- W empik go
Fakty muszą zatańczyć - ebook
Fakty muszą zatańczyć - ebook
Dlaczego bez szczegółu nie ma ogółu? Czym różni się fakt od faktu podanego czytelnikom? Czy na pewno Z zimną krwią Trumana Capote’a jest pierwszą powieścią non-fiction? Do czego może służyć reporterowi bardzo długi szalik? Dlaczego Hanna Krall jest Mondrianem reportażu, a nie Chagallem? Czego uczyła reporterki i reporterów „Gazety Wyborczej” Małgorzata Szejnert? Jak Ryszard Kapuściński używał pisarskiej wolności? Czy reportaż gonzo to tylko Ameryka po narkotykach? Czy reporter może używać fantazji? A może reportaż to jedynie „wiara, że coś się zdarzyło”?
„Słowo w reportażu ma rolę świadka. Niestety, świadek czasem mija się z prawdą, chociaż przysięgał, że nie skłamie – pisze Szczygieł. – My, reporterzy i reporterki, jesteśmy w potrójnym klinczu (taki raczej w sporcie nie istnieje, ale chcę podkreślić złożoność sytuacji). Z jednej strony jest świat, którego kołem zamachowym bywa kłamstwo, i są rozmówcy o niestabilnej pamięci. Z drugiej – mamy tylko siebie: nasze oczy, nasze uszy i nasze mózgi, a więc bardzo ograniczony aparat postrzegania. Z trzeciej – nieobiektywny, uznaniowy język, który nie umie być wiarygodnym świadkiem”.
Nowa książka Mariusza Szczygła jest esejem napisanym z miłości do reportażu. To lektura dla wszystkich, którzy kochają ten gatunek oraz dla tych, którzy mają wątpliwości, czy jest wiarygodny, a także poradnik dla tych, którzy sami chcą pisać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949160-4-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się od donosu.
Zdałem do ósmej klasy, kiedy rodzice podarowali mi aparat fotograficzny Smiena. Z wysokości dwudziestu trzech metrów, czyli z Baszty Kowalskiej w Złotoryi, chciałem sfotografować moje miasteczko. Pan, który wpuszczał na górę, sprzedał mi bilet, a za wniesienie aparatu zażądał dodatkowej opłaty – jednak nie dał pokwitowania. Po powrocie do domu wysmażyłem list do legnickiego tygodnika „Konkrety” z donosem, że pan na baszcie mnie oszukał.
Pewien zapomniany niemiecki autor pisał o „ataku bytu”, na który poeta odpowiada „atakiem języka”. Nie byłem poetą, byłem zaledwie skarżącym się podrostkiem, lecz oto we własnym mniemaniu po raz pierwszy dokonałem uporządkowania świata. Z osoby bezkształtnej, mimo że poprosiłem redakcję o niepodawanie mojego nazwiska, przeobraziłem się w kogoś o wyraźnie zarysowanym kształcie. Przestałem być jedynakiem maminsynkiem.
List ukazał się w kolejnym tygodniu. Miał podpis „N.N. (nazwisko znane redakcji)”. Byłem bardzo podekscytowany.
W następnym numerze przełożony pana, który wpuszczał mnie na Basztę Kowalską, przeprosił w „Konkretach” za incydent i napisał, że opłata za wniesienie aparatu nie jest pobierana. Poinformował, że pracownik otrzymał „naganę z wpisaniem do akt”. Szczególnie z „akt” byłem dumny. To słowo nadawało mojemu czynowi wielkie znaczenie.
Jakiś czas później mama spytała, czy chodzę nad jeziorko. Za naszym blokiem przy ulicy Podwale, w odległości może trzystu metrów, rozpościerało się bajoro. „Chodzę”. „Bo widziałam tam tego pana z baszty, leżał pijany. Chyba się upił z rozpaczy, że dostał naganę”.
Wyobraziłem sobie, jak nietrzeźwy wpada do jeziorka i tonie.
Uważam, że wtedy uformował się mój kręgosłup reportera: nigdy nie pisać o ludziach źle.
Dlatego nie jestem reporterem śledczym – i ta książka temu typowi reportażu nie jest poświęcona. (Mam nadzieję, że napisze o nim świetny reporter śledczy z Łodzi Tomasz Patora, ten od Łowców skór). Raz sprzeniewierzyłem się swojej zasadzie, za co dostałem chyba wszystkie nagrody dziennikarskie, jakie można w Polsce dostać. Negatywny bohater wzbogaca nas tak samo jak pozytywny, dlatego poszukujemy ich obu. Jednak nie napisałbym drugi raz ani tamtego, ani podobnego tekstu.
W pierwszej klasie liceum przestało mnie zaspokajać pisanie listów do tygodnika „Antena” („Chciałbym poruszyć kilka spraw. Uważam, że taki program jak Pegaz powinien być nadawany przed filmem kryminalnym, zaraz po Dzienniku, aby mogła obejrzeć go większa część osób, gdyż ludzie często wyłączają telewizory od razu po tych szmirach kryminalnych. Lepiej niech kryminał będzie przed samym snem” – grzmiał piętnastolatek w numerze 33 z 12–18.10.1981). Do tego byłem niepocieszony, że moje listy podpisywano: „Mariusz Szczygieł, Złotoryja”. Po co mi ona? Kto będzie mnie poważnie traktować? Jakiegoś chłopaka z małego miasta!
Dlatego w drugiej klasie liceum odpowiedziałem na ogłoszenie harcerskiego tygodnika „Na Przełaj”, który szukał młodych dziennikarzy. Wysłałem tekst o tym, że uczniowie nie dogadają się z nauczycielami, dopóki będą dwie strony: oceniana i oceniająca. Artykuł ukazał się 28 marca 1983 roku. Za pięćdziesiąt linijek cienkiej szpalty dostałem pierwsze pieniądze: dwieście trzydzieści sześć (starych) złotych. Mogłem za to kupić jedną książkę.
Kierowniczka mojej mamy w hotelu Pod Basztą w Złotoryi udostępniała mi swoją maszynę do pisania. „Na Przełaj” dostawało ode mnie pretensjonalnie i zbyt poważnie pisane krótkie historie: o dziewczynie z Chocianowa, która jako dwunastolatka usunęła ciążę; o samobójcy z liceum w Legnicy; o dwudziestosześcioletnim homoseksualiście ze Środy Śląskiej, który szukał miłości (słowo „gej” nie istniało); o nocy w izbie wytrzeźwień (spędziłem ją w Jeleniej Górze, ale jako młody dziennikarz, nie pacjent); o chłopaku, który ze szkolnego magazynu ukradł broń wykorzystywaną podczas lekcji przysposobienia obronnego...
Tak siedemnastoletni Szczygieł opisywał mieszkanie chłopaka:
Jedyny pokój starej czynszowej kamienicy, gdzie dotychczas mieszkali w komplecie, sprawia wrażenie z rzadka sprzątanej graciarni. Wydaje się, że właściciele umeblowali go według zasady programowego eklektyzmu. Obok wielkiej trzydrzwiowej szafy (lata 50.) stoi pokojowy kredens, którego wysoki połysk stracił wysokość dość dawno. Na nim wszystko: począwszy od sztucznych kwiatów i drewnianego Chrystusika, skończywszy na tranzystorowym radioodbiorniku Monika. Na ścianie z wzorzystym fioletowym wałkiem dwanaście ponętnych rusałek bawi się z łabędziami... Dom nie wygląda na to, że mieszkają tu ludzie zamożni. Nawet się o to nie stara. Bo niby skąd mieliby brać pieniądze? Matka Roberta, pracując jako kucharka w przedszkolu, nie zarabia wiele. – A ten pijak nigdy nie oddawał swojej wypłaty...
„Programowy eklektyzm”, „według zasady”, „dotychczas”, „począwszy”, „skończywszy”, „pracując jako”... – ile chwastów! Ile wyobrażenia o tym, że opis powinien być wzniosły... Podoba mi się tylko „wysoki połysk, który stracił wysokość”, ale „dość dawno” bym usunął.
Jak pisać – nie wiedziałem. Śledziłem, jak to robi Krzysztof Kąkolewski – w wieku może trzynastu lat odkryłem jego Baśnie udokumentowane i było to odkrycie, dziś już to wiem, inicjacyjne.
Moje trudne tematy harcerski tygodnik przyjmował chętnie, a latem 1983 roku zostałem zaproszony na obóz dziennikarski zorganizowany przez „Na Przełaj” w Bieszczadach. Za dwa miesiące miałem skończyć szesnaście lat i wreszcie wyjechałem na wakacje bez rodziców (maminsynek, jedynak; jak na boisku leciała do mnie piłka, to był horror). W Opolu Małgorzata Ostrowska śpiewała Szklaną pogodę, a na południu kraju trwała operacja Bieszczady 40: harcerze mieli tam sprzątać, budować, śpiewać i poznawać dzikie góry. A ja zostałem najmłodszym dziennikarzem wydawanego dla nich pisma „Stanica”. Przez pierwsze dwa tygodnie nic mi nie szło. Co napisałem, było bez życia i nudne. Wtedy moja opiekunka, młoda dziennikarka Aldona Krajewska (dziś znana jako Wiśniewska; niech szczęście jej nigdy nie opuszcza!), postanowiła zrobić ze mnie mężczyznę.
– Szczygiełku, usiądź tu na chwilę i pokaż, co masz w kieszeniach – poprosiła. Wyciągnąłem więc legitymację szkolną, zaświadczenie, że pracuję dla „Stanicy”, i portfel. Aldona wyjęła mi z niego sto złotych i położyła na stole. Resztę rzeczy schowała do portfela, a portfel do swojej kieszeni.
– Wstajesz od tego stolika – zarządziła – i wyruszasz w Bieszczady. Bez śpiwora, namiotu, koca, latarki, pieniędzy i dokumentów. Masz udawać biednego turystę i wrócić z reportażem pełnym przygód, ale nie wcześniej niż za trzy dni. Spójrz na mapę – odwróciła się do ściany, odmierzyła łokciem trójkąt z wierzchołkiem w Ustrzykach. – Zgłoś się w tych dwóch miejscach – wskazała na pozostałe wierzchołki. Na oko każdy odcinek miał po trzydzieści kilometrów. – Żebyśmy uwierzyli, że tam byłeś, weźmiesz stemple z poczty. – Uśmiechnęła się i wręczyła mi stówę. – A to – wyjaśniła – jest stówa na wypadek, gdyby coś ci się stało. Chociaż najlepiej, żebyś z nią wrócił do redakcji. Dla pewności oznaczę ją żółtym flamastrem.
– A gdzie będę spał? – spytałem bezradny.
– Gdzie chcesz. Możesz pomóc rolnikom w polu, to dadzą ci nocleg.
Wyruszyłem o czwartej po południu. Pamiętam, jak szybko góry ogarniał zmierzch, a ja na cały głos śpiewałem modną wtedy frazę z Budki Suflera i Urszuli: „Bladą dłonią świt otrze pot i łzy, koszmar minie, znikną duszne sny...”.
Nie nocowałem u rolników, dajcie spokój! Praca w polu? Byłem mistrzem świata w unikaniu wysiłku fizycznego. Już w przedszkolu najbardziej lubiłem udawać, że jestem biurem.
Trafiłem do stanicy harcerskiej, gdzie akurat kilka dziewczyn biedziło się nad gazetką ścienną. Gazetki ścienne wypluwałem z siebie jak Bronka w Daleko od szosy pestki czereśni.
– Jeśli mi dacie jeść, to wam wymyślę fajne tytuły – zareklamowałem się. Zaraz przyniosły naleśniki z dżemem i zrzuciły się na mój bilet autobusowy.
Trafiłem też do pilarzy w lesie. Byłem spłoszony, ale oni od razu się ucieszyli, że przyszedł miastowy, bo właśnie dołączył do ich brygady stażysta Mirek, co porzucił studia filozoficzne i chciał ścinać drzewa. Nie miał z kim, biedak, pogadać. Mogłem przenocować u niego w baraku na materacu. Mirek był uciekinierem z Wałbrzycha, chciał się ożenić i zostać w Bieszczadach...
Po trzech dniach wróciłem do Ustrzyk – a w kieszeni miałem sto dwadzieścia trzy złote!
Tak powstał mój PIERWSZY PRAWDZIWY REPORTAŻ.
Aldonie Krajewskiej, „Na Przełaj” i Bieszczadom będę wdzięczny do końca życia za to, że od lata 1983 roku do dzisiaj nie opuszcza mnie jedna myśl: ZAWSZE sobie w życiu poradzę. Zostawiony na środku Marszałkowskiej – nago, bez dachu nad głową i grosza przy duszy – po tygodniu będę już mógł pożyczać innym na procent. Od szesnastego roku życia mam poczucie: mogę!
(Aż strach pomyśleć, że dziś za taki numer zrobiony dziecku Aldonę Krajewską rodzice mogliby wsadzić do więzienia).
W 1985 roku zdałem maturę, wiedząc już, że jestem studentem dziennikarstwa. Otóż wygrałem konkurs Ministerstwa Oświaty i tygodnika „Razem” dla uczniów ostatnich klas szkół średnich. Nazywał się Indeks za debiut, a nagrodą było miejsce na wydziale dziennikarstwa. Eliminacje w Warszawie trwały pięć dni. Pojechało nas tam dwóch, ja i Krzysztof Samborski. Uważaliśmy, że tylko jeden z nas wygra, bo to niemożliwe, żebyśmy z „takiej Złotoryi” wygrali obaj.
Nie miałem nadziei, ponieważ już w autobusie Złotoryja–Legnica Krzysiek zapytał, czy znam Kafkę. Przysięgam: pomyślałem o jakimś rodzaju kawy. Kiedy się wyjaśniło, że nie znam, poczułem, że przegram, bo nie czytam tego, co należy. Krzysiek był bardzo przystojny, męski, wysportowany, do tego brunet, więc długo uważałem się za jego rewers, zwłaszcza że był bardziej oczytany. Obawiałem się, że nie będąc Krzyśkiem Samborskim, nie mam światu wiele do zaoferowania. Poza tym kończyłem Liceum Ekonomiczne w Legnicy w klasie przygotowującej do zawodu technika ekonomisty i mimo że moje obie polonistki – Zofia Szachowicz i Stefania Błaszak – bardzo się starały, to jednak nie miałem w głowie tyle co uczniowie Batorego w Warszawie.
W ramach jednego z zadań konkursu wysłano całą naszą grupę na bazar Różyckiego. Tam mieliśmy znaleźć sobie tematy. Podszedłem do dziewczyny w moim wieku, która podpierała mur... Była dla mnie tematem idealnym, bo ja miałem haj wrodzony, a ona haj nabyty. Potem, kiedy mieszkałem już w Warszawie, spotykałem ją odurzoną, jak zbierała pieniądze, a to na dworcu, a to na Starówce.
Z dwudziestoosobowej grupy wyłoniono siedmioro laureatów – w tym nas dwóch. Krzysiek pokochał Azję Centralną, jest dziś podróżnikiem i organizuje profesjonalne grupowe wyprawy. Napisał książkę Zjadłem Marco Polo, którą „zjadłem” ze smakiem i zapamiętałem, że „podróże początkowo odbierają nam mowę, a później nie pozwalają przestać mówić”.
Wieńczysław Zaczek, dziennikarz „Razem”, przeprowadzał z laureatami konkursu rozmówki, które miały nas zaprezentować na łamach czasopisma.
Spytał: – Jak było?
Odpowiedziałem: – Oj!...
– Ciężko? – dopytywał.
– Nie. Ale bałem się bardzo, nerwica żołądka dała o sobie znać.
Winek (potem zostaliśmy kolegami) spytał poza wywiadem (tak to zapamiętałem), czy na pewno chcę mówić, że nie było ciężko. Komuś może być przykro, bo to moje „nie” tak zdecydowanie zabrzmiało, a inni mówią, że było trudno. Pomyślałem: nie będę udawał, rozmowy z ludźmi i pisanie nie sprawiają mi żadnych trudności.
I chyba właśnie wtedy poczułem się zaopatrzony na życie w co trzeba.
Studia rzuciłem już po pierwszym roku. Komunikowanie masowe, gatunki dziennikarskie, systemy prasowe... Miałem zaległy, niepoprawiony niedostateczny z pierwszego semestru i trzy niedostateczne na koniec drugiego. Nie podszedłem do poprawek. Zarabiałem już pisaniem, ale moja ukochana redakcja „Na Przełaj” nie mogła przyjąć mnie na etat. A gdzieś trzeba było pracować, bo inaczej – jako niestudiujący i niepracujący – zostałbym uznany za pasożyta społecznego, co groziło zainteresowaniem milicji. Jednak wisiało nade mną jeszcze większe zagrożenie: zostałem pozbawiony kartek na mięso! Wysyłałem je co miesiąc mamie do Złotoryi, więc gdybym ich nagle nie wysłał, zorientowałaby się, że nie studiuję.
Zatrudniłem się więc na poczcie: Warszawa 36 przy Chełmskiej, dział ekspedycji. Bo pracownicy poczty dostawali takie same kartki jak studenci i mogłem je wysyłać do domu!
– Zacznijmy od tego, że musi pan pamiętać, aby przy używaniu gorącego laku do paczek nie oblać sobie ręki. Taką plamę z dłoni może później usunąć tylko lekarz razem ze skórą...
– Jezu...
– Ale niech się pan nie martwi. My odeszliśmy już od stosowania laku, zastąpiliśmy go samoprzylepnymi naklejkami.
– To po co mi pan mówi o laku?
– Coś muszę mówić.
Pierwszego dnia w ekspedycji paczek i listów dostaję do ręki pocztowy stempel umieszczony na długim drążku. Mam nim walić w całą furę leżących na stole listów. Jeszcze nie wiem, że nie uda mi się ostemplować nawet pięciu. „Stemplowanie to czynność złożona. Złożoność operacji polega na uchwyceniu nasady drążka przy jego końcu, podniesieniu na pewną wysokość, lekkim, prawie bezwładnym opuszczeniu na list i w momencie przystępowania zdecydowanym podniesieniu ku górze”.
A w ogóle chodzi o to, że pierwsza lepsza osoba nie jest w stanie ot, tak sobie pieczętować listów bez zalania tuszem czy rozmazania. Czynność tę mogą wykonywać jedynie pracownicy wykwalifikowani. Wobec tego należałoby nauczyć mnie czegoś innego. W ekspedycji pracują cztery kobiety. Żadna nie ma ochoty mnie edukować. Pani Krysia poprawia włosy, pani Mela krzyczy głośno, że jej premii nie dają, więc za co ma nauczać, starsza pani oświadcza, że ona tylko na pół etatu. I mówią tak wszystkie niby w przestrzeń, a ja stoję na środku sali bezradny. Wreszcie spod wielkiej segregownicy listów poleconych odzywa się ruda pani Wanda: – Pan studiował?
– Tak, ale wziąłem rok urlopu.
– No właśnie! – ucina. – Proszę pana, mój syn zdawał dwa razy na studia i nie dostał się z braku miejsca. Pan się dostał, z tego miejsca nie korzysta i po co pana czegokolwiek uczyć?
Następnego dnia panie od rana mnie lubią. Opowiadam, że sam wszystko gotuję. A jak? Smażę kotlety z marchewki i białego sera, i mają smak truskawkowy. Wszystkie panie wypróbują ten przepis. Tylko pani Mela kręci głową. Mąż by ją wyrzucił, gdyby coś takiego mu podała. Na obiad musi być mięso, bo wtedy nie ssie człowieka w żołądku.
– Wegetarianie... – rzucam nieśmiało.
– Wie pan, wegetarianie są takim... produktem propagandy. – Uśmiecha się. – Ponieważ nie ma mięsa, to wmawiają ludziom, że jest rakotwórcze, a już najgorsze smażone. Myślą, że nas od mięsa odzwyczają.
– Ale frytki też uznano za rakotwórcze – mówię.
– No sama nie wiem... bo jaki cel mieliby w ziemniakach?
No i z tego dwudziestojednoletniego reportera, który „miał ucho”, już jestem w miarę zadowolony. Reportaż ukazał się oczywiście w „Na Przełaj”.
Niestety po tygodniu spędzonym w ekspedycji usłyszałem od pani naczelnik: „Za szybko pracuje!”. Rano obowiązki polegały na wpisywaniu adresatów i numerów listów poleconych do arkuszy z rubrykami. Doręczyciele zabierali je w rejon, adresaci podpisywali na nich odbiór. Pracownice miały swój rytm, a ja go im zaburzałem: kiedy one wypełniały pierwszą listę, ja już zdążyłem zapełnić trzy. „W rejon go dam” – powiedziała naczelniczka i zacząłem roznosić korespondencję, emerytury i gazety. Była kolejna zima stulecia 1986/87, wielu doręczycieli chorowało. Każdego dnia dostawałem więc jakieś zastępstwo. Szybko zostałem mistrzem poczty w napiwkach. Pieniądz się sypał, miałem z tego drugą pensję. Ubierałem się wtedy na czarno, a do kurtki przypinałem radzieckie znaczki propagandowe z metalu. Nie wiedziałem jeszcze, że takie posunięcie Susan Sontag nazywała campem.
Pierwszy napiwek otrzymałem od miłej starszej pani za doręczenie zwykłego listu – i to całe dwieście złotych! Była rozentuzjazmowana: – Dlaczego pan nosi tak dużo radzieckich znaczków, nawet z Leninem?
– Pani nosi korale, mąż na pewno krawaty. Ja nie lubię krawatów ani korali, to sobie przypinam znaczki. Cały świat nosi właśnie te radzieckie. Taka biżuteria. I wie pani, powiem prawdę: to moja pozytywna reakcja na pierestrojkę.
Mieszkała na osiedlu dla komunistycznych prominentów, więc z pierestrojką trafiłem idealnie. Życie mi zapowiedziało: tak jak nie miałem kłopotów z napiwkami, tak nie będę też ich miał z namawianiem ludzi, żeby zostali bohaterami reportaży. Szczerze mówiąc, wcześnie odkryłem, że najbardziej predestynowany jestem do dwóch zajęć: oszusta matrymonialnego lub reportera.
Zresztą kiedy jeszcze jako nastolatek zgłaszałem się do różnych osób z propozycją opisania ich historii – a dowiadywałem się o ciekawych zdarzeniach od moich kuzynek czy szkolnych kolegów – nikt nie odmawiał. Gdy na bohaterkę wybrałem koleżankę mojego brata ciotecznego, która wyszła z poprawczaka, zachowywała się tak, jakby była zaszczycona. Jakby dopełnił się właściwy podział społeczny: ja żyję, ty opisujesz.
Kiedy odwiedziłem matkę samobójcy bez zapowiedzi, bo nie miała telefonu, od razu wpuściła mnie do mieszkania. Szybko się wyjaśniło, że „cud opowieści”, jak go dziś nazywam, miał swoje źródło w tym, że przypominałem jej zmarłego syna, młodszego ode mnie o rok, może półtora. Była nawet zawiedziona, że po dwóch godzinach chciałem już wyjść.
Tytuł reportażu o pracy na poczcie brzmiał: Byłem Napoleonem. Wziął się z tego, że gdy wróciłem z trudnego rejonu, powiedziałem na zapleczu, że w tym rejonie mieszkają chyba sami wariaci. Na co pani Marlena (z okienka paczek) stwierdziła: „A pan Mariusz to jak ten Napoleon wśród wariatów”. Tak utarła mi nosa, żebym głupot nie wygadywał. A ja to oczywiście wstawiłem do tekstu.
Spotkanie z sobą dwudziestojednoletnim nie wypada dzisiaj tak źle, bo w „Na Przełaj” miałem już mistrzów. Aldona Krajewska, Danuta Zdanowicz i Jacek Szmidt (potem naczelny „Twojego Stylu”) to byli moi mentorzy w zawodzie przed Małgorzatą Szejnert i Hanną Krall. Pracowałem tam trzy lata – do wiosny 1990 roku, kiedy to w lutym dopuściłem się zdrady małżeńskiej. Czyli napisałem pierwszy reportaż do „Gazety Wyborczej”...
Na Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego dostałem się jeszcze raz, trzy lata po rzuceniu studiów. Przerywałem naukę, powtarzałem rok, drugi, brałem urlopy dziekańskie... Jestem chyba rekordzistą uczelni: studiowałem szesnaście lat – od roku 1985 do lutego 2001, a potem, zaraz po feriach, już jako absolwent, zacząłem tam pracę. Jednak nie lubię uczyć. Dlatego może piszę tę książkę, żeby już nie powtarzać studentom tego, co mam o reportażu do powiedzenia.
Nie zostałem też fotografem, lecz mam do dziś to zdjęcie, które zrobiłem jako trzynastolatek w czerwcu 1980 roku na Baszcie Kowalskiej w Złotoryi za dodatkową, nielegalnie pobraną opłatą. Wynika z niego, że już wtedy miałem skłonność do poszukiwania formy.
„Rzeczy bez formy są bezwstydne” – powiedziała kiedyś zagadkowo Hanna Krall. Dla mnie forma to spoiwo, które chroni nas przed rozpadem.
Dlatego forma w reportażu jest jedną z głównych bohaterek tej książki.
FAKTY MUSZĄ ZATAŃCZYĆ 1
ŚWIADEK
„Jakiekolwiek słowo z jakiejkolwiek stronicy jakiejkolwiek księgi – i świat natychmiast istnieje”.
Nie ja pierwszy przytaczam piękne zdanie poety Edmonda Jabèsa. Zrobił to już Adam Wodnicki w eseju o języku szuadit. Język ten umarł we Francji 4 listopada 1977 roku razem z ostatnim człowiekiem, który się nim posługiwał. Tak, języki i słowa umierają, ale zanim im się przydarzy bezwzględny los, są naszymi sprzymierzeńcami, sędziami i – tu Wodnicki użył określenia, które jest mi w tym tekście bardzo potrzebne – świadkami.
W dziedzinie, w której będziemy się poruszać, słowo jest świadkiem. W reportażu nie ma dla słowa lepszej funkcji.
Świadek świadczy. Czytamy: „Płomienie przeskoczyły przez ulicę i zaczęły pożerać jego dom” – i widzimy dom. Dom na własnej ulicy (jeśli jest na tyle wąska, żeby mogły ją przeskoczyć płomienie) albo dom w hiszpańskiej wsi, gdzie byliśmy niedawno na wakacjach (nie, w hiszpańskiej nie, bo tam były domy kamienne, nie tak łatwo przeskoczy płomień z kamienia na kamień), albo dom babci (o tak! dom babci, bo mały z drewnianym dachem; na Białostocczyźnie te domki stoją tak blisko siebie, płomień może łatwo przeskoczyć; poza tym to psychologicznie prawdopodobne: kochamy babcię i jej dom, nie chcemy go stracić, więc podświadomość automatycznie wyświetla dom babci w ogniu).
Jeśli płomienie pożerają „jego dom”, to musi być jakiś on, z prędkością światła dołączony przez wyobraźnię do płonącego domu (nieznany nam mężczyzna, raczej stary, bo jak stary, to bezradny, a my chcemy współczuć). Jednak „on” nie jest już tak wyraźny jak „dom”, jest to tylko „jakiś on”, majacząca sylwetka, bo zaraz nawałnica zdań zmusza nas do wyobrażania sobie nowych scen. A dokładnie tego, że „w paroksyzmie panicznej siły uwolnił się i pobiegł ulicami, cały czas prześladowany przez ogień, który nigdy nie miał tu zagościć”.
Jakiekolwiek słowo – świat natychmiast istnieje.
Świat jednak zawsze może istnieć lepiej, intensywniej i wyraźniej. Bo możemy dysponować nie jakimkolwiek słowem, lecz całą gamą słów. Specjalnie dobranych tak, żebyśmy zobaczyli więcej:
Dawnym kierownikiem wspólnoty sąsiedzkiej Noboricho, do której należeli też zakonnicy, był energiczny człowiek nazwiskiem Yoshida. W czasie, kiedy dowodził lokalną ochroną przeciwlotniczą, chełpił się, że pożar może strawić całą Hiroszimę, a Nobori-cho nic się nie stanie. Bomba zniszczyła jego dom, belka przygniotła mu nogi i leżał tak, dobrze widoczny z budynku misji i z ulicy. Ani pani Nakamura z dziećmi, ani ojciec Kleinsorge z panem Fukai na plecach nie dostrzegli pana Yoshidy, przechodząc obok. Był tylko częścią ogólnej brei nieszczęścia, przez którą się przedzierali. Nie odpowiedzieli na jego wołanie o pomoc, wołało bowiem tak wielu ludzi, że nie potrafili wyodrębnić jego głosu. Odeszli oni, odeszli wszyscy inni. Nobori-cho zupełnie opustoszało, wszędzie szalał ogień. Pan Yoshida zobaczył, jak drewniany budynek misji – jedyny pionowy w okolicy – staje w ogniu, i poczuł straszliwe gorąco na twarzy. Płomienie przeskoczyły przez ulicę i zaczęły pożerać jego dom.
Nawet jeśli nie byliśmy w Hiroszimie, ani w ogóle w Japonii, wszystko widzimy. Świadkowie sprawili się jak trzeba.
Pamiętam, jak w 1989 roku łapczywie rzuciłem się na książkę Noc generała, w której francuski dziennikarz Gabriel Mérétik (1939–2000) opisał, godzina po godzinie, pierwsze noce i dni stanu wojennego w Polsce. Przeprowadził trzysta rozmów – od pani w centrali telefonicznej, przez opozycjonistów, po rzecznika rządu Jerzego Urbana. Każdy opowiedział reporterowi, jak wyglądały jego noc z dwunastego na trzynastego grudnia i dzień następny.
Minęła północ. „Halina Skibniewska budzi się z trudem...”, „Ryszard Reiff jeszcze się nie położył...”, „Zbigniew Romaszewski jest bezradny...”, „Jacek Kuroń czuje się doskonale...”, „Michel Casteux jest już u kresu sił...”
Dwie godziny stałem w kolejce do księgarni Czytelnika w Warszawie po ten bestseller, a czytać zacząłem już na ulicy. To, co zrobił Mérétik, pozwalało miękko zanurzyć się w prawdziwych, chociaż cudzych przeżyciach jak w puszystym śniegu, który spadł nad ranem trzynastego grudnia.
Proszę bardzo:
Maria pracuje na drugim piętrze, od strony Poznańskiej, w oddziale telegramów krajowych i międzynarodowych. (...) Wieczór jest raczej spokojny, jak to w sobotę. Wszystkie kobiety są w kapciach (zimą urzędniczki zostawiają obuwie w szatni). Dwie robią na drutach, trzecia poszła właśnie do toalety. Nagle Maria słyszy głuche uderzenia (...). Na tablicy kontrolnej zapalają się chaotycznie światełka. Maria chwyta słuchawkę, łączy się z centrum technicznym: „Co się tam dzieje?”. Nikt nie odpowiada. Połączenie zostało brutalnie przerwane. Odgłosy się nasilają, decyduje się więc pójść sama sprawdzić. Robi zaledwie parę kroków, gdy podwójne drzwi otwierają się wskutek gwałtownego pchnięcia. Czterech lub pięciu żołnierzy wpada do wielkiej sali. W pierwszej chwili sądzi, że to spadochroniarze w strojach bojowych (...). Jeden krzyczy: „Krzesła pod ścianę! Nie ruszać się!”. Drugi grozi Marii bagnetem.
Noc generała została wydana ponownie w 2014 roku. Zacząłem czytać o telefonistce Marii i jak dawniej nie mogłem się oderwać. Pomyślałem o magii reportażu. Otóż reportaż może dać cudze przeżycia, kiedy brakuje nam własnych.
Przypisy
Tak napisałem w 1984 roku, chociaż w dzisiejszych czasach może być to niezrozumiałe (co słusznie zauważyła korektorka). Oznacza to, że ściana była pomalowana wałkiem z wzorem. Tak się wtedy mówiło: ściany w wałki, wałki na ścianach. Czyli ściany we wzorek.
Niedawno – 6 lutego 2022 roku – rozmawiałem z Krzyśkiem i właśnie szykował się na wyprawę do Afryki. Powiedział: – Jeżdżę po to, żeby poznać świat, i pocieszam się, że to robota de facto reporterska. Przygotowuję się do tych wyjazdów, robię dokumentację, poznaję historię i kulturę. Magazynuję wspomnienia z poprzednich wypraw. Tylko że swoim reporterskim urobkiem dzielę się wyłącznie z tymi, którzy jadą ze mną na kolejne imprezy. Chwilowo nie mam potrzeby pisania. Przynajmniej do momentu, gdy trafię na naprawdę złą książkę, która odniosła sukces.