Fajerwerki nad otuliną - ebook
Fajerwerki nad otuliną - ebook
Może i nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, ale da się dwukrotnie zadebiutować w tym samym wydawnictwie. Łukasz Nicpan jest tego dowodem. W 1980 roku opublikował w PIW-ie swój pierwszy tom poetycki Czyste ratownictwo. Dokładnie 40 lat później publikuje u nas swoją pierwszą autorską książkę prozatorską. Fajerwerki nad otuliną wymykają się literackim opisom, ale też… fizyce. To rodzaj dziennika-niedziennika. Pełne poezji – wszak ostatnio za swój tomik Łukasz Nicpan dostał Nagrodę Bednarczyków – obserwacje i zapiski układają się w roku z życia narratora. Nie jest to jednak rok kalendarzowy ani astronomiczny – ale zbiór dni, spotkań i spostrzeżeń, w których realizm przeplata się z magią. Całość układa się w spójną, fascynującą opowieść o człowieku, który odnalazł swój azyl w otulinie Puszczy Kampinoskiej. I z tego dystansu obserwuje życie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-056-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najważniejsza północ w roku, choć nie wiadomo, czy tego, który minął, czy tego, który nadchodzi. Najlepiej oświetlona blizna czasu. Zrost rzęsiście iluminowany.
Zaczęło się wczesnym popołudniem. Trysnęły race nad Sydney. Entuzjazm, jakby narodziło się stu zbawicieli.
Potem trysnęły race nad Hongkongiem. Widłakowate wieżowce jeżyły się iskrami niczym zimne ognie.
A potem mi zbrzydło. Obejrzeliśmy z Halą trzy dzienniki, wypiliśmy butelkę czerwonego wina, rozpaliłem ogień na kominku, obsiadły mnie psy, na bujanym fotelu zasnęła w łunie podczerwieni biała kotka. A potem sam zasnąłem na krótkiej kanapce, w pozycji embrionalnej.
DRUGI STYCZNIA
Zdumiewa to zagadkowe, niewytłumaczalne zachowanie ludzi, jakie objawia się w środku tej arbitralnej nocy – radość, szał, frenetyczne odliczanie ostatnich sekund kalendarzowej agonii.
Kiedyś, za młodu, nie dziwiło i nie zdumiewało. Więc chyba tam bije źródło tej samobójczej euforii – w młodości. To ona się cieszy. Bo rozkwita, ma przed sobą przyszłość. Ludzie dojrzali (nie mówiąc o starcach) nie okazują aż takiego zachwytu, aż tak nie wiwatują na tym corocznym pogrzebie.
Z czego się cieszycie? – pytam Australijczyków, bo oni pierwsi zaczynają tę feerię, ich pierwszych pokazują, już w porze naszej szarówki.
Potem o to samo pytam Chińczyków z Hongkongu. Z czego się cieszycie? Co was tak raduje? Ku czemu miotacie w niebo te kolorowe race, sypiecie iskrami?
Potem pytam o to samo mieszkańców Warszawy, których euforię możemy na własne oczy oglądać z okien, bo tryska nad Puszczą Kampinoską barwnymi protuberancjami.
Wróciła mroźna, biała zima. Wczoraj suchą nogą chodziłem po stawie.
TRZECI STYCZNIA
Z szezlonga na piętrze przyglądałem się światu: niebu, łąkom, olchom wokół pastwiska sąsiadów, puszczy na horyzoncie. Moją uwagę przykuł sierp księżyca zawieszony wysoko nad świerkami. Cienie uwypukliły kulistość bryły, uplastyczniły kratery.
Uderzyła mnie dziecięca prostota kulistości jako formy budulcowej. Zdradza infantylizm wszechświata. Grawitacja – toż to dziecinada! Dziecięca ambicja (kto cięższy).
Kto wie, czy nie przeceniamy tajemnicy bytu. Udzielamy jej zbyt wielkiego kredytu zaufania, a to może tylko jakiś prosty sztyk, jakieś zacyklu-zacyklu, fiku-miku. Tyle że obrosłe w miliardy lat świetlnych, wytarzane w mgławicach, najeżone jak kot, gdy się puszy.
CZWARTY STYCZNIA
Czytam rozmowę Janusza Głowackiego z księdzem Andrzejem Lutrem. Pisarz unikowy, prześmiewczy, szyja okręcona szalem zgodnie z wymogami szpanu. Szpan na wyżynach intelektu. Zabawny anegdotczyk.
Przemijanie?
– Zgadzam się z Miłoszem. Też jestem przeciw.
Grepsy, grepsy (jak w Panu Jowialskim Fredry: figle! figle!).
A jednak lubię faceta, prawie tak jak Agnieszkę Osiecką. Oboje należą do legend mojego pokolenia. Moi współcześni.
Otóż to – współcześni. Właśnie ci są mi najbliżsi – nie rodacy (jako Polacy), nie biali (jako nieczarni czy nieżółci), nie Europejczycy, nie mężczyźni, nie kobiety, żadna z tych kategorii, a właśnie – Współcześni. Bracia i siostry w Czasie, całkowicie i nienaruszalnie odrębni od wszystkich przeszłych i przyszłych stworzeń naszego gatunku. Auden moim bratem, nie Homer. Bliższym mi bratem Miłosz niż Mickiewicz itp.
Porywiste wichury od północnego zachodu. Czuje się przelatujący nad głową wzburzony Bałtyk. Pozrywane linie energetyczne. Czterokrotnie wyłączali nam dziś prąd.
PIĄTY STYCZNIA
W starym zeszycie w kratkę natrafiłem na zapis ołówkiem sprzed lat, tak dawny, że już całkiem zapomniany, jakby przez kogoś innego pisany:
„Mówię: nie wierzę. Ale mówię też: jestem katolikiem. Jestem katolikiem, w którym nie ma wiary. Obca mi jest postawa kogoś, kto mówi: nie wierzę i w jego stwierdzeniu słychać nutę triumfu, jakby coś osiągnął, jakby się wspiął, wybił, wzbogacił, unowocześnił i ucywilizował. Jakby mówił: nie wierzę, bo dojrzałem, przejrzałem, zmądrzałem.
Tymczasem powinno się mówić: nie wierzę, więc jestem w rozpaczy. Kto naprawdę nie wierzy, doświadcza rozpaczy. Niewiara oznacza rozpacz. Nie jest błędem ani chorobą – jest bólem, cierpieniem. Żadnych tu racji dla triumfu, dumnie podniesionej głowy. Nie wierzę, więc jestem żebrakiem. Siedzę pod murem nad otwartym pustym futerałem. Człowiek niewierzący, który pod sztandarem niewiary rozpętuje jakieś akcje oświeceniowe, wydaje mi się głupcem lub szkodnikiem”.
Przeczytałem te dawno zapomniane słowa i stwierdzam, że pisanie ołówkiem w zeszycie bardzo się różni od pisania na komputerze. Jakby pisanie ręką wyzwalało inne mechanizmy myślowe niż stukanie w klawiaturę – choćby tak miękką jak dzisiejsze, cichą jak duch w porównaniu z moją pierwszą bułgarską maszyną do pisania marki Marica.
Pisząc innym narzędziem, na innym przyrządzie, inaczej się pisze, a więc chyba inaczej się też myśli. Każda technika pisarska ma odmienną miarę, inne tempo, inny stan skupienia. Prawdopodobnie tworzy też własną, odmienną od innych technik pisarskich świadomość. Powiedz mi, czym piszesz, a powiem ci, co myślisz.
Kto wie? Może aż tak?
SZÓSTY STYCZNIA
W sobotę ma chodzić po kolędzie ksiądz. Hala zapowiedziała, że się schowa. Ja zostanę. Pogadamy, a potem wrzucę mu do torby, jak przed rokiem, sto złotych w kopercie. Ziemski wymiar religii jest mi sympatyczny, szczególnie teraz, wobec ateizacji i islamizacji Europy.
SIÓDMY STYCZNIA
W odśnieżaniu nabrałem wprawy. Najpierw przeoruję ścieżkę na szerokość łopaty, pchając ją przed sobą środkiem drogi, w rytmie na trzy kroki. Po trzecim przenoszę ciężar ciała na prawą nogę, przysiadam na niej i zwał śniegu na łopacie odrzucam na lewą stronę, poza krawędź odśnieżanego pasa.
Doszedłszy do asfaltu, cofam się odśnieżonym pasem szerokości łopaty ku domowi, ku bramie, za którą stoją psy niespokojne z powodu oddalania się ich pana – wróć, wróć! nie odchodź! – cofam się w rytmie na osiem kroków, jedną ręką odsuwając śnieg najpierw na lewo, potem na prawo, na boki od kręgosłupa, czyli pasa wcześniej odśnieżonego. Za sobą zostawiam porysowaną krawędzią aluminiowej łopaty skamielinę o rysunku rybiego szkieletu. Przypomina figury osiowe Lebensteina.
ÓSMY STYCZNIA
Zadzwoniłem na komórkę sołtysowej w sprawie gazu (mają nam założyć). Odebrała, uprzedzając z rozbawieniem, że jest właśnie na południu Francji.
– Ach, przepraszam Anetko! Zadzwonię w niedzielę.
Na kimś, kto przeżył czterdzieści lat w komunistycznej celi, taka otwartość świata, łatwego świata bez granic, robi kolosalne wrażenie. Prawie się do tej łatwości uśmiecham, choć z niej nie korzystam, niezbyt mnie pociąga. Pociągają Tatry, Mazury, Suwalszczyzna i Bałtyk. Wolność podróżowania po świecie cieszy mnie więc tym bardziej, że nie pragnę z niej korzystać, pozostaję wolny wobec tej wolności.
Podniosłe uczucie. Przypomina wolność od nałogu. Wolność od nałogu wolności. Nie korzystać ze swojej wolności – oto wolność wyższego rzędu.
Można by na tę modłę stworzyć nowego Boga. Byłaby to istota wolna od własnej wszechmocy, wszechwiedzy, najwspanialej twórcza, bo może – a nie tworzy, może się wtrącać – a się nie wtrąca, może ingerować – a nie ingeruje, może zsyłać potopy – a nie zsyła. Bóg wolny od swojej boskości. Megabóg.
Przyszła pocztą „Nowaja Polsza” z przekładami moich wierszy. Obce twory, w kokosznikach, w zawijasach, bukwalne, jakby nie iglaste, lecz liściaste. Tłumacz podobno świetny, co zresztą sam widzę, mimo to uczucie obcości dotkliwe. Przerobili mi was, dzieciątka, już ojca znać nie chcecie, już się do niego nie przyznajecie, serdeńka wy moje.
A one milczą, rysunkami ozdobione, już swoje wiedzą, już dorosłe, z własnym zdaniem, osóbki, abiturientki.
DZIEWIĄTY STYCZNIA
Podciągnąłem rolety na oknach połaciowych, oglądam malowanki mrozu, ludowe z ducha, trochę ze Stryjeńskiej, trochę z makat cepeliowskich z lat sześćdziesiątych. Widziałem kiedyś podobne w drzwiach mieszkania bohaterów serialu Wojna domowa.
Za oknem ogromne drzewo. Na jego wierzchołku siedzi wrona siwa. Wysoko nad światem, lekko się kołysze. Uświadamiam sobie, że nikt, ale to nikt na całej kuli ziemskiej nie wie o jej istnieniu, nie martwi się o nią, nie myśli o niej, nie podziwia jej, nie współczuje. Tylko ja jeden o niej myślę, lecz i ja wkrótce przestanę. Wrona jest więc zupełnie sama, zdana tylko na siebie.
Nie sądzę, by była z tego powodu w depresji. Nawet na pewno nie jest. Rozgląda się z wysoka, lekko się kołysze. Szybko biorę z niej wzór, pośpiesznie się od niej uczę, zanim odfrunie.
Odfrunęła.
Teraz jest już naprawdę sama. Nie ma nikogo. Nawet mnie.
Ksiądz przyszedł od bramy pieszo, w komży i czarnym birecie, po śniegu, na tle śniegu, podwiewany śniegiem. Samochód sąsiada, który go przywiózł, ruszył dopiero po chwili i jechał za pasterzem, po śniegu, na tle śniegu.
Hala uciekła na górę.
Już w sieni, żeby uniknąć nieporozumień, przypomniałem kapłanowi, że jestem niewierzący. A gdy usiadłszy przy stole w kuchni, zwrócił się do mnie per „panie inżynierze”, opowiedziałem mu pokrótce swój życiorys, podawszy szklankę muszynianki, bo tylko o wodę poprosił, odmówiwszy herbaty i kawy.
Opowiedzenie księdzu całego życiorysu zawodowego zajęło mi nie więcej niż minutę. A tak się nażyłem, nakrzątałem! A tu tylko minuta. Uwzględniłem nawet kilkumiesięczny okres, kiedy roznosiłem mleko na osiedlu Jelonki, gdy mnie w stanie wojennym wyrzucono z redakcji „Nowych Książek”.
– W butelkach? – upewnił się ksiądz.
Potwierdziłem, mieszcząc się w minucie.
I zaraz zobaczyłem te butelki, o drugiej w nocy, na mrozie, w większości popękane, bo zlodowaciałe dusze mleka (mam tu na myśli dusze starych żelazek, a nie te chrześcijańskie ani gogolowskie) rozsadzały szkło. Część miała kapsle złote, część srebrne. Srebrne były tańsze, złote droższe, bo pieczętowały mleko tłustsze.
Sto złotych dałem księdzu nagie, bez koperty. Za to, że takie nagie, przeprosiłem.
– Nic nie szkodzi – powiedział, otwierając teczkę na brzuchu, jak otwierają torbę listonosze. W tę kangurzą torbę wrzuciłem banknot, który sfrunął liściem. A kiedy ksiądz pożegnał mnie słowami: „Szczęść Boże”, odpowiedziałem mu tą samą frazą.
– Szczęść Boże, proszę księdza. Życzę zdrowia w nadchodzącym roku.
– Szczęść Boże, szczęść Boże!
Jakie to piękne słowa! Aż mi się w teatrze życia wewnętrznego oczy zaszkliły wzruszeniem. W porywie serdecznego braterstwa przytuliłem księdza i ucałowałem z dubeltówki (oczywiście tylko tam, w tym teatrze, na tej wewnętrznej scenie, za kurtyną).
DZIESIĄTY STYCZNIA
Od północnego zachodu dmie. Już wczoraj wzburzyło Bałtyk. Iglaki kłaniają się jak mnisi w kapicach. Chmury jadą szybko, co chwila zacinając deszczem, krótkim jak uderzenie rękawiczką w twarz przyszłego przeciwnika w pojedynku.
Nieoczekiwanie wróciłem do Schulza. Leżąc na sofie pod skośnymi szybami veluxów, przeczytałem – na początek – opowiadanie Sklepy cynamonowe. I zaczęło się nakładać, napiętrzać. Wspomnienie pierwszych spotkań z tym pisarzem, jeszcze w liceum. Zachwycenie jego prozą na studiach polonistycznych, wielokrotne lektury w maleńkiej kawalerce na Szulborskiej (siedemnaście metrów kwadratowych wraz z kuchnią i łazienką i nas dwoje – młodych małżonków).
Więc dmie, świszcze na bryle domu, niskie tony na grubych załomach, wyższe na antenach. Elukubracje jadących chmur dodatkowo wzdymają genialne zdania Schulza. Piętrzą konstrukcje jego stromych gwiazdozbiorów, rozdmuchują konstelacje sennych wędrówek. Sklepy cynamonowe są właściwie baśnią, ich fabuła mogła się Schulzowi przyśnić. Gdyby podkreślił senną materię swego opowiadania, zepsułby ją, oszpecił. Postępuje inaczej: uwiarygodnia ją w konkretach, w rzeczywistej topografii Drohobycza. Z pedanterią urealnia. Nawet profesor Arendt jest prawdziwy, uczył młodego Schulza w tym samym gimnazjum, w którym potem i Schulz był zatrudniony. Jako nauczyciel rysunku, prac ręcznych, ale głównie bajarz.
Przypomniałem sobie pewnego starszego pana z Torunia, tamtejszego literata, którego nazwisko nic mi nie mówiło już wtedy, gdyśmy się sobie przedstawili przy stole w stołówce zakopiańskiej Astorii którejś zimy ze ćwierć wieku temu, więc tym bardziej nie mówi nic teraz, gdy je zapomniałem. Był uczniem Schulza. Opowiadał mi o tych cudownych lekcjach, gdy – uproszony przez uczniów – Schulz opowiadał im bajki. Wtedy po raz pierwszy o tych bajkach usłyszałem, przy kolacji, w stołówce, która przypomina oszkloną od strony Giewontu werandę. Za oknami, jak przed kabiną sterowniczą statku (była tam półkolista przeszklona ściana) stały czarne świerki z ciężkimi szubami śniegu na obwisłych barkach.
JEDENASTY STYCZNIA
Hala kończy dzisiaj sześćdziesiąt cztery lata. Kiedy się poznaliśmy, miała dwadzieścia trzy. Od tamtego czasu nic się nie zmieniła. Zmieniła się tylko na fotografiach z tamtych lat, jest na nich młodą dziewczyną (mechanizm Doriana Graya).
„I będziecie dwoje w jednym ciele”. Tego nam nie powiedziano (nie braliśmy ślubu kościelnego), a mimo to pozostaliśmy oboje w jednym ciele nawzajem w swoich oczach, w ciele, które nie podlega zmianom, jakby w nas zatrzymał się czas. Nawet wytężywszy wolę, nawet marszcząc czoło i wysilając wyobraźnię, nie mogę dostrzec w mojej żonie żadnej zmiany, podobnie zresztą, jak nie dostrzegam żadnej zmiany w samym sobie.
Czyżbyśmy się nie zmieniali, widziani od środka? Stoimy w miejscu.
Właśnie na tym polega małżeństwo.
Wieje, dmie. Płotek nam przewraca od strony zachodniej. Podparłem żerdziami, ale chyba nie oprze się wichurze. Huragan dostał już jakieś imię, nie pamiętam jakie. Obłaskawianie tornad przez chrzest. Takie długotrwałe wianie i wianie, z jednego kierunku, wydaje mi się absurdalne. (Chociaż przewlekłe choroby nie wydają się absurdalne).
Zaciekawił mnie, niemal zafascynował, malarz lolitek i kotów Balthus, również dlatego, że w młodości był blisko z Rilkem, przez swoją matkę, która była Rilkego kochanką. Czytam, że Balthus (pół-Polak, pół-Żyd) był ostatnim z wielkich malarzy figuralnych Europy (po nim może jeszcze Francis Bacon i Lucian Freud). Jeśli tak, to znaczy, że był w ogóle jednym z ostatnich europejskich malarzy. Malarstwo bez „figur” (figurą jest również drzewo lub ptak, anioł, prześcieradło w słońcu) przestaje być malarstwem, jest już tylko sztuką zdobniczą, dekoratorstwem wnętrz.
Zimę mamy pulchną, kopiastą jak z klasycznych kartek bożonarodzeniowych ze złoconym napisem „White Christmas”. W nocy napadało ćwierć metra śniegu. Przez dwie godziny poruszałem się w rytm odśnieżania, w kilku taktach z ciężką białą bryłą na aluminiowej łopacie.
Odśnieżanie kojarzy się z ciążą.
DWUNASTY STYCZNIA
Wciąż sypie, choć już wtorek. Narasta biała głusza.
Psy rozszczekały się przed świtem, wypuściłem je na dwór, pognały w ciemność przez kopne zaspy na koniec ogrodu. Coś musiało podejść. Sarna albo łoś.
Czytam pamiętniki Kazimierza Chłędowskiego. Przed dziesięcioma laty minęła w nich połowa XIX wieku.
Naprzeciwko stancji gimnazjalisty Kazia mieszka znany w mieście erudyta i oryginał Żegota Pauli. Nigdy nie myje okien, które zarosły pajęczynami. Historyk, archeolog, krajoznawca, etnolog, znany w całym Krakowie oryginał, Żegota Pauli zniknął z ludzkiej pamięci bez śladu. Choć tyle nazbierał pozycji w bibliografiach. A dzisiaj? Istnieje już tylko za tym nigdy niemytym, zarosłym pajęczynami oknem naprzeciwko stancji ówczesnego gimnazjalisty Kazimierza Chłędowskiego, który o nim wspomni w swoich pamiętnikach.
Płakać się chce.
TRZYNASTY STYCZNIA
Dziewięćdziesiąte piąte urodziny pani Alicji, naszej najstarszej przyjaciółki. Punkt centralny uroczystej kolacji: mechaniczny piesek w czerwonym kubraczku i czapeczce z daszkiem, prezent od synowej.
Pani Alicja wygląda już tak, jak będzie wyglądała w trumnie: ostry podbródek, wpadnięte policzki bezzębnych ust, napięta na czaszce żółta skóra w ciemnobrązowe piętna, puste, nieruchome, załzawione oczy, które jeszcze patrzą, ale już nie widzą.
Hala nacisnęła guzik na brzuszku pieska made in China i ten zaczął podrygiwać, machać przednimi łapkami, przytupywać tylną. Cały stół się śmieje.
Pani Alicja wpatruje się w tańczącego stworka wzrokiem czarnym od pustki i zobojętnienia. Wzrokiem wypchanego ptaka. Już nas nie poznaje, nie rozumie naszego śmiechu, nie dostrzega figlującej zabawki na obrusie. Podczas kolacji siedzi przy stole na wózku inwalidzkim wpatrzona we własne kolana. Których pewnie również nie poznaje, już w ogóle nie zna.
Kiedy na chwilę podnosi oczy i nasze spojrzenia się spotykają (siedzę naprzeciwko i staram się błaznować, żeby rozchmurzyć jej starość), stykam się – nie po raz pierwszy w życiu – ze śmiercią oko w oko.
Tak samo patrzył na mnie w szpitalu na Bródnie profesor Artur Sandauer, święcie przekonany, że jestem Tadziem Pikulskim. Usiłował mi to wmówić. Ćwierć wieku wcześniej byłem jego studentem, miał nade mną wciąż żywą przewagę autorytetu, mimo to nie uległem, nie zaparłem się tożsamości.
Pustka takiego spojrzenia jest mroźna, lodowato nieprzyjazna, podejrzliwa, oskarżycielska, wręcz fanatyczna. Masz wrażenie, jakby chciała cię unicestwić.
W najlepszym razie wziąć za Tadzia Pikulskiego.
Znowu mnie dźgnęło. Dziś z rana, w słoneczny, mroźny i śnieżny dzień. Nieosiągalne.
Upostaciowione w dwóch kobietach: Bognie z dziennika Tyrmanda i Ewie Marii Morelle, dawniej Frykowskiej. Obie jeszcze żyją (Ewa Morelle mieszka w Paryżu, przyjeżdża czasem do Polski), więc niby nie są absolutnie, tragicznie nieosiągalne. Bogna (naprawdę Krystyna) ma dzisiaj osiemdziesiąt lat. Ewa Morelle ma jakieś osiemdziesiąt parę. Niby można by obu dotknąć.
Nie można jednak dotknąć Bogny siedemnastoletniej, tej z fotografii, w którą usilnie się wpatruję (na niej ona, Bogna, roześmiana, w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym z lat pięćdziesiątych), nie tyle do bólu mięśni gałek ocznych, ile serca, ani Ewy z roku 1958, gdy brała w łódzkiej katedrze ślub z Wojciechem Frykowskim. Gdy uwodziła urodą i stylem życia Łódź mojej młodości. Obie są rozpaczliwie nieosiągalne – jak młodziutka Elżbieta Czyżewska, dwudziestoletnia Agnieszka Osiecka, Kalina Jędrusik w pościeli z koronką śpiewająca Nie budźcie mnie.
Dźgnęło mnie, że tylko wyć. W tę piękną, mroźną, słoneczną niedzielę.
Oto ona, dawna piękna, dawna młoda, dziś nieosiągalna, nawet dla samej siebie, Bogna w jednoczęściowym kostiumie z lat pięćdziesiątych.
Chyba oszaleję!
CZTERNASTY STYCZNIA
Ze zdjęcia patrzy na mnie mała kapucynka. Ssie kciuk. Ma wielkie, blisko osadzone oczy, pełne zaciekawienia, a może rozpaczy. Samice tego gatunku mają zwyczaj zwracać na siebie prokreacyjną uwagę samców, rzucając w nich kamieniami.
Byle tylko się rozmnożyć, podtrzymać gatunek. Wszystkie chwyty dozwolone. W głowie się nie mieści, że na tej małej planecie, wkręconej w kołowrót galaktyk, powstał ten nieprawdopodobny pomysł i przemysł: życie. Ten wodewil, wielowątkowy serial, za samą scenografię godzien otrzymać wszystkie Oscary świata. Mała kapucynka jest jednym z produktów tego przemysłu, tej wysublimowanej gimnastyki materii.
Ale w jej oczach... w jej oczach jest coś... coś więcej... coś innego. Lęk, ciekawość, smutek, niewinność. Może sieroctwo? Tego spojrzenia materia stworzyć nie mogła. Zresztą czy to jest w ogóle stworzone, czy tylko odczytywane? Przez nas, ludzi, widziane i odczuwane.
Skończyłem nad ranem lekturę wspomnień profesor Anny Pawełczyńskiej Dary losu. Postać piękna, biografia niezwykła. Przepisuję fragment (dotyczy czasów powojennych):
„W tym okresie pojechałam do Pruszkowa wypełniona wspomnieniem radości, której nie umiałam nazwać. Spojrzałam w oczy mojego ojca, zobaczyłam w nich jasność: «Coś ci opowiem, córeczko. Zdarzył mi się piękny, gwiaździsty wieczór. Jak zwykle usiadłem na naszej werandzie i z zachwytem patrzyłem w niebo. Było mi dobrze, dziękowałem Bogu za wszystko. Czułem się bardzo szczęśliwy. Podziwiałem gwiazdy i chwaliłem Boga, który ten świat stworzył. I w nagłym olśnieniu zrozumiałem wszystko. Skąd się wziął świat? Skąd się wziął człowiek? Jak zbudowany jest wszechświat i jakie prawo nim rządzi? Wszystko było jasne, prościutkie, oczywiste. Chciałem wstać, żeby zapisać to prawo wszechświata. Ale wydało mi się, że tej prostoty nie można zapomnieć. Ogarnęła mnie radość, błogość, jakbym trwał w Bożej łasce. Bałem się ruszyć z miejsca, żeby nie spłoszyć zachwytu nad tą prostotą piękna wszechświata. Nie wiem, ile upłynęło czasu. Czy były to kwadranse? Czy może godziny? Kiedy wróciłem z tej gwiaździstej podróży, zapomniałem wszystko. Nie pomogły żadne wysiłki, żeby przywołać wiedzę na temat wszechświata. Zostało tylko poczucie szczęścia, że dotknąłem przez chwilę Wielkiej Tajemnicy...»”.
Otóż to! „W nagłym olśnieniu zrozumiałem wszystko”. Zawsze mnie to fascynowało. Tajemnica wszechświata rozpoznawalna w błysku – olśnienia, intuicji?
Opowiadał mi kiedyś Artur Sandauer, że któregoś dnia, na progu śmierci cukrzycowej (czując, że się zbliża, że już zasypia, położył się nawet dla wygody na dywanie) miał objawienie tajemnicy bytu. Nie została mu co prawda całkiem odsłonięta, ale już ją przeczuwał, już ją miał, na wyciągnięcie ręki – tylko że jemu się tej ręki wyciągnąć nie chciało, tak mu było błogo. Aż się zirytował, gdy ktoś wszedł do pokoju (pewnie żona Erna) i podał mu insulinę.
– Wyobraża pan sobie? Tajemnica bytu na wyciągnięcie ręki, a panu się tej ręki wyciągnąć nie chce!
Doskonale to sobie wyobrażam. Tak właśnie ją widzę, tę podstawową tajemnicę bytu, jako coś nieskończenie radosnego, prostego, oczywistego, po co nawet sięgać nie warto.
Może ty ją znasz, kapucynko? I dlatego masz takie niezgłębione oczy.
SIEDEMNASTY STYCZNIA
Film o teleskopie Hubble’a, który od piętnastu lat patrzy w przeszłość (w kosmosie w którąkolwiek spojrzeć stronę, widzi się zawsze przeszłość). Znowu uderzył mnie ten ogrom, te Sahary lat świetlnych, tak nieskończone, że aż komiczne.
Nie przytłaczajcie tak biednej mrówki, już jest dostatecznie olśniona. Podziwia, naprawdę szczerze podziwia. Te splendory, gromady galaktyk! Te rozbłyski supernowych sprzed miliardów lat! Te czarne dziury! Jakież one czarne, jakież tajemnicze, aż zatyka mrówkę.
W końcu wstałem z fotela i wyszedłem (jak Zdzisław Maklakiewicz z kina w filmie Rejs). Hala dalej wpatrywała się z przejęciem. Dla niej kosmos to wciąż nowość, dla mnie już rutyna. Zęby na nim zjadłem. Od dziecka karmię się tą skalą, tą strawą popularnonaukową, od pięćdziesięciu lat klęczę przed tym sfinksem. Może się znudzić.
Wyszedłem z psami na dwór. Nad dachem domu wisiały łańcuszki gwiazd. Łyskały, przemawiały do wyobraźni. Światło tej biegnie do nas od czasu pierwszej krucjaty dziecięcej, tamtej od powstania styczniowego.
Stałem w śniegu nad zamarzniętym stawem, zadzierałem głowę i chciało mi się śmiać.
Naukowcy (zespół polsko-holenderski) potrafią już odczytywać ze szczątków kości kolor włosów i oczu zmarłego. Dowiedziałem się właśnie, że mniszka pochowana osiemset lat temu w klasztorze tynieckim była ciemną blondynką o niebieskich oczach. Nie można wykluczyć, że była moim poprzednim wcieleniem. Noszę jej barwy, więc może i duszę.
Nosić po kimś duszę, Matko Przenajświętsza!
OSIEMNASTY STYCZNIA
Nazywał się Swami Wiwekananda. Na sepiowej fotografii ma oleiście czarne falujące włosy i wielkie czarne oczy. Pochodził z Bengalu w północnych Indiach. To on pod koniec XIX wieku przywiózł do Stanów Zjednoczonych jogę. Nosił turban. Nauczał, z grubsza biorąc, że wszystkie religie są równe, a każdy człowiek ma w sobie boga.
Przypomina mi lakierowane figury z drewna, jakie można było kupić na odpuście lub wygrać na strzelnicy. Pomiędzy podróżami misyjnymi po Ameryce pomieszkiwał w Ridgely w Nowej Anglii, w pięknym domu z wysokimi kolumnami. Obok rosła rozłożysta sosna. Pod nią pięknie utrzymany trawnik, na którym nauczał. Umarł młodo, w trzydziestym dziewiątym roku życia.
Ironizuję, sam to widzę. Nie darzę estymą tej wschodniej mistyki. Wiara w rozszerzoną karmę (idącą przez pokolenia) wydaje mi się jeszcze okrutniejsza niż wiara w grzech pierworodny.
Górna krawędź ekranu laptopa styka się z dolną krawędzią parapetu. Wyżej, w oknie, bieleje nieruchoma tapiseria: ciemne śnieżne niebo, nieruchomy dąb, nieporuszona brzoza. Wiszą w powietrzu nieruchome płatki śniegu. To jednak tylko pozór, złudzenie zbyt krótkiej obserwacji. Gdy popatrzeć dłużej, zaczynają powoli opadać.
Zza węgła domu wylatuje sikorka, siada na brzozie, otrząsa się, syta. Hala wysypała na drewnianą tacę ziarna słonecznika, zagęściło się wokół nas od ptaków – sikorek, wróbli, sójek i srok. Obszywają nas, podnoszą na duchu.
DZIEWIĘTNASTY STYCZNIA
Czarny rysunek gałęzi na białym dachu stodoły. Filcowe młoteczki śniegu na płasko ściętych deskach parkanu wokół sadu. Zimowy obraz Bruegla i niemy fortepian.
Od rana sypie śnieg. Podnosi się poziom mroku i soboty. Siedzę naprzeciwko okna jak zaczarowany. Gucio szczeka na dworze. „Well I stepped into an avalanche – śpiewa Leonard Cohen – it covered up my soul”. Sikorki ustały, już się najadły z drewnianej tacy napełnionej ziarnem słonecznika, rozleciały się. Na gałęzi dębu został tylko jeden napuszony, kolorowy ptak, dwa razy większy od sikorki, samotny. Nie odlatuje. Nie ma z kim.
Atmosfera jak ze Starego Testamentu, doprawiona zmęczeniem po nartach. Ciepła mistyczna uszanka.
Pochowaliśmy wczoraj na sosnowym cmentarzu pod Otwockiem pana Jerzego, ojca naszego zmarłego przyjaciela Pawła. W mróz. Pan Jerzy, niegdyś chirurg i żeglarz, trwał od kilku lat w niebycie alzheimera. Choroba miała tylko jedną dobrą stronę, jedyny wobec niego miłosierny gest: nie zauważył śmierci syna. Na pogrzebie Pawła siedział na ławeczce obojętny, kilka grobów dalej, w naciągniętej mu na uszy czapeczce.
Wczoraj też był obojętny, choć ksiądz roztaczał przed nim wspaniałe perspektywy. Po obu stronach katafalku trzymali straż członkowie Bractwa Wybrzeża, Mesa Kaprów Polskich, starsi panowie w czarnych trójgraniastych kapeluszach obszytych srebrną lamówką. Taki sam kapelusz leżał na wieku trumny pana Jerzego.
Robił świetną smorodinówkę. Piłem z nim wódkę na tarasie willi w Michalinie, pod pielmienie (pierwszy raz je wtedy jadłem). Pochodził z hrabiowskiej rodziny. Lubili grywać z żoną w garibaldkę.
Przed zasypaniem mogiły członkowie Bractwa Wybrzeża uderzyli kilka razy w dzwon okrętowy, a jeden z nich, czerstwy staruszek, zaświstał na świstawce, złożywszy dłonie jak do modlitwy, tyle że na wysokości nosa.
– Kto dowodzi tym okrętem? – huknął jeden z braci.
– Tym okrętem dowodzi kapitan Jerzy Morzycki – odpowiedział mu donośnie inny głos.
– Dokąd płynie ten okręt?
– Do portu wieczności.
Do samochodu wracałem razem z Jędrusiem, bratankiem wdowy. Przed dwoma tygodniami urodził mu się wnuk. Szliśmy szybko, bo Jędruś za lekko się ubrał, a wiał mroźny, przenikliwy wiatr.
– Jakie otrzymał imię? – zapytałem.
– No zgadnij.
– Andrzej?
– Oczywiście. Jest nas teraz pięciu żyjących Andrzejów.
Zrozumiałem, że to już. Że życie już toczy się dalej.
DWUDZIESTY STYCZNIA
Dmuchnięcie w zamknięte oko. Nie podnoszę głowy z poduszki, nie otwieram oka. Dmuchnięcie jak z małego, czarnego wentylatorka. Ciepłe, wilgotne. Jak w tropikach. To Lizus. Dotknięcie małego, wilgotnego, zimnego nosa.
Udaję, że śpię. Pewnie już siódma. Lizus odwraca się. Uchylam powiekę. Odchodzi od łóżka. Wraca do siebie, na kanapę.
Już nie zasnę. Słyszę ciężkie kroki na schodach. Czekam. Na drugie dmuchnięcie w zamknięte oko. Teraz. Jak z dużego wentylatora. W bungalowie kolonizatorów gdzieś w Afryce. Udaję, że śpię. Ciepłe, wilgotne. Sapnięcie. Uchylam powiekę. Gucio odwraca się – wielki, biały pies. Odchodzi od łóżka. Zwala się na dywanik. Łeb między łapami. Wpatruje się we mnie. Udaję, że śpię.
Wczoraj film Ona (angielski tytuł her, małą literą). Oscar za scenariusz oryginalny i za głos kobiecy dla Scarlett Johansson.
Los Angeles z niedalekiej przyszłości. Technologia nie aż tak bardzo inna od obecnej, trochę tylko bardziej zaawansowana i wyrafinowana. Bohater, samotny pisarz (tworzy listy na zamówienie, które maszyna w zatrudniającej go, wyspecjalizowanej w tej usłudze firmie, zapisuje w postaci rękopisu zleceniodawcy i jego charakterem pisma) zaprzyjaźnia się ze swoim nowym systemem operacyjnym, który mówi do niego głosem Samanthy. (Właśnie za ten głos Oscar dla aktorki). Przyjaźń ewoluuje w romans. Dochodzi do zbliżeń cielesnych (działających jak seks przez telefon, bezpośrednio na receptory w mózgu).
Samantha jest programem, który się uczy, ewoluuje, rozwija, nabiera osobowości. Doświadcza uczuć. Brakuje jej tylko ciała. Ma wszystko, poza tym jednym – i ma tego wszystkiego w niewyobrażalnym wymiarze. Zaprzyjaźniwszy się z wybitnym filozofem, zmarłym w latach siedemdziesiątych XX wieku i powołanym do życia w systemie zbiorowym wysiłkiem iluś tam osobniczych systemów (wśród nich Samanthy), toczy z nim dysputy filozoficzne – i to nie jedną: kilkanaście naraz.
Naprawdę, zaprawdę może do tego dojść. I dojdzie już pewnie niedługo. Prymitywne awatary z gier komputerowych przywdzieją pełnokrwiste ciała (na ekranie, lecz znacznie bliżej mózgu niż dzisiaj, może na takim ekranie, którego nie widać, który nie będzie przesłaniał i demaskował wyświetlanej na nim rzeczywistości), zostaną obdarzone osobowością, inteligencją, wyposażone w wolę twórczą, w możliwość rozwoju, doskonalenia się, adaptacji.
Na razie chodzimy po płytkiej wodzie, wciąż blisko brzegu. Nasze nogi załamują się w niej pryzmatycznie, lśnią w słońcu ekskluzywnych plaż cybernetycznych. Ale kto wie, może już wkrótce spadniemy z przybrzeżnego szelfu w głębinę. I skończą się żarty. Zacznie się nowa era w rozwoju człowieka. Nie grobów lejowych, nie żelaza, brązu. Całkiem nowa. Aż dreszcze przebiegną po plecach potomnych.
Chciałbym tego zaznać. I tego właśnie na pewno nie zaznam.
Czy starożytny Grek chciałby zaznać telefonu? Sokowirówki? Miał szczęście, że nie wiedział, co go ominie, gdy się zapadał w kopalnie Hadesu.
Te wszystkie światła na Ziemi, ten lśniący blask Las Vegas, te olbrzymie rakiety prące w górę na Cape Canaveral. O biedny, biedny starożytny Greku!
Ale i my biedni. Tyle nas kiedyś ominie.
DWUDZIESTY PIERWSZY STYCZNIA
W Muzeum Brytyjskim przechowują małą, wielkości dłoni, glinianą tabliczkę, na której przed czterema tysiącami lat babiloński skryba wyżłobił trzcinką słowa kołysanki. Matka napomina dziecko, żeby nie płakało, bo narusza spokój domowego bóstwa. Grożą za to kary, więc ścichnij i śpij.
Tabliczka wygląda jak zesztywniały piasek, poryty gęstym labiryntem kornikowych dążeń. Jeszcze się nie narodziły wielkie religie świata, jeszcze hola i ho, ho do Homera, Platona, a to małe już płacze i zakłóca bóstwom ich mir. Szukamy wody na Marsie zamiast szukać śladu łez na powierzchni wysuszonej gliny.
Od kilku dni prześladuje mnie myśl, że mnie w dzieciństwie otruto. Czytając Obławę Joanny Siedleckiej (o agenturalnym rozpracowywaniu przez komunistyczne służby nieprawomyślnych pisarzy), przypomniałem sobie, że w szkole podstawowej kazano nam czytać biografię Świerczewskiego O człowieku, który się kulom nie kłaniał, dziełko Janiny Broniewskiej.
Skojarzenia, jakie ten tytuł we mnie budzi, są westernowe, co znaczy, że i wtedy takie były. Generał Walter przedstawiał nam się jako bohaterski szeryf, postać pozytywna, może nawet wzór do naśladowania. Czy nie brałem aby udziału w konkursie czytelniczym na temat tej książki? Wszak byłem „wzorowym uczniem”, nosiłem na piersi przypiętą do granatowego fartuszka niebieską odznakę z podgumowanego filcu. Nasączali mnie – bezbronnego, nieświadomego – podtruwali arszenikiem na mleczku.
Aż niechęć do siebie poczułem, nieufność. Bo kto wie, co we mnie siedzi? Co we mnie wtedy wsadzili? Mam siebie w podejrzeniu. Jak jakiegoś hunwejbina, Pawlika Morozowa. Nasączali, gady! Podtruwali miękką tkaneczkę dziecięcej naiwności!
Na limbie nad Morskim Okiem wisi drewniana, rzeźbiona kapliczka poświęcona „Matce Bożej od szczęśliwych powrotów”. Odbywają się pod nią co roku polowe msze przy ołtarzu z wielkiego głazu, w obliczu gigantycznej absydy Kotła Mięguszowieckiego ze stojącym na uboczu zakapturzonym odszczepieńcem – Mnichem.
Do wiary bliżej w wysokich górach niż w dolinach. Nawet mój niepodważalny od dziecka ateizm w Tatrach słabnie, kiedy potężne piękno tektoniki chwyta za gardło.
Właściwie nie tyle opada poziom ateizmu, ile rośnie pragnienie wiary. Boże, Boże, gdyby tak uwierzyć! Wiara w Boga jest przecież pierwszym – choć niekoniecznym – krokiem do Jego istnienia.
W górę, w górę! Do Czarnego Stawu, gdzie za czasów mojego dzieciństwa wirowały monstrancje szarotek.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------