Fair Play w rodzinie - ebook
Fair Play w rodzinie - ebook
To, co jest równe, nie zawsze jest sprawiedliwe. To, co jest sprawiedliwe, nie zawsze jest równe. Odkryj nowatorski sposób podziału obowiązków domowych, by zyskać więcej czasu i uważniejsze relacje.
Odnosisz wrażenie, że jesteś rodzicem od wszystkiego? Dbasz o to, by dzieci odrobiły pracę domową, lodówka nie świeciła pustkami, rachunki były zapłacone na czas – i wiele więcej. Czujesz, że to nie fair? Masz rację. Dlatego czas to zmienić.
Nowy sposób organizacji życia w rodzinie.
Eve Rodsky przeprowadziła wywiady z ponad pięciuset osobami, by zrozumieć, na czym polega oraz jak ciężka jest praca w domu i w jaki sposób można wykonywać ją sprawniej i skuteczniej. Na ich podstawie stworzyła niniejszą książkę-grę, którą rozgrywać mogą wszyscy domownicy. Fair play w rodzinie to oszczędzający czas i nerwy system, który oferuje parom zupełnie nowe sposoby podziału obowiązków w domu, zgodne z filozofią rodzicielstwa bliskości. Przy pomocy prostych zasad oraz kart z obowiązkami domowymi zdecydujecie, co jest faktycznie ważne dla twojej rodziny i kto powinien się zająć poszczególnymi zadaniami, począwszy od prania, poprzez pomoc w lekcjach, na obiedzie skończywszy.
Gra o wysoką stawkę: czas i bliskie relacje.
„Wygrana” oznacza przywrócenie równowagi sił w życiu rodzinnym, uzdrowienie relacji i odzyskanie czasu na rozwijanie swoich talentów i pasji. W książce znajdziesz praktyczne narzędzia do zastosowania od razu, dzięki którym w twoim domu zapanuje spokój, a uczucie rozżalenia i przepracowania odejdzie w niepamięć. Nie czekaj: zrób to dla siebie, dla dobra twojego partnera, twoich dzieci i waszego związku.
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Spis treści
Część I. Problem. Na czym polega Fair play?
1. Przekleństwo bycia rodzicem domyślnym. Już miałam się poddać
2. Ukryte koszty robienia wszystkiego. Wszystko się sprzysięgło przeciwko nam
Część II. Rozwiązanie. Cztery zasady Fair play
3. Zasada numer 1: czas każdego ma tę samą wartość. Nazwijmy rzeczy po imieniu
4. Zasada numer 2: odzyskaj prawo do zainteresowań. Nie zatrać się w przetasowaniach
5. Zasada numer 3: zacznij w punkcie, w którym znajdujesz się teraz. Gra o wysoką stawkę
6. Zasada numer 4: ustal swoje wartości i standardy. Przygotuj grunt pod grę
Część III. Jak wygrać w Fair play? Gra na całe życie
7. 100 kart Fair play. Przygotuj się, żeby wygrać
8. Jak grać w Fair play? Wszystkie karty na stół
9. Ponowne rozdanie kart. Zostań w grze, by wygrać
10. Trzynaście błędów popełnianych przez pary – i jak je naprawić w systemie Fair play. Dbaj o to, by domek z kart się nie zawalił
11. Życie w przestrzeni jednorożca. Prawdziwa wygrana to twoje szczęście i zdrowie
Zakończenie
Słowniczek Fair play
Bibliografia
Podziękowania
Kategoria: | Rodzina |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8087-719-1 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ma nikogo innego na świecie, z kim chciałabym grać w grę zwaną życiem. Dziękuję, że zgodziłeś się, abym podzieliła się naszą historią… Jesteś moją pokrewną duszą i jestem niezwykle dumna, że każdego dnia wspólnie się rozwijamy. Kocham Cię
Dla Zacha, Bena i Anny
Napisałam to dla was
Dla mojej mamy Terry
Dziękuję, że trzymałaś w ręku wszystkie karty naszej trzyosobowej rodziny… Zdarzały się potknięcia, ale twoja miłość nigdy nas nie zawiodła. Dziękuję za przekazanie mi ważnej prawdy – wartościowe życie to takie, które poświęcamy innym, by ich życie zmienić na lepsze1. Przekleństwo bycia rodzicem domyślnym Już miałam się poddać
Sprawa niekupionych borówek
„Dziwię się, że nie kupiłaś borówek”.
Wpatrywałam się w SMS nadesłany przez męża i wyobrażałam sobie, jak wypowiada te słowa tym swoim charakterystycznym głosem, jakby brakowało mu tchu. Mówi tak zawsze, gdy jest sfrustrowany albo czymś przytłoczony.
Od razu włączył mi się system obronny. Pomyślałam: „A dlaczego ty nie możesz ich kupić?”.
Wzięłam sobie wolne na popołudnie, aby spędzić czas ze starszym synem, który bardzo potrzebował chwili ze swoją mamą w obliczu rodzinnych zmian – narodzin braciszka. Po przedyskutowaniu (dwa razy) długiej listy zaleceń z opiekunką, która zajmowała się niemowlęciem, wybiegłam z domu, obładowana tysiącami rzeczy, by zdążyć odebrać Zacha ze szkoły. W dłoniach dzierżyłam przekąski spakowane na popołudnie, torbę pozostawioną u nas w domu przez kolegę Zacha dzień wcześniej, przesyłkę, którą miałam nadać na poczcie, nowiusieńką parę butów dziecięcych, które okazały się za małe i trzeba było je zwrócić do sklepu, a także umowę dla klienta, która wymagała naniesienia poprawek do następnego poranka. Zapakowałam to wszystko do samochodu i ruszyłam. I wtedy nadszedł SMS od męża. Do oczu napłynęły mi łzy. Stało się to tak szybko, a mnie ogarnęła taka wściekłość, że musiałam zjechać na pobocze.
W mojej głowie kotłowały się myśli: „Jak to możliwe, że kiedyś skutecznie zarządzałam całym działem w pracy, a teraz nawalam przy liście zakupów spożywczych dla rodziny? Jaka szanująca się kobieta płacze nad produktem, którego zapomniała kupić?”. Pojawiła się także inna, równie niepokojąca myśl: „Czy brak opakowania borówek w lodówce może zwiastować koniec mojego małżeństwa?”.
Starłam rozmazany tusz spod oczu i pomyślałam: „Nie tak wyobrażałam sobie swoje życie. Nie miałam być rodzinnym dostawcą produktów na smoothie”.
Zatrzymajmy się w tym momencie i cofnijmy.
Jak do tego doszło?
Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam trzy lata. Mama była wtedy w ciąży. Zrezygnowała z alimentów, by uniknąć wzajemnego wylewania żółci w czasie sprawy rozwodowej. Wychowywała mnie i mojego brata jako samotna matka, jednocześnie pracując na pełny etat jako wykładowczyni z zakresu pracy społecznej. Nie była to intratna posada, ale mamie jakoś udawało się wiązać koniec z końcem. A przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki pewnego razu nie znalazłam nakazu eksmisji wsuniętego pod drzwi naszego mieszkania. Mama prowadziła zajęcia całymi dniami, potem odbierała mnie i brata ze szkoły, zawoziła do dentysty w centrum, odwoziła do domu na przedmieściach, gdzie zajmowała się nami opiekunka, a sama wracała do pracy. Gdy zobaczyłam dziwną kopertę na podłodze, otworzyłam ją, przeczytałam list w środku, a potem czekałam, aż mama wróci wieczorem z pracy. Kiedy przekroczyła próg mieszkania, poinformowałam ją, że nie będziemy mieli gdzie mieszkać. Miałam wtedy osiem lat. Mama zapewniła mnie, że po prostu zapomniała opłacić czynsz i że rano natychmiast wyśle czek.
Obietnicy dotrzymała i nie musieliśmy się wyprowadzać, ale od tamtej chwili już wiedziałam, jak ciężko musi być mojej mamie, która dźwigała na swoich barkach cały ciężar utrzymania rodziny i prowadzenia domu. Dobrze pamiętam, jak często zerkałam pod koniec kolejnego długiego, wyczerpującego dnia na moją supermamę, która starała się robić wszystko, i myślałam: „Moje życie nie będzie tak wyglądać. Gdy dorosnę, stworzę prawdziwie partnerski związek”. Choć takiego wzorca nie wyniosłam z domu, byłam zdeterminowana, by zbudować związek, u którego podstaw leży partnerstwo i równy podział obowiązków.
Dzięki ciężkiej pracy skończyłam szkołę średnią i studia prawnicze. Wtedy spotkałam mojego przyszłego męża. Poznała nas ze sobą moja koleżanka Zoe. Oto, co o nim powiedziała: „Seth jest Żydem i ma bzika na punkcie hip-hopu”. Od razu wróciły do mnie wspomnienia z mojej bat micwy, kiedy to zaskoczyłam gości przygotowanym choreograficznie tańcem do utworu Slicka Ricka Children’s Story. Musiałam poznać tego chłopaka.
Był to mój pierwszy rok w kancelarii prawniczej w Nowym Jorku, a to oznaczało długi dzień pracy. W związku z tym umówiłam się z Sethem w nocnym barze przy Union Square. Niestety, o 21.30 odebrałam telefon od klienta, który zajął mi niemal dwie godziny. Gdy wreszcie dotarłam do baru, była prawie północ, a Seth… nadal czekał. Zanim się pojawiłam, towarzystwa dotrzymywał mu kolega. Seth powiedział mi później, jak jego kolega zareagował, gdy przekroczyłam próg baru: „Warto było czekać”. Czułam podobnie. Od razu polubiłam Setha.
Nasza kiełkująca relacja napotkała jednak pewną przeszkodę. Seth mieszkał w Los Angeles, a ja właśnie przystąpiłam do egzaminu adwokackiego w Nowym Jorku. Przez rok randkowaliśmy na odległość. W rocznicę pierwszego spotkania podarowałam mu szczególny prezent. Była to księga zatytułowana Najlepsze chwile roku 2003. Zawierała wszystkie e-maile, które do siebie napisaliśmy. Ponad 600 stron wydrukowanych w piwnicy mojej kancelarii adwokackiej, oprawionych w okładkę w kolorze głębokiej czerwieni. Seth był wzruszony moją sentymentalnością (i pod dużym wrażeniem mojej skrupulatności i organizacji). Myślę, że oboje wiedzieliśmy już wtedy, że nasz związek to coś poważnego.
W ciągu roku podjęłam się ogromnego wyzwania – przystąpiłam do nauki, by ponownie zdać egzamin adwokacki, tym razem dla stanu Kalifornia. Przeprowadziłam się też do Los Angeles. Potem, gdy rozrastająca się firma Setha wymagała założenia biura na wschodnim wybrzeżu, spakowaliśmy się i świeżo zaręczeni przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. (Sprowadzenie go do miejsca, które uważałam za dom, było moim tajnym planem).
Nasze pierwsze mieszkanie przy tunelu Midtown było ciasne i głośne, ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy zakochani. Współpracowaliśmy w domu i wspieraliśmy się wzajemnie w rozwijaniu naszych karier zawodowych. Tworzyliśmy partnerski związek równych sobie ludzi. Między kolejnymi turami prania poprawiałam mu umowy z klientami, a on dawał mi wskazówki na temat prowadzenia biznesu, gdy rozpakowywał zakupy.
Był moją prawą ręką, gdy pięłam się po szczeblach kariery na drodze do mojej wymarzonej pracy – chciałam wykorzystać swoje prawnicze wykształcenie, umiejętności z zarządzania organizacją oraz doświadczenie w mediacjach, by współpracować z jednostkami i firmami przy tworzeniu organizacji filantropijnych. Mówiąc prościej, doradzałam bogaczom, jak przekazywać tony pieniędzy organizacjom non profit, które działają w słusznej sprawie. Oboje byliśmy dumni ze swojej pracy i szło nam naprawdę nieźle.
A potem był ślub, pojawiły się dzieci i wszystko się zmieniło.
Rodzic domyślny
Weszłam w rolę mamy – rodzica na każde zawołanie – a może raczej chłopca do bicia, osoby, którą zawsze można obarczyć obowiązkami i winą. Teraz nieźle szło mi głównie ucieranie groszku dla dziecka. Nie chcę być niesprawiedliwa – Seth chętnie zmieniał pieluszki, karmił butelką i wstawał w środku nocy, by ukoić płaczącego niemowlaka. Jednak poza tym, że nawiązał tę wczesną, niezwykle ważną więź z synem, mój mąż obstawał przy twierdzeniu, że „nie ma tu dla niego zbyt dużo do roboty”.
Choć nie jest neandertalczykiem, w jego słowach pobrzmiewały pokrzepiające rady kumpla: „Nie panikuj. Tatusiowie przez pierwsze sześć miesięcy nie muszą właściwie nic robić. To sprawy dla mam”.
Jak wielu ojców utrzymujących rodziny Seth wrócił do pracy tydzień po moim porodzie. Mnie przysługiwały trzy miesiące urlopu macierzyńskiego. Mogłam zostać w domu (jakby to określenie oddawało rzeczywistość młodego rodzica). Gdy patrzę wstecz, widzę, że nie spodziewałam się tego niekończącego się, emocjonalnego, mentalnego i fizycznego wysiłku, jaki niesie ze sobą rodzicielstwo. Moja kuzynka Jessica, która mieszkała niedaleko i zaszła w ciążę mniej więcej w tym samym czasie, również nie miała pojęcia, na co się porwała. W trzecim trymestrze ciąży zapisała nas na kurs robienia na drutach, gdyż jak to skwitowała, „na macierzyńskim zanudzimy się na śmierć”. Nuda? Jak najbardziej. Bezczynność? Ani trochę. Miałam mnóstwo rzeczy do zrobienia – nie musiałam sięgać po włóczkę i druty. Ponieważ nie uzgodniliśmy z Sethem podziału obowiązków przed narodzinami Zacha, wszystko automatycznie spadło na mnie. On wychodził do pracy, a ja kolejne osiem godzin poświęcałam na wyparzanie butelek, zmywanie naczyń, składanie prania, segregowanie ubranek i zabawek w pokoju dziecięcym, wizytę w sklepie spożywczym, odbieranie recept, przygotowywanie posiłków, sprzątanie oraz zabawę z bobasem i opiekę nad nim. Przyznaję, że gdy Seth wracał z pracy, zawsze pytał, jak może pomóc, ale ja nie byłam w stanie wyartykułować swoich potrzeb. Zazwyczaj odpowiadałam warknięciem: „Nie wiem. Zrób cokolwiek”.
Byłam przemęczona i przeciążona obowiązkami. Czułam, jak szybko zbliżam się do granic swojej wytrzymałości. Doskwierało mi także poczucie wyizolowania i samotności.
– Moje życie towarzyskie nie istnieje – zwierzyłam się Jessice pewnego popołudnia spędzanego wspólnie na placu zabaw.
– Stałyśmy się samotnymi mężatkami – wyjaśniła, przytaczając termin ukuty przez doktor Sherry Blake. Opisuje on kobiety w związkach, które w pojedynkę biorą na swoje barki lwią część obowiązków domowych. Seth widział, że jestem przytłoczona nową rolą w życiu, ale na jego próby pomocy reagowałam wyłącznie gderaniem. Wyciągał do mnie dłoń, ale ostatecznie się wycofywał, stwierdzając: „I tak niczego nie robię właściwie”. Kłótnie stały się elementem naszej rodzinnej codzienności. Gdy zaczęłam rozważać powrót do pracy, pogodzenie wymagających obowiązków zawodowych z ciągle powiększającą się listą potrzeb rodzinnych wydawało mi się niewykonalne.
Pewnego dnia po spotkaniu w biurze, na którym omawialiśmy możliwości mojego powrotu do pracy, zrobiłam sobie przerwę. Wyszłam na klatkę schodową, by wyjąć laktator i w spokoju odciągnąć mleko do plastikowych woreczków. Gdy siedziałam na schodach, opierając się o ścianę, zadałam sobie pytanie: „Czy to faktycznie jest miejsce, które można nazwać pomieszczeniem laktacyjnym innym niż łazienka?”. Ważniejsze było jednak kolejne pytanie: „Jak ja to wszystko pogodzę?”. Zaproponowałam, że wrócę na pełny etat, ale jeden dzień w tygodniu będę pracować w domu. Propozycję odrzucono. Zasugerowałam więc, że mogę pracować cztery dni w tygodniu za mniejszą pensję. To również nie spotkało się z akceptacją.
Ostatecznie musiałam pożegnać się ze swoją pracą marzeń i wybrać karierę niezależnego konsultanta. Nie żałuję tego posunięcia, ale nadal wiele o tym myślę. Dlaczego tak się stało? W moim przypadku, choć po powrocie z urlopu macierzyńskiego czekała na mnie posada na pełny etat, pracodawca nie mógł zaoferować żadnego systemu pracy elastycznej, który wspierałby rodziców w pierwszych latach wychowywania dziecka. W dniu, w którym złożyłam wymówienie, koleżanka wysłała do mnie SMS: „Nie obwiniaj się”. Do SMS-a dołączyła taką oto informację na podstawie danych statystycznych: „W porównaniu z innymi krajami rozwiniętymi Stany Zjednoczone plasują się na ostatnim miejscu pod względem długości urlopu z gwarancją utrzymania zatrudnienia dla młodych rodziców”.
Koleżanki, które również zeszły z dotychczasowej ścieżki kariery albo całkowicie zrezygnowały z pracy, dobrze rozumiały, przez co przechodzę. Tanya, przyjaciółka, z którą wcześniej pracowałam i która odeszła z firmy jeszcze przede mną, aby zająć się dwójką dzieci, ostrzegała mnie: „Pogodzenie pracy i obowiązków domowych to katorga, ale jeśli wydaje ci się, że zyskasz więcej czasu, gdy zdecydujesz się na pracę na pół etatu, jesteś w błędzie”. Jak to możliwe? Koleżanki, które zostały mamami, wyjaśniły mi, że czas, którego nie spędzam w biurze, szybko zapełnia się dodatkowymi obowiązkami w domu. Niekoniecznie wszystkie z nich są związane z dzieckiem.
Miały całkowitą rację. Gdy zmieniłam pracę na taką, która nie wymagała ode mnie spędzania długich godzin poza domem, oprócz codziennej harówki, na którą składały się takie sprawy, jak dbanie o to, aby nigdy nie zabrakło świeżych pieluch, przejęłam też wiele obowiązków wykonywanych wcześniej przez męża. Uaktualnianie naszych polis ubezpieczeniowych, opłacanie rachunków, przenoszenie pudeł do składziku, kupowanie baterii do czujników dymu i wiele innych dodatkowych spraw, które właściwie nie są dodatkowe, gdyż to właśnie od nich – zaraz po kwestiach podstawowych – zależy prawidłowe funkcjonowanie domostwa. Bez wyraźnej zgody i bez żadnych uprzednich negocjacji wcieliłam się w rolę dyrektora zarządzającego, menedżera oraz pszczoły robotnicy. Godzinami wykonywałam pracę, której mój mąż w ogóle nie zauważał. Czasem nawet ja sama jej nie zauważałam.
Bywało zbyt wiele takich wieczorów, gdy po położeniu dzieci do snu, absolutnie umęczona po całym dniu, zastanawiałam się: „Co ja takiego robiłam calutki dzień?”. Jeśli nawet nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie, nie było wątpliwości, że straciłam kontrolę nad swoim czasem.
Brzmi znajomo?
Dlaczego lista rzeczy do zrobienia nigdy się nie kończy?
Im więcej rozmawiałam z moimi koleżankami, które miały dzieci, tym oczywistsze stawało się dla mnie to, że wszystkie miałyśmy problem z wykonaniem zadań z listy. Co więcej, żadna z nas nie potrafiła jednoznacznie określić, co tak faktycznie robimy. Dlaczego byłyśmy takie zajęte?
Okazuje się, że to zjawisko ma nazwę, a właściwie kilka nazw. Jednym z najpopularniejszych terminów jest „niewidzialna praca”. Dlaczego niewidzialna? Ponieważ zazwyczaj nie jest dostrzegana przez naszych partnerów, ale również dlatego, że te z nas, które ją wykonują, nie uważają jej za pracę… choć poświęcamy jej wiele czasu, wkładamy w nią znaczący wysiłek psychiczny i fizyczny, a na dodatek nie możemy wziąć wolnego na czas choroby ani nie przysługują nam za nią żadne przywileje. Bez wątpienia zetknęłaś się z tematami „obciążenia psychicznego”, „drugiej zmiany” i „emocjonalnego wysiłku” – dysproporcji w podziale obowiązków, w wyniku której większość obciążenia spoczywa na barkach kobiet i odbija się negatywnie na całym ich życiu.
O czym jednak tu faktycznie mówimy? Socjolożki Arlene Kaplan Daniels i Arlie Hochschild w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wyposażyły nas w słowa, dzięki którym mogłyśmy wyrazić to głęboko odczuwane (choć przeważnie niewypowiedziane) poczucie nierówności. Od tego czasu wiele inteligentnych kobiet wniosło mnóstwo nowych spostrzeżeń do dyskusji i wzbogaciło język o nowe terminy.
Obciążenie psychiczne – niekończąca się lista rzeczy do zrobienia, którą tworzysz i uaktualniasz w myślach. Wszystkie te szczegóły kołaczące się w twojej głowie przygniatają cię swoim ciężarem do ziemi. Takie przeciążenie wywołuje stres, chroniczne zmęczenie i roztargnienie. „Gdzież znowu podziałam te cholerne kluczyki do samochodu?”
Druga zmiana – to obowiązki domowe, które wykonujesz, zanim wyjdziesz do pracy, a potem także po powrocie z niej. Etat, za który nie otrzymujesz pensji, ale nie możesz sobie pozwolić, by go stracić. W każdy dzień pracujesz na dwie zmiany, gdy musisz przygotować lunch dla dwójki dzieciaków!
Wysiłek emocjonalny – ten termin rozwinął się organicznie w popkulturze i obejmuje pracę związaną z „podtrzymywaniem związków” oraz „zarządzaniem emocjami”, na przykład telefonowanie do teściów, wysyłanie podziękowań, kupowanie prezentów dla nauczycieli oraz łagodzenie wybuchów dziecięcej histerii w supermarkecie. A oto prawdopodobnie najbardziej wyczerpująca praca (którą można przyrównać do trudów porodu): wstawanie w środku nocy, by przytulić i pocieszyć malucha. Ale czy nie dzięki temu jesteś tym cudownym, niezawodnym rodzicem? „Już dobrze, mama jest przy tobie”.
Niewidzialna praca – to praca zakulisowa – prawie niedostrzegana i rzadko doceniana – dzięki której całe gospodarstwo domowe działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Pasta do zębów nigdy się nie kończy. Proszę bardzo.
Starając się nadać realne kształty temu ciężarowi dźwiganemu przez kobiety w przeszłości i obecnie, zaczęłam zbierać wszystkie dostępne mi materiały na ten temat. Zgromadziłam 250 artykułów z gazet, magazynów i źródeł internetowych. Zaniepokoił mnie fakt, że od lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to kobiety zaczęły opisywać to zjawisko, nie zrobiłyśmy zbyt dużych postępów na drodze do sprawiedliwego podziału obowiązków domowych lub znalezienia innego rozwiązania, które zaakceptowaliby mężczyźni. Czas upływa, problem pozostaje.
Według najnowszych badań kobiety nadal wykonują większość obowiązków związanych z opieką nad dziećmi i pracami domowymi, nawet gdy oboje rodzice pracują zawodowo na pełny etat, a czasem nawet wtedy, gdy kobieta zarabia więcej. Dotarłam również do badań, które stanowiły odzwierciedlenie mojej sytuacji. Wynikało z nich, że mężczyźni, którzy przed pojawieniem się dzieci nie stronili od obowiązków domowych, znacząco ograniczali swój udział w nich (nawet do pięciu godzin tygodniowo) po narodzinach potomstwa.
O cholera, dotyczyło to nawet tych dobrych mężów?
Gdy zastanawiałam się nad kwestiami zawartymi w bogatym zbiorze literatury i badań odważnie nazywających rzeczy po imieniu, pomyślałam sobie: „W porządku, wiemy, że podział jest niesprawiedliwy, ale gdzie szukać praktycznego i trwałego rozwiązania tego problemu?”. Oczywiście, warto poznać jego skalę i historyczne uwarunkowania. Świadomość, że nie tylko ja zmagam się z takimi trudnościami, a o zjawisku pisało i pisze wiele kobiet od dziesięcioleci, była pewnym pocieszeniem. Co jednak możemy zrobić, by to zmienić? Bardzo chciałam znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Widoczność = wartość
Zaraz po tym, jak urodziło się nasze drugie dziecko, przenieśliśmy się do Los Angeles. Nabrałam większej wprawy w roli matki, złapałam oddech i wróciłam do pracy na pełny etat. Założyłam własną firmę konsultingową o nazwie Philanthropy Advisory Group, która miała świadczyć usługi osobom prywatnym i rodzinnym fundacjom. Pomimo że wróciłam do pracy w biurze, nadal wykonywałam dwie trzecie obowiązków związanych z prowadzeniem domu i opieką nad dziećmi. Wtedy jeszcze nie byłam świadoma tych danych statystycznych, choć bez wątpienia świetnie oddawały moją rzeczywistość. Nadal byłam wyrobnikiem obarczonym zbyt dużą liczbą obowiązków, kupującym borówki i zarządzającym całym naszym rodzinnym życiem, podczas gdy mój mąż – dobry facet i cudowny ojciec – odgrywał rolę pomocnika, a nie partnera planującego życie rodzinne i uczestniczącego w nim.
Pewnego razu dość późno w nocy świeciłam sobie latarką w komórce, by znaleźć gniazdko i włączyć elektryczną nianię. Seth już spał i starałam się być bardzo cicho, aby go nie zbudzić. Niestety, wpadłam na stolik nocny, a stos mozolnie ułożonych książek runął na podłogę. Seth otworzył oczy.
– Co robisz? – spytał sennie z oskarżeniem w głosie. – Nie może to poczekać do rana?
„Nie, nie może – pomyślałam, choć nie wypowiedziałam tego na głos. – Cała ta niewidzialna praca, planowanie i koordynowanie działań, która odbywa się, gdy śpisz, musi zostać wykonana przed porankiem. Tylko wtedy nasze domostwo będzie poprawnie funkcjonować!”. Przez głowę przemknął mi przesłany przez koleżankę filmik z YouTube. Na filmie Joyce Meyer czyta fragment swojej książki The Confident Woman, w którym wymienia nieskończenie długą listę rzeczy, jakie wykonuje mama przed pójściem spać:
Myje naczynia, wystawia płatki śniadaniowe na rano, przygotowuje dzbanek na kawę, wyciąga mięso z zamrażarki, nalewa wody do psiej miski, wypuszcza kota do ogrodu, ładuje mokre ubrania do suszarki, opróżnia kosze z brudną bielizną, zamyka drzwi na klucz, sprawdza, co słychać u śpiących dzieci, pisze parę uwag do nauczyciela, przygotowuje ubrania na rano, myje i nawilża twarz, a potem dodaje do listy jeszcze trzy rzeczy do zrobienia następnego dnia. W tym samym czasie mąż wyłącza telewizor i ogłasza wszem wobec, że idzie spać. I tak też robi.
Sfrustrowana i dotknięta wgramoliłam się do łóżka. Nie mogłam uspokoić myśli. Leżałam i zastanawiałam się nad wszystkimi rzeczami, które zrobiłam na drugiej zmianie. Napisałam e-mail do nauczyciela Zacha na temat nadchodzącej wycieczki, ustaliłam spotkania z kolegami syna na weekend, uzgodniłam godziny pracy opiekunki do dziecka, zapisałam się na lekcje pływania mamy z dzieckiem, a także wynegocjowałam nową taryfę na telefon komórkowy. Nagle sytuacja, w której się znaleźliśmy, stała się dla mnie całkowicie jasna. Nocne „incydenty” będą się powtarzać, jeśli wspólnie z mężem nie wprowadzimy poważnych zmian. Owej nocy nasze opcje zdawały się dość ograniczone. Właściwie jedynym pomysłem, jaki przyszedł mi do głowy, była wyprowadzka do kraju, którego językiem urzędowym posługuje się jedynie Seth (to sugestia, która pojawiła się w „New York Timesie”). Gdybyśmy zrealizowali ten scenariusz, ja wylegiwałabym się na plażach Ibizy, a Seth, jedyny członek rodziny mówiący po hiszpańsku, byłby zmuszony wziąć na siebie więcej zajęć domowych oraz obowiązków rodzicielskich wymagających komunikacji ze światem. Qué bueno!
Postanowiłam się z tym przespać. Następnego ranka czułam się mniej zmęczona i rozdrażniona, odłożyłam zatem na bok moje nocne plany przeprowadzki na inny kontynent. Zamiast tego udałam się na zaplanowany z koleżankami marsz mający zwiększyć w społeczeństwie świadomość nowotworów piersi.
Sprawa 30 telefonów i 46 SMS-ów
Moje najlepsze przyjaciółki oraz ich mamy, siostry, bratanice i siostrzenice zebrały się w centrum Los Angeles, by wziąć udział w marszu honorującym kobiety, w tym nasze znajome, koleżanki i krewne, które wygrały walkę z rakiem piersi. Całe byłyśmy w różowym brokacie, którym nasze dzieci udekorowały transparenty. Gdy maszerowałyśmy ulicami miasta, wszystkie w różowych legginsach, i skandowałyśmy hasło: „To nie tylko problem kobiety”, czułyśmy, że oto udało nam się uciec od mozołu dnia codziennego. W powietrzu unosił się duch siostrzanej wspólnoty. Przynajmniej było tak, dopóki około południa jedna z nas nie odebrała pierwszego SMS-a. „Kiedy wracasz do domu?”
Pisał mąż Jill, który spędził z dzieciakami poranek i miał już dość. Gdy Jill szybko odpisywała na pytanie, reszta telefonów również ożyła. Zaczęło się pojawiać coraz więcej wiadomości.
„Kiedy przychodzi opiekunka do dziecka?”
„Gdzie schowałaś torbę piłkarską Josha?”
„Gdzie mam zawieźć dziecko na przyjęcie urodzinowe?”
„Czy dzieciaki muszą zjeść lunch?”
To doświadczenie, które stało się udziałem każdej z nas, było symptomatyczne. Zaczęłyśmy się wymieniać otrzymanymi wiadomościami.
– Zjeść lunch? A jak sądzisz? – zastanawiała się na głos Suzy, najpierw rozbawiona, potem niedowierzająca, a wreszcie poirytowana.
Pośród śmiechów i biadolenia odebrałam pierwszy telefon.
– Gdzie jest przygotowany przez ciebie strój dla Anny? Nie mamy żadnych spodenek?
To był Seth, zapowietrzony i sfrustrowany. Znowu ten jego głos.
– Cóż, chyba nie pójdziemy do parku, ponieważ ty – podkreślił wyraźnie to słowo – nie przygotowałaś mi żadnych ubrań.
Naprawdę? Dobrze pamiętam, że gdy już spał, po cichutku wyciągnęłam z szafy strój dla córki na następny dzień. Tak spokojnie, jak tylko potrafiłam w zaistniałej sytuacji, zasugerowałam:
– Sprawdź w komodzie. Sprawdź w koszu na bieliznę. A jeśli nadal nie znajdziesz żadnych spodenek – powstrzymywałam się przed wybuchem – włóż jej szorty.
Po 30 telefonach i 46 SMS-ach od mężów i „zastępczych” kobiet, czyli opiekunek, sąsiadek i teściowych wezwanych na odsiecz mężczyznom, Charlotte jako pierwsza wypowiedziała na głos to, co się nam wszystkim kołatało w głowach:
– Może powinnyśmy zrezygnować z lunchu i wracać do domu?
Natychmiast poparła ją Amy, która stwierdziła:
– Chyba zostawiłam mu zbyt wiele na głowie.
Lisa wzruszyła ramionami i skwitowała:
– Byłoby łatwiej, gdybym była na miejscu.
I w ten oto sposób te same kobiety, które jeszcze 30 minut wcześniej dzielnie maszerowały ulicami miasta w duchu siły i odwagi, rozpierzchły się i pospiesznie oddaliły do domów, by pomóc opiekunce, znaleźć torbę piłkarską, zapakować kolejny prezent na urodziny i przygotować lunch.
Gdy jechałam do domu, zastanawiałam się nad słowami, które gdzieś przeczytałam – rozżalenie wynika z odczuwanej niesprawiedliwości. „Cholera jasna, to nie fair!” Zalała mnie fala frustracji. Myślałam o swoich koleżankach i wszystkich mamach, które dostają takie wiadomości – przyzywające je z powrotem do domu albo wymagające od nich tłumaczenia mężom podstawowych rzeczy, które powinni przecież wiedzieć albo których powinni się sami domyślić. Jak się okazało, największy problem w naszych małżeństwach stanowiły najdrobniejsze szczegóły. Gdy podjeżdżałam pod dom, zdałam sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Widoczność = wartość.
Olśniło mnie. Było jeszcze jedno rozwiązanie, które mogło doprowadzić do sprawiedliwszego podziału obowiązków w moim domu i nie wiązało się z wyjazdem za granicę lub rozwodem (który oznaczałby więcej pracy dla Setha, ale niestety ani trochę mniej dla mnie). Jeśli chciałam, aby Seth wziął na siebie choć część odpowiedzialności za pchanie codziennego życia do przodu, musiałam przestać snuć się nocą po domu jak elf i w magiczny sposób zapinać wszystko na ostatni guzik. Jeśli pragnęłam, aby Seth był moim obeznanym w trudach codzienności partnerem, najpierw sama musiałam zacząć go tak traktować. Powinnam unaocznić mu wszystko to, co robię dla rodziny. Moja praca musi być widoczna. Nie cenisz tego, czego nie widzisz, prawda? Nie inaczej było w przypadku Setha. Moje koleżanki też nie powinny się spodziewać tego, że mężowie docenią ich starania. Jeśli jednak nasi partnerzy dostrzegą wszystkie te większe i mniejsze sprawy, które utrzymują rodzinną łódź na powierzchni, może docenią naszą pracę. Może nawet z własnej woli ulżą nam przy niektórych obowiązkach.
Wszystko to, co robię
Po tym momencie olśnienia zaczęłam obsesyjnie obmyślać system, który przywróci nam domową równowagę. Zaczęło się od listy rzeczy, które robię. Zapisałam na niej między innymi regularne zakupy spożywcze, wymianę żarówek, uzupełnianie zapasu proszku do prania i dbanie o to, aby w łazience była przynajmniej jedna zapasowa rolka papieru toaletowego. Zaczęłam spisywać każdą większą i mniejszą rzecz, którą robiłam codziennie, skrupulatnie wyliczając poświęcony na to czas. A teraz kilka słów do wszystkich tych kobiet, które zastanawiały się nad zrobieniem podobnej listy. Naprawdę rozumiem, dlaczego nigdy nie urzeczywistniłyście tego pomysłu. Przebrnięcie przez spisanie tej nieskończenie długiej listy rzeczy, by uświadomić mężom nakłady niewidocznej pracy, pochłania więcej czasu i energii, niż przeciętna kobieta ma w zanadrzu przy tak napiętym harmonogramie.
Nie zaprzątajcie więc sobie tym głowy. Zrobiłam to za was.
A precyzyjniej, ja i moje koleżanki zrobiłyśmy to za was. Po marszu wysłałam Jill, Amy, Charlotte i Suzy następującą wiadomość: „Drogie Panie, czy pamiętacie wszystkie te rzeczy, z którymi nie poradzili sobie nasi mężowie w owym pamiętnym dniu? Pracuję nad listą wszystkich tych spraw, które robimy za kulisami, a których nasi partnerzy nie dostrzegają albo nie są po prostu ich świadomi. Czy mogę liczyć na waszą pomoc?”.
Odzew był natychmiastowy. Skrzynka w moim telefonie zapełniła się wiadomościami. Charlotte pisała: „Świetne wyczucie czasu. Właśnie siedzę i planuję przyjęcie urodzinowe dla Jacoba. Przygotowuję listę osób, które trzeba zaprosić, szukam klasowych e-maili, wysyłam elektroniczne zaproszenia, rezerwuję salę na przyjęcie, zamawiam tort, pizzę, balony, papierowe kubeczki i talerzyki, kupuję drobne prezenty dla gości, wypisuję kartki z podziękowaniami… Czy o czymś zapomniałam?”.
Zaraz potem odezwała się Amy: „A co powiesz na pracę związaną ze szkołą? Zgłaszanie się na ochotnika do pomocy w czasie zebrań klasowych i komitetu rodzicielskiego, kupowanie materiałów szkolnych, robienie plakatów na różne szkolne wydarzenia, kupowanie co roku nowej szkolnej wyprawki, wypełnianie różnych formularzy rejestracyjnych, pozyskiwanie listy wykonanych szczepień, organizowanie zebrań nauczycieli i rodziców…”.
Suzy dodała: „Nie zapomnij o szkolnych zdjęciach, prezentach dla nauczycieli, strojach na bale przebierańców, zapewnieniu opieki w dni, gdy szkoły są zamknięte, na przykład w wakacje lub czas przed świętami i po nich”.
Jill napisała: „Czy ktoś już wspomniał o przygotowywaniu drugiego śniadania każdego wieczora? A abstrahując od szkoły, może porozmawiamy o sprawach medycznych? Badania lekarskie, szczepionki przeciwko grypie, a przede wszystkim branie opieki nad chorym dzieckiem, który to obowiązek automatycznie przypada w udziale matce”.
Charlotte zaproponowała: „Jeszcze jedna sprawa – kupowanie prezentów na urodziny i święta dla całej wielkiej rodziny”.
Amy dodała: „No i wysyłanie ich na czas!”.
Wymianie spostrzeżeń nie było końca. Oczy otworzyły mi się szeroko, gdy zauważyłam, że lista szybko podwoiła, a potem potroiła swój rozmiar. Pamiętam, jak przyglądałam się tej długiej litanii, temu ogromowi niedostrzeganej, niedocenianej i w większości nieopłaconej pracy, którą wykonują matki, temu ciężarowi, który nas przytłacza i całkowicie zajmuje nasze myśli i czas. Dobrze też pamiętam, jak liczyłam na to, że pokazanie tego mężowi poprawi nasz układ małżeński. Przecież pokonałam główną przeszkodę, przez którą nie przedziera się większość kobiet – poświęciłam czas i energię na stworzenie listy. Przygotowałam listę, dzięki której rzeczy niewidoczne stają się widoczne… a zatem mierzalne. (Więcej na temat ewolucji owej listy znajdziesz w dalszej części książki).
Nowy system
Pewnego cudownego popołudnia wysłałam mężowi e-mail z moją roboczą wersją listy. W temacie wiadomości wpisałam: „Nie mogę się doczekać rozmowy!”. Nie jestem pewna, czego oczekiwałam. Bukietu róż? Kolacji na moją cześć? Łez wdzięczności?
Oto, co faktycznie się zdarzyło. Mąż był pod dość sporym wrażeniem tego, co robię dla rodziny. Niestety, nie do końca w sposób, na jaki miałam nadzieję. Jego pierwsza reakcja nie brzmiała bynajmniej tak: „Ojej, masz tyle roboty. Jak mogę pomóc?”. Zamiast tego wysłał do mnie emotikon obrazujący małpkę zakrywającą oczy.
Tylko jedną małpkę. Mój e-mail nie zasłużył nawet na to, by wysłać do mnie wszystkie trzy w komplecie.
W każdym razie zrozumiałam przesłanie – nie chciał tego widzieć, nie chciał o tym słyszeć ani rozmawiać. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli chcę zmienić rozkład sił w naszym związku, jeśli faktycznie nie chcę już być zapracowaną nadworną zrzędą, muszę wyłożyć wszystkie karty na stół. Musiałam mojej liście spraw nadać szerszy kontekst – każde zadanie powinno być nie tylko nazwane, ale wyraźnie zdefiniowane i przypisane.
To miało być znacznie trudniejsze niż tylko przesłanie listy.
Przemyślałam sprawę i doznałam olśnienia. Listy nie zdają egzaminu, sprawdzają się systemy. Od ponad dekady zajmowałam się zawodowo doradztwem i współpracowałam z setkami rodzin, którym służyłam pomocą w zakresie strategii zarządzania organizacyjnego. Może powinnam zastosować owe strategie w przestrzeni domowej? Wymyślić nowy system z nadanymi rolami, jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami oraz miernikami wykonania wytyczonych zadań? Jak mawiał guru zarządzania Peter Drucker: „Tym, co można zmierzyć, można zarządzać”. Otóż to! Drucker stał się dla mnie inspiracją. Czy jeśli potraktuję nasz dom jako najważniejszą organizację, moje domostwo nie zacznie działać sprawniej? Kurczę, czy to nie sprawdziłoby się w przypadku każdej rodziny?
Zaczęłam fantazjować na temat tego, jak będzie wyglądać moje życie i życie moich koleżanek, gdy – wraz z naszymi mężami – wprowadzimy usystematyzowane zasady do tego, co obecnie można było nazwać książkowym przykładem rodzinnych dysfunkcji. Pomyślałam sobie, że nie ma chyba pary, która nie skorzystałaby na zastosowaniu praktycznego planu optymalizującego produktywność i wydajność, jak również rozbudzeniu świadomości i wprowadzeniu odpowiedniego języka, dzięki któremu łatwiej będzie można myśleć i rozmawiać o domowym życiu.
Zmiana systemowa to poważna operacja w każdym ekosystemie. Jednak wierząc w swoje profesjonalne przygotowanie, byłam gotowa spróbować. I wiesz co? To się faktycznie sprawdziło. Inspirację czerpałam z zasad działania wybitnych przywódców, wprowadzających zmiany w swoich organizacjach. Gdy sączyliśmy margarity w naszej ulubionej meksykańskiej knajpce, roztoczyłam przed Sethem wizję cudownej przyszłości, wiążącej się z wprowadzeniem systemu życia domowego pozwalającego oszczędzić czas i nerwy. Miało być znacznie mniej kłótni, gderania, wzajemnych żalów i kontroli. Mniej wysiłku, gaszenia pożarów i spraw zaniedbanych. Więcej pewności i wzajemnego zaufania. Więcej beztroski. No i pewnie seksu też.
Wchodził w to.
Oszukiwanie systemu
Dziś, wiele lat po borówkowym SMS-ie, który prawie zakończył moje małżeństwo, „lista rzeczy, które robię” ewoluowała i zmieniła się w Fair play. To gra dla ciebie i partnera z czterema łatwymi zasadami do stosowania sekwencyjnego. Wyposażona jest w 100 kart, które reprezentują wszystkie niewidzialne obowiązki związane z prowadzeniem domu. Celem gry jest przywrócenie równowagi w życiu domowym i odbudowanie przestrzeni jednorożca (przestrzeni, w której można odkryć lub rozwinąć swoje talenty i pasje, a dzięki nim twoja rola nie ogranicza się wyłącznie do bycia partnerem i rodzicem). Karty zadań rozdzielane są strategicznie między dwóch graczy zgodnie z wyznawanymi w związku wartościami. Żaden z graczy nie ma automatycznie przypisanych do siebie kart. Obowiązki każdego są wyraźnie określone, a oczekiwania jednoznacznie zdefiniowane. W tej grze wygrywają oboje partnerzy.
Jeśli wydaje ci się, że ta gra wiąże się z większym nakładem pracy i nie masz na nią czasu, chcę cię uspokoić. Fair play z założenia ma być prosta. Ma być też zabawna! Przede wszystkim jednak, niezależnie od tego, ile z tego, co zaraz przeczytasz, zdecydujesz się wprowadzić, ta gra daje ci nowe spojrzenie na podział pracy w rodzinie, oferuje gotowe rozwiązania i zapewnia trwałą zmianę, a ty już nigdy więcej nie będziesz musiała o tym myśleć.
Seth i ja byliśmy pierwszymi graczami, którzy podjęli wyzwanie i – uwierz mi – popełniliśmy mnóstwo błędów. Jednak dzięki sprawiedliwszemu podziałowi obowiązków związanych z opieką nad dziećmi i dbaniem o gospodarstwo domowe wyeliminowaliśmy uwagi pełne frustracji i telefony typu: „W co ubrać dzieci?”. To zrewolucjonizowało nasze małżeństwo. Wrócę myślami do samego początku i opowiem ci o naszej podróży. Wyjaśnię, z czym wiąże się Fair play, i okraszę to historiami zarówno mężczyzn, jak i kobiet o różnych stylach życia, rodzinnych konfiguracjach, dochodach i pochodzeniu etnicznym nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale też z innych krajów świata. Wiele z tych osób też wypróbowało Fair play. Wspierając się spostrzeżeniami psychologów klinicznych, neuronaukowców, ekonomistów behawioralnych, prawników, kleru i socjologów zajmujących się zagadnieniami niewidocznej pracy, poddałam Fair play testom. Choć książka napisana jest z perspektywy statystycznej większości, czyli z punktu widzenia kobiety, która obarczona jest większością obowiązków domowych, moje rozmowy i wywiady z aktywnymi zawodowo i niepracującymi mężczyznami i kobietami, opiekunami dzieci o różnych konfiguracjach rodzinnych, parami hetero- i homoseksualnymi udowadniają, że Fair play sprawdza się świetnie w każdym ekosystemie o zachwianej równowadze. Oto komentarze, z jakimi się zetknęłam:
„Zarówno moja żona, jak i ja możemy pochwalić się wysoką kompetencją w pracy zawodowej. Jednakże w domu oboje ledwo dawaliśmy radę. Teraz prawie nic nie pozostaje niezauważone lub zaniedbane, a jeśli nawet zdarzy nam się potknięcie, nie jest to trzęsienie ziemi”.
Mark z Toledo w Ohio
°
„Zanim wprowadziliśmy system, łatwiej było mi wtedy, gdy mąż wyjeżdżał. Wszystko wolałam robić sama. Nie popełniałam tylu błędów i nie musiałam mu ciągle o czymś przypominać. Nie byłam też zawiedziona, gdy nie pomagał. Teraz, gdy już go nie ma, czuję ogromną pustkę po stracie prawdziwego partnera. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może stać się kimś takim. Stanowił integralną część systemu Fair play”.
Melissa z Phoenix w Arizonie
°
„Byłem absolutnie przekonany, że dzielimy się obowiązkami po połowie, dopóki nie zagraliśmy. I wtedy zrozumiałem, ile moja partnerka robi dla naszej rodziny”.
Ron z Portland w Maine
°
„Wreszcie dostałam kopa w tyłek, którego potrzebowałam, by zacząć realizować się poza byciem żoną i mamą”.
Maria z Hartford w Connecticut
°
„Ten system otwiera oczy i zmienia życie. Jesteśmy teraz całkiem inną parą. Nie poznaje mnie nawet rodzona matka!”
Tom z Portland w Oregonie
°
„Twój ginekolog powinien zalecić tylko dwie rzeczy: kwas foliowy i Fair play”.
Jamie z Los Angeles w Kalifornii
°
Jeśli sobie pomyślałaś: „Ledwo udaje mi się nakłonić męża, by odpowiadał na moje SMS-y, a ty chcesz, abym przedyskutowała z nim każdy szczegół naszego życia!?”, oto, co ci na to odpowiem:
– Właśnie tak!
Na kolejnych stronach zapoznam cię z odpowiednim językiem, dzięki któremu będziesz mogła z rozwagą zaprosić partnera do rozmowy i rozpocząć grę o sprawiedliwość. A na razie chcę cię uspokoić i zapewnić, że system Fair play sprawdził się w przypadku przeróżnych związków – nawet tych na skraju rozwodu. Poza tym wprowadzenie partnera do gry to jedyny sposób, by system zadziałał. Czy nie zasługujesz na partnera, który docenia ciebie i związek na tyle, by chcieć z tobą zagrać?
Dzięki Fair play zapomnisz o:
– górze niewydajnych rozwiązań w domu,
– codziennym przeciąganiu liny z mężem i wyliczaniu rzeczy, które się zrobiło,
– spełnianiu funkcji domyślnego rodzica, automatycznie obarczanego wszystkimi obowiązkami,
– uczuciu, że jest się nieznośną zrzędą,
– uczuciu zawodu i żalu, gdy partner nie staje na wysokości zadania,
– uczuciu wypalenia wynikającym z robienia wszystkiego.
Dzięki Fair play zyskasz:
– nowe słownictwo, które zmieni sposób myślenia i rozmawiania o życiu domowym,
– system, który przygotuje ciebie i partnera do wygranej zarówno w związku, jak i na polu rodzicielstwa,
– zrozumienie, co to znaczy być docenionym – zarówno przez siebie samą, jak i przez partnera,
– zrozumienie, co oznacza wiara we własne siły, kontrola nad życiem i wsparcie,
– luksus posiadania czasu na dbanie o siebie, pielęgnowanie przyjaźni i rozwijanie pasji, które wykraczają poza sferę rodzicielską i zawodową,
– możliwość nawiązania kontaktu z osobą, którą się było przed urodzeniem dzieci,
– więcej humoru i beztroski,
– niepowtarzalną okazję do stanowienia zdrowego wzorca zachowań dla swoich dzieci.Tunel Queens – Midtown to tunel samochodowy pod East River w Nowym Jorku, łączący dzielnice Manhattan i Queens – przyp. tłum.
Sherry Blake, The Single-Married Woman: True Stories of Why Women Feel All Alone in Their Marriages, Touchstone Psychological Services, Atlanta 2011.
Zgodnie z wprowadzonym w 2010 roku w Stanach Zjednoczonych prawem (ustawą o ochronie praw pacjenta) pracodawca zatrudniający ponad 50 pracowników musi zapewnić odciągającym pokarm matkom odpowiednie pomieszczenie, które nie jest łazienką – przyp. tłum.
Joyce Meyer, The Confident Woman: Start Today Living Boldly and Without Fear, Warner Faith, New York 2006.