Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Falochrony - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
28 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Falochrony - ebook

Linn Walter, studentka prawa i pisarka, zasłynęła jako aktywna uczestniczka publicznej debaty o prawach kobiet. Ojciec dziewczyny, Carl Walter, od wielu lat przebywa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym za usiłowanie zabójstwa jej matki. Pewnego dnia Linn otrzymuje wiadomość, że Carla uznano za osobę zdrową i ma zostać wypuszczony na wolność.

Tymczasem na studentkę wylewa się fala hejtu i gróźb w internecie. Ktoś posuwa się o krok dalej i zaczyna zbliżać się do niej w realnym świecie. Czy to zwykły troll, czy może jej ojciec, który pragnie się zemścić? W końcu to Linn zadzwoniła na policję wiele lat temu, gdy omal nie zabił jej mamy.

„Falochrony” autorstwa Caroline Grimwalker to pierwsza część serii o tym samym tytule z iście feministycznym zacięciem. Trzy kobiety, między którymi niespodziewanie rodzi się przyjaźń, łączy jedno – każda z nich jest ofiarą przemocy ze strony mężczyzn. Co się stanie, gdy w końcu będą miały dość i wspólnie postanowią odegrać się za swoje krzywdy?

Caroline Grimwalker zadebiutowała w 2008 roku uznaną powieścią autobiograficzną „Dziewczyna z szampanem” i od tego czasu każda jej książka cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jej opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki zdobyły wielką popularność, a pisarkę okrzyknięto szwedzką królową horroru. Caroline prowadzi również kursy uniwersyteckie, uczy kreatywnego pisania oraz pracuje jako recenzentka i ghostwriterka.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-990-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

1994 rok

– Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego. Co się stało?

Szum sta­tyczny. Mari po­pra­wia ze­staw słu­chaw­kowy i prze­suwa wzro­kiem po czte­rech ekra­nach, które dzia­łają jed­no­cze­śnie. We­zwa­nie zo­stało zgło­szone w Höl­lvi­ken. Z pew­no­ścią z ele­ganc­kiej willi z wi­do­kiem na plażę. Jest go­dzina 21:50, za dzie­sięć mi­nut koń­czy zmianę. Wzdy­cha.

– Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego. Halo? Co się stało?

Wciąż tylko szum.

Czter­dzie­ści pro­cent wszyst­kich po­łą­czeń z nu­me­rem 112 wy­ko­ny­wa­nych jest dla żartu lub przez osoby, któ­rym nie chce się cze­kać w ko­lejce, by do­dzwo­nić się do ca­ło­do­bo­wej po­mocy me­dycz­nej. Wiele z nich jest tylko wy­ra­zem obez­wład­nia­ją­cej sa­mot­no­ści. Dzi­siej­szej nocy Mari otrzy­mała już sie­dem za­mó­wień na pizzę, trzy żarty i kilka te­le­fo­nów od dy­szą­cych do słu­chawki zbo­czeń­ców, więc te­raz ma na końcu ję­zyka: „Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego nie działa”. Ale prze­szywa ją dreszcz nie­po­koju. Nim się roz­łą­czy, musi się upew­nić, że to nie jest żart. Ru­tyna grozi prze­ocze­niem. Nie­dawno zwy­kłe za­mó­wie­nie pizzy oka­zało się wo­ła­niem o po­moc.

Mari pro­stuje się na krze­śle, przy­suwa mi­kro­fon do ust i już ma za­py­tać, czy ktoś tam jest, kiedy sły­szy krótki, świsz­czący od­dech.

Jest stłu­miony i płytki. Mari do­piero po chwili za­czyna ro­zu­mieć, co wła­ści­wie sły­szy. Ci­chy, słaby dźwięk. Wy­da­wany przez ko­goś ma­łego.

Prze­wraca jej się w żo­łądku. Kłu­jący ból brzu­cha, który zna każdy, kto pra­cuje pod nu­me­rem 112. Tym ra­zem to nie żart.

– Sły­szę cię – mówi Mari, kli­ka­jąc po ekra­nie, przy­go­to­wana na to, by po­łą­czyć się z po­li­cją i wy­słać ka­retkę.

– Czy coś ci się stało? Je­śli po­trze­bu­jesz po­mocy, spró­buj wy­dać ja­kiś dźwięk.

Mari do sa­mego końca ma na­dzieję, że się prze­sły­szała. Na­pina ciało, jakby to miało po­móc jej le­piej usły­szeć. Coś trzesz­czy i brzmi jak spa­da­jąca na pod­łogę słu­chawka. Mari sły­szy ko­lejne dźwięki: od­głos ma­te­riału ocie­ra­ją­cego się o mi­kro­fon, mocne po­cią­ga­nie no­sem, które prak­tycz­nie unie­moż­li­wia od­dy­cha­nie, a po­tem za­chryp­nięty szept:

‒ Mama.

Mari czuje co­raz sil­niej­szy skurcz żo­łądka. Ból pro­mie­niuje do ud i spra­wia, że sztyw­nieją. Po­mimo jej do­świad­cze­nia i wszyst­kich szko­leń, ja­kie prze­szła, Mari musi dwu­krot­nie prze­łknąć ślinę, aby od­zy­skać kon­trolę nad gło­sem.

– Do­brze. Świet­nie so­bie ra­dzisz, ko­cha­nie – mówi, sta­ra­jąc się brzmieć pew­nie i cie­pło, mimo że po­czu­cie bez­sil­no­ści roz­dziera jej ciało jak po­twór. – Mam na imię Mari. Co się stało z twoją ma­mu­sią? Czy jest ranna?

Dziecko za­czyna szybko od­dy­chać, gdy w tle sły­chać trzy mocne ude­rze­nia. Przy­spie­szony od­dech to dźwięk zdła­wio­nej pa­niki – stłu­mio­nej tak, by nikt jej nie sły­szał. To, co Mari wła­śnie so­bie uświa­da­mia, po­wo­duje ko­lejny skurcz w żo­łądku. Tu nie cho­dzi o mamę, która upa­dła i ude­rzyła głową w wy­spę ku­chenną, gdy pró­bo­wała wy­mie­nić ża­rówkę. To coś o wiele gor­szego. I w chwili, kiedy Mari zdaje so­bie sprawę, że cho­dzi o tatę, dziecko to po­twier­dza, słowo w słowo.

– To tata.

„O, nie”.

– Czy tata skrzyw­dził mamę?

Gło­śniej­szy szum.

Po­tem sły­chać „mhm”, a na­stęp­nie nie­równy od­dech.

Mari nie czeka dłu­żej, tylko od razu wy­syła ka­retkę, na­da­jąc zgło­sze­niu naj­wyż­szy prio­ry­tet oraz udo­stęp­nia roz­mowę po­li­cji. Dziew­czynka za­dzwo­niła z te­le­fonu sta­cjo­nar­nego, więc Mari nie musi jej py­tać, gdzie się znaj­duje. Od­chrzą­kuje i od­zywa się jak naj­ła­god­niej­szym to­nem:

– Po­moc jest w dro­dze. Je­steś bar­dzo, bar­dzo dzielna. Do­brze, że za­dzwo­ni­łaś. Po­mo­żemy to­bie i two­jej ma­musi. Czy tata jest tam z tobą?

„Po­wiedz, że nie, po­wiedz, że nie, po­wiedz, że nie”.

– Jest na dole. – Jej głos jest zga­szony jak spo­pie­lała bi­buła.

– Do­brze. A ty je­steś na gó­rze, na pię­trze?

– Mhm.

– Wi­dzisz ma­mu­się?

Dziew­czynka po­ję­kuje, ale stara się, żeby nie było jej sły­chać. Dźwięk jest stłu­miony. Zdła­wiony.

„Co za skur­wiel”.

– Weź głę­boki od­dech. Świet­nie ci idzie, na­prawdę. Jak masz na imię, skar­bie?

Dziew­czynka po­ciąga no­sem i prze­łyka ślinę. – Linn Wal­ter.

– Ile masz lat, Linn?

– O-osiem. Boję się.

– Nie bój się. Mam na imię Mari i wy­sła­łam po­moc. Nie­długo będą u cie­bie. Sło­neczko, po­sta­raj się od­po­wie­dzieć. Czy wi­dzisz ma­mu­się?

Znowu ma­te­riał na­cią­gnięty na mi­kro­fon. A po­tem de­li­katny szept:

– Nie. Boję się wyj­rzeć.

– Scho­wa­łaś się?

– Mhm.

– To do­brze. Wiesz, czy mama od­dy­cha? Albo czy leci jej krew? Czy tata… – Jej głos się ła­mie i musi za­cząć od po­czątku. – Czy tata ją te­raz bije?

Każde py­ta­nie jest jak ude­rze­nie pię­ścią w tę prze­ra­żoną dziew­czynkę, ale Mari pró­buje stwo­rzyć so­bie ob­raz za­równo ob­ra­żeń, jak i za­gro­że­nia. Czy jej oj­ciec na­dal jest w domu i czy na­dal sto­suje prze­moc?

Na­gle dziew­czynka się od­zywa:

– Oni się kłó­cili. Czę­sto się kłócą – szlo­cha. – Tata nie jest dla nas miły. Wcze­śniej mama od­dy­chała, ale… te­raz to nie wiem.

– Czy ona jest z tatą na dole?

Ci­sza w słu­chawce po­wo­duje, że Mari wbija so­bie pa­znok­cie w udo.

– Linn?

– Ze­pchnął ją – mówi dziew­czynka. – Ze scho­dów. Od tam­tej pory mama się nie ru­sza.Roz­dział 1

Linn

„Jesz­cze dwa pie­przone dni”.

Buty do bie­ga­nia na­dają kro­kom Linn sprę­ży­stość, gdy wy­myka się z domu. Jest wpół do dwu­na­stej w nocy. Nie może za­snąć, musi roz­ła­do­wać stres, który wę­druje po jej ciele, szczy­pie i ła­sko­cze tuż pod skórą. Czas bez­li­to­śnie bie­gnie na­przód w rytm ty­ka­ją­cego ze­gara. Naj­pierw zo­stał ty­dzień, po­tem kilka dni. Te­raz zo­stały tylko dwa. Po­ju­trze o dzie­wią­tej rano jej oj­ciec po­stawi pierw­sze od dwu­dzie­stu lat kroki na wol­no­ści. Linn nie chce my­śleć o tym, do­kąd je skie­ruje.

Za­pina bluzę z kap­tu­rem. Je­śli przy­pad­kiem ko­goś spo­tka, bę­dzie wy­glą­dać jak każda inna dziew­czyna, która wy­szła po­bie­gać. Kilka razy się zda­rzyło, że nocni spa­ce­ro­wi­cze za­uwa­żyli ją, jak się przy­gląda, sto­jąc nie­ru­chomo, ale wtedy wy­star­czy po pro­stu za­cząć ciężko od­dy­chać i wy­glą­dać, jakby się roz­cią­gało mię­śnie ud.

A już na pewno nie chcia­łaby, żeby ktoś ro­bił wielką aferę z tego, że stoi w czy­imś ogro­dzie.

Je­śli wy­glą­dasz na ko­goś, komu wolno prze­by­wać w da­nym miej­scu, to lu­dzie za­zwy­czaj nie za­sta­na­wiają się nad tym głę­biej. Te­raz jed­nak, gdy parę osób zgło­siło na po­li­cję, że po oko­licy gra­suje ja­kiś pod­glą­dacz, le­piej za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność. Żwir chrzę­ści pod po­de­szwami. Linn wdy­cha chłodne nocne po­wie­trze. Wie, że nie­długo emo­cje się­gną ze­nitu.

Linn po­trafi do­kład­nie okre­ślić, kiedy za­częło się to uza­leż­nie­nie.

Miała sie­dem lat. W środku ko­la­cji tata na­gle przy­parł mamę do ściany w kuchni. Mocno ści­skał swoją szorstką, owło­sioną dło­nią jej de­li­katną, białą szyję, tak że le­dwo mo­gła od­dy­chać. I coś w Linn po pro­stu pę­kło. Nie mo­gła dłu­żej sie­dzieć przy stole, jeść spa­ghetti, za­no­sząc się pła­czem, i pa­trzeć, jak ją bije. Sły­szeć od­głosy krztu­sze­nia się i pa­nikę mamy, z tru­dem ła­pią­cej od­dech.

Nie mo­gła być świad­kiem tego ko­lejny raz.

Linn pa­mięta spoj­rze­nie matki, które po­dą­żało za nią, gdy zsu­nęła się z krze­sła i wy­mknęła się z kuchni w kie­runku drzwi.

„Ucie­kaj jak naj­da­lej stąd” ‒ mó­wiły oczy mamy, wy­ra­ża­jące za­równo prze­ra­że­nie, jak i smu­tek. Może na­wet mó­wiły: „Nie wra­caj”.

Gdy Linn w po­śpie­chu wkła­dała kurtkę i ka­lo­sze, groźby i prze­kleń­stwa, które wy­krzy­ki­wał oj­ciec, dźwię­czały jej w uszach. Wy­bie­gła na ze­wnątrz, żeby się ukryć. Nie mo­gła iść po po­moc, bo by je za­bił. Ni­gdy nie wolno ni­komu nic mó­wić, na­uczyła się tego już dawno temu. Ale przy­naj­mniej mo­gła od­da­lić się na tyle, by nie sły­szeć tych okrop­nych wrza­sków.

Bie­gła, a łzy za­le­wały jej oczy. Na pod­nie­bie­niu na­dal czuła smak sosu bo­lo­gnese i ket­chupu. Kiedy nie miała już sił biec i czuła, że coś roz­rywa jej płuca, za­trzy­mała się zdy­szana tuż przed otyn­ko­wa­nym na biało do­mem z ogrom­nymi pa­no­ra­micz­nymi oknami. W środku pa­liło się świa­tło i Linn wi­działa ko­bietę nio­sącą na­czy­nie z pa­ru­ją­cym da­niem. Wy­glą­dała na spo­kojną i szczę­śliwą. Jakby ni­gdy nie zo­stała przy­parta do ku­chen­nej ściany w środku ko­la­cji i jakby ni­gdy nie miała na szyi wiel­kich si­nia­ków. Ni­gdy nie stała z boku i ni­gdy cien­kim gło­sem nie pro­siła, by ktoś prze­stał bić jej dziecko.

Linn chciała da­lej na nią pa­trzeć.

Jej de­cy­zja nie była wła­ści­wie żadną de­cy­zją. Była to po­trzeba, którą od­czu­wała tak mocno całą sobą, że nie wa­hała się ani chwili, by zro­bić coś, czego nie wolno ro­bić.

Przy stole, który zo­ba­czyła przez okno, sie­działa szczę­śliwa ro­dzina. Linn nie mo­gła ode­rwać od nich wzroku, do­póki nie skoń­czyli jeść ko­la­cji i do­póki nie od­kryła, że ma gę­sią skórkę na ca­łym ciele i szczęka zę­bami.

Kłót­nia u niej w domu po­winna się już skoń­czyć. Pew­nie mama zmy­wała na­czy­nia, ma­jąc na ciele nowe obrzęki i si­niaki, a tata sie­dział z pi­wem przed te­le­wi­zo­rem. Po­winna móc już bez­piecz­nie wró­cić do domu.

Co­dzienne ży­cie in­nych lu­dzi szybko stało się se­kret­nym schro­nie­niem dla Linn. Za­częła wy­cho­dzić z domu tak czę­sto, jak tylko mo­gła. Przy­pa­try­wała się. Ma­rzyła o tym, by znik­nąć. Lub wnik­nąć. W ich ży­cie.

Te­raz ma dwa­dzie­ścia osiem lat i na­dal nie może się po­wstrzy­mać. Wie, że to, co robi, jest prze­stęp­stwem. Że lu­dzi to nie­po­koi, a na­wet się tego boją. Za­biera im coś, czego nie zgo­dzili się od­dać. Ale siła przy­cią­ga­nia jest ogromna.

Linn pod­gląda te same osoby za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi z domu. Przy­po­mina to śle­dze­nie lu­dzi na Fa­ce­bo­oku, tyle że działa w re­al­nym świe­cie i z tą róż­nicą, że tu­taj nikt nie może ukryć rze­czy, któ­rych nie chce po­ka­zy­wać. Nie ist­nieją żadne fil­try. Linn stała nie­ru­chomo wśród drzew i ob­ser­wo­wała młodą parę upra­wia­jącą seks z pod­du­sza­niem. Kłót­nię eme­ry­tów, która za­koń­czyła się tym, że sta­ruszka rzu­ciła po­piel­niczką, a sta­ru­szek po­szedł spać do po­koju go­ścin­nego. Męż­czy­znę w śred­nim wieku, który wa­lił ko­nia, przy­glą­da­jąc się ma­łym dziew­czyn­kom na swoim lap­to­pie.

W pew­nym sen­sie miło jest wi­dzieć cały ten syf. Tkwi w tym coś w ro­dzaju po­cie­sze­nia – nie jest sama. Wszę­dzie kryje się zło, wy­star­czy do­brze się przyj­rzeć.

Skręca ze żwi­ro­wej drogi i w tym mo­men­cie sowa prze­la­tuje bli­sko nad jej głową, ma­je­sta­tycz­nie trze­po­cząc skrzy­dłami. Tu, w le­sie, nie ma la­tarni, poza kil­koma przy nieco więk­szych ścież­kach. Nie ma też za dużo as­faltu. Miej­sco­wość Sa­xtorps­sko­gen po­cząt­kowo była te­re­nem dom­ków let­ni­sko­wych, w któ­rych lu­dzie za­częli spę­dzać zimę, a na ko­niec prze­nie­śli się tu na stałe i roz­bu­do­wali. Jest tu pięk­nie i róż­no­rod­nie. Linn pod­cho­dzi do ma­leń­kiego, brą­zo­wego domku. To jedno z jej „sta­łych miejsc”, czy jak to na­zwać.

Traw­nik jest za­nie­dbany. Linn ner­wowo roz­gląda się wo­kół sie­bie, po czym prze­cho­dzi przez ni­ski, brą­zowy, drew­niany płot. Tętno przy­spie­sza. Nikt jej nie wi­dział. Po ci­chu skrada się w stronę domu. Ostat­nim ra­zem świa­tło pa­liło się w kuchni i sy­pialni. Dziś jest do­kład­nie tak samo. Linn roz­ko­szuje się strza­łem ad­re­na­liny, który roz­lewa się po jej ciele, bu­zuje w niej i spra­wia, że czuje mo­tyle w brzu­chu.

W ogro­dzie sta­ruszka, który tu mieszka, nie ma zbyt wiele ro­ślin­no­ści, więc Linn musi ni­sko ku­cać, zbli­ża­jąc się do jego domu.

Opiera dło­nie o chłodny pa­ra­pet okna w sa­lo­nie. Za­gląda do środka, ale jest tam ciemno i pu­sto. W rogu przy oknie tłu­sty pa­jąk krzy­żak czai się na ćmę, która prze­la­tuje nie­bez­piecz­nie bli­sko pa­ję­czyny, lśnią­cej w świe­tle księ­życa. Linn prze­cho­dzą ciarki na wi­dok snopu świa­tła pa­da­ją­cego od strony drzwi ku­chen­nych. Po­ru­sza się po ci­chu wo­kół domu, uwa­ża­jąc, by nie na­dep­nąć na żadną ga­łązkę. Gdy ostat­nio tu była, miała złe prze­czu­cie, które te­raz się na­sila. Wszystko wy­gląda do­kład­nie tak samo. W kuchni przy zle­wie stoi otwarta puszka po zu­pie gro­cho­wej. Musi już być sple­śniała. Na stole leży po­pla­miona ścierka do na­czyń. Sta­ruszka ni­g­dzie nie wi­dać, więc na­suwa jej się od razu myśl: „Na­dal leży w łóżku”.

Ści­ska ją w gar­dle. Czuje su­chość w ustach, gdy za­krada się z tyłu domu, zbli­ża­jąc się do okna sy­pialni.

Linn przy­suwa się do okna jak naj­bli­żej, nie do­ty­ka­jąc go, a wy­dy­chane przez nią po­wie­trze two­rzy na szy­bie małe, wil­gotne kręgi. Zer­k­nąw­szy w prawo, do­strzega drzwi. Za­pa­lona lampa pod­ło­gowa rzuca świa­tło na kosz na śmieci i łóżko. Kon­tur syl­we­tki pod wy­tar­tym ko­cem.

Jej wzrok wę­druje wy­żej. Już w głębi du­szy wie, co to ozna­cza.

Męż­czy­zna leży w łóżku. Tak samo jak trzy dni temu. Przy­kryty ko­cem. Z rę­kami po bo­kach i pół­otwar­tymi ustami. Siwe włosy two­rzą de­li­katną mgiełkę wo­kół jego czaszki. Nie ru­sza się.

Sta­ru­szek nie żyje.

Od trzech dni. Linn my­śli, że by­łoby miło, gdyby obok łóżka sie­dział cho­ciaż pie­sek, ku­dłaty i uja­da­jący, z wil­got­nymi oczami. Mały, to­wa­rzy­ski, wło­chaty kun­de­lek, który wier­nie czeka, aż jego pan wsta­nie. Albo gdyby taka sta­ro­modna au­to­ma­tyczna se­kre­tarka stała w przed­po­koju i mru­gała na czer­wono, pełna nie­od­słu­cha­nych wia­do­mo­ści. Ale nie ma ani psa, ani wia­do­mo­ści. Je­dy­nie stary czło­wiek, który umarł we wła­snym łóżku, a nikt nie ma o tym po­ję­cia.

Roz­gląda się do­okoła. W le­sie jest ci­cho, a domy w po­bliżu są jak małe świetlne wy­spy. Są­sie­dzi z ulicy na pewno będą o tym mó­wić la­tami.

„Le­żał tam, mar­twy, przez wiele dni. Czy to nie straszne? Mam na­dzieję, że ni­gdy nie będę tak sa­motna”.

Wzbiera w niej roz­go­ry­cze­nie. Bo tak to wła­śnie wy­gląda na osie­dlach dom­ków jed­no­ro­dzin­nych po­dob­nych do tego. Nikt nie zwraca uwagi na dru­giego czło­wieka. Do czasu, kiedy jest już za późno.

„Niech to szlag”.

Czy po­winna do ko­goś za­dzwo­nić? Ale co po­wie – ja­kie ma wy­tłu­ma­cze­nie? Skąd niby wie, że on tam leży? Linn stoi w miej­scu przez chwilę i przy­gląda się ciału. Bije od niego spo­kój. Jakby męż­czy­zna uwa­żał, że to nic złego tak le­żeć. Lecz je­śli nikt się nie do­wie, bę­dzie to wy­glą­dało zu­peł­nie ina­czej. Kiedy za­cznie się roz­kła­dać. Są­sie­dzi pew­nie go znajdą do­piero wtedy, gdy po­czują smród. I będą mieli ra­cję, mó­wiąc: „Czy to nie straszne?”.

Linn bije się z my­ślami. Po­tem po­dej­muje de­cy­zję. To nie jej sprawa. Nie jej walka. To na­wet nikt z jej bli­skich. W za­sa­dzie nie ma ni­kogo bli­skiego, może z wy­jąt­kiem An­tona i mamy.

Za­wraca przez ra­batkę, za­mia­ta­jąc sto­pami przed sobą po każ­dym kroku, by nie zo­sta­wić śla­dów w mięk­kiej ziemi. Roz­gląda się uważ­nie w prawo i lewo, nim ru­szy da­lej, po czym bie­gnie z po­wro­tem przez ogród, prze­ska­ku­jąc po­now­nie przez płot na żwi­rową drogę.

Wsłu­chuje się w chrzęst pod po­de­szwami, to przy­jemny dźwięk. Pró­buje otrzą­snąć się z po­nu­rych my­śli o sa­mot­no­ści tego sta­rego czło­wieka. O tym, ja­kie to po­tworne, że on tam leży i gnije. Czy na dwo­rze zro­biło się zim­niej, czy tylko jej się tak wy­daje?

Kie­ruje się w stronę jed­nego z now­szych do­mów. Kre­do­wo­biały, dwu­pię­trowy bu­dy­nek na po­kaz. Domy par­te­rowe są lep­sze, ale ta para – ci od seksu z przy­du­sza­niem – ma sa­lon na dole. Zwy­kle nie śpią do późna. Albo się nie przej­mują i nie za­cią­gają za­słon, albo po­doba im się myśl, że ktoś może ich przy­pad­kowo zo­ba­czyć. Nie­raz wi­działa ich na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem, oglą­da­ją­cych porno. Za­zwy­czaj oglą­dają je ra­zem i upra­wiają seks. Oczy­wi­ście Linn nie może się oprzeć i się im przy­gląda.

Po­py­cha furtkę naj­ci­szej, jak po­trafi, i skrada się po ka­mien­nych pły­tach w stronę drzwi wej­ścio­wych. Po­tem skręca i prze­cho­dzi przez traw­nik, by do­stać się na drugą stronę domu. Jest tu drew­niany ta­ras, ale wie z do­świad­cze­nia, że nie po­winna na niego wcho­dzić, bo bę­dzie skrzy­pieć. Za­miast tego ob­cho­dzi go do­okoła i staje przy oknie w sa­lo­nie.

Leżą wtu­leni w sie­bie na ka­na­pie i oglą­dają ja­kiś se­rial kry­mi­na­lny. Ko­bieta z przodu, męż­czy­zna tuż za nią. Wy­daje się, że za­snął. Ko­bieta opiera głowę o jego ra­mię i tępo wpa­truje się w te­le­wi­zor. Na stole stoi wy­peł­niona w po­ło­wie bu­telka czer­wo­nego wina i dwa kie­liszki. Mała mi­seczka zie­lo­nych orzesz­ków o smaku wa­sabi. Kiedy sięga po je­den z nich, męż­czy­zna się bu­dzi, ca­łuje ją w głowę i na­tych­miast znowu za­sy­pia. Ko­bieta gła­dzi go po przed­ra­mie­niu i mru­czy coś pod no­sem. Ładny wi­dok. Gdyby jedno z nich umarło, dru­gie czu­łoby, że stra­ciło po­łowę sie­bie. Moż­liwe, że przez resztę ży­cia by tak czuli.

Linn się za­sta­na­wia, czy sta­ru­szek, z tego po­przed­niego domu, miał kie­dyś ko­goś. Czy był ktoś, kto wie­czo­rami kładł głowę na jego ra­mie­niu. Czy do­świad­czył mi­ło­ści? Czy też jego ży­cie było długą i sa­motną wę­drówką ku śmierci?

„Czy to nie by­łoby naj­gor­sze?” ‒ my­śli Linn. ‒ Ni­gdy nie zna­leźć ni­kogo?”

Wtedy przed jej oczami prze­bie­gają ob­razy, wy­wo­łane ze wspo­mnień, które roz­dra­pują stare rany. Nie. To na pewno nie jest naj­gor­sze. Naj­gor­sze to zna­leźć ko­goś. Za­ko­chać się. Opie­rać głowę na ra­mie­niu tej osoby – a po­tem od­kryć, że to ra­mię może zro­bić ci krzywdę.

„Fak!”

Pa­trzy w niebo, by po­wstrzy­mać łzy i uspo­koić bi­cie serca.

Linn uzmy­sła­wia so­bie, że to ona kie­ruje swoim ży­ciem i okre­śla jego ramy. Robi to w spo­sób, który bez wąt­pie­nia spo­wo­duje, że zgnije i umrze w łóżku w sa­mot­no­ści i że nikt się o tym nie do­wie. Mama umrze, a brat znaj­dzie so­bie słodką żonę, z którą bę­dzie miał gro­madkę dzieci, i prze­pro­wa­dzi się gdzieś, gdzie są ta­nie domy. A ona zo­sta­nie sama w swoim domku w le­sie i bę­dzie pi­sać gniewne tek­sty trak­tu­jące o pa­triar­cha­li­zmie. Czy taki bę­dzie jej los? Czy do­piero wów­czas, gdy za­cznie śmier­dzieć, ktoś za­uważy, że jej nie ma?

Ko­bieta na ka­na­pie cia­śniej owija się ko­cem. Znów ociera się po­licz­kiem o ra­mię męża, wdy­cha jego za­pach, co wy­raź­nie spra­wia jej przy­jem­ność.

Linn może pró­bo­wać się oszu­ki­wać, ile wle­zie. Za­ci­skać zęby tak mocno, że pękną. Nic na to nie po­ra­dzi. Cho­ciaż do­brze wie, jak nie­bez­pieczna może być mi­łość, fak­tem jest, że chce tego, co oni mają.Roz­dział 2

Moa

Pierw­sze, co Moa wi­dzi, gdy otwiera oczy, to pro­mień słońca, który prze­dziera się przez szparę przy ro­le­cie ni­czym wielki pa­lec wska­zu­jący i świeci te­raz pro­sto w twarz mi­sia Miśka. Mi­siek wy­padł jej z rąk i wy­gląda na nie­szczę­śli­wego, le­żąc na tej brzyd­kiej na­rzu­cie w ko­nie. Mimo że Moa jest już za duża, by przej­mo­wać się wy­świech­ta­nym plu­sza­kiem, któ­rego ma od uro­dze­nia, sięga po niego i za­biera. Mi­nęły lata, od­kąd spała z Miś­kiem co noc. Lecz gdy wczo­raj kła­dła się spać, mu­siała go zdjąć z ho­no­ro­wego miej­sca na re­gale, wziąć w ra­miona i mocno przy­tu­lić. Plan był prze­cież taki, że już ni­gdy się nie obu­dzi.

„Cho­lera. Ja żyję”.

Ale czy na pewno? Pro­myk słońca i Mi­siek. Jej wła­sny po­kój. Ci­cho i spo­koj­nie. Czy jej się udało? Czy tra­fiła do nieba? Prze­ciera dło­nią oko, ma w nim śpio­chy. Za­schnięte łzy. Ja­kieś pa­skudz­two na po­liczku i w ką­ciku ust. Wy­mio­ciny?

Jej mózg po­woli ożywa, a wspo­mnie­nia nie­śmiało ukła­dają się w ca­łość: sie­działa na brzegu łóżka i pła­kała, trzy­ma­jąc w ręku jedną z bu­te­le­czek z ta­blet­kami swo­jej matki, tę ze zna­kiem ostrze­gaw­czym. Wła­śnie dla­tego wy­brała ten lek spo­śród nie­zli­czo­nych opa­ko­wań w ła­zien­ko­wej szafce. Już wtedy czuła się mar­twa i po­grze­bana. Nie mo­gła tego dłu­żej zno­sić. Ani chwili dłu­żej. Pa­mięta, jak ta­bletki grze­cho­tały w jej dłoni, za­nim wło­żyła je do ust.

„To nie za­dzia­łało. Wy­bra­łam złe pi­gułki”.

Kiedy łzy za­czy­nają na­pły­wać jej do oczu, uświa­da­mia so­bie, że na pewno nie jest mar­twa. W nie­bie się nie pła­cze.

Silne uczu­cie pra­gnie­nia roz­dziera jej gar­dło. Moa wy­daje z sie­bie jęk. Czuje, że jej gar­dło pło­nie, gdy pró­buje prze­łknąć. Chce jej się siku. I to bar­dzo. W tym mo­men­cie wspo­mnie­nia wra­cają. Film, który zna­la­zła na kom­pu­te­rze ojca. Ciało od­ru­chowo zwija się w kłę­bek.

Tata i jesz­cze je­den męż­czy­zna, który trzy­mał ka­merę. Ja­kość na­gra­nia była słaba, ob­raz ziar­ni­sty, a film krę­cony w ciem­no­ści. Ich głosy, mó­wiące te wszyst­kie straszne rze­czy. Męż­czy­zna za ka­merą:

‒ No, da­lej, do cho­lery, użyj tro­chę wię­cej siły. To tylko mały gno­jek. Tacy jak on nie czują tak jak my.

Mroczny, zło­wrogi śmiech. I ten chło­piec. Ka­łuża mo­czu pod jego chu­dziut­kim cia­łem. Szkli­sty wzrok dziecka, który po­woli ga­śnie. Spoj­rze­nie pełne bólu i zre­zy­gno­wane. Skie­ro­wane pro­sto w ka­merę. „Dla­czego mi to ro­bi­cie?”

Moa tłumi krzyk, który chce się z niej wy­do­stać. Od­wraca głowę i wyje w po­duszkę. Szuka te­le­fonu po omacku i znaj­duje go obok sie­bie na na­rzu­cie. Po­zo­stało dwa pro­cent ba­te­rii. Otwiera apli­ka­cję ka­len­da­rza. Jest nie­dziela. Ta­bletki nie ode­brały jej ży­cia, ale spała pra­wie dwa dni. Ro­lety są za­cią­gnięte, a w po­koju jest tak duszno i cie­pło, jak w sa­mo­cho­dzie, który stał cały dzień na słońcu. Wi­dzi za­schnięte wy­mio­ciny na brzu­chu Miśka.

– Pie­przony skur­wiel – sy­czy przez zęby do sie­bie, ude­rza­jąc w plu­szaka tak, że spada na dy­wan.

We­wnętrzny głos pod­po­wiada jej, że nie może umrzeć, bo jest je­dyną osobą, która o tym wie. Że tylko ona może coś z tym zro­bić. Że by­łaby tchó­rzem, gdyby po pro­stu to wszystko zo­sta­wiła. Chce krzy­czeć, że to nie­spra­wie­dliwe. Wcale nie jest tchó­rzem! Moa chwyta na­rzutę i zgniata ją tak, że je­den z koni wy­gląda gro­te­skowo. Te in­ten­sywne, dra­ma­tyczne, pa­ra­li­żu­jące emo­cje. Wła­śnie ich chciała unik­nąć.

Głowa jej spu­chła od nad­miaru wra­żeń. Czuje się tak, jakby czaszka miała pęk­nąć ni­czym przej­rzały po­mi­dor, gdy się go za mocno ści­śnie.

Szumi jej w gło­wie. Co ona może z tym zro­bić? Kogo pró­buje oszu­kać? Jest je­dy­nie bez­war­to­ściową, nędzną na­miastką czło­wieka. Ża­ło­sną ma­ło­latą. Sły­szy to każ­dego dnia i czyż on nie ma ra­cji? Na­wet nie po­tra­fiła się za­bić.

Oczy przy­zwy­cza­jają się do ciem­no­ści. Te­raz wi­dzi nieco więk­szą plamę rzy­go­win na po­duszce i kap­sułki, które za­schły na niej wraz z reszt­kami je­dze­nia i so­kiem. To dla­tego nie za­dzia­łały. Za­snęła, a po­tem, nie obu­dziw­szy się, wszystko zwró­ciła.

Moa bie­rze trzy głę­bo­kie wde­chy i siada. Za­ci­ska po­wieki tak mocno, że przed oczami po­ja­wiają się biało-czer­wone mroczki. Może mo­głaby stąd znik­nąć? Uciec i pójść do pracy w stajni. Mo­głaby na­wet spać w stogu siana. Naj­waż­niej­sze, żeby miała co jeść, mo­gła zaj­mo­wać się końmi i… nie mu­siała tu miesz­kać.

Ale je­śli tak zrobi, uj­dzie mu to na su­cho. Uj­dzie im to na su­cho. Przez lata tyle razy jej ojcu się upie­kło, a ona i wszy­scy wo­kół niego pła­cili za to wy­soką cenę. Ona jed­nak na­dal żyje, a to chyba ozna­cza, że Moa musi coś zro­bić. Je­śli nie po­wie­dzia­łaby ni­komu o tym, co zna­la­zła, rze­czy­wi­ście mo­głaby się uwa­żać za bez­war­to­ściową, nędzną na­miastkę czło­wieka. Bi­cie żony i dziecka czy znę­ca­nie się nad in­nymi i spra­wia­nie, że wszy­scy wo­kół niego czują się mali i prze­ra­żeni, to jedna rzecz. Ale to, co zo­ba­czyła na fil­mie…

Czuje na­gły skurcz żo­łądka. Już wie, co musi zro­bić. Musi ko­muś o tym po­wie­dzieć. So­lveig, na­uczy­cielka wu­efu. Ona jest miła. Raz za­py­tała Moę o si­niaki. Po­wie­działa, że śmiało może jej mó­wić, je­śli w domu coś się dzieje, na­wet jak w domu po­wie­dzieli, że nie wolno tego ro­bić. Oczy­wi­ście Moa nic nie po­wie­działa, ale i tak zro­biło jej się le­piej.

Oj­ciec za­pewne się do­my­śla, że grze­bała mu w kom­pu­te­rze. Że ona wie. Ostat­nio dziw­nie się na nią pa­trzy. To dla­tego po­łknęła ta­bletki mamy. Nie mo­gła so­bie po­ra­dzić z na­pię­ciem, które nie­sie ze sobą ci­chą groźbę: „Te­raz się za­cznie, żarty się skoń­czyły”.

To cud, że tak od­wod­niony or­ga­nizm może pro­du­ko­wać tyle łez, ale Moa znów za­nosi się pła­czem. Ma za­tkany nos, twarz opuch­niętą i obo­lałą. Lecz gdzieś z tyłu głowy za­pala się ma­leńka iskra i wę­druje przez ciało. Do­daje sił i utwier­dza ją w prze­ko­na­niu: „MU­SZĘ po­wie­dzieć So­lveig”.

Kroki na ko­ry­ta­rzu.

Moa roz­po­znaje zna­jomy od­głos. To on. Tylko tyle wy­star­czy, by na­tych­miast po­czuła, jak się kur­czy.

Czy za­mknęła drzwi na za­mek, za­nim…?

Moa wstrzy­muje od­dech, kiedy oj­ciec staje tuż za drzwiami. W tej sa­mej chwili ude­rza ją myśl:

„Czy ja tu prze­le­ża­łam całe dwa dni? Pie­przone dupki. Oboje”.

Strach, to­wa­rzy­szący jej przez całe jej krót­kie ży­cie, pró­buje swo­ich ty­po­wych sztu­czek. Chce ją obez­wład­nić i ode­brać siły. Czuje mro­wie­nie rąk, jakby mię­śnie i ścię­gna od­ry­wały się i opa­dały na zie­mię. Su­chość w gar­dle po­wo­duje blo­kadę, przez którą nie jest w sta­nie prze­łknąć śliny. Jest spa­ra­li­żo­wana.

Pod­łoga skrzypi. Oj­ciec stoi tuż za drzwiami. Moa prze­staje od­dy­chać.

„Bła­gam, niech się okaże, że za­mknę­łam na klucz”.

Oj­ciec mru­czy coś pod no­sem, po czym idzie da­lej. Kroki od­da­lają się w głąb ko­ry­ta­rza, a chwilę póź­niej sły­szy, jak scho­dzi po scho­dach. Blo­kada w gar­dle od­pusz­cza. Moa wciąga po­wie­trze i czer­pie siłę z gniewu. Nie wolno jej re­ago­wać w ten spo­sób. Pa­ra­liż jest naj­gor­szym wro­giem. Strach. Musi się od niego uwol­nić, skoro już pod­jęła de­cy­zję.

Za­sta­na­wia się, czy on to wy­czuje. To, że się zmie­niła. Czy i tak bę­dzie to po niej wi­dać, mimo że i ona, i mama na­dal będą się przed nim płasz­czyć? Po­nie­waż w środku nie czuje już tego sa­mego.

Moa wy­daje z sie­bie ci­chy jęk, pod­no­sząc Miśka z pod­łogi. Wpa­truje się w ciem­no­brą­zowe ka­wałki szkła, które mają imi­to­wać oczy.

– Mu­szę po­wie­dzieć So­lveig – mówi szep­tem. I coś się dzieje, gdy wy­po­wiada te słowa na głos. Nowa siła zdaje się wy­ra­stać z plu­szaka, wdzie­ra­jąc się pod skórę jej dłoni, po­wo­du­jąc przy­jemne mro­wie­nie. Prze­cho­dzi przez ra­mię i tra­fia do serca. Moa wy­ob­raża so­bie, że Mi­siek kiwa do niej głową.

Każdy nerw w jej ciele śpiewa. Wła­dza. Ona ni­gdy nie miała wła­dzy. Nie nad nim. Ale to się wkrótce zmieni. To może być dla niej i jej mamy bi­let, który po­zwoli im się uwol­nić od po­twora. Moż­liwe, że Moa oca­lała tylko z jed­nego po­wodu.

– Miśku – od­zywa się znowu, tym ra­zem nieco pew­niej, nie­mal uro­czy­stym to­nem. – Mu­szę o tym po­wie­dzieć.Roz­dział 3

Linn

Chwilę po tym, jak na­szła ją ta myśl, ciało Linn przej­muje kon­trolę i za­czyna nią ste­ro­wać. Tak jakby do­kład­nie wie­działo, który dom po­winna od­wie­dzić w na­stęp­nej ko­lej­no­ści.

„Chcę tego, co oni mają”.

Robi jej się go­rąco. Nie ma te­raz ni­kogo. Ni­gdy tak na­prawdę nie była w dłuż­szym, po­waż­niej­szym związku. Po pro­stu sze­reg krót­kich, nie­uda­nych prób i pach­ną­cych po­tem, mało sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych ran­dek za­koń­czo­nych sek­sem. Czy ona w ogóle kie­dy­kol­wiek była za­ko­chana?

Coś w niej drga, po­mię­dzy brzu­chem a klatką pier­siową. Jakby we­wnątrz żyło ja­kieś małe zwie­rzątko, któ­remu na­gle za­chciało się tań­czyć.

Linn skręca w ścieżkę, by prze­do­stać się na drugą stronę lasu. To około pół­to­ra­ki­lo­me­trowy spa­cer. Na­wierzch­nia pod jej sto­pami jest miękka i przy­czepna. De­li­kat­nie się pod nimi ugina. Unosi się z niej wy­ra­zi­sty za­pach uśpio­nego lasu. Mchu, ziemi i su­chych li­ści. Coś sze­le­ści. Gdzieś w gę­stwi­nie z pra­wej strony coś się pod­rywa i znika w ciem­no­ści. Linn za­czyna iść szyb­ciej. Po­do­bno w le­sie jest mnó­stwo dzi­ków, ale ona ni­gdy żad­nego nie wi­działa. Za­sta­na­wia się, czy się przed nią ukry­wają. Może wstrzy­mują od­dech sku­lone, aż ona przej­dzie? So­sna ko­ły­sze się na wie­trze i skrzypi. Jest zu­peł­nie ciemno. Ale wy­daje jej się, że w od­dali wi­dzi świa­tło, więc po­dąża za nim, jakby to była la­tar­nia mor­ska.

Do­cho­dzi do celu po pięt­na­stu mi­nu­tach. Le­śna ścieżka się roz­sze­rza i pro­wa­dzi do drogi żwi­ro­wej. Znaj­duje się tu tylko je­den je­dyny dom, pięk­nie usy­tu­owany wśród drzew. Dom naj­bliż­szych są­sia­dów, z trzech stron oto­czony la­sem, od­da­lony jest o kil­ka­set me­trów. Świa­tło, za któ­rym Linn po­dą­żała, po­cho­dzi z ogro­do­wej la­tarni w ko­lo­rze pa­tyny, która za­wsze się świeci w nocy. Kiedy wi­dzi, że rów­nież w sa­lo­nie jest za­pa­lone świa­tło, jej serce za­czyna bić dwa razy szyb­ciej.

„Ona nie śpi”.

Ma na imię Elena. Linn wy­szu­kała jej ad­res w in­ter­ne­cie. Elena Co­vaci. Oczy­wi­ście, że ją wy­go­oglo­wała. W tej ko­bie­cie jest coś, co nie daje Linn spo­koju. Gdy zo­ba­czyła ją po raz pierw­szy, bi­jący od niej blask utkwił jej w pa­mięci.

Linn ma na­dzieję, że Elena sie­dzi przy pia­ni­nie. Cza­sami tak robi, gdy nie może spać. Siada z kie­lisz­kiem wina i gra dłu­gie, me­lan­cho­lijne, piękne utwory. Ni­gdy nie śpiewa. Wsłu­chuje się je­dy­nie we wła­sne gra­nie z przy­mknię­tymi oczami.

Linn nie ma po­ję­cia, dla­czego Elena tak na nią działa. Jest od niej dużo star­sza. Ma pięć­dzie­siąt osiem lat. Jest tylko dwa lata młod­sza od matki Linn. Ła­two można było to spraw­dzić. Ale wy­gląda na sprawną i pełną ener­gii. I sty­lową, z braku lep­szego słowa. Kilka razy Linn wi­działa, jak Elena prze­biera się po pracy. Jest pre­ze­ską ja­kiejś firmy i nosi biu­rowe stroje. Gar­ni­tury wła­dzy. Czó­łenka. Dro­gie bluzki. Ołów­kowe spód­nice, cia­sno przy­le­ga­jące do bio­der. Przy­po­mina szwedzką ak­torkę Lenę Olin. Dłu­gie, brą­zowe włosy opa­da­jące na ra­miona w po­staci gę­stych, mięk­kich pu­kli, które się­gają do ło­pa­tek. Siwe pa­semka nad oczami i przy skro­niach. Oczy o in­ten­syw­nym, nie­bie­sko­zie­lo­nym ko­lo­rze. In­te­li­gentne spoj­rze­nie. I usta – sze­ro­kie i piękne.

Cza­sami Elena uśmie­cha się do sie­bie, gdy sie­dzi przy pia­ni­nie, za­to­piona w mu­zyce. Wi­dok ten za każ­dym ra­zem za­piera Linn dech w pier­siach. Po­ja­wia się nie­równy, mi­mo­wolny od­dech. Chcia­łaby sie­dzieć tam, obok Eleny na stołku przy pia­ni­nie, słu­chać, jak gra, i są­czyć to samo dro­gie wino. Pra­gnie, by Elena wzięła ją za rękę i za­pro­wa­dziła do sy­pialni. By Linn, piesz­czo­tli­wie ją do­ty­ka­jąc, mo­gła zdjąć z niej te dro­gie ubra­nia, rzecz po rze­czy, pod­czas gdy wzrok Linn wę­dro­wałby po jej ciele.

Linn ma ści­śnięte gar­dło. Od­chrzą­kuje naj­ci­szej, jak po­trafi, i pod­cho­dzi do okna. Ale na wi­dok Eleny za­styga w bez­ru­chu. Miała wra­że­nie, że krew, która do­tąd krą­żyła w jej ciele i spra­wiła, że zro­biło jej się cie­pło mię­dzy no­gami, na­gle za­krze­pła jej w ży­łach. Tak wła­śnie się czuje. I tak, jakby spa­dała.

Elena sie­dzi na ka­na­pie w sa­lo­nie, w spodniach dre­so­wych i T-shir­cie, z wło­sami zwią­za­nymi w luźny kok na karku. Jest piękna jak za­wsze, ale sie­dzi nie­ru­chomo z krysz­ta­łową szklanką w ręku. Na stole przed nią stoi otwarta bu­telka ciem­nego rumu. Brodę pod­piera o szklankę, a jej po­liczki są mo­kre. Duże, cięż­kie łzy po­woli spły­wają po twa­rzy, za­trzy­mują się na chwilę na li­nii szczęki i spa­dają na ko­lana.

„Dla­czego jest taka smutna?”

Linn wi­działa ją w ta­kim sta­nie już kilka razy. Do­pro­wa­dza ją do szału to, że nie wie, co po­wo­duje jej przy­gnę­bie­nie. Bo choć Elena za­cho­wuje spo­kój, bez wąt­pie­nia jest zroz­pa­czona. Wy­pija spory łyk, więc Linn spo­dziewa się, że się skrzywi, gdy al­ko­hol bę­dzie pa­lił ją w gar­dle, ale tak się nie dzieje. Wciąż za­lewa się ci­chymi, cięż­kimi łzami.

Gdy Linn prze­nosi cię­żar ciała na drugą nogę, sły­chać trzask su­chego pa­tyka ła­ma­nego pod stopą. Elena się wzdryga i od­wraca wzrok w stronę okna, więc Linn robi dwa kroki do tyłu i się chowa.

„Czy mnie wi­działa?”

Ostroż­nie wy­ciąga szyję. Elena wstała i kie­ruje się w stronę okna. Pro­sto ku niej. Linn pę­dzi przez ogród, naj­ci­szej, jak po­trafi, trzy­ma­jąc się z dala od bla­sku ogro­do­wej la­tarni i z mocno bi­ją­cym ser­cem chroni się w sa­mot­no­ści.Roz­dział 4

Moa

Moa nie może się na­dzi­wić, że nie jest ani tro­chę głodna, mimo że od po­nad dwóch dni nic nie ja­dła. Na­kłuwa wi­del­cem kilka grosz­ków i robi nimi małe dziurki w pu­rée ziem­nia­cza­nym. Skoro już sie­dzi przy stole, musi przy­naj­mniej uda­wać, że jest za­in­te­re­so­wana je­dze­niem, bo ina­czej może mieć kło­poty.

Mama sie­dzi po dru­giej stro­nie stołu, jak zwy­kle otę­piona pro­chami. Je­śli na­wet za­uwa­żyła, że bra­kuje jej ja­kichś ta­ble­tek, to i tak nic nie po­wie. Co mia­łaby po­wie­dzieć? Bio­rąc pod uwagę, ile ta­ble­tek w sie­bie ła­duje każ­dego dnia, ra­czej nie po­winna nic mó­wić.

„Mo­głaby za­py­tać, jak się czuję”.

Cał­ko­wi­cie ab­sur­dalna myśl. Mama na­wet nie wie, jak się czuje. W Moi wzbiera głę­boka po­garda.

„Dla­czego na to wszystko po­zwa­lasz?”

Jakby Moa nie ist­niała.

Do­ciera do niej, że w za­sa­dzie to prawda. Jej już pra­wie nie ma. Mamy też nie. Je­dy­nie jej oj­ciec ist­nieje, on ode­brał im wszystko, co czyni je ludźmi. Sie­dzą te­raz tu­taj jak bez­oso­bowe, pod­po­rząd­ko­wane ku­kiełki.

– Nie baw się je­dze­niem. Albo jesz jak nor­malny czło­wiek, albo mo­żesz odejść od stołu. – Pa­trzy na nią sze­roko otwar­tymi i prze­krwio­nymi oczami. Dwie wście­kłe kule. Szyb­kim ru­chem wska­zuje brodą w stronę matki, która choć jest da­leko, za­uważa to, chrząka i mówi prze­cią­głym gło­sem:

– Rób, co tata mówi, Moa. Ty… mu­sisz jeść, na­praw…

Słowa, i tak już nie­przy­tomne i słabe, grzę­zną jej w gar­dle. Błą­dzi spoj­rze­niem, lecz na ni­czym nie za­wie­sza wzroku. Po czym wpa­truje się w swój ta­lerz, jakby do­piero te­raz od­kryła, że przed nią leży.

Moa chce wstać od stołu tak szybko, by krze­sło się za nią prze­wró­ciło, krzyk­nąć coś do nich, po­tem, ciężko tu­piąc, po­biec do swo­jego po­koju i za­mknąć drzwi na klucz. Ale prze­cież musi jeść i do­brze o tym wie. Nie tylko po to, by oj­ciec się uspo­koił, ale też dla­tego, że nic nie ja­dła od dłu­giego czasu. Musi jeść, je­śli chce mieć ener­gię, by zre­ali­zo­wać swój plan, ode­brać mu wła­dzę i po­wie­dzieć ko­muś, ja­kim jest dra­niem. Na­biera na wi­de­lec pu­rée i na­bija gro­szek, po czym wkłada wszystko do ust i zmu­sza się do prze­żu­wa­nia.

Na­tych­miast ła­go­dzi to gniew ojca. Mię­śnie wo­kół jego oczu się roz­luź­niają, a brwi opa­dają.

Je­dze­nie ro­śnie jej w ustach, ale Moa je prze­łyka, po­pija wodą i me­cha­nicz­nie wkłada do ust ko­lejny wi­de­lec z pu­rée. W kuchni jest go­rąco, po­wie­trze stoi nie­ru­chome. Poci się i swę­dzi ją w pa­sie przy spodniach. Moa na­po­tyka wzrok matki, która spo­gląda na nią ze zmie­sza­nym uśmie­chem. Mama nic nie je, ale tata się tym nie przej­muje. W ciągu ostat­niego roku bar­dzo ze­szczu­plała. Nie je pra­wie nic poza ta­blet­kami i jo­gur­tem.

– Ty też zjedz tro­chę, mamo – mówi Moa naj­de­li­kat­niej, jak po­trafi. To nie jest wina mamy. Nie do końca. Na­gle Moę ude­rza to, jak bar­dzo mama schu­dła, i ogar­nia ją głę­boki, ata­wi­styczny lęk.

„A co, je­śli umrze?”

Wtedy zo­staną tylko we dwójkę, Moa i on. Sami w domu. Po­dej­rzewa, że matka robi to samo, co ona pró­bo­wała zro­bić, tylko wol­niej.

Moa czuje, że ma pełny żo­łą­dek, a mimo to wmu­sza w sie­bie kęs za kę­sem. Nie ma czasu do stra­ce­nia. Ma­mie za­częły opa­dać po­wieki, sie­dzi z otwar­tymi ustami. Czy za­snęła przy stole, w środku ko­la­cji?

Moa spo­gląda na ojca, który je w ele­gancki spo­sób. Nie­na­ganne ma­niery przy stole, jak za­wsze. Wy­maga tego sa­mego od nich, a nie­chluj­stwo pro­wa­dzi do kary.

„No już, mamo. Usiądź pro­sto”.

Ale tego wie­czoru oj­ciec nie wy­daje się zbyt za­in­te­re­so­wany swoją żoną. Ani Moą. Sku­pia się na ta­le­rzu. Kroi ka­wa­łek sznycla, na­kłada na niego pu­rée i wpy­cha wszystko do ust. Wy­pro­sto­wany, jakby po­łknął sta­lową belkę. Jak król igno­ru­jący pod­da­nych. Ła­god­nie po­bła­ża­jący błę­dom matki i grze­ba­niu w ta­le­rzu przez Moę. To nie­ty­powe i po­winna to do­ce­nić. Ale zu­peł­nie co in­nego za­prząta jej my­śli i wi­ruje w gło­wie jak nisz­czy­ciel­skie tor­nado, od­kąd zna­la­zła na­gra­nie.

„Użyj tro­chę wię­cej siły, do cho­lery! To tylko mały gno­jek”.

Je­dze­nie po­cho­dzi jej do gar­dła. Moa pró­buje się uwol­nić od ob­ra­zów wy­ry­tych w pa­mięci. Prze­łyka ślinę i znów pa­trzy na matkę. Za chwilę się obu­dzi. Za­żyje jesz­cze wię­cej ta­ble­tek, a na­stęp­nie od­pły­nie na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem. Moa ob­ser­wuje ojca. Wy­daje się nie­wzru­szony. Prze­żuwa je­dze­nie. Pod­nosi szklankę i spo­ziera na mamę. Przy­biera po­gar­dliwy wy­raz twa­rzy.

Jak ona nie­na­wi­dzi tej twa­rzy.

„Tacy jak on nie czują tak jak my ”.

– Bę­dziesz się ga­pić tak na mnie jesz­cze choć przez se­kundę, a po­ża­łu­jesz – mówi de­li­kat­nym i przy­jem­nym to­nem, nie pa­trząc na nią. Moa bły­ska­wicz­nie kur­czy się w środku. Na­tych­miast od­wraca wzrok i spo­gląda z po­wro­tem na ta­lerz. Gro­szek. Pu­rée ziem­nia­czane. Szny­cel. Pod­nieś, włóż, po­łknij.Roz­dział 5

Linn

„Zo­stał je­den dzień”.

– Gdyby Land­skrona była czło­wie­kiem, by­łaby ładną dziew­czyną, któ­rej twarz zo­stała zma­sa­kro­wana w wy­padku sa­mo­cho­do­wym.

Dziew­czyna w słu­chawce się śmieje, a Linn tra­dy­cyj­nie robi prze­rwę, żeby zdą­żyła za­pi­sać. Po­ciąga łyk piwa i roz­gląda się po opu­sto­sza­łym pu­bie, gnio­tąc pa­ra­gon. Pot spływa jej mię­dzy pier­siami.

– W wy­padku sa­mo­cho­do­wym… – mówi dzien­ni­karka. Linn już za­po­mniała, z ja­kiej ga­zety dzwoni. – Co masz na my­śli?

– Otóż nie jedną z tych, które pi­szą książkę i wy­stę­pują w te­le­wi­zji, ale taką, która za­myka się w domu i cierpi, po­nie­waż za­równo ona, jak i wszy­scy inni zo­rien­to­wali się, że nie ma oso­bo­wo­ści. Że to wszystko były tylko po­zory.

Wstaje od sto­lika, pod­cho­dzi do baru w Spe­akers Cor­ner i ma­cha na kel­nera, by po­dał jej ko­lejne piwo. Pot ciek­nie pod ko­szulką.

– A wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy? – po ja­kimś cza­sie od­zywa się dziew­czyna po dru­giej stro­nie słu­chawki.

„Wa­ka­cyjna sta­żystka, zde­cy­do­wa­nie”.

– Kry­zys w prze­my­śle stocz­nio­wym – od­po­wiada cier­pli­wie Linn. – Stocz­nia była twa­rzą mia­sta.

Lu­dzie uwiel­biają roz­pa­mię­ty­wać kry­zys stocz­niowy w tym mie­ście. Wcze­sne lata osiem­dzie­siąte. Naj­więk­szy za­kład prze­my­słowy w Szwe­cji. Land­skrona już ni­gdy się z tego nie pod­nio­sła.

Chło­pak za ladą sta­wia piwo przed nią. Wy­gląda tak, jakby do­piero co wziął prysz­nic w ubra­niu, ale ten upał mu służy. Wła­śnie wtedy Linn do­strzega błysk w jego oczach, coś w stylu „chwi­leczkę, czy to nie ty je­steś tą, która…”. Rzuca po­miętą od wil­goci stówę i po­spiesz­nie wraca do stołu. W mie­ście, które nie ma twa­rzy, trudno się ukryć. To tak, jakby tylko lu­dzie byli in­te­re­su­jący. Wci­ska te­le­fon mię­dzy ucho a ra­mię, bie­rze dłu­go­pis i no­tuje to, co przed chwilą po­wie­działa:

„Land­skrona – twarz zma­sa­kro­wana w wy­padku sa­mo­cho­do­wym”.

Par­ska śmie­chem i bie­rze łyk piwa.

Dzie­sięć lat temu Linn na­pi­sała książkę. W związku z tym lu­dzie z róż­nych re­dak­cji ga­zet nie­ustan­nie pro­szą ją o po­rów­ny­wa­nie miast z ludźmi. Główny bo­ha­ter wła­śnie tak ro­bił.

„Gdyby MOJE mia­sto było czło­wie­kiem, kto by to był?” Py­tano ją o to tak wiele razy, że nie może się już po­wstrzy­mać. Stało się to czę­ścią jej we­wnętrz­nego mo­no­logu.

– Czy pi­szesz coś no­wego? Wiele osób li­czy na to, że nie spo­czniesz na lau­rach. Ile to już czasu mi­nęło?

Linn gry­zie się w ję­zyk, żeby nie zwy­zy­wać dzien­ni­karki z… „Afton­bla­det”? „Lo­kal­tid­nin­gen”?

– Dzie­sięć. Mi­nęło dzie­sięć lat. – Udaje jej się to po­wie­dzieć bez cie­nia uszczy­pli­wo­ści. Być może. Po­tem zmy­śla kilka zdań o tek­ście, nad któ­rym tak na­prawdę w ogóle nie pra­cuje.

– Czy tym ra­zem też bę­dzie wą­tek fe­mi­ni­styczny?

– Tak – na­tych­miast od­po­wiada.

– Czy to dla cie­bie trudne? Czy czu­jesz pre­sję?

– Nie – mówi Linn. Choć oczy­wi­ście jest wszystko na od­wrót.

Trzy sto­liki da­lej czte­rech ko­lesi gra w war­caby, wle­wa­jąc w sie­bie piwo i jäger­me­istera. Dwóch z nich kil­ka­krot­nie pró­bo­wało zwró­cić na sie­bie jej uwagę. To oczy­wi­ste, że wie­dzą, kim jest. Na oko koło pięć­dzie­siątki. Każdy z nich jest tro­chę zbyt otyły, tro­chę zbyt czer­wony na twa­rzy… tro­chę zbyt nie­mrawy i nie jest to tylko wina upału. Świat im uciekł. Są jak cztery mi­nia­tu­rowe kry­zysy stocz­niowe.

– Na co się, kurwa, ga­pisz, ty pie­przona fe­mi­ni­styczna cipo? – sy­czy na nią ten w czapce z na­pi­sem „Pimp”. Do­piero wtedy Linn uświa­da­mia so­bie, że mu­siała się im przy­glą­dać.

Uśmie­cha się, bie­rze dłu­go­pis i pi­sze coś, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku, co przy­nosi za­mie­rzony efekt. Fa­cet na­tych­miast kie­ruje wzrok na swoje piwo, zu­peł­nie jakby ten dłu­go­pis miał ma­giczną moc. Jego kum­ple mó­wią coś po­krze­pia­ją­cego. Do niego oczy­wi­ście, nie do Linn. Gru­bas się szcze­rzy i jego twarz się roz­ch­mu­rza, ale już nie pio­ru­nuje jej wzro­kiem.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, lu­dzie w tym mie­ście za­częli się bacz­niej ob­ser­wo­wać, ale są to złe spoj­rze­nia. Linn wie do­kład­nie, kiedy to się za­częło – ze­szłej wio­sny, kiedy zna­leźli tego ma­łego chłopca przy cy­ta­deli.

Osiem lat. Bru­tal­nie po­bity na śmierć. Chu­dziut­kie rączki i nóżki, mały, miękki brzu­szek, ale jed­nak już za duży na ro­bie­nie mu „pier­dziosz­ków” ustami. Stałe zęby, które do­piero co wy­szły i któ­rymi nie zdą­żył się po­chwa­lić, za­nim ktoś mu je wy­bił.

Zi­den­ty­fi­ko­wa­nie ciała za­jęło tro­chę czasu i to nie tylko dla­tego, że było zma­sa­kro­wane. Chło­piec miał na imię Eli. Był ma­ło­let­nim uchodźcą bez opieki. Uciekł z ośrodka na pół­nocy kraju, gdy miał sie­dem lat, i udało mu się ja­koś prze­trwać pra­wie cały rok. Zdany je­dy­nie na sie­bie. Nikt go nie szu­kał. Wszy­scy my­śleli, że po­je­chał do Ko­pen­hagi, a po­tem da­lej do in­nych eu­ro­pej­skich kra­jów.

„Biedny chło­pak”.

Od zna­le­zie­nia go w fo­sie mi­nęły już trzy mie­siące, a po­li­cja na­dal szuka po­dej­rza­nych. Linn śle­dzi sprawę jak wszy­scy inni: za­równo z za­cie­ka­wie­niem, jak i ze znie­sma­cze­niem. Przed śmier­cią Eli do­świad­czył prze­mocy sek­su­al­nej, ale też sa­dy­zmu. Land­skrona wciąż uwa­żana jest za dość małe mia­sto i dla­tego lu­dzie pa­trzą na sie­bie w ten spo­sób, bo wszy­scy się za­sta­na­wiają, kto to zro­bił. To je­den z „nas”.

Jakby kry­zys w stoczni nie wy­star­czył.

– No do­brze, mam chyba wszystko, czego mi trzeba – mówi dzien­ni­karka. – Bar­dzo dzię­kuję za po­świę­cony czas.

– Nie ma za co – od­po­wiada Linn i chrząka. – Czy mo­żesz wy­słać mi ar­ty­kuł ma­ilem, za­nim trafi do druku? Że­bym mo­gła spraw­dzić, czy wszystko jest w po­rządku?

Sta­ży­stce wy­rywa się bar­dzo krót­kie wes­tchnie­nie. „Tak, wiem, je­stem upier­dliwa” ‒ my­śli Linn.

Roz­łą­czają się.

Piwo jest tak chłodne i smaczne, jak za­wsze i roz­luź­nia jej ciało. Linn ry­suje kwa­draty z kol­cza­stymi kra­wę­dziami i ma­łymi oczami. Zdąży wy­pić jesz­cze jedno piwo, po­tem nie ma już wyj­ścia. Po­tem musi wró­cić do Sa­xtorps­sko­gen. Do domu, do mamy. I do swo­jego młod­szego brata. Do­brze bę­dzie go zo­ba­czyć i uści­skać wszyst­kich, za­nim at­mos­fera się za­gę­ści i zrobi się dziw­nie. Kiedy będą mu­sieli o nim mó­wić. O Carlu Wal­te­rze. O ojcu. Wtedy wszy­scy po­czują się jak gówno. A przede wszyst­kim pew­nie jej brat. Był tak mały, kiedy to wszystko się stało, że nie pa­mięta.

Prze­moc wo­bec ko­biet.

Usi­ło­wa­nie za­bój­stwa.

My­śli wę­drują nie w tym kie­runku, w ja­kim Linn by chciała, więc bie­rze trzy duże łyki, je­den po dru­gim, i sku­pia się na kartce pa­pieru przed sobą. Skąd, do cho­lery, dzwo­niła ta dziew­czyna? Na pewno nie z „Lo­kal­tid­nin­gen”. Czy był to dzien­nik „Syd­sven­skan”, czy może „Expres­sen”? A może „Afton­bla­det”?

Linn zdaje so­bie sprawę, że to jej wła­sna hi­sto­ria przy­czy­niła się do szumu wo­kół jej de­biu­tanc­kiej po­wie­ści. Zu­peł­nie tak, jakby była bar­dziej wia­ry­godną fe­mi­nistką, po­nie­waż miała ojca, któ­rego za­mknięto w szpi­talu psy­chia­trycz­nym.

Za dwa lata będą jej trzy­dzie­ste uro­dziny.

Trzy lata temu pró­bo­wała wy­brać swoją drogę ży­ciową i po­sta­no­wiła stu­dio­wać prawo. Po tych wa­ka­cjach roz­pocz­nie siódmy se­mestr – hi­sto­ria prawa i fi­lo­zo­fia prawa. Cał­kiem nie­źle jej idzie.

„Jesz­cze jedno piwo. Tylko jedno” ‒ obie­cuje so­bie. Za­miast iść do baru, ma­cha pu­stą szklanką do bar­mana, gdy pa­trzy w jej stronę. Kiwa głową i pod­cho­dzi do jej sto­lika.

– Sły­sza­łem, co po­wie­dział – mówi, sta­wia­jąc przed nią szklankę, i ru­chem głowy wska­zuje na tro­glo­dy­tów.

Linn wzru­sza ra­mio­nami i uśmie­cha się do niego.

– To przez ten upał. Przez niego lu­dzie tro­chę wa­riują.

– Chcę tylko po­wie­dzieć, że uwa­żam, że je­steś na­prawdę świetna. Ja sta­wiam. – Pod­suwa szklankę bli­żej niej.

– To bar­dzo miłe. Dzięki – mówi Linn i wi­dzi, jak chło­pak się ru­mieni, po czym szybko od­cho­dzi od sto­lika i wy­ciera ladę śmier­dzącą szmatką. Nie mówi nic wię­cej.

Po dzie­się­ciu la­tach by­cia swego ro­dzaju oso­bi­sto­ścią Linn jest po pro­stu zmę­czona i chce mieć nor­malną pracę. Chce być pro­ku­ra­to­rem. Żeby po­sa­dzić tych wszyst­kich drani.

Chce też, by czas sta­nął w miej­scu. By ten wie­czór w ja­kiś ma­giczny spo­sób roz­cią­gnął się tak, że ni­gdy się nie skoń­czy.

Coś wy­do­staje się z jej oczu i spływa wzdłuż dol­nych rzęs. Linn ociera łzy i wy­pija po­łowę piwa za jed­nym za­ma­chem. Szczy­pie ją w no­sie i za­to­kach od gazu w pi­wie. Le­piej tak, niż kiedy dzieje się to w ob­li­czu stra­chu.

On ju­tro wy­cho­dzi na wol­ność.Roz­dział 8

Moa

Coś się wy­da­rzy. Moa czuje to ca­łym cia­łem. To nie jest zwy­kła, uciąż­liwa ci­sza. Te spoj­rze­nia ojca rzu­cane na nią przez cały wie­czór… Wy­glą­dał na pod­eks­cy­to­wa­nego. Jakby skry­wał ja­kiś se­kret i za­raz miał eks­plo­do­wać. Ale nie jest to do­bry se­kret. Tego jest ab­so­lut­nie pewna. Ona te­raz też już wie, ja­kich strasz­nych czy­nów może się do­pu­ścić jej oj­ciec. Czy jest na­stępna w ko­lejce?

Moa stoi w ko­ry­ta­rzu, ci­cho jak mysz pod mio­tłą. Przy­gryza wargę, serce wali jej jak mło­tem. Pró­buje usły­szeć, gdzie on jest. Wy­daje się, że w sa­lo­nie. Je­śli się po­chyli do przodu, zo­ba­czy drzwi do sa­lonu. Udaje jej się bez­sze­lest­nie otwo­rzyć drzwi szafy w ko­ry­ta­rzu. On nie wie – a przy­naj­mniej ona tak my­śli – że ona wie, co tu się znaj­duje. W prze­ciw­nym ra­zie ni­gdy by tego tu nie zo­sta­wił, czyż nie?

Gdy kuca, jej ko­lana skrzy­pią. Ma wra­że­nie, że w ci­szy brzmi to jak strzały z pi­sto­letu. Za­styga w bez­ru­chu, a serce bije jej co­raz moc­niej. Sły­szy, jak oj­ciec od­chrzą­kuje, ale fo­tel nie trzesz­czy. Z cza­sem stała się eks­per­tem w in­ter­pre­to­wa­niu róż­nych dźwię­ków, ta­kich jak na przy­kład dźwięk po­wsta­jący przy wsta­wa­niu z wy­tar­tego sie­dze­nia. Musi zro­bić to te­raz, za­nim opu­ści ją od­waga.

Szybko zdej­muje wieczko z pu­dełka po bu­tach le­żą­cego w głębi szafy, na sa­mym dole, i wy­ciąga za­wi­niątko, które mimo tego, że jest tak małe, ma w so­bie ogromną moc. Wraz z od­wi­ja­niem szmatki za­pach smaru do broni staje się co­raz sil­niej­szy. Jej oczom uka­zuje się sta­lowa lufa. Za­ci­ska dłoń na rę­ko­je­ści. Czuje gład­kie drewno w dłoni i prze­cho­dzi ją dreszcz. Po­tem w po­śpie­chu za­myka z po­wro­tem kar­ton, a re­wol­wer chowa do kie­szeni swe­tra. Nie jest to duża broń, a jed­nak spra­wia, że swe­ter się na­ciąga. Za­myka drzwi naj­ci­szej, jak po­trafi, i za­krada się do swo­jego po­koju. Do­piero gdy prze­kręca klucz od we­wnątrz, ma od­wagę wziąć głę­boki od­dech. Po­tem otwiera klapę lap­topa. Sama broń nie wy­star­czy. Musi też na­uczyć się jej uży­wać, a ma prze­czu­cie, że po­zo­stało jej nie­wiele czasu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: