- W empik go
Faktor hetmański: powieść zeszłowieczna - ebook
Faktor hetmański: powieść zeszłowieczna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść zeszłowieczna .
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wolffa,
1881.
Дoзвoлeнo Цeнзуpoю.
Bapшaba 4 Ceнтябpя 1881 гoдa.
Wiernym w przyjaźni, doświadczonym w nieszczęściu, najmilszym bratu i siostrze
Włodzimierzowi i Klotyldzie z Mierosławskich Biesiekierskim z braterskim affektem i uczuciem żywej wdzięczności, składa
Ptotr Jaxa Bykowski.
Tylu już nas bajarzy o przeszłości plądrowało bogatą, kopalnię dawnego szlacheckiego życia, a nietylko żaden nie odszedł dotąd z próżnemi rękoma, ale owszem każdy prawie wydobył ztamtąd tyle skarbów, ile tylko w garście się zmieściło, a przez to jednak siła po sobie zostawić musiał, chociażby był najchciwszym, bo długo, długo jeszcze wszystkiego tam nie przebrać.
Nie tak to dawno, bo przed laty mniej więcej 40-stu, kiedy autor „Pamiętników Soplicy” wywołał po raz pierwszy na arenę anegdotyczną postać niezrównanej oryginalności Radziwiłła „Panie kochanku”, i dotąd prawie podają go nam jeszcze w beletrystyce pod rozmaitemi przyprawami, a gdyby tak zliczyć sumiennie co o nim napisano, jużby się złożyła z tego spora biblioteczka. Zapewne że dziwactwo jego nielada było, równie jak i państwo, w którem równego sobie nie miał w kraju, a niewielu swojego czasu bogactwem go przewyższyło na całym świecie; więc, jak to mówią, według stawu grobla, a jedno i drugie było szerokie. Wszakże prócz Radziwiłła wieluż to znajdzie jeszcze podobnych oryginałów, których kroniki nikt jeszcze nie dotknął.
Gdyby kto rozwiązał mi tę zagadkę, dla czego to tak sprzecznie związała się nasza przeszłość, że kiedy z jednej strony szliśmy ręka w rękę z cywilizowanym światem, ani na krok od niego nie odstając, i kiedy do dziś dnia, po upływie wieków, na kartach złotych ksiąg i na złotych tablicach najświetniejszych akademij i uniwersytetów, połyskują sławą imiona szlachty polskiej, kiedy na polu publicznej posługi, czy to wojennej sławy, liczyliśmy siła głębokich statystów i polityków, strategików i wojowników, słynących nietylko z męztwa i zamiłowania dobra publicznego, ale też z teoryi, nauki itp., – życie tej samej szlachty prywatne i codzienne, wyskakiwało po za obręb przyjętej powszechnie rutyny, stroiło się w jakoweś wschodnia fantazye, właściwe dla kart ''Tysiąca i jednej nocy", przechodziło po za szranki zwykłej powszedności i samo przez się, bez niczyjego wysiłku ani pokierowania, przeradzało się w anomalię i dziwactwo?
I zkądże się brała w szlachcie ta fantazya iście wschodnia, kiedyśmy się nigdy ze wschodem nie bratali, chyba tyle że dostawał od nas po karku od czasu do czasu; cywilizacyę zaś i naukę czerpaliśmy z zachodu, z którym zespoliliśmy się duchem, religią i warunkami społecznego bytu. Widać więc, że ta buta i samowola domowego życia, to do – dorosły wynalazek szlachecki… a Bóg jeden wie, ile to różnorodnych materyałów na ten gmach się składało; a więc rząd republikański, wojowniczy obyczaj narodu, duch możnowładztwa, silna spójnia węzłów rodzinnych, ześrodkowanych pod nieograniczoną władzą jedynej głowy domu…
Tysiące zresztą znalazłoby się źródeł psychologicznych, lecz ażeby z oryginalnością oryginalnie zakończyć, powiem jak mi się widzi, iż główna przyczyna tego leżała w owej maksymie głęboko narodowej, że „szlachcic do korony się rodzi”. Owoż nieszczęście całe, że korona była jedna, a szlachty siła, każdy więc chciał sobie pokrólować choćby na swej zagrodzie, a to w rozmaity sposób, na za – sadzie przysłowia, „aby raz w życiu przez imaginacyę pojechać na koronację”.
Jeszcze dotąd wstęp nieskończony, a zawrę w nim słówko prośby do czytelnika, aby się nie gorszył, iż bohaterem niniejszej gawędy będzie żyd. Lecz racz sobie przypomnieć, miły czytelniku, iż od dawnych wieków – a bodaj nie zaśmiało będzie powiedzieć – od Kazimierza W., kiedy Izrael wielką lawiną na kraj nasz napłynął, szlachcie i żydek poczęli stanowić jakby dwa konary jednego pnia: pierwszy ongi zieleńszy zaprawdę, świeższy, bujniejszy, ostatni od urodzenia skarłowaciały, lichy, uwiędły; to też od tamtego czerpał soki pożywcze, zasilał się, wzrastał, a korząc się przed życiodawcą, wysługiwał się jak mógł, byle się jego ciepłem ogrzać, życiem odżywić. Zczasem tak się pomiędzy sobą zespolili, iż jeden bez drugiego żyć nie mógł; a stało się dla obudwóch jakby potrzebą, weszło w naturę, iż jeden potrzebował oprzeć się, a drugi wspierać. A Bóg jeden wie, może im tak dobrze było społem, wedle tej bajki Krasickiego:
„Niósł ślepy kulawego, dobrze im się działo”…
Tylkoż jakoś przyszłość chybiła, inaczej wskazując: ów bowiem odżywiany zanadto się pożywił, ów zaś żywiący za hojnie i nieoględnie odżywiał, – i zmieniła się postać rzeczy; a kto teraz żywiący i czyli się wypłaca wzajemnie wspaniałomyślnością?… na to nie odpowiadam, bo to teraźniejszość, zakres zaś mojego opowiadania obraca się w przeszłości. Ja tu wystawiam żydków dawnych karczemnych, propinatorskich, pachciarskich, a wogóle kapotowych, pejsatych, jarmułkowych. Izrael zaś dzisiejszy modny, kareciany, bankierski, frakowy – słowem szejne morejne, to już zwierzyna Jana Jeleńskiego, zatem nie polujmy w cudzej kniei.
Mnie szło głównie o to, aby ujawnić ów nierozerwany stosunek, rodzaj nawet pobratymstwa szlachcica z żydkiem, który dotrwał do naszych czasów pod odmiennemi wprawdzie formami. Z karczem i antikamer przeniósł się do kantorów bankierskich i wytwornych salonów; z biedki jednokonnej do paradnej karety; zmieniła się rola żywienia, zatem impozycyi, bo… mutantur tempora! Moralista powiedziałby na to: „wziął wytrwały, pracowity, przebiegły, stracił rozrzutny, nieoględny i łatwowierny… sic transit gloria mundi! Wszakże iż moją powinnością jest bajać, ale nie rozumować – więc opuszczając wstęp, może za długi, płynę na bystre wody opowieści.
* * *
„Bóg siedzi na niebie, szlachcic na ziemi, a żyd gdzie się wkręci”.
Taką miał przypowiastkę pan Celestyn Czaplic, łowczy w. k., swojego czasu człek słynny z bystrego dowcipu, a mówiąc nawiasem i statysta niepospolity, czego złożył dowody, marszałkując na burzliwym sejmie 1766 roku.
Idąc więc za Czaplicem, nim się żyd wkręci do naszego opowiadania, hierarchicznym porządkiem (dawnym wprawdzie, już może nie dzisiejszym), pocznijmy od szlachcica.
* * *
Narastało u nas przez wieki siła bredni przy legendach herbowych, niektóre z nich nawet panegiryczne i pochlebne dla rodzin, przygwoździły się do heraldyki autoritetem dziejowym, inne znów zachowała żywo tradycya, za połowę prawdy podając; pomiędzy temi jedna dość mocno uczepiła się starej szlacheckiej rodziny Branickich Korcza-
ków, a tem dziwniej, iż legenda to była iście z palca wyssana, a mianowicie jakoby ta rodzina świeżo powstała w XVIII wieku, a protoplastą jej naówczas był niejaki tatar Braneki (?) lub znów, że początek tej rodzinie dał jakiś braniec wojenny, ciemnego pochodzenia, przezwawszy się Branieckim.
Żaden co prawda, z dawnych Polaków nie zapisał tej wątpliwej gadki, szeroko jednak krążącej po świecie, dopiero pierwsi cudzoziemcy, piszący ostatki dziejów Rzeczypospolitej, Rhulière i Ferrand, chociaż zkąd inąd poważni historycy, gadkę tę wprowadzają u siebie – od nich zaś wystrzela tu i owdzie, znajduje wiarę nietylko w ustnych podaniach, ale i u mniej więcej szanujących się dziejopisów i to w czasach właśnie, kiedy krytyka dziejowa poczynała już baśnie kronikarskie oczyszczać. Przyczyna, dla której bajeczka cisnięta na ten ród tak łacno przyrosła do niego, znalazłaby się może w dziejach jego ostatnich czasów, ale historyi nie pisząc, urwać mogę w tem miejscu,
Wsławione imię, które nosił hetman, miły narodowi, Jan Klemens także Branicki, tylko innego szczepu i herbu Gryf, ze starych comesów na Ruszczy, dało też poniekąd asumpt do baśni o Korczakach. Dla skrócenia rzeczy inne równie bajeczne legendy pomijam, jakoby ów Branicki Gryf przyjął Korczaka do swojego herbu – nonsens wierutny, niezgodny z zasadą prawa polskiego, bo nikt herbów nadawać i zmieniać nie mógł dobrowolnie; a król i sejm nobilitował tylko. Co zaś do onych Branieckich i brańców przerabianych na szlachtę, to bajeczka godna piastunki usypiającej niemowlę – jakby się to szlachectwo polskie zdobywało tak snadno. Dośćby na dowód tego przytoczyć słowa mądrego księcia de Ligne, które wyrzekł, kiedy po wielu staraniach i zabiegach otrzymał indygenat szlachecki na sejmie 1786 r. „Łatwiej jest u niemców zostać księciem udzielnym, niż w Polsce szlachcicem”.
A teraz z kolei przypatrzmy się, ile prawdy pozostanie z tej bajeczki: Ojciec Ksawerego Branickiego, późniejszego hetmana w. k., Piotr, był sobie karmazyn z antenatów, liczył tam coś krzeseł i infuł pomiędzy dalszymi przodkami, a sam sroce z pod ogona nie wypadł, bo kasztelan bracławski, syn kasztelana halickiego, a więc senator z senatora, pożeniony z Szembekówną, kasztelanką oświecimską, siostrę miał za Janem Potockim, którego w kasztelami był następcą; córkę Elżbietę wydał za Jana Sapiehę, wojewodzica mścisławskiego, ta była matką Kazimierza Nestora, sławnego marszałka konfederacyi litewskiej na sejmie czteroletnim, a w nawiasie mówiąc słynęła swojego czasu z niepospolitych wdzięków, którym Stanisław August nie bez powodzenia hołdował.
I tyle się powiedziało tak gwoli rehabilitacyi prozapii szlacheckiego rodu, a również jako dowód, na czem to u nas polegała owa prawda heraldyczna: bywały bajeczki i bajeczki, jedne z nich jak ta, podsycane nienawiścią i niechęcią, żyły czas jakiś, lecz je w końcu prawda krytyczna zdusiła; inne znów, które sobie szlachta tworzyła, jakby wyssane z palca dla urojonego podniesienia rodów, żyją dotychczas rozsiewane po świecie w spekulacyjnej heraldyce spółczesnej, podsycanej ofiarnością pseudoarystokratów. Na zdrowie im i pisarkom, którzy im służą, ci ostatni przynajmniej wiedzą, że beatus qui tenet! Tak tedy Ksawery hetman, co go zwano Branekim i Branieckim, był sobie jak widzicie Branickim Korczakiem, a już w prostej linii po za sobą miał dwa senatorskie stołki, nie licząc tego że i w dalszej przeszłości cośby się znalazło.
Co prawda, Piotr Branicki, kasztelan bracławski, rodzic hetmana, karty dziejowej niewiele zasmarował, za toż w kronice hulackiej poważne zajął miejsce. Fortunę miał dostatnią, szlachecką, bo dwa klucze w bracławskiem a jeden w kijowskiem województwie, a nadto w ziemi spiskiej parę wiosek wianem po żonie Szembekównie. Żył może nad stan, ale jowialistą będąc i dworakiem, trzymał się panów i tym sposobem niedostatki namagał. Bartoszewicz powiada, że szczególną mu pochwałę zapisał nagrobek u Karmelitów lwowskich, iż był całe życie do rozpusty skłonnym.
Owoż ten pan kasztelan słynął swojego czasu hulaszczego, bo saskiego, z urządzania i prowadzenia kuligów, która urozmaicał genialnemi pomysłami, układał pochód Bachusa, ku czemu miał słynącą w kraju ogromną beczkę, nakształt kolebki zbudowaną, i już na to niczego, ani pomysłów, ani fortuny nie skąpił. Niosła się o tych kuligach fama, że pewnego roku wyjechawszy z domu na początku zapust z Bracławskiego, dotarł kuligiem aż pod Gdańsk na przyszłe zapusty i wesołą drużynę do siebie na święcone jajko przyprowadził.
Podstawą tych kuligów była słynna janczarska kapela, której dyrektorem i kreatorem był Srul Mortko I-szy (numerujemy go dla odróżnienia od potomka), rodzic bohatera naszej gawędy. Był to arendarz z profesyi a muzyk słynny z talentu i powołania. Kapela składała się z dwunastu grajków, wszystko krewnych dyrektora; wszakże jej powinność nie kończyła się na samej doskonałej muzyce, pozostawała jeszcze bogata pomysłowość w wykonywaniu przeróżnych konceptów pańskich, przebierania się za bożków pogańskich, satyrów, cyklopów itp. Czego tylko stosowna okoliczność i fantazya pańska wymagały, wszystkiemu zadość uczynił zręczny mistrz z pokrewną drużyną. A gdzie ciął od ucha Srul Mortko ze swoimi, tam tańczono do upadłego, a spijano się na śmierć. Wszystkiepańskie pieśni improwizowane w lot chwytał dyrektor, muzyką podnosił i talent pański rozsławiał.
Takie były obowiązki Srula Mortki, tej prawej ręki kasztelana w hulance, bez której ten możeby i sławy w rozpasanej epoce saskiej nie zyskał i na ów wspomniany już nagrobek u karmelitów lwowskich nie zarobił.
Dobrałże się kasztelan z kapelmistrzem Jak w korcu maku". Obaj weseli, hulaszczy, pomysłowi, dowcipni – każdy w swoim rodzaju, wyprzedzali się w wynalazkach nowych dyalogów, intermedyów i Bóg tam nie wie czego. Srul zaś, choć niby na podrzędnem stanowisku sługi i w niższej pozycyi żyda, lecz na drodze hulanki doszedł z panem do pewnej konfidencyi i poufałości.
Oprócz tego Srul był arendarzem i to całą gębą, bo z całej pańskiej fortuny arendował propinacye, stawy, młyny, myta, daniny, wyderkafy itp. – słowem wszystkiego grosza gotowego był samowładnym panem; a nadto w gospodarstwie i wszystkich interesach robił co chciał. Wszakże możnaby to poczytać za skarby Potosu, dla każdego zwyczajnego arendarza żydka! Atoli była tam pewna klauzula… orzech twardy do zgryzienia, że ów generalny arendarz winien był dostarczać wedle pańskiej fantazyi forszusu na wszelkie hulanki, kuligi, dyalogi etc. A na nieszczęście stanowił on wyjątek z ogólnego prawa wszystkich arendarzy i nietylko nie hamował pana w bujnych fantazyach, ale nadto jego imaginacyę swojemi inwencyami podsycał. Ztąd to, co z pańskich rąk hojnych spływało, prześlizgało się przez arendarskie i w świat dalej płynęło. A skoro pani kasztelanowa, wydawszy za mąż córkę, a nie rada poglądać na sprawki mężowskie, osiadła w Spiżu na małej wiosczynie, którą z pod męża ewikcyi wyrwała – wtedy dopiero pan z arendarzem hulali sobie na dobre.
Otóż zawarliśmy znajomość z rodzicem naszego bohatera, Srulem Mortkiem I, którego syn jedynak, Srul Mortko II, był równie zawołanym muzykiem, a pierwszym flecistą ojcowskiej kapeli.
Przez dziwny zbieg okoliczności, hulaszczość pana kasztelana, a bardziej jego chęć do układania intermedyów i dyalogów, wpłynęła na dalsze losy i karyerę młodego flecisty Srula. Kasztelan, wyczerpawszy pomysły do swoich niespodzianek, a chcąc zaś ciągle błyszczeć w tem nowością, czerpał do nich temata z mytologii, że zaś dla starego było już zapóźno nabywać nowej wiedzy, również jak i dla jego rówieśnika mistrza kapeli, starego Srula, wpadł zatem na myśl kasztelan, aby kazać uczyć młodego flecistę tej nowej nauki przez francuza, będącego guwernerem jedynaka, kasztelanica Ksawerego. Srul, młody zręczny żydek, umiał sobie ująć starego francuza, który widząc go pojętnym, zajął się gorliwie jego wychowaniem i krom mytologii, wyuczył go wielu rzeczy i doskonale po francuzku. Ojciec też Srula nadskakiwał panu guwernerowi i dla synka łaski zaskarbiał.
Przed stu przeszło laty wydałoby się to do nieuwierzenia, co zaszło z młodym Srulem, iż stał się kolegą w nauce młodego kasztelanica, a był to może owego czasu jedyny przykład w swoim rodzaju; należy bowiem zważyć ówczesny stosunek panów do żydów, którym tamci dając się oszukiwać, okłamywać, w rozmaity sposób, a traktując ich z łatwowiernością, nigdy zbytniego spoufalenia nie dopuszczali. Lecz na ten wyjątek w obecnym razie złożyło się mnóstwo sprzyjających dla młodego żydka powodów: dbałość o preponderencyę hulacką pana kasztelana, którąby bez pomocy starego kapelmistrza i jego sprytnego synka utracił, akomodowanie się tegoż synka, tak staremu guwernerowi jako i młodemu paniczowi, usłużność i submisya bez granic, a nakoniec faktorstwo wyssane z mlekiem matek przez żydów, którego młody Srul zręcznie używał na dostarczanie uciech i rozrywek rozmaitego rodzaju, tak guwernerowi, jako i młodemu kasztelanicowi, niejako już swojemu koledze w nauce. Dość iż stało się wbrew wkorzenionym przesądom czasu, iż żyd, którego bezwarunkowe natenczas stanowisko bywało przy progu szlacheckim, zasiadł na naukowej ławie obok magnackiego i senatorskiego chłopięcia; zręcznością zaś swoją a rozumnem i miłem wzięciem tyle dokazał, że pozyskał miłość i względy nietylko nauczyciela i współucznia, ale i całego domu.
Wszystkie tedy wolne chwile od hulackich wycieczek z kapelą, których był już pierwszym promotorem, młody Srul poświęcał na usługi współucznia i nauczyciela, a jako chciwy wiedzy i rozwinięty umysłowo, właściwie swojej narodowości, niemało korzystał z nauki, a fawor panicza silnie sobie zdobywał.
* * *
Stan rzeczy powyżej opisany trwał przez lat kilka.
Aż nakoniec staremu kasztelanowi pod schyłek życia jakoś przerwała się hulanka; z jednej strony zaszturmowała podagra – z tą możeby sobie jako tako radził stary miłośnik wesołego życia; lecz szturm trudniejszy do odparcia przypuścili liczni kredytorowie i fortuna poszła pod rozbiór, pomimo starań i zabiegów samego kasztelana i jego kapelmistrza, który niemało w tem był interesowany, bo cały grosz gotowy dzierżawił. Na nic nie zdały się wszelkie wyrobki, kredytorowie dość silni wzięli się ostro, skutkiem czego pan kasztelan zaledwie utrzymał się na jednej nędznej wiosczyznie, a pan kapelmajster na lichej karczmie; resztę rozszarpali wierzyciele. Kasztelan, widząc taką, postać rzeczy, zaniemógł na dobre – i jakże mu żyć było bez hulanki, jak rybie bez wody? a już dogorywał sobie w zapomnieniu.
Jedno co z tego wszystkiego trapiło kasztelana, to syn, już podówczas dwudziestoletni młodzian, który nie atentując żadnej karyery, kwaśniał w domu przy boku ojca, po którym prócz długów nic nie miał dziedziczyć. Chodziło o to, aby go przyzwoicie, jak przystało na senatorskie dziecko, w świat wyprawić, a resztaby się znalazła przez alianse z Sapiehami i Szembekami, możnymi podówczas w Rzeczypospolitej; nareszcie sam młodzieniec był gładki, nie przepadłby między ludźmi; chodziło więc już tylko, jak się rzekło, o bagatelkę, o jaki taki forszus pieniężny, ale zkąd go tu wydobyć?
Tymczasem kasztelanic wprawiał się w łatwe miłostki z sąsiedniemi szlachciankami, młody flecista wiernie mu służył, a stary francuz guwerner, który już przyrósł do domu, lubował się dziełem swej światowej edukacyi.
Kasztelan z tej turbacyi stetryczał, nikogo już nie widywał oprócz starego kapelmistrza, dziś już bez kapeli, i z nim sobie odżywiali się reminiscencyą dawnych, świetnych hulanek. Czasem tam stary wirtuoz, dla odnowienia pamięci, brzdąknął jakąś dawną nutę na skrzypeczce i tyle było starych pociechy. Razu pewnego, gdy się bawili wspomnieniami, spyta kasztelan:
– A powiedzże mi Srulu, co myślisz z twoim synem? bo to nie dla niego karyera propinatorska, posiada piękny talent muzyczny, wartoby go popchnąć w świat, umieścić w jakiej magnackiej kapeli, ztamtąd dostałby się maże do królewskiej. Teraźniejszy król Jmć amator jest muzyki i opery, twój Srul zdolny, a oprócz muzykalnego kunsztu, posiadł nieco światowej ogłady i kto wie co go czeka, zaniedbywać nie trzeba. Dałbym mu listy do kilku panów do Warszawy, może oni choć raz w życiu o mnie sobie przypomną.
– Dziękuję jw. panu – prawił żyd z pokorą – ale karyera dla mojego syna gotowa; tak jak dziadek mój siedział u dziadka pańskiego, pana cześnika na karczmie, a ojciec u jw. kasztelana halickiego, waszego ojca, ja u jw. pana, tak niech i on trzyma się pana kasztelanica.
– Ba, ale za cóż on się tam będzie trzymał u kasztelanica, kiedy on sam nie ma się czego chwycić – odparł stary z westchnieniem.
– Ano będzie siedział na karczmie u kasztelanica.
– A zkądze kasztelanic sam weźmie tę karczmę?
– Fan nigdy nie przepadnie i żyd skoro będzie się jego trzymał, a wiernie mu służył. Fortuna, jak mówią, kołem się toczy, a pan kasztelanic zręczny jest, wszystko zaś w łasce Boga, może kiedy będzie miał tyle karczem, ile z przeproszeniem jw. pan chat. Żydowska zresztą rzecz arenda… bo z przeproszeniem jw. pana co my wygrali z tej muzyki?
Westchnął stary kasztelan i zamyślił się.
Po chwili kapelmistrz z nieśmiałością rozpoczął:
– Gdybym to ja śmiał dać jw. panu radę…
– A czemużbyś nie śmiał? przysłowie uczy: zdrowa (rada, gotowa majętność.
– Kiedy jw, pan łaskawie zezwala, to powiem, że trzebaby pana kasztelanica w świat wysłać, boć to przecie dwudziestka dobrze mu minęła, czasby mu się po świecie rozejrzeć, a taki gładki i rozumny kawaler da sobie radę.
– Nie nowe mi rzeczy powiadasz, mój Srulu; ba, wy słać, wysłać! Sam to ja wiem o tem, że gnoić tu na partykularzu się nie godzi, ależ nie mogę go w świat puścić, jak pierwszego lepszego szlachetkę, przecieć to senatorskie dziecko – mówił kasztelan, smutnie kiwając głową.
– Alboż ja jw. panu mówię inaczej, sam przecie tak rozumiem.
– Więc jak rozumiesz hę? co? mówił z przekąsem kasztelan – podjezdek, w sakwę kaszy, chodaki na nogi, buty juchtowe w troki, złotówkę na pierwszy popas, dukat węgierski z Matką Boską na czarną godzinę, sto bizunów pro memoria, błogosławieństwo rodzicielskie na zapas, i z Bogiem w świat jak się to dawniej praktykowało, czy tak rozumiesz?
– Niech jw. pan zdrów żartuje; żywało się, chwalić Boga, na świecie i wiem co komu należy – odparł kapelmistrz z ukrytym wyrazem urażonej dumy.
– A wieszże ty, ile to trzeba dla kasztelanica, żeby się ruszył z miejsca i pierwszy raz odpowiednio swej randze w świecie się zaprezentował? to najmniej, najmniej – dodał jakby kalkulując w myśli – z 5,000 czerwonych złotych.
– Uczciwszy honor pański, iż się ośmielę kontradykować, bo wedle mojej kalkulacyi najmniej dziesięć.
– Czy kpisz żydzie, czy drogi pytasz! – wrzasnął pan zaperzony, gdyż pomimo wieku i choroby, podczas bywał gorączka.
Żyd jakby na gniew pański nie zważał, ciągnął z zimną krwią:
– A rozumie się 10 tysiący czątych i to z kredką, a główką, zaledwie wystarczą, gdyż potrzeba dla kasztelanica i dworu stosownego i ekwipaży, i o garderobie pomyśleć, rozumie się wszystko według rangi i dostojeństwa, bo to nie podstarościc jakiś w świat wyrusza, a samo przez się że nieraz będzie musiał otrzeć się o dwory magnackie i książęce, a kto wie może i królewskie.
Kasztelan patrzał z niepewnością i niedowierzaniem w oczy żydowi, a na końcu rzekł spokojnie:
– Mówisz jakby z księgi, a przynajmniej jakbyś miał w zanadrzu one 10 tysięcy.
– A zkądże wiedzieć, może i mam?
Kasztelan patrzył niedowierzająco w oczy żydowi, jakby zwątpił o jego zmysłach, w końcu się ozwał:
– Słuchaj, stary Srulu, dotąd poczytywałem cię za rozumnego człowieka, teraz nie wiem jak trzymać o tobie, gadasz ze mną jak z dzieckiem lub prawisz jakieś talmudy,
– Nie pójdziemy z jegomością do rabina, żeby nam te talmudy wyjaśnił, a krótko powiem, że ja dla jw. pana dostanę jeszcze te 10 tysięcy czątych.
– Co mówisz? zawołał żwawo kasztelan, przysuwając się raźno do żyda, a już nogą podagryczną, którą wlókł za sobą, śmielej stanął, dodając z zapałem:
– A wiesz, dziesięć tysięcy czerwonych złotych to nie kpina, możnaby i syna wyprawić i cośby się okroiło choć na jeden kulig!
– Co to, z wielkiem przeproszeniem jegomości – przerwał żyd zgięty do ziemi zdejmując jarmułkę z głowy – ale owe dziesięć tysięcy możnaby dostać na rzecz samego tylko pana kasztelanka i na cel jego podroży.
– Cóż to ty żydzie, parchu, w impozycye się bawisz i uczysz mnie co mam robić? a wara!
"Wrzasnął kasztelan pieniąc się od gniewu.
Żyd co rychlej pochwyciwszy za klamkę i wysadziwszy połowę korpusu za drzwi, cichym, nieśmiałym głosem wyszeptał:
– Przepraszam najuniżeniej honor pański, w targu nie ma gniewu.
I już miał drzwi za sobą zamknąć, gdy kasztelan chłonąc, ozwał się:
– Głupiś stary, co tam się w strachy bawisz, znamy się nie od dziś. Tylkoż widzi mi się, że mnie okłamujesz, bo któż lepiej zna moje interesa od ciebie. Toć na tę całą mechanikę exdywizyi, tradycyi, kollokacyi i temu podobnej szatańskiej machinacyi, która się dzieje z moją fortuną, nietylko dziesięciu tysięcy czerwonych złotych, ale nawet 5 złamanych halerzy nikt nie da.
– Na co to długie gadanie, kiedy ja mówię że pieniądze będą, to będą – odparł żyd sucho, nabierając fantazyi i śmiałości.
Pan zamyślony i milczący, przechadzał się tylko po komnacie szerokim krokiem, o ile na to podagra dozwalała, a nakoniec przystanąwszy przed żydem, spojrzał mu bystro w oczy, pytając:
– I kijże djabeł może mi dać pieniędzy, nie pojmuję? Chyba ty żydzie chcesz się ze mną zabawiać we wspaniałomyślność. Czy myślisz że ja od ciebiebym przyjął? nie mówię gdyby tam jaki szlachcic, ale…
– Żyd nie człowiek – przerwał z ironią Srul – ale niech się jegomość nie boi, bo ja nie król Salomon, żebym z próżnego nalewał, myśmy z jw. panem przekuligowali co tylko mogli, ale niech to będzie niewymownem, bo różnie się zdarza na świecie.
– Ale do stu katów! – przerwał w pasyi kasztelan – przestańże już być Sfinksem i raz powiedz, kto daje, za co i na co?
– Gałuszyński – krótko wymówił żyd. Kasztelan aż padł na krzesło, a chwyciwszy zbolałą nogę, pieniąc się jąkał ze złością:
– Co, ten łotr! kauzyperda! który na mnie naprowadził całą zgraję exdywizorów, co mi wydarł fortunę, którego psami zaszczuję, każę powiesić, i on śmie?
– Przepraszam honor pański, kiedy się jw. panu nie podoba, to on już nic nie śmie – wyszeptał wylękniony żyd prawie za drzwiami.
– Głupiś! wróć! rozkazał nieco spokojniej kasztelan. Żyd zajął pokorne stanowisko u progu; pan tymczasem stopniowo się wysapywał.
– Anoż pytam się ciebie – ozwał się po czasie – jak mi śmiał ten huncwot Gałuszyński czynić jakąbądź propozycyę.
– To on właściwie nie jw. panu, ale tylko panu kasztelanicowi – odparł żyd drżący, oblewając się zimnym potem.
– Kasztelanicowi? więc ten nikczemny już umarza mnie, kiedy jeszcze na ziemi stoję i traktuje z moim sukcesorem… ja mu żebra połamię, a raczej każę połamać, bobym takiej nikczemnej gadziny nie tknął się uczciwą ręką! – z wściekłością wrzeszczał kasztelan.
Żyd biedny drżał i bladł, widząc w jakie popadł praszczęta.
– Cóż to, czyli ja już nie żyję, może pochowaliście mnie na waszym żydowskim kirkucie, że razem z Gałuszyńskim traktujecie mnie jak nieboszczyka? A może i kasztelanica do tej uczciwej imprezy wciągnęliście? Zrobię od niego wyrok przed aktami, zaniosę manifest i wyrzeknę się takiego syna, co z żydami i kauzyperdami przeciw ojcu się zmawia – wołał kasztelan miotając się we wzrastającej pasyi.
Im bardziej pan się gniewał, tem bardziej żyd nabierał animuszu i śmiałości, a gdy dał kasztelanowi wysapać się, a dość nawyrzekać i naprzeklinać, ozwał się spokojnie i kategorycznie:
– Naprzód powiem jegomości, że Gałuszyński od tego palestrant, żeby ludźmi wichrzył, a powiesić go nie można, bo on po śmierci jeszcze pozwie i uczciwszy honor pański, gardło jw. pana choć senatorskie, gotów wziąć.
– Cha! cha! a jakby to on huncwot porywał, chciałbym to widzieć? rozśmiał się kasztelan na całe gardło i dodał:
– Ano, więc cóż dalej?
Żydowi tylko chodziło o to aby pana rozśmieszyć, bo sam dowcipny cenił kasztelan dowcip u drugich; śmielej więc Srul już mówił:
– Co do pana kasztelanica, zaręczam jegomości, że on nic nie wie iż tu o niego idzie, polując sobie z panem francuzem.
– Otóż to polowanie, wiem ja coś o tem, odbywa się na różną zwierzynę, nietylko czworonożną; panicz bąki zbija, umizga się do ekonomówien, a wszystko to nicpotem.
– Nabiera pan kasztelanic doświadczenia, kto wie na co się to potem przyda.
– Ano ciekawym, co ten łotr Gałuszyński myśli i jakie nowe szelmostwo chce kupić za one tysiące?
– Czysta rzecz, sprzedał jw. pana eksdywizorom, a teraz ich sprzedaje jegomości.
– A to jak?
– Gałuszyński chce nabyć jegomości prawa dziedziczne.
– Które psu na budę się nie zdały.
– Ale on za nie daje pieniądze, to już jego rzecz.
– Kiedy tak, nie oddam od 20,000, dukatów bo onby kota w worku nie kupował – przemówił kasztelan jakby miarkując się.
– Dla jw. pana już prawa dziedzictwa nic niewarte, bo jegomość wszystko zaakceptował, za posiadanie tej jednej wioski w dożywocie, przeciw któremu Gałuszyński wystąpi, jeżeli się jegomość na tę jego propozycyę nie zgodzi, a jak zacznie wichrzyć, bo już mnóstwo nowych powynajdował kredytów, to gotów i z tego wyeksmitować.
– Wprzód łeb szelmie roztrzaskam! wrzasnął kasztelan w pasyi.
– Alboż on głupi łba jegomości nadstawić, a w sądzie to on będzie cały i wszystko zrobi jak mu się zechce.
– Cóż mu tedy potem mojem dziedzictwie?
– Jeżeli, jak stawia warunek, kasztelanic na rzecz jego zrzecze się prawa sukcesyi, on wtedy pogada z kredytorami, zakolokuje ich na groblach, karczmach, zrębach i nieużytkach i będzie zczasem dziedzicem całych dóbr jw. pana…
– Co ty łajdaku żydzie! będziesz się zmawiał z jurami na moje wydziedziczenie, precz!
Wrzasnął kasztelan podchodząc do kapelmistrza z pięściami, o tyle szybko, na ile na to podagra pozwalała.
Przezorny żyd, nie oczekując na skutki gniewu pańskiego, co rychlej wyniósł się z komnaty.
* * *
W parę godzin po tej katastrofie, stary kapelmistrz z rozkazu pańskiego, na paluszkach, z miną pełną pokory, a pochyloną głową, wsuwał się znów pocichutku do komnaty. Rzecz to dla starego żyda była do przewidzenia, bo od pół wieku, odkąd znosił fantazye pańskie, zawsze po burzach jaśniało promienniej słońce łaski kasztelańskiej.
Wsunął się tedy stary żydowina i swoim zwyczajem przyrósł do progu. Pan kasztelan sztykulał tymczasem wzdłuż i wszersz komnaty, starając się wzrokowi nadać jak można najwięcej słodyczy, nakoniec rzekł łagodnie:
– Siadajno, stary.
Był to zwykły wstęp do pogody na pańskim zachmurzonym horyzoncie.