowi wydaje, ale gdy chwyta kończyny, zauważa tylko jeden kark z luźną skórą. Jedną szyję. Jeden łebek. Z pękniętą czaszką.

Wciąga głośno powietrze, uśmiecha się. Muska palcami spojenie na czubku głowy, żeby się upewnić, że to nie sztuczka. Nie zdziwiłby się, gdyby Albie zszył dwa psy, skoro mógłby na tym zarobić kilka pensów więcej. Podnosi je, ogląda pod światło przy lampie, ściska osiem łapek, kamyczki kręgów.

– A więc to tak – wzdycha. – No właśnie.

– Dwa szylingi – oznajmia Albie. – Ani pensa mniej.

Silas śmieje się i wyciąga sakiewkę.

– Jeden szyling. I możesz zajrzeć do mnie do warsztatu.

Albie kręci głową, cofa się w uliczkę i rozgląda. Po jego twarzy przemyka coś na kształt strachu, ale znika, gdy Silas wciska mu monetę w dłoń. Albie chrząka i z odrazą spluwa na bruk.

– Ino szyling? Chłopak ma z głodu umrzeć?

Silas zamyka drzwi i ignoruje walenie w nie pięścią.

Opiera się o ladę. Sprawdza, czy szczenięta nadal tam są, i tuli je do siebie jak dziecko tuliłoby lalkę. Dynda osiem łapek pokrytych sierścią. Szczenięta są miękkie jak krety. Wyglądają tak, jakby nie było im dane zrobić nawet jednego oddechu.

Wreszcie je ma. Swoje konfitury z truskawek.Chłopak

Po tym jak Silas zamknął drzwi, Albie zagryza szylinga między przednim zębem a dziąsłem, w zasadzie nie wiadomo po co, tylko dlatego, że widział siostrę, gdy tak robiła. Ssie monetę. Ma słodki smak. Jest zadowolony; nie liczył na dwa szylingi. Lecz jeśli prosisz o dwa, a dostajesz jednego, to co byś miał, gdybyś prosił o jednego? Wzrusza ramionami, wypluwa monetę na dłoń i wpycha do kieszeni. Kupi sobie na obiad miskę gotowanych wieprzowych uszu, a resztę odda siostrze. Najpierw jednak musi wykonać inne zadanie, a już jest spóźniony.

Obok worka na martwe zwierzęta leży drugi jutowy worek z małymi spódniczkami, które uszył w nocy. Zawsze uważa, żeby nie pomylić worków. Czasami, kiedy oddaje worek w sklepie z lalkami, jest przekonany, że je pomylił, i strach przeszywa mu serce jak strzała. Nie chciałby widzieć kwaśnej miny pani Salter, gdyby po otwarciu worka zobaczyła szczury toczone przez czerwie.

Chucha w małe pięści, by je rozgrzać, i rusza biegiem. Pokonuje ulice zygzakiem na swoich rachitycznych pałąkowatych nogach. Biegnie na zachód, przez błoto Soho. Wyniszczone dziwki wodzą oczyma za jego pędzącymi kończynami, niczym zmęczone koty obserwujące muchy.

Albie dociera do Regent Street, zerka na sklep oferujący sztuczne szczęki za cztery gwinee, dotyka językiem jedynego zęba, a potem wpada prosto pod konia. Ten staje dęba. Chłopak odskakuje i maskuje przerażenie krzykiem skierowanym do woźnicy:

– Uważaj, człeku!

I zanim mężczyzna zdąży coś do niego odkrzyknąć albo smagnąć go batem, Albie przebiega na drugą stronę ulicy i przekracza próg Imperium Lalek Pani Salter.Imperium Lalek Pani Salter

Iris wodzi paznokciem kciuka po szwach miniaturowych spódniczek, gotowa zgnieść pancerz pchły, jeśli na jakąś się natknie. Chwyta luźną nitkę i wiąże na niej supełek.

Chociaż zbliża się południe, pani Salter jeszcze nie rozpoczęła dnia. Rose, bliźniaczka Iris, siedzi za nią i szyje z pochyloną głową.

– Przynajmniej nie ma pcheł. Musisz jednak zwracać większą uwagę na nitki – upomina Albiego Iris. – W mieście jest pełno szwaczek, które sprzedałyby własne niemowlę, byle móc podebrać twoją robotę.

– Ale, psze pani, siostra ma grypę i opiekowałem się nią przez całą noc. Już kilka dni nie mogę iść na łyżwy, a to niesprawiedliwe.

– Biedactwo. – Iris się rozgląda i widzi, że Rose jest zajęta. Ścisza głos: – Musisz jednak pamiętać, że pani Salter to diabeł wcielony, nie kobieta. Nigdy nie dbała o sprawiedliwość. Widziałeś kiedyś jej język?

Albie kręci głową.

– Jest rozwidlony.

Uśmiech chłopca jest tak szeroki, tak szczery, że Iris ma ochotę go objąć. Brudne blond włosiny, jedyny ząb, umorusana sadzą twarz – to wszystko nie jego wina. W innym życiu mógłby się urodzić w ich rodzinie w Hackney.

Iris wpycha do worka kolejną partię materiału, jeszcze raz upewnia się, że Rose nie patrzy, i daje dzieciakowi sześciopensówkę. Zamierzała wydać ją na nowy arkusz papieru i pędzel.

– Kup rosół dla swojej siostry.

Albie gapi się na monetę z wahaniem.

– To nie jest psikus – mówi Iris.

– Dziękuję, panienko – odpowiada chłopak. Oczy ma czarne jak łebki szpilek.

Zabiera szybko monetę, jakby się bał, że Iris mogłaby zmienić zdanie, i wypada ze sklepu, niemal pod nogi włoskiego kataryniarza, który wali go laską.

Iris patrzy za Albiem i pozwala sobie wciągnąć powietrze. Może gagatek jest brudny, ale dlaczego zawsze tak cuchnie rozkładem?

***

Wąski sklepik przy Regent Street tkwi pomiędzy dwiema konkurującymi ze sobą cukierniami. Z powodu pęknięć komina Imperium Lalek Pani Salter wypełnia zawsze woń syropu cukrowego i przypalonego karmelu. Iris śni się czasami, że je cukierki i wiśniowe galaretki, idealne ciasteczka z pofalowanymi brzegami i bitą śmietaną albo jedzie do pałacu Buckingham na słoniu z piernika. Kiedy indziej śni się jej, że tonie w bulgoczącym syropie.

Gdy pani Salter przyjęła siostry Whittle na naukę (dla Iris nadal pozostaje zagadką, czy jej chlebodawczyni miała męża), Iris urzekł jej salon. Spodziewała się, że ze względu na swój zdeformowany obojczyk i blizny po ospie Rose trafią do magazynu w piwnicy. Tymczasem zaprowadzono je do pełnego złoceń pomieszczenia na piętrze sklepowym, gdzie zainteresowani klienci mogli je obserwować przy pracy. Iris dostała farby w proszku i pędzelki z lisiego włosia – miała zająć się malowaniem stóp lalek, a także dłoni i twarzy. Wiedziała, że przed nią niekończące się godziny pracy, ale zachwycała się zajmującymi całą ścianę salonu hebanowymi półkami, na których siedziały ciasno upchnięte porcelanowe lalki. Było tam ciepło i widno; świece skwierczały w złotych kinkietach, a w kominku w rogu palił się ogień.

Teraz jednak, gdy siedzi przy biurku obok siostry, trzymając w dłoniach lalkę z porcelany i wytarty pędzel, z trudem panuje nad ziewaniem. Nie potrafiłaby sobie wyobrazić takiego wyczerpania, harówki tak nieznośnej – jakby sklep był fabryką. Dłonie ma czerwone i spękane od zimowego chłodu, lecz kiedy smaruje skórę łojem, pędzel wyślizguje się z palców i lalki mają rozmazane usta i policzki. Rozgląda się, patrzy na regały – nie z hebanu, tylko z taniego dębu pomalowanego na czarno, na pozłotę łuszczącą się z kinkietów pod wpływem gorąca płomieni i na to, co lubi najbardziej: wydeptany ślad na dywanie w miejscu, gdzie pani Salter chodzi codziennie, łysy bardziej niż głowa gospodyni. Mdły zapach z cukierni, zaduch panujący w pomieszczeniu i rzędy patrzących przed siebie lalek sprawiają, że sklep przypomina kryptę. Iris miewa niekiedy problemy ze złapaniem tchu.

– Nie żyje? – szepcze do swojej siostry bliźniaczki i podsuwa jej dagerotyp.

Mały obrazek w sepii przedstawia dziewczynkę z rączkami grzecznie splecionymi na kolanach. Iris zerka na panią Salter, która weszła do sklepu i usiadła przy drzwiach. Grzbiet Biblii skrzypi, gdy kobieta otwiera księgę.

Rose usiłuje uciszyć siostrę spojrzeniem.

To jest jedna z nielicznych rozrywek Iris, choć budzi w niej poczucie winy: zastanawia się, czy dzieci z dagerotypów żyją czy nie. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu lubi wiedzieć, czy robi lalkę pogrzebową, która znajdzie się na grobie zmarłego dziecka, czy też taką, którą będzie się bawił żywy szkrab.

Pani Salter czerpie znaczną część dochodu właśnie z usługi pogrzebowej. Przyszła zima, więc chłód i choroby podwoiły liczbę zamówień, zatem dziewczęta pracują często nie po dwanaście, tylko po dwadzieścia godzin. „To zrozumiałe – mawia pani Salter swoim głosem dla klientów – i zupełnie naturalne, że chce pani oddać cześć duszy ukochanej zmarłej. Jak napisano w Drugim Liście do Koryntian: «Mamy jednak nadzieję… i chcielibyśmy raczej opuścić nasze ciało i stanąć w obliczu Pana». Dusza odeszła, a ta lalka jest symbolem ziemskiej powłoki, którą po sobie zostawiła”.

Wydedukowanie, czy dziecko z obrazka żyje, bywa niekiedy trudnym zadaniem, ale Iris nauczyła się rozpoznawać subtelne wskazówki. Czasami jest łatwo. Dziecko zdaje się spać otoczone kwiatami. Zdarza się, że widać jakąś podporę, albo nawet osobę podtrzymującą maleństwo, zamaskowaną, by wyglądała jak tapicerowany mebel; jeśli na dagerotypie są też inne osoby, przedstawia się je niewyraźnie i tylko wizerunek dziecka cechuje się perfekcyjną nieruchomą wyrazistością.

– Żyje – stwierdza Iris. – Oczy ma rozmazane.

– Cisza! Nie będę tolerowała rozmów – warczy pani Salter, która wybucha gwałtownie jak płomień zapałki.

Iris zwiesza głowę i dodaje odrobinę więcej różu do farby, którą namaluje kreskę pomiędzy wargami lalki. Nie podnosi wzroku, bo nie chce, by pani Salter uszczypnęła ją w zgięciu łokcia.

Dziewczęta siedzą obok siebie przez cały dzień, nie odzywając się, prawie się nie poruszając, i robią sobie przerwę wyłącznie na posiłek składający się z chleba z tłuszczem z pieczeni.

Iris maluje porcelanowe twarze, przewleka włosy przez otwory w czaszce i czasami nawija je na wałki rozgrzane na węglach, jeżeli dziecko ma loki. W tym czasie Rose porusza igłą jak smyczkiem skrzypiec. Jej zadanie polega na misternym wykańczaniu spódnic i gorsecików wykonanych nocą przez pośledniejsze szwaczki. Przyszywa drobne perełki, falbanki przy rękawkach, lamówki i aksamitne guziczki wielkości mysiego nosa.

Chociaż bliźniaczki na pierwszy rzut oka wyglądają identycznie, są bardzo różne. W dzieciństwie to Rose uznawano zawsze za tę śliczną, to ona była ulubienicą rodziców i hołubiła to rozróżnienie jak skarb. Obojczyk Iris, który uległ zniekształceniu w czasie porodu i sprawił, że jej lewe ramię jest wychylone do przodu, budził w jej siostrze opiekuńczą życzliwość, która tylko sporadycznie irytowała Iris. („Nie jestem kaleką”, burczała, kiedy Rose nalegała, że poniesie pakunek, i wybiegała do przodu, jakby oczekiwała, że Iris podąży za nią). Owszem, kłóciły się o to, która dostanie większy pieczony ziemniak na kolację, która skoczy dalej, która pisze ładniej. Potrafiły zadawać okrutne ciosy, bo wiedziały, że po każdej sprzeczce się pogodzą, usiądą przytulone przed ogniem i będą marzyć o swoim sklepie, który nazwą Flora, z półkami uginającymi się od ozdobnych przedmiotów w kształcie kwiatów i z kinkietami w formie irysów i róż.

Gdy siostry skończyły szesnaście lat, Rose zachorowała na ospę i ledwie ją odratowano. Powiedziała, że wolałaby umrzeć, kiedy ujrzała swoją twarz i ciało usiane pęcherzami oraz zmętniałe oko, w którym straciła wzrok. Po pęcherzach pozostały dzioby i skóra zrobiła się purpurowa, w dodatku Rose wciąż się drapała. Nogi miała pokryte bliznami. „Dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało?”, zawodziła, a potem, tylko raz, syknęła tak cicho, że Iris nie miała pewności, czy się nie przesłyszała: „To ciebie powinno to spotkać”.

Teraz mają po dwadzieścia jeden lat i włosy tak samo kasztanowe, ale Rose nosi je jak pokutę i zagarnia na twarz, żeby jak najbardziej zakryć dziobate policzki. Iris ma włosy do pasa, splecione w gruby warkocz, a jej skóra jest urągająco gładka i biała. Już się razem nie śmieją, nie szepczą sobie tajemnic. Nie rozmawiają o sklepie.

W niektóre poranki Iris budzi się i widzi, że jej siostra patrzy na nią wzrokiem tak pustym i zimnym, że aż zatrważającym.

***

Iris czuje, że powieki zaczynają jej ciążyć, jakby przyszyto do nich ołowiane ciężarki. Pani Salter obsługuje klientkę, jej głos brzmi jak melodyjny szum.

– Każde zlecenie realizujemy z największą starannością… Czysta porcelana z fabryk z północy… Tworzymy rodzinę… To uczciwe dziewczęta, nie to co te piskliwe modystki o podejrzanej reputacji z Cranbourne Alley.

Iris wbija sobie paznokcie w udo, żeby nie zasnąć. Gdy pochyla się nad pędzelkiem, zastanawia się, czy chwila snu rzeczywiście byłaby taka zła…

– Auć, Rosie – szepcze, siada prosto i rozciera ramię. – Chyba tobie trzeba by wbić igłę, skoro nie panujesz nad rękami.

– Gdyby pani Salter to zobaczyła…

– Nie mogę tego znieść – szepcze Iris. – Nie mogę.

Rose milczy. Przejmuje się strupkiem na dłoni.

– Co byś zrobiła, gdybyśmy mogły stąd uciec? – pyta Iris. – Gdybyśmy nie musiały…

– Mamy szczęście – burczy Rose. – A co mogłabyś robić? Porzucić mnie tutaj, zostać panną lekkich obyczajów?

– Oczywiście, że nie – syczy Iris w odpowiedzi. – Chciałabym malować prawdziwe obrazy, a nie wiecznie te oczy, usta i policzki, i… – Nie zdając sobie z tego sprawy, zaciska pięść. Rozluźnia ją, stara się myśleć o bólu, jaki zadaje siostrze. Ale przecież ona nie zachorowała z winy Iris, a mimo to karze ją codziennie, odmawia jej jakiejkolwiek czułości. – Nie mogę znieść tego życia w norze madame Szatan.

W drugim końcu sklepu pani Salter odwraca głowę gwałtownie jak sowa. Ściąga brwi. Rose podskakuje i kłuje się igłą w palec.

Wiatr zatrzaskuje drzwi. Iris wysila wzrok, by zobaczyć coś za brudnymi szybami. Widzi jadące powozy i wyobraża sobie siedzące w nich damy.

Zagryza wargę, strząsa nadmiar błękitnego proszku z pędzelka i ponownie zanurza go w butelce z wodą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: