- W empik go
Facet. Po męsku o związkach - ebook
Facet. Po męsku o związkach - ebook
Kolejne opowiadania autora cykli: Single, Ludzkiego zdjęcia.
W tym zbiorze opowiadań motywem przewodnim jest miłość – konsekwencje jej porzucenia, poszukiwania w nieodpowiednim miejscu i czasie oraz niedostrzeżenia szczęścia, gdy jest blisko. Niezwykle wartka akcja, nieprawdopodobne zdarzenia, zwroty akcji, naturalistycznie przedstawione relacje między kobietami a mężczyznami. Tytuły przewrotnie określają treść opowiadań.
Pierwsze opowiadanie - „Interes życia" – to opowieść piękna, przekonująca, z nutką romantyzmu. Spotkamy w nim wiele barwnych postaci, jakże znanych z codziennego doświadczenia. Ludzie ci prezentują różne typy zaangażowania w życie, emocje. Motywy działania bohaterów są połączone bardzo trafnie i ciekawie - czytelnik się nawet nie połapie do końca, do czego zmierza akcja. Trzyma w napięciu i to napięcie pozostaje i wręcz rośnie na końcu, a potem pozostawia mocne wspomnienie. Świetnie zobrazowanych zostało kilka motywów: singla, choroby, samotności, szukania przyjemności za pieniądze, spotkania kolegów po latach i skonfrontowania ich doświadczeń z własnym podejściem do życia. Ciekawie został przedstawiony wątek młodych partnerek przewijających się w życiu głównej postaci, starszej "mamuńki", wspominania dawnej miłości, straty i finansowej, i emocjonalnej (różnych postaci). Nie dowiadujemy się niemal niczego na temat wyglądu wyidealizowanej miłości Andrzeja, a mimo to postrzegamy ją jako piękną kobietę. Zakończenie jest niezmiernie zaskakujące i dające do myślenia. Można byłoby napisać, że miłość porzucona okłamana wróciła w najmniej spodziewanym momencie.
Drugie opowiadanie - „Naga prawda” – jest zupełnie inne. Historia opowiedziana została z perspektywy młodego mężczyzny, który nie widzi szansy spełnienia ani w życiu prywatnym, ani w zawodowym. Nie może się odnaleźć, dopada go frustracja - i totalna beznadzieja. Usiłuje się jakoś wyrwać z tej sytuacji, ale okazuje się, że brnie dalej. W opowiadaniu zostają skonfrontowane dwa sposoby podejścia do relacji damsko-męskich. Emil prowadzi jakąś bliżej nieokreśloną walkę wewnętrzną - próbuje spojrzeć na seks z różnych perspektyw, przełamać i zacząć nawiązywać normalne relacje z dziewczynami. Świetnie został wpleciony wątek jego rodziców, domu – który ma ogromny wpływ na działanie. W opowiadaniu jak zwykle u tego autora, nie mamy gotowych biało-czarnych charakterów, tylko są różne odcienie szarości w odniesieniu do postaci. Emil wydaje się dobry, uczuciowy, poważny, ale zarazem niekiedy postępuje interesownie, by wzbudzić zainteresowanie płci przeciwnej z określonej subkultury. Arek niby jest zły, wyuzdany, egoistyczny, ale nie jesteśmy do końca pewni, czy krzywdzi swoje partnerki, bo w końcu same się o to proszą. W sumie obaj są też zakładnikami - jeden swoich ograniczeń moralnych, powściągliwości, a drugi rozpusty. I w sumie żaden nie ma perspektywy zmiany życia. Opowiadanie może razić naturalistycznymi opisami. Miłość poszukiwana jest przez obu w zupełnie nietrafionym czasie i miejscu.
Trzecie opowiadanie - „Po prostu piękne ciacho” trudno jednoznacznie określić. Opowieść przedstawiona została oczyma dojrzałego mężczyzny - może biologicznie, ale nie emocjonalnie. Arnold skupiony na własnym ciele mało rozumie z otaczającej rzeczywistości. Niezwykle trudno ocenić tą postać, który z jednej strony zabiega o biologiczny byt rodziny, a z drugiej zatraca się w ćwiczeniach kulturystycznych. Do myślenia daje kompletny brak właśnie procesów myślowych głównego bohatera. Splot różnych okoliczności powoduje, że dostaje od losu niesamowite szczęście, ale czy w odpowiednim czasie potrafi to docenić? Barwny język – znów może razić naturalizmem, ale oddaje emocje głównej postaci. Wydaje się, że Arnold zrozumiał istotę miłość zbyt późno i zabrakło czasu, by czerpać niej szczęście.
Martin Cross
Rocznik 1968, Wielkopolanin, absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. Realizuje się w trzech projektach: krótkich opowiadaniach obyczajowych, dłuższych nowelach fantastycznych i długich thrillerach. Pracuje w instytucjach samorządowych. W dniu jego 44 urodzin Majowie zaplanowali koniec świata...
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-165-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śląsk, wiosna 2010.
„Jak długo jeszcze będę płacić za to, że kiedyś nie walczyłem o miłość? Ile przede mną związków bez sensu i przyszłości?” Andrzej Sumak rozmyślał zdenerwowany nie mogąc zebrać chaotycznych myśli. Samolot, który miał ich zabrać do Polski, był już mocno opóźniony, gdyż z powodu zagrożenia terrorystycznego wszystkich dokładnie sprawdzano. To był prawdziwy test na opanowanie, bo gderliwość Natalii, wakacyjnej partnerki, osiągnęła apogeum. Przez dziesięć dni ciągle się irytował właśnie z tego powodu. Teraz szczebiotała, a on układał w głowie plan, co musi zrobić w interesach, jak tylko wróci do kraju. W końcu ostentacyjnie włożył do uszu słuchawki, i włączył muzykę. Nie zrozumiała - gadając podeszła z drugiej strony. Zdenerwował się, i poczuł lekkie ukłucie w okolicach mostka. Miał nadzieję, że chociaż miejsca w samolocie dostaną oddzielnie, ale jak pech, to do końca, siedzieli obok siebie, a ona cały czas coś opowiadała. Na pokładzie samolotu serwowali tylko popularną whisky. Mężczyzna przemógł się i wypił dwie buteleczki. Trochę to go uspokoiło. Ból ustąpił, i nawet zasnął ze słuchawkami na uszach. Po przebudzeniu odliczał czas, aż koła samolotu dosięgną polskiej ziemi. Na szczęście lot z Krety do Katowic nie trwał długo. Pilot tłumaczył, że to dzięki pomyślnym wiatrom. Andrzej opuścił pokład samolotu, i wsiadł do podstawionego autobusu. Jako jeden z pierwszych podszedł do taśmy z bagażami. Swoją walizkę z rzeczami kobiety odnalazł od razu, ale walizek Natalii oczywiście nie było. Na samą myśl o nich znów się zdenerwował, bo z pakowaniem rzeczy też był kłopot. Partnerka nakupiła tyle ubrań, że musiał wyrzucić kilka swoich ulubionych ciuchów, by mogli zmieścić się w limicie kilogramów. W podręcznym bagażu miał najlżejsze ubrania, i wybrane kosmetyki, które uchronił przed wyrzuceniem. Nic więcej nie zdołałby tam wcisnąć. Uznał, że ten wakacyjny wyjazd to była prawdziwa gehenna.
Po kilkunastu minutach odnalazł wszystkie bagaże, przyprowadził wózek wrzucił torby, i cierpliwie czekał na Natalię. Nie chciał sam go pchać, bo znów poczuł niespodziewany niepokój, i lekki ból w mostku. Nagle jakiś mężczyzna z tyłu zawołał:
– Witaj, Andrew! Co u ciebie słychać, stary?
Przestraszony Sumak, by zobaczyć kto go woła, energicznie odwrócił się, ale przy bólu, jaki dokuczał, nie był w stanie tego zrobić szybko. Nie miał nastroju na głupie żarty, zwłaszcza na lotnisku. Po woli skręcił głową chcąc zbesztać człowieka, ale zobaczył swego kumpla z liceum – Patryka Królikowskiego uśmiechnął się lekko zmieszany. Nie chciał, by ktoś ze znajomych widział go z młodszą o kilkanaście lat kobietą.
– Cześć. Kupę lat.
– Patrz, jakiego mam dziś fuksa!
– Tak?!
– Jesteś drugim kumplem z ogólniaka, jakiego spotykam na lotnisku.
– No widzisz, jaki fart?
Andrzej nie chciał rozwijać rozmowy. Partnerka na szczęście gdzieś się zawieruszyła. A przez swe roztargnienie robiła to bardzo często. Nigdy nie wiedział, gdzie jest, i nawet gdy był w pobliżu – potrafiła się zgubić. Teraz błogosławił jej roztrzepanie, ale na greckiej wyspie tym zachowaniem doprowadzała go do pasji, gdyż większość czasu spędzał na poszukiwaniach. Jak się przekonał – ona właśnie taka była: gdy jej potrzebował – nie mógł znaleźć, z kolei jak chciał być chwilę sam – nie dawała się zbyć.
– Wiesz, że widziałem Błażeja?
Andrzej nie miał wątpliwości, o kogo chodzi. Razem kiedyś tworzyli kapelę reggae. On z urodą południowca grał na gitarze. Patryk z postępującym łysieniem, którego przezywali „Patson”, grał na basie. Jedyny fizyczny w zespole – jak na niego mówili - perkusista Marek, zaćpał się kilka lat temu. Blondyn Błażej był od nich o dwa lata młodszy, i doskonale grał na syntezatorach – dzięki temu zawładnął umysłami wszystkich licealistów. Dodatkowo był niesamowitym kawalarzem, no i miał rzadko spotykane imię. Pamięć przywołała wszystkie kawały, jakie robili w szkole. Klawiszowiec ciągle żartował z nazwiska Andrzeja: „Sumak kumak”, a nazwisko kolegi pochodziło od bardzo charakterystycznej rośliny. Do Błażeja to nie docierało i chociaż w rewanżu Andrzej usiłował z niego kpić, nie robiło to na koledze żadnego wrażenia. Zapytał:
– Konopińskiego?
– Tak.
– Co u niego?
– Pracuje tutaj stary, jako celnik.
– Tak?! – bezwiednie odpowiedział, ale zaraz dodał: – Jako kto? On? Tutaj?
Sumak był szczerze zaskoczony informacją. Rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem klawiszowca, ale nikogo znajomego nie zauważył. Z tego co wiedział, Błażej miał niesamowitą głowę do interesów. Skończył szkołę handlową, i wszyscy znajomi z liceum uważali, że jeśli nie poprowadzi jakiegoś biznesu, to zostanie kabareciarzem. Ale że skończy jako celnik? Urzędnik aparatu represji finansowej? Wprost niewiarygodne. Nikt z dawnych znajomych by nie uwierzył. Ta informacja zaintrygowała Andrzeja. Od razu pomyślał, że to jakieś zrządzenie losu, a dawny kolega pomoże rozwiązać najnowszy kłopot. Postanowił skorzystać z okazji i zapytał:
– Masz do niego jakiś kontakt, Patson?
– Nie, ale mogę mieć. Masz moją wizytówkę. Ja muszę już lecieć.
– A dokąd?
Patryk nie odpowiedział, tylko pokiwał głową, i pokazał, że jak zwykle gdzieś się śpieszy. Wyciągnął swoją wizytówkę, podał ją. Gwałtownie wyrwał dłoń z uścisku kolegi, i zaczął się szybko oddalać. Andrzej zdążył tylko krzyknąć:
– A skąd przyleciałeś, Patson?
– Lecę do Rzymu!
– Jasne – uśmiechnął się z niedowierzaniem Sumak – to co robisz na terminalu przylotów?
– Pomyliłem się stary. Cześć. Zadzwoń do mnie za tydzień.
– A gdzie jest Błażej?
– Niedaleko.
– Gdzie?
– Nie mogę gadać, stary. Śpieszę się. Zadzwoń. Cześć!NAGA PRAWDA
Wielkopolska, Lato 2009
Emil Dzikowski rozpaczliwie pragnął miłości, ale nie miał czasu by ją znaleźć, bo ciągle się uczył lub pracował. Stojąc na przystanku autobusowym, przeklinał w myślach szefa. Od kilku tygodni dla Zenona Zaskrońskiego najważniejsza była kontrola biletów w komunikacji miejskiej w niedzielny poranek. „Trzeba być wyjątkowo durnym – myślał Emil – żeby kontrolę zaplanować o tej porze. Po co? Kto jeździ tak wcześnie rano i to w dzień wolny od pracy? Tylko ci, co muszą i robią to rzadko. Wtedy kupują i kasują bilety, bo się boją!”. Niedoświadczony kontroler nie widział sensu w tym co robi, gdyż jeszcze nigdy o tej porze nikogo nie złapał. Wzburzenie potęgował fakt, że od tego tygodnia miał wykonywać pracę samodzielnie. Władze spółki po protestach mieszkańców i miejskich rajców wymyśliły, że kontroler może wchodzić do pojazdu w ciągu dnia sam i tylko raz. Skuteczność natychmiast spadła. Wcześniej jeden kontrolujący wchodził przednimi drzwiami, a drugi tylnymi – zawsze kogoś złapali. Ale radni z powodów ekonomicznych zamierzali przywołać praktyki z zamierzchłych lat, gdy autobusy sprawdzali pojedynczy rewizorzy. Zapomnieli tylko, że wówczas kontrolerzy i kierowcy byli pracownikami tego samego zakładu komunikacji miejskiej, a między nimi istniał swoisty system porozumiewania się: kierowca blokował drzwi, i gapowicz nie miał szans na ucieczkę. Tymczasem przez kolejne lata samorządności demokracji wolnego rynku pasażerowie zyskiwali coraz więcej praw, a kontrolerzy obowiązków. Wyglądało na to, że ci, którzy zlecili im łapanie gapowiczów robią wszystko, by jak najbardziej przeszkadzać. Po takiej zmianie wprowadzonej przez radę miasta wszystkie działania kontrolne stały się zupełnie irracjonalne. Emil rozmawiał o tym ze swoim ojcem Teodorem, który skwitował sprawę krótko: „Masz robotę? To nie myśl. Rób, jak karzą”. Po dłuższych rozważaniach Dzikowski zrozumiał politykę władz miasta, które z jednej strony nie chciały się narażać swoim wyborcom, a z drugiej czyniły pewne działania pozorujące dbałość o finanse i praworządność. Mimo to, nadal się wściekał, bo przez te decyzje zarabiał coraz mniej. Całą złość zamierzał wyładować na pierwszym pasażerze bez biletu.
Wsiadł do autobusu jadącego z sąsiedniego miasta. Negatywne emocje były tak silne, że kontroler nie do końca koordynował ruchy. Wchodząc do pojazdu potknął się o schody, z głowy spadło nakrycie, boleśnie uderzył kolanem w podłogę. Podniósł swoją emo–czapeczkę, otrzepał. Jednak jej nie założył – na ciemnym materiale było widać jaśniejsze plamy kurzu. Przez moment ruda grzywka zasłoniła twarz, ale drugą ręką odgarnął ją na bok. Zrobił to tak niezdarnie, że włosy zaplątały się w dzierganą ręcznie kolorową bransoletkę. Miał nadzieję, że nikt nie zauważył jego nieporadności. Rozejrzał się ostrożnie i zauważył dwójkę pasażerów. Tym razem miał szczęście – już po pierwszej lustracji wiedział, kto nie skasował biletu. Starsza kobieta siedziała spokojnie, ale młody mężczyzna nerwowo się wiercił unikając kontaktu wzrokowego.
Emil zdecydowanym krokiem podszedł do niego. Dostrzegł poranioną twarz i klatkę piersiową, ale zajęty swoimi czynnościami nie, zdziwił się wyglądem pasażera. Był już blisko, odwrócił więc klapę czarnej kurtki pod którą znajdował się identyfikator. Chciał wypowiedzieć swoje: „Bileciki do kontroli”, gdy ten spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. Dzikowski zwrócił uwagę na duże niebieskie oczy i dostrzegł wyraz twarzy proszący o litość. Dopiero wtedy zrozumiał, że coś mu nie odpowiada w wyglądzie tego człowieka. Zastanowił się przez moment i doznał olśnienia: pasażer był nagi, a przyrodzenie zakrywał książką z napisem „Miłość ojca”. Zaskoczony zdołał tylko wydukać:
– Co jest? Nie ogarniam?!
Młody mężczyzna spokojnie odpowiedział:
– Niech mi pan pomoże. Jestem goły. Muszę jakoś wrócić do domu.
– Widzę, ale… nie ogarniam.
Kontroler opanował pierwszy moment konsternacji, jednak nadal nie wiedział, jak postąpić. Słyszał, że mężczyźni z pobliskiej kopalni robią różne rzeczy w autobusach komunikacji miejskiej: zakładają się, czy przejadą śmiesznie ubrani, przewiozą dziwne rzeczy, ile razy uda im się przestraszyć kierowcę czy kontrolera. Ale póki co, niczego podejrzanego nie zauważył. Była połowa sierpnia, a poranek nie należał do zbyt ciepłych, więc głupi zakład po wypłacie raczej nie wchodził w rachubę. Młody mężczyzna wyglądał jak siedem nieszczęść – był cały podrapany i brudny. Na szyi miał głębszą ranę, ale już nie krwawił. Dzikowski oszacował, że prawdopodobnie są rówieśnikami i chyba już gdzieś się spotkali. Brak stroju, potargane krótkie włosy uniemożliwiały przypisanie go do jakiejś młodzieżowej subkultury. Emil chciał uchodzić za chłopaka emo i jeśli na to pozwalała praca – nosił się zgodnie z tą modą. Obawa, że nieopodal czyha wścibski szef, skłoniła do tego, by ostrożnie rozejrzał się dookoła. Nie zauważył nic podejrzanego. Spojrzał w oczy pasażera i poczuł jak narasta w nim litość. Niepewnie spytał:
– Mam wezwać policję?
– Nie! – gwałtownie zaprotestował młody mężczyzna.
Kontroler zupełnie nic nie rozumiał:
– To nie napadli pana?
– Arek jestem. Arkadiusz Modrzejewski. Wracam od narzeczonej do domu – pasażer usiłował przychylnie się tłumaczyć.
Emil, gdy usłyszał o narzeczonej, zdziwił się. By nie stracić całkowicie panowania nad sytuacją, zapytał:
– Co się stało? Jak mogę pomóc?
– Kolego, długo by opowiadać. Pozwól dostać się do domu. Jutro na spotkaniu wszystko ureguluję. Dobrze?
Pasażer starał się nawiązać jakąś nić komunikacji, ale Dzikowskiemu coś w tej sytuacji nie pasowało: jak narzeczona mogła wypuścić z domu nagiego faceta? Poza tym przeczucie podpowiadało mu, że zaraz pojawi się Zenon Zaskroński. Asekuracyjnie powiedział:
– Co to? Nieudolna próba przekupienia funkcjonariusza na służbie?
– Kolego, co ty?! – zaprotestował gwałtownie Arek. I już obojętniej dodał: – Jak chcesz, to mnie spisz. Podałem nazwisko i imię. Mieszkam przy ulicy Cichej 20. To niedaleko, na osiedlu. Możemy iść do mojego domu. Pokażę dokumenty, zapłacę za bilet.
– I za mandat – dodał Emil.
– Dobra, dobra. Zapłacę.
Dzikowski zauważył, że młodemu mężczyźnie jest już wszystko jedno. Ruszył w kierunku szoferki. Znał ulicę wymienioną przez pasażera na gapę. Mieszkali tam ludzie pochodzący ze wsi zlikwidowanej przez kopalnię przygotowującą nowe wyrobisko pod eksploatację. W zamian dostali w miasteczku małe przytulne budynki szeregowe. Uchodzili za bogobojnych i uczciwych. Matka mówiła Emilowi, by żony szukał na tamtym osiedlu. Jakoś nie wierzył w opowieść, ale postanowił pomóc. Wydawało mu się, że chyba skądś go zna, jednak nie potrafił sobie przypomnieć szczegółów.
Nie wiedząc, co kontroler zrobi, pasażer zaczął gwałtownie protestować:
– Kolego, miej serce, jak ja nago przejdę przez rodzinne miasto!!!
Przerażony szamotał się na siedzeniu wymachując rękoma, ale z powodu jadącej obok kobiety, patrzącej z obrzydzeniem, nie odważył się wstać z miejsca. W końcu widząc, że kontroler jest coraz bliżej kabiny kierowcy, przestał wołać – przecież i tak nie mógł nic zrobić. Emil zbliżył do szofera. Zapukał w szybkę. Kierowca otworzył ją i spytał:
– Co jest?
– Bilet na Cichą.
Podał kilka złotych, w zamian dostał bilet. Autobus wolno ruszył. Dzikowski miotając się między siedzeniami podszedł do pasażera. Podał papierowy blankiet, i powiedział:
– Proszę pana, na życzenie kontroli zawsze trzeba okazywać bilet.
– Nie wiem, jak się odpłacę. Dziękuję serdecznie. Dziękuję!
Było widać, że Arek jest naprawdę wdzięczny - dosłownie rozpływał się w serdecznościach. Gdy wziął bilet, głęboko westchnął, i jeszcze głębiej usiadł, tak jakby chciał schować się w sobie. Kontroler krótko i rzeczowo powiedział:
– Do widzenia.
Na pożegnanie podał swoją czapkę - była brudna i nie nadawała się do założenia na głowę. Arek od razu zrozumiał, przysłaniając nią swoje przyrodzenie. Dzikowski zauważył, że młody mężczyzna jest dobrze zbudowany, i może pochwalić się niezłą muskulaturą - całkowite przeciwieństwo jego chudego ciała. Pasażerka siedząca kilka siedzeń dalej popatrzyła na obu mężczyzn, ale widocznie nie zamierzała wtrącać się do sytuacji. Autobus jechał, więc Emil, nie mogąc wysiąść, rozmyślał. Usiadł na wolnym miejscu. Zrobiło mu się jakoś lżej. Gdy zaczynał dyżur, był spięty, i zły, bo musiał pracować kilka przedpołudniowych godzin, a dziś szykowała się kolejna rodzinna impreza z DJ– em. Kierownik tak zaplanował mu dyżur, bo ponoć nie miał możliwości sprowadzenia innego kontrolera. Ale Dzikowski wiedział, że „pan Zi Zi”, jak go nazywali w pracy, zrobił to złośliwie. Tydzień wcześniej odbyło się huczne wesele jego brata, poprawiny, a wczoraj były poprawiny poprawin. Dziś szykowała się repeta. Musiał jednak uważać, bo kierownik podobnie jak wszyscy z miasta, wiedział o rodzinnym szczęściu. Prawdopodobnie dlatego ustawiał go na dyżurach wyjątkowo przed rodzinnymi imprezami, i po nich. Na początku tygodnia, po poprawinach jako jedyny z obsady przeszedł test alkomatem. Na szczęście był trzeźwy i skończyło się na strachu. Emil miał nadzieję, że kierownik w końcu kiedyś odpuści, bo Zi Zi uwziął się na niego, odkąd tylko został przyjęty do pracy. Nie protestował. O stałe zajęcie w mieście było wyjątkowo trudno, a on swoje dostał dzięki znajomościom. Tak się działo od czasu, gdy sprywatyzowano kopalnię wraz z elektrownią, i aby otrzymać etat, trzeba było wykazać się nie lada koneksjami. Emil Dzikowski nie mógł się nimi szczycić. Nie miał w życiu takiego szczęścia jak jego brat Bernard, który trafił na najlepszą partię w mieście - piękną Biankę. Dziewczyna była jak marzenie – smukła brązowooka szatynka, wychuchana jedynaczka. Skończyła dobrą szkołę i wróciła ze studiów w Łodzi, by zacząć przejmować interesy po rodzicach. Jej familia była wyjątkowo dobrze ustosunkowana: matka od kilkunastu lat piastowała funkcję sekretarza w urzędzie miasta. To dawało realną władzę w okolicy: zmieniali się burmistrzowie wójtowie starostowie, a ona trwała. Ojciec bratowej prowadził dochodową firmę budowlaną. Oczywiście żył głównie z zamówień od samorządów, ale to były tylko nieistotne dodatki do wdzięków pięknej Bianki. Najważniejsze jej zalety: atrakcyjność fizyczna, zapobiegliwość, cnota, mądrość życiowa i inteligencja. Wszystko było nie do zakwestionowania. W jej towarzystwie Emil potrafił tylko siedzieć z otwartymi szeroko ustami i chłonąć świeżą kobiecą doskonałość. No i zwracała się do niego inaczej niż wszyscy: „Emilu”. Nie miał szans na podobną dziewczynę. Jemu zostały niedouczone popaprane emocjonalnie lachony z rozdymanym do granic możliwości ego. Gdy pół roku temu zaczął się nosić jak emo, głównym powodem były właśnie dziewczyny. Usłyszał gdzieś, że można na tę modę poderwać wiele atrakcyjnych licealistek. Postanowił spróbować. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna: na prywatkach, i spotkaniach dominowały grube zaniedbane dziewuchy, a czarny kolor służył im głównie do maskowaniu tuszy. Może w większych miastach dziewczyny emo były inne? W jego mieścinie stanowiły totalną porażkę. Na razie zainwestował sporo pieniędzy w stroje i gadżety, i usiał tak się nosić.
Po kilku minutach dotarli na osiedle, dwa przystanki przed domem Arka. Rozmyślania niedoświadczonego kontrolera przerwał trzask otwieranych automatycznie drzwi. Dzikowski wstał, chcąc wysiąść, ale w drzwiach go dosłownie zmroziło: pod wiatą z posępną miną stał Zenon Zaskroński. Na długiej brodzie dostrzegł resztki śniadania. Szef nerwowo tupał nogą, jakby nagle przerwano mu jedzenie. Ruszył, zaraz po otwarciu drzwi wpychając Emila z powrotem do wnętrza. Patrząc nienawistnie, wycedził przez pozostałe w jamie ustnej zęby:
– Dobry panie mój.
Przestraszony Dzikowski szybko odpowiedział:
– Dzień dobry panie kierowniku.
– To nie pamięta, że kontrolerowi nie wolno siadać podczas kontroli? Widziałem przez okno, panie mój.PIĘKNE CIACHO
Małopolska, jesień 2003
Arnold Maciej Wiązowski zastanawiał się dlaczego gdy były ku temu sprzyjające okoliczności, tak długo nie potrafił odwzajemnić uczucia do kobiety, która dała wspaniałą miłość? Co prawda nie był to dobry moment na tego typu refleksje, bo leżał na wilgotnym bruku, ale pomyślał, że w sumie to miał dobre życie – przez kilkanaście lat mało pracował i dbał głównie o siebie – no i okazało się to udaną strategią na przyjemne trwanie. Ale że w piątkowy późny wieczór wszystko tak niespodziewanie i zaskakująco się skończy?! Tego się nie spodziewał. Aby opowiedzieć historię Arniego trzeba wrócić do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku.
* * *
Dla Wiązowskiego kształcenie w zawodówce i technikum energetycznym w małej wielkopolskiej miejscowości polegało głównie na spędzaniu czasu w siłowni. Nauki nie było wiele, a nauczyciele nie wykazywali zbyt dużych oczekiwań wobec swoich uczniów. Młody chłopak mógł więc wolny czas spędzać na ćwiczeniach kulturystycznych. Podręcznik do nich znalazł przez przypadek w bibliotece, gdy szukał jakiejś lektury. Rodzice początkowo akceptowali pasję Arnolda. Mówili:
– Jaki grzeczny synek. Marzenie. Pieniędzy nie wydaje na alkohol. Nie włóczy się na mecze piłki nożnej ligi okręgowej. Na zabawy nie chodzi, w bijatyki się nie wdaje. Jak dobrze mieć tak ułożonego potomka.
Jednak sposób spędzania czasu nie wynikał z ochoty poprawy wyglądu, ale głównie z niechęci do przebywanie w grupie. Mierziły Wiązowskiego te przechwałki, ciągła rywalizacja nie wiadomo o co, słowne pojedynki szturchańce. Arnold wiedział, że jest indywidualnością odstającą od reszty grupy.
Gdy kończył edukację w szkole średniej, nie zapowiadało się, że zrobi w życiu jakąś oszałamiającą karierę, ale sześć lat systematycznych ćwiczeń pozwoliło mu pięknie ukształtować ciało: rozbudował ramiona doskonale wyrzeźbił płaski brzuch. Mięśnie proste i ukośne, nie wspominając o zębatych, wyglądały rewelacyjnie. Bicepsy, zwłaszcza mięśnie dwu i trzygłowe oraz naramienne przednie, były imponujące. Kończyły się pięknymi zaokrągleniami, a imponowały strzelistością. Jednak siły fizycznej nie wykorzystywał efektywnie. Jemu wystarczało oglądanie ciała w małym łazienkowym lusterku. Z czasem zachowanie, szczególnie fascynacja własnym ciałem, dosłownie obrzydły najbliższej rodzinie. Był jedynakiem, więc zrzędzenia rodziców skupiał wyłącznie na sobie. Najczęściej mieli pretensje w rodzaju:
– Dlaczego nie szukasz pracy? Czemu nic nie robisz? Kiedy przyniesiesz jakieś pieniądze? Dlaczego na darmo przerzucasz tyle kilogramów? Po co ci to?
Arnold nie znalazł zrozumienia u najbliższych, a nie chciał wegetować tak jak oni: ciągle pracować śpieszyć się liczyć każdy grosz. Nie dostrzegał w ich życiu, pozbawionym wolnego czasu i hobby – sensu. Żył w przekonaniu, że przeznaczono mu lepszy byt. Marzył o zawodach kulturystycznych w różnych zakątkach świata, ale nic nie wskazywało na to, żeby jakoś pragnienia się spełniły.
Jak większość kolegów z technikum, szybko założył rodzinę – z piękną Anitką blondynką posiadającą imponujący biust i kształtną pupę. Była od niego o trzy lata młodsza, i uczyła się w szkole fryzjerskiej. Po roku wspólnego spotykania Arnold niespodziewanie dla siebie samego zaproponował:
– Sam nie wiem, Anitka. No i jak?
– A co jest, Artek?
Nie lubił gdy mówiła w ten sposób. „Artek” to był kompleks ośrodków dla radzieckich pionierów na Krymie nad Morzem Czarnym, a zatem nic, co by mu imponowało. Prosił ją tyle razy, ale widocznie zapomniała. Zignorował ten zwrot i kontynuował:
– Drepczemy już ze sobą prawie trzynaście miechów.
– Dokładnie trzysta siedemdziesiąt cztery dni.
Zauważył, że policzyła, więc zadał ważne dla obojga pytanie:
– No właśnie. Może się chajtniemy?
Anitka, tak jakby nie była zaskoczona, od razu odpowiedziała:
– Cholerka, ale pojechałeś… A kiedy?
– Może na święta wielkanocne? W Boże Narodzenie dam ci zaręczynowy pierścionek – ojciec ma chyba dostać jakąś ekstra kasę.
– Ale koleżanki się zdziwią… Cholerka jasna, ale pojechałeś, Artek…
Uznał, że oświadczyny zostały przyjęte. Wszyscy wokół koledzy przed pójściem do wojska się żenili. Wiązowski doszedł do wniosku, że gdy skończy służbę ojczyźnie, nie chce zastać samych wolnych maszkaronów. Chce wrócić do pięknej żonki. Rodzice aprobowali wybór, bo przecież z Anitą stanowili piękną parę. Ale nic poza tym. Uroczystość ślubna z ich powodu była imponująca. Rodziny zadłużyły się na kilkanaście lat, by wszystko wypadło dostojnie i godnie. Ale małżeństwo za wiele nie zmieniło w ich życiu – nadal mieszkali każdy u swoich rodziców. Ona ukończyła szkołę i co prawda łatwo znajdowała pracę, ale jak mówiła:
– Przez te zazdrosne francowate szefowe muszę zmieniać robotę. Już siódma w tym roku mnie wyrzuca. Cholerka, co za pech.
Na szczęście w miasteczku i okolicy nie brakowało zakładów fryzjerskich i Anita miała gdzie pracować.
Po ukończeniu technikum Arnold został wcielony do wojska. Kraj potrzebował młodego rekruta, bo organizowano manewry wojsk Układu Warszawskiego z zaprzyjaźnionymi armiami bloku socjalistycznego. On oczywiście trafił do kompanii reprezentacyjnej i nie posmakował prawdziwej żołnierki. Dostał piękny mundur, a większość czasu spędzał na musztrze i ćwiczeniach w paradach. Później z powodu stanu wojennego służbę przedłużono i trwała prawie trzy lata, ale przebiegła gładko. Nie wysłano go na ulice do pilnowania porządku – woził czarną wołgą pułkownika - komisarza wojskowego. Poza tym koledzy bali się jego postury, a szefowie mieli do niego słabość. Zgodnie z oczekiwaniami dostał kolejny fach: kierowcy samochodów ciężarowych i autobusów, co bardzo ułatwiło życie w cywilu.
Gdy wrócił z wojska, od razu znalazł zatrudnienie w dużym państwowym przedsiębiorstwie. Niby nic ciekawego, ale dali mieszkanie i stałą pensję. Na fuchach dorabiał drugie tyle. No i w końcu miał gdzie zamieszkać z piękną Anitką – zakład pracy dał im M3 w bloku. Mimo trudności w kraju Wiązowscy korzystali z preferencji dla młodych małżeństw: kupili kolorowy telewizor, pralkę automatyczną, meblościankę. Ich życie przypominało taką późno-socjalistyczną idyllę.
Przez ten czas co prawda interesowały się nim kobiety, ale już wtedy specyfiki, które stosował przy ćwiczeniach fizycznych, obniżały jego popęd płciowy. Był więc wiernym mężem, można rzec - przykładnym, bo nie pił, nie bił, nie miał wrednych kolegów i wracał zaraz po pracy do domu. Jedyną fanaberią były ćwiczenia w prowizorycznej siłowni blokowej piwnicy.
* * *
Zmiana ustroju zaskoczyła go przed trzydziestym rokiem życia. Przekonał się, że z jednej strony kapitalizm daje nowe możliwości, ale z drugiej okazuje się bezwzględny i bezduszny. Dopiero Wiązowscy zaczęli jakoś się urządzać, gdy nagle stracił pracę i mieszkanie. Młody biznesman wykupił za złotówkę ich przedsiębiorstwo i po kilku miesiącach doprowadził do upadłości: ludzi pozwalniał, a majątek wyprzedał. Z czasem lokatorom w blokach zakładowych odłączył prąd wodę ciepło nie wypompowywał szamba. W końcu sami się powyprowadzali. Anitka i Arnold nie mieli za co żyć, tym bardziej wynająć mieszkania, więc znów zamieszkali osobno, u swoich rodziców.
Taka sytuacja trwała kilka miesięcy, ale dobry wygląd Wiązowskiego zaprocentował. W kinach i na kasetach video zaczęli wyświetlać filmy z jego imiennikiem, a to dało popularność w okolicy. Dzięki wizerunkowi i prawdopodobnie imieniu dostał pracę w pierwszym miasteczkowym hoteliku z restauracją i barem. Ale nie wspominał tej pracy dobrze – jako ochrona sali musiał użerać się z podpitymi gośćmi, którzy niekiedy chcieli sprawdzić, czy są silniejsi od niego. Rzadko byli, ale im częściej zwyciężał, tym chętnych do sprawdzianu było więcej. Dlatego gdy pojawiła się okazja i za drobną przysługę dostał roczną pensję – nie podjął interwencji przy demolowaniu lokalu, za który był odpowiedzialny – wyjechał z żoną do większego miasta na południu Polski. Ci, którym pomógł, zapewnili pracę ochroniarza w hipermarkecie.
O ile w sferze poziomu życia wolny rynek zaszkodził rodzinie, bo realnie Wiązowski zarabiał mniej i więcej wydawali na życie, to hobby Arnolda pięknie się rozwijało. Nagle mógł kupować odżywki, o jakich wcześniej nawet nie marzył, uczęszczał do klubów kulturystycznych, gdzie ćwiczono według indywidualnych programów, pojawiła się specjalistyczna prasa i moda. Korzystał z tego pełnymi garściami.
Nadal lubił podniecać się oglądając swoją atrakcyjną fizycznością. Marzył, by go podziwiano i oklaskiwano chociaż w stolicach Europy. W łazience zamontował większe lustro i mógł godzinami przyglądać się, jak napina i rozluźnia mięśnie. Gdy oglądał ich kształt, odczuwał przyjemność, którą mógł porównać do orgazmu. Rola ochroniarza schlebiała jego próżności – lubił widzieć jaki strach budzi u klientów. Okazjonalnie brał udział w krajowych zawodach kulturystycznych. Był piękny, zadbany, więc wygrywał, ale to nie przynosiło żadnych zysków: wpisowe wraz z kosztami przygotowania wynosiły więcej niż nagrody rzeczowe: głównie odżywki i sprzęt, który przywoził do domu. Jednak Arnold Wojciech Wiązowski wierzył w swoje szczęście i wbrew sprzeciwom żony dalej inwestował w hobby.
Z czasem szefowie firm ochroniarskich sami zaczęli o niego zabiegać, proponując lepsze zarobki i inne profity, z których skwapliwie korzystał. Nadal były to kwoty niezaspokajające wszystkich potrzeb rodziny, a oszczędności szybko topniały. Gdy wyczuwał, że szefowie przychylniej niż zazwyczaj na niego patrzą, prosił o podwyżkę. Rozmowa wyglądała zwykle podobnie:
– Szefie. Sam nie wiem, ale czy mógłbym liczyć na wyższą pensję?
– Oczywiście, panie Wiązowski, ale musi pan zmienić zakres obowiązków.
– Na jaki?
– Może pan pracować w konwojach. Mogę zlecić pracę w ochronie osobistej. Oczywiście, wyślę pana na odpowiednie kursy. Firma zapłaci. Jak będą postępy – za rok, dwa jest szansa na awans. Nawet na kierownika. Ale, panie Wiązowski, trzeba skończyć maturę. Zrobić licencję drugiego stopnia z ochrony fizycznej osób i mienia. Zdać egzamin państwowy.
– Kurczę, nie wiem. Mam technikum. Nie starczy?
– Za mało. Musi być matura.
– Chyba się jeszcze zastanowię, szefie.
W efekcie zawsze odmawiał, bo lubił sycić się wzbudzanym respektem u innych ludzi – tej przyjemności nie potrafił sobie odmówić. W pracy konwojenta tego by nie dostał.
* * *