Fałsz. Kto pisał w imieniu Boga i dlaczego autorzy Biblii nie są tymi, za których ich mamy - ebook
Fałsz. Kto pisał w imieniu Boga i dlaczego autorzy Biblii nie są tymi, za których ich mamy - ebook
„Czy istnieje prawdopodobieństwo, że niektóre z ksiąg Nowego Testamentu nie zostały napisane przez apostołów figurujących jako ich autorzy? I że niektóre z listów Pawła napisał nie sam Paweł, lecz ktoś podający się za niego? Że listy Piotra nie były spisane przez Piotra? I że Jakub i Juda nie napisali ksiąg im przypisywanych? Albo wreszcie […], że Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana nie zostały spisane przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana? Uczeni od ponad stu lat zdają sobie sprawę, że właśnie tak jest” – pisze Bart D. Ehrman w swojej fascynujące książce.
W świecie starożytnym fałszerstwo nie było tym, czym jest dzisiaj. Autor „fałszywki” nie stawał się przestępcą w świetle prawa. A jednak nie miano wówczas wątpliwości: legalne czy nielegalne, przekazywanie innym fałszywych informacji jest oszustwem.
Co więc mają począć ze uświęconymi oszustwami chrześcijanie, dla których prawda jest kwestią najwyższej wagi? Przecież dla wyznawców Chrystusa wiara w rzeczy prawdziwe oznacza, że mają rację, a wiara w nieprawdziwe – że się mylą. A jeśli się mylą, to, cóż – narażają się na wieczne męki w ogniu piekielnym.
Świetnie udokumentowana i błyskotliwa książka jednego z najgłośniejszych dzisiaj badaczy Nowego Testamentu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68180-14-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałbym podziękować wszystkim osobom, które pomagały mi w pisaniu tej książki; po pierwsze, całej załodze z National Humanities Center. Placówka ta zapewniła mi w latach 2009–2010 stypendium, dzięki któremu przeprowadziłem badania, a jej pracownicy – niezależnie od zajmowanych stanowisk – okazali się absolutnie wspaniali. Szczególne podziękowania kieruję ku znakomitym bibliotekarkom i bibliotekarzom: Josiah Drewery, Jean Houston i Eliza Robertson pomogli mi w badaniach o wiele bardziej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać. Niech ich plemię rośnie w siłę!
Kilku mądrych i wnikliwych ludzi było uprzejmych przeczytać jedną z ostatecznych wersji tego tekstu, a ja jestem im winien ogromną wdzięczność. Byli to: Dale Martin z Wydziału Religii w Yale, który nigdy nie boi się zwrócić mi uwagi, jeśli jestem w błędzie; Jeff Siker z Wydziału Teologii w Loyola Marymount, który jeśli uważa moje spostrzeżenia za celne, czasem mi o tym mówi; Joel Marcus z Divinity School w Duke, który po tak wielu latach wciąż potrafi potężnie pokreślić tekst czerwonym długopisem; anonimowy redaktor, który podzielił sie zemną wieloma wartościowymi spostrzeżeniami; Kelly Ehrman, moja córka, nadzwyczaj utalentowana w zakresie rozpoznawania nieeleganckiego stylu; a nade wszystko moja ukochana żona Sarah Beckwith, profesorka zajmująca się w Duke średniowieczną i renesansową angielszczyzną, niebywale mądra i skrupulatna, która do tego jeszcze ma w głowie całą potrzebną bibliografię.
Dziękuję również mojemu wnikliwemu redaktorowi z HarperOne Rogerowi Freetowi, a także wszystkim innym ludziom z wydawnictwa Harper, którzy zawsze służyli mi pomocą i wsparciem. Są wśród nich Mark Tauber, Claudia Boutote, Mickey Maudlin i Julie Burton.
Przekłady starożytnych tekstów wykonałem samodzielnie, z wyjątkiem oznaczonych inaczej.
W dedykacji do tej książki pojawia się moja wnuczka numer dwa, Sierra, która ogląda świat w promieniach słońca dopiero od roku, ale sama lśni już nadzwyczajną inteligencją.WSTĘP: W OBLICZU PRAWDY
Pewnego pięknego, słonecznego dnia w czerwcu, kiedy miałem czternaście lat, mama oznajmiła mi, że razem z tatą jadą rozegrać partyjkę golfa. Szybko obliczyłem w myślach, że droga do klubu zajmie im dwadzieścia minut, a rozegranie osiemnastu dołków – około czterech godzin. Chwilę odpoczną i wrócą do domu, co dawało mi w sumie pięć godzin.
Zadzwoniłem do Rona, mojego przyjaciela mieszkającego przy tej samej ulicy, i powiedziałem mu, że rodziców nie będzie przez całe popołudnie, a ja zwinąłem parę cygar z zawsze pełnej skrzyneczki ojca. Kumplowi bardzo się spodobał mój pomysł. Zdradził mi, że zakosił parę puszek mocnego piwa słodowego i schował je w krzakach. Bramy raju stanęły przed nami otworem.
Kiedy tylko Ron się zjawił, poszliśmy na górę do mojego pokoju, otworzyliśmy okna, zapaliliśmy cygara, otworzyliśmy piwo i rozsiedliśmy się wygodnie, mając przed sobą perspektywę spędzenia popołudnia na niezbyt wymagających rozmowach. Niestety po jakichś dziesięciu minutach ku mojemu przerażeniu usłyszeliśmy samochód zajeżdżający przed dom. Otwarły się drzwi wejściowe, po czym mama wrzasnęła z dołu, że już wrócili. Na pole golfowe tego dnia wybrały się prawdziwe tłumy, więc rodzice zdecydowali, że nie chcą czekać czterdziestu minut na pierwsze wybicie.
Ron i ja natychmiast przeszliśmy w tryb awaryjny: spuściliśmy cygara i piwo w toalecie, ukryliśmy puste puszki w kuble na śmieci, a potem wyciągnęliśmy dwa dezodoranty i zaczęliśmy spryskiwać nimi pokój, próbując zamaskować dym (który uchodził kłębami przez okno). Przyjaciel wymknął się tylnymi drzwiami i oto zostałem sam, zlany zimnym potem, pewien, że czeka mnie niechybna śmierć.
Zszedłem na dół, a tato zadał mi nieuniknione pytanie:
– Bart, czy paliliście z Ronem na górze?
Zrobiłem wówczas to, co zrobiłby każdy szanujący się czternastolatek: skłamałem mu w żywe oczy.
– Nie, tato, nie paliłem!
Kiedy to mówiłem, dym wciąż unosił się w powietrzu.
Twarz mu złagodniała, niemal do uśmiechu, a potem powiedział coś, co zapamiętałem na długo, a na pewno na czterdzieści lat:
– Bart, nie mam nic przeciwko, żebyś od czasu do czasu puścił sobie dymka, ale nigdy nie kłam.
Oczywiście zapewniłem go, że nie będę.
Późniejsze oddanie prawdzie
Pięć lat później byłem już kimś całkiem innym. Kiedy człowiek dorośleje, oczywiście zupełnie się zmienia, ale można powiedzieć, że w moim przypadku zmiana była o wiele bardziej radykalna niż u większości rówieśników. W ciągu tych pięciu lat między innymi zostałem nowo narodzonym chrześcijaninem, ukończyłem liceum i wyjechałem do fundamentalistycznego college’u biblijnego Moody Bible Institute, gdzie zaliczyłem dwa lata poważnych studiów teologicznych. W Moody palenie było zabronione („Czyż nie wiecie, że ciała wasze są świątynią Świętego Ducha, który w was przebywa?”, naucza Nowy Testament, a przecież nie chcecie zanieczyszczać świątyni Boga!), podobnie jak picie alkoholu („Nie patrz na wino, jak się czerwieni, jak mieni się w kielichu!”, mówi Biblia – nie wpadłem wówczas na to, że być może nie ma nic złego w hołdowaniu bourbonowi) oraz, no cóż, mnóstwo innych rzeczy, które robią normalni ludzie w tym wieku: chodzenie do kina, tańce czy gra w karty. Właściwie nie zgadzałem się z kodeksem postępowania tej uczelni (oprócz niego obowiązywał tam również dress code, a mężczyźni musieli się podporządkować regułom w kwestii fryzury: nie wolno było nosić długich włosów ani bród), ale skoro zdecydowałem się tam studiować, to musiałem grać według tamtejszych zasad. Jeżeli chciałbym innych reguł, mogłem przenieść się gdzie indziej. Co więcej, zmieniłem się z czternastolatka zafiksowanego na punkcie sportu, z ocenami powyżej przeciętnej, lecz niemającego pojęcia o świecie i swoim miejscu w tym świecie, niespecjalnie przywiązanego do mówienia prawdy, w dziewiętnastolatka, gorliwego, surowego i bogobojnego (nieźle zadufanego w sobie!), pilnego ucznia, oddanego sprawie konserwatywnego ewangelika o ugruntowanych poglądach na to, co właściwe i niewłaściwe, prawdziwe i fałszywe.
W Moody Bible Institute byliśmy całym sercem oddani prawdzie. Jeszcze dzisiaj upierałbym się, że na całej naszej planecie nie ma osoby bardziej przywiązanej do prawdy niż poważny, gorliwy konserwatywny chrześcijanin ewangelikalny. W Moody wszyscy tacy byliśmy – prawda była dla nas równie ważna jak samo życie. Wierzyliśmy w Prawdę przez duże P, przysięgaliśmy mówić prawdę, oczekiwaliśmy prawdy, szukaliśmy jej, studiowaliśmy ją, głosiliśmy i pokładaliśmy w niej wiarę. „Twoje słowo jest prawdą”, mówi Pismo, a sam Jezus był „drogą, prawdą i życiem”. Nikt nie „przychodzi do Ojca” inaczej jak przez niego, prawdziwe Słowo, które „stało się Ciałem”. Tylko niewierzący, tacy jak Poncjusz Piłat, byli na tyle zdezorientowani, by pytać: „Cóż to jest prawda?”. My, jako wyznawcy Chrystusa, znajdowaliśmy się w całkiem innej kategorii. Jak powiedział sam Jezus, „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.
Poza oddaniem prawdzie wierzyliśmy także w obiektywność. Istniała wyłącznie obiektywna prawda. Nie było takiej rzeczy jak „prawda subiektywna”. Coś mogło być prawdziwe albo fałszywe. Czyjeś uczucia i opinie nie miały z tym nic wspólnego. Obiektywność była prawdziwa, możliwa, osiągalna i mieliśmy do niej dostęp. To poprzez naszą obiektywną znajomość prawdy znaliśmy Boga i wiedzieliśmy, czym On jest (a także Chrystus, Duch Święty i wszystko inne).
Jedną z ironii współczesnej religii jest to, że absolutne oddanie prawdzie w niektórych odmianach konserwatywnego fundamentalistycznego, ewangelickiego chrześcijaństwa i towarzyszący mu pogląd, że prawda jest obiektywna i może zostać zweryfikowana przez dowolnego bezstronnego obserwatora, doprowadziła do tego, że wielu wiernych podąża za prawdą, dokądkolwiek ona prowadzi – a prowadzi często na manowce, z dala od tradycyjnego nauczania. Jeśli więc – teoretycznie – da się zweryfikować „obiektywną” prawdę religii, a potem okaże się, że badana religia jest _błędna_ (i to też da się zweryfikować), to gdzie zostaje wierny? Jeżeli jest konserwatywnym protestantem, zostaje sam w dziczy poza obozem ewangelikalnych fundamentalistów, ale za to z niezachwianie prawdziwym poglądem. Parafrazując pewną wcale niechrześcijańską piosenkę: obiektywna prawda stała się zgubą wielu biednych chłopców, a Bóg wie, że jestem jednym z nich.
Zanim wyprowadziłem się do dziczy (która, jak się okazuje, jest bujnym rajem w porównaniu z jałowym obozem chrześcijańskich fundamentalistów), byłem niezwykle zainteresowany „obiektywnymi dowodami” wiary: dowodem, że Jezus został wskrzeszony w fizycznej formie (pusty grób! naoczni świadkowie!), dowodem, że Bóg aktywnie wpływa na świat (cuda!), czy też dowodem, że Biblia jest bezbłędnym przekazem słów Boga, bez jednej choćby omyłki. W rezultacie poświęciłem się dziedzinie znanej jako apologetyka chrześcijańska.
Termin „apologetyka” pochodzi od greckiego słowa „apologia”, oznaczającego „uzasadnioną obronę” wiary. Apologetyka chrześcijańska zajmuje się udowadnianiem nie tylko tego, że wiara w Chrystusa ma rozsądne podstawy, ale że przesłanie chrześcijaństwa jest prawdziwe, oparte na dowodach i może to dostrzec każdy, kto zechce zawiesić niewiarę i obiektywnie spojrzeć na argumenty.
Owo poświęcenie dowodom, obiektywności i prawdzie sprawiło wielu mającym najlepsze chęci konserwatywnym chrześcijanom sporo problemów, a to z tego powodu, że są oni – a przynajmniej niektórzy z nich – naprawdę przekonani, że jeśli coś jest prawdziwe, to z pewnością pochodzi od Boga, a najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to uwierzyć w coś, co okazuje się fałszywe. W poszukiwaniu prawdy zapuszczamy się tam, dokąd prowadzą nas dowody, nawet jeśli z początku wcale nie mamy ochoty tam zmierzać.
Im dłużej studiowałem fundamentalistyczne, ewangelickie twierdzenia dotyczące prawd chrześcijaństwa, zwłaszcza dotyczące Biblii, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że „prawda” wiedzie mnie w kierunku, w którym bardzo nie chciałem się udawać. Po ukończeniu Moody Bible Institute zacząłem studia licencjackie w Wheaton College, gdzie jako jeden z przedmiotów wybrałem grekę, by móc czytać Nowy Testament w oryginale. Kontynuowałem naukę w Princeton Theological Seminary pod kierunkiem jednego z najlepszych specjalistów od greckiego Nowego Testamentu Bruce’a Metzgera, promotora mojej pracy magisterskiej, a następnie obroniłem tamże doktorat. Podczas wszystkich tych lat badałem wytrwale, intensywnie i szczegółowo tekst Nowego Testamentu. Uczęszczałem na trwające cały semestr zajęcia dotyczące pojedynczych ksiąg tej części Biblii – czytanych w oryginale – i pisałem prace dotyczące trudniejszych fragmentów. Przeczytałem wszystko, co się dało. Gorliwie studiowałem, by odnaleźć w Biblii _prawdę_.
Nie minęło jednak wiele czasu, a zacząłem rozumieć, że „prawda” o Biblii jest zupełnie czymś innym, niż sądziłem jako żarliwy, konserwatywny ewangelik w Moody Bible Institute. Im dłużej studiowałem Nowy Testament (nie wspominając już o Starym, w którym pojawiają się jeszcze poważniejsze problemy), tym więcej niezgodności dostrzegałem, i tym bardziej rósł mój niepokój. Podczas nauki w Moody sądziłem, że wszystkie te niekonsekwencje można obiektywnie rozstrzygnąć, ale w końcu dotarło do mnie, że to niemożliwe. Zmagałem się z tymi wątpliwościami, modliłem się o ich pomyślne rozstrzygnięcie, badałem je dogłębnie, szukałem przewodnictwa duchowego i czytałem wszystko, cokolwiek na ten temat opublikowano. Tymczasem jako osoba wierząca w obiektywną prawdę i niechętna, by wierzyć w fałsz, doszedłem do przekonania, że Biblia nie może być dziełem, za które ją miałem. Biblia zawierała błędy, a wobec tego nie była całkowicie prawdziwa. Był to dla mnie poważny problem, ponieważ chciałem wierzyć w prawdę, boską prawdę, a odkryłem, że Biblia nie jest wyłącznie prawdą daną od Boga. Biblia nosi wyraźne znaki człowieczej ręki.
Na tym jednak nie koniec: ostatecznie zdałem sobie sprawę, że Biblia zawiera nie tylko nieprawdę lub przypadkowe pomyłki, ale także fragmenty, które obecnie chyba każdy nazwałby kłamliwymi. I o tym właśnie jest ta książka.
Prawda w historii chrześcijaństwa
Można by twierdzić, że obsesja na punkcie prawdy wśród niektórych współczesnych wyznawców konserwatywnego, ewangelikalnego chrześcijaństwa dorównuje żarliwości w jej wyznawaniu u pierwszych chrześcijan. To jedna z cech, które wyróżniały je pomiędzy religiami starożytności.
Większość ludzi obecnie nie zdaje sobie sprawy, że starożytnych wyznań prawie w ogóle nie interesowała kwestia „prawdziwej wiary”. Pogańskie religie, przez które rozumiem politeistyczne kulty większości populacji świata starożytnego poza judaizmem i chrześcijaństwem, nie przewidywały wyznawania wiary poprzez recytowanie credo czy formułek ani potwierdzania w ten sposób swoich poglądów religijnych, nie miały też pism, które należało przyjąć jako głoszące boską prawdę. Prawdą interesowali się _filozofowie_, nie wyznawcy religii (chyba że akurat pasjonowali się również filozofią). Dzisiaj może się nam to wydawać dziwne, ale ówczesne kulty nie wymagały, żeby wierzyć w to albo tamto. W religiach chodziło przede wszystkim o odpowiednie praktyki: składanie ofiar bogom lub modlitwy. Co więcej, ponieważ religie nie przejmowały się specjalnie tym, w jakie boskie cechy wierzą ludzie, do tego niemal wszystkie kulty dopuszczały wiarę w wiele bóstw, a nawet do niej zachęcały, prawie nikt nie miał poczucia, że jeżeli jedna z religii ma rację, to pozostałe się mylą. _Wszystkie_ mogły być prawdziwe! W ówczesnym pojęciu istniało wielu bogów i wiele sposobów oddawania im czci, a nie jedna jedyna, właściwa droga do bóstwa.
Pogląd taki, dominujący w starożytności, oczywiście kłóci się całkowicie z tym, jak myśli o religii większość współcześnie żyjących. Według nas jeżeli baptyści mają rację, to katolicy się mylą; jeśli Żydzi mają rację, mylą się buddyści; jeżeli zaś rację mają muzułmanie, to nie mają jej chrześcijanie… i tak dalej. W starożytnym świecie nie miało miejsca nic podobnego: kult Zeusa nie był ani trochę bardziej „słuszny” niż kult Ateny, Apolla, bóstw związanych z lokalnym miastem czy nawet rodziną.
Inna bardzo ważna różnica pomiędzy religiami współczesnymi i antycznymi polega na tym, że starożytne religie politeistyczne nie przejmowały się przesadnie życiem pozagrobowym. Interesowało je raczej życie tu i teraz, kwestia przetrwania w surowym i kapryśnym świecie, a także to, jak żyć dobrze: jak zapewnić sobie opady deszczu i obfite zbiory, jak przeżyć chorobę lub walkę, jak zaopatrzyć się w dostateczną ilość pożywienia i napojów, jak wieść produktywny, owocny żywot, czy wreszcie jak sprawić, żeby chłopak lub dziewczyna z sąsiedztwa zakochali się w nas do szaleństwa.
Wśród wielu różnic pomiędzy chrześcijaństwem a innymi religiami Cesarstwa Rzymskiego (częściowo z wyjątkiem judaizmu) jest jedna szczególna: chrześcijanie upierali się, że to, w co się wierzy, ma znaczenie; że wiara we właściwe rzeczy sprawia, że człowiek ma „rację”, a wiara w niewłaściwe – że się „myli”. Jeśli zaś ktoś się mylił, narażał się na wieczną karę w ogniu piekielnym. Chrześcijaństwo w przeciwieństwie do innych kultów było ekskluzywistyczne: jego wyznawcy upierali się, że tylko ich religia jest _prawdziwa_, a wszystkie inne – _fałszywe_. Co więcej, prawda ta obejmowała twierdzenia na temat Boga (na przykład że istnieje tylko jeden, który stworzył świat), Chrystusa (który miał naturę zarazem boską i ludzką), zbawienia (można je osiągnąć tylko poprzez wiarę w Chrystusa), życia wiecznego (po śmierci każdy z nas zostanie pobłogosławiony życiem wiecznym lub na wieczność przeklęty) i tak dalej¹.
Religia chrześcijańska zaczęła się w dużym stopniu opierać na twierdzeniach roszczących sobie pretensje do prawdy, które ostatecznie zostały umieszczone w wysoce zrytualizowanych sformułowaniach, takich jak credo nicejskie. W rezultacie chrześcijaństwo od samego początku musiało się odwoływać do władz w kwestiach dotyczących wiary. Czy wierzysz, że prawdziwy jest ten pogląd, a nie tamten? A jakim prawem tak mówisz? Ostateczny autorytet stanowił oczywiście Bóg, lecz większość chrześcijan przyjmowała, że Bóg nie przekazuje prawd wiary bezpośrednio jednostkom. Gdyby tak było, powstałby olbrzymi problem, ponieważ jedni ludzie uzasadnialiby swoje nauczanie boskim autorytetem, podczas gdy drudzy mogliby wygłaszać poglądy całkowicie sprzeczne z tymi pierwszymi, podpierając się tym samym. Dlatego większość chrześcijan nie uznawała osobistych objawień zsyłanych żyjącym. Utrzymywali natomiast, że Bóg przekazał swoją prawdę apostołom przez Chrystusa w początkach naszej ery. Apostołowie byli autorytetami godnymi zaufania. Problem pojawił się, kiedy ostatni z nich zmarł. Gdzie bowiem wówczas należało szukać wyroczni w sprawach religijnych?
Można było twierdzić (i faktycznie wielu tak robiło), że przywódcy Kościoła wyznaczeni przez apostołów mogą przekazywać ich nauczanie dalej, a więc ludzie ci mają autorytet równy samemu Bogu. Zesłał On Jezusa, który wybrał swoich uczniów, którzy nauczali swoich następców, którzy przekazywali dalej święte prawdy zwykłym chrześcijanom². Jednak takie podejście nastręczało wielu problemów. Pierwszy z brzegu: kiedy Kościoły się mnożyły, żaden nie mógł już utrzymywać, że jego przywódca znał jednego z apostołów albo chociaż kogoś, kto znał któregoś z nich. Jeszcze większy problem polegał na tym, że różni przywódcy, nie wspominając już o poszczególnych wyznawcach ich nauczania, mogli utrzymywać, że przekazują prawdy apostolskie. Tymczasem owe „prawdy” stały w sprzeczności z tym, co za nauczanie apostolskie uznawali inni przywódcy i kaznodzieje.
Jak można było obejść te problemy? Oczywista odpowiedź została udzielona już na wczesnym etapie chrześcijaństwa: powinno się poznawać nauki apostołów poprzez pisma, które po sobie pozostawili. Wiarygodni autorzy głosili jedynie prawdziwe nauki, które można odnaleźć w pismach apostołów³.
To brzmi jak idealne rozwiązanie problemu, prawda? A jednak wywołało kolejne kłopoty. Jeden z nich przywołuje okoliczność, której wcześni chrześcijanie mogli nie brać pod uwagę, ale współcześni uczeni są jej w pełni świadomi: większość apostołów była analfabetami, toteż nie mogła niczego zapisać (co omawiam szerzej w rozdziale 2). Nie mogliby zostawić po sobie wiarygodnych pism, nawet gdyby zależało od tego ich zbawienie. Następny problem: zaczęły się pojawiać pisma, które uchodziły za spisane przez apostołów, ale zawierały kompletnie dziwaczne i sprzeczne ze sobą poglądy. W obiegu były ewangelie, które – jak utrzymywano – spisali uczniowie Jezusa Piotr, Filip i Maria, a także jego bracia Tomasz i Jakub. Pojawiły się listy rzekomo napisane przez Pawła (poza tymi, które rzeczywiście napisał), Piotra i Jakuba, a także apokaliptyczne wizje końca świata i losu, jaki czekał dusze po śmierci, sygnowane imionami Jana, Piotra i Pawła. Ukazały się także pisma, które – jak twierdzili niektórzy – spisał sam Jezus.
W wielu przypadkach autorami tych tekstów nie mogły być osoby, które za nich uchodziły, i zdawali sobie z tego sprawę nawet pierwsi chrześcijanie. Poglądy odnajdywane we wspomnianych pismach często uznawano za „heretyckie” (bo na przykład zawierały fałszywe nauczanie), bywały sprzeczne ze sobą nawzajem, a ponadto zaprzeczały naukom uznanym w Kościele za standardowe. Dlaczego jednak autorzy podawali się za kogoś, kim nie byli? Dlaczego autor miałby przedstawiać się jako apostoł, skoro nim nie był? Dlaczego nieznana osoba miałaby pisać księgę pod fałszywym imieniem Piotra, Pawła, Jakuba, Tomasza, Filipa czy nawet samego Jezusa?
Odpowiedź powinna być oczywista. Jeżeli ktoś miał na imię Jozafat i nikt (poza, powiedzmy, jego rodzicami i rodzeństwem) nie miał pojęcia, kim on jest, a ten ktoś chciał napisać wiarygodną ewangelię traktującą o życiu i nauczaniu Jezusa lub równie wiarygodny list, wskazujący, w co powinni wierzyć chrześcijanie albo jak powinni żyć, czy też wreszcie natchnioną apokalipsę, opisującą ze szczegółami los dusz ludzkich po śmierci, to nie posłużyłoby mu, gdyby podpisał takie dzieło własnym imieniem. Nikt nie potraktowałby poważnie Ewangelii Jozafata. Jeżeli taki autor chciał, by ktoś przeczytał jego twórczość, przybierał imię Piotra, Tomasza albo Jakuba. Innymi słowy: _kłamał_ na temat swojej prawdziwej tożsamości.
Często słychać opinie – nawet ze strony naukowców, którzy powinni się orientować w temacie – że takie pisanie pod pseudonimem (co oznacza w gruncie rzeczy „pod fałszywym imieniem”) w starożytności nie było uważane za kłamstwo i nie miało na celu oszukiwania kogokolwiek. W tej książce wykażę między innymi, że takie poglądy są z gruntu błędne (zob. rozdział 4). Starożytni autorzy, którzy wspominali o pisaniu ksiąg w cudzym imieniu, wyraźnie twierdzili, że to kłamliwa i oszukańcza praktyka, którą powinno się odrzucać.
Wiele wczesnochrześcijańskich pism zostało napisanych pod nieprawdziwymi imionami. Na określenie takiego postępowania powszechnie używa się słowa „fałszerstwo” (w rozdziale 1 podam bardziej precyzyjne definicje). W świecie starożytnym fałszerstwo było czymś nieco innym niż współcześnie przede wszystkim dlatego, że nie łamało żadnego prawa. Mimo że nie było nielegalne, to jednak – jak twierdzili sami starożytni – pozostawało oszustwem, bo polegało na umyślnym przekazywaniu fałszywych informacji.
Najważniejszym pytaniem pozostaje, czy to możliwe, żeby którekolwiek z wczesnochrześcijańskich fałszerstw przedostało się do Nowego Testamentu. Czy istnieje prawdopodobieństwo, że niektóre z ksiąg Nowego Testamentu nie zostały napisane przez apostołów figurujących jako ich autorzy? I że niektóre z listów Pawła napisał nie sam Paweł, lecz ktoś podający się za niego? Że listy Piotra nie były spisane przez Piotra? I że Jakub i Juda nie napisali ksiąg im przypisywanych? Albo wreszcie (to nieco inny przypadek, jak się przekonacie), że Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana nie zostały spisane przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana?
Uczeni od ponad stu lat zdają sobie sprawę, że właśnie tak jest. Autorzy niektórych części Nowego Testamentu nie byli tymi, za których się podawali, lub tymi, którymi powinni być. W pewnych przypadkach stało się tak w związku z tym, że dzieło, którego autor pozostał anonimowy, przypisano komuś, kto w rzeczywistości go nie napisał. Mateusz na przykład prawdopodobnie nie napisał Ewangelii według Mateusza ani Jan – Ewangelii według Jana (zob. rozdział 7). Faktem jest jednak, że w żadnej z tych ksiąg nie znajdziemy wzmianki o tym, że napisał ją ktokolwiek imieniem Mateusz czy Jan. W innych przypadkach możemy mówić o fałszerstwie, ponieważ autorzy skłamali na temat swojej tożsamości, podając się za kogoś innego. Jak już napomknąłem, niektórzy uczeni przez dłuższy czas byli niechętni, a nawet czynnie się sprzeciwiali określaniu takiej praktyki pisarskiej mianem kłamstwa, a jej produktów – fałszerstwami. W następnych rozdziałach dowiodę, że uczeni, którzy naprawdę przeczytali świadectwa starożytnych autorów na ten temat, w większości nie mieli oporów, by stosować takie nazewnictwo.
To prawda, że starożytni autorzy, którzy kłamali na temat swojej tożsamości, mogli mieć czyste sumienie i uważać, że ich czyny są całkowicie usprawiedliwione, a oni sami ostatecznie mają rację. Mogli uważać, ba, nawet wierzyć, że mają bardzo dobre powody, by tak postępować, ale jak zobaczymy w dalszych rozdziałach tej książki, nawet według starożytnych norm było to nieuczciwe, a księgi, które w ten sposób powstawały, uznawano za fałszerstwa.
Pozwólcie, że zakończę ten wstęp następująco: spędziłem ostatnie pięć lat, badając fałszerstwa w świecie starożytnych Greków i Rzymian, zwłaszcza (choć niewyłącznie) w tekstach chrześcijańskich. Moim celem od początku było stworzenie szczegółowej, naukowej monografii na ten temat, jednak książka, którą właśnie czytacie, _nie jest_ tą monografią. W niniejszym dziele próbuję rozważać tę kwestię z laickiego punktu widzenia, wskazując najbardziej interesujące aspekty problemu, korzystając z wyników moich badań i przytaczając to, co uczeni od dawna twierdzą na temat pism Nowego Testamentu i pozostałych pseudonimicznych dzieł z kręgu chrześcijaństwa. Naukowa monografia na ten temat będzie o wiele dokładniej udokumentowana i uargumentowana. Innymi słowy, ta książka nie jest przeznaczona dla moich znajomych naukowców – nawet jeśli ją przeczytają, to z czystej ciekawości. Napisałem ją dla was, wszystkich czytelników, którzy są podobnie jak ja zainteresowani prawdą.PRZYPISY
Wstęp: w obliczu prawdy
1 Tutaj szkicuję tylko „ortodoksyjne” poglądy, które zwyciężyły we wczesnochrześcijańskich bitwach o ustalanie kanonu wierzeń. Jak przekonamy się w dalszym ciągu tej książki, liczni chrześcijanie mieli inne przekonania. Po więcej szczegółów zapraszam do mojej książki _Lost Christianities: The Battles for Scripture and the Faiths We Never Knew_, New York 2003.
2 Tu na przykład: Ireneusz z Lyonu, _Adversus haereses_, przeł. J. Brylowski, Pelplin 2018, ks. 3, r. 2–4; ks. 4, r. 26. Zob. także Tertulian, _Preskrypcja przeciw heretykom_ tegoż, _Wybór pism_, red. W. Myszor, E. Stanula, Warszawa 1970 („Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy”, t. 5).
3 Jak się przekonamy, dlatego właśnie we wczesnym chrześcijaństwie zachodzi taki bliski związek pomiędzy zawartością tekstu i jego domniemanym autorstwem. Powszechnie uważano wówczas, że jeśli jakaś księga głosi „fałszywe nauki”, to z pewnością nie została spisana przez uznany autorytet. Innymi słowy, decyzja na temat autorstwa dzieła (czy twórcą jest któryś apostoł?) często była podejmowana na podstawie rozstrzygnięcia, czy zawarte w nim nauki są do przyjęcia. Zob. dyskusję nt. _Ewangelii Piotra_ w rozdziale 2.PRZYPISY
1 Świat oszustw i fałszerstw
1 Wiarygodną historię pamiętników Hitlera, spisaną z werwą i precyzją, można znaleźć w książce Roberta Harrisa _Selling Hitler_, New York 1986.
2 _Con_ – ang. przekręt, oszustwo .
3 Fascynującą relację jednego z najlepszych współczesnych ekspertów od fałszerstw znajdziecie w książce Charlesa Hamiltona _Great Forgers and Famous Fakes: The Manuscript Forgers of America and How They Duped the Experts_, Lakewood 1996.
4 Historię tę opowiedział grecki historyk Diogenes Laertios w swoich _Żywotach i poglądach słynnych filozofów_, ks. V, 92–93 (wyd. pol. Diogenes Laertios, Ż_ywoty i poglądy słynnych filozofów_, przeł. I. Krońska, K. Leśniak, W. Olszewski, współpr. B. Kupis, Warszawa 2004, s. 306–307).
5 Zbiór szczególnie interesujących znajdziecie w mojej innej książce: B. D. Ehrman, _Lost Scriptures: Books That Did Not Make It into the New Testament_, New York 2003.
6 Tertulian, _O chrzcie_ (r. 17), tegoż, _Wybór pism_, red. W. Myszor, E. Stanula, Warszawa 1970 („Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy”, t. 5).
7 Liczbę tę podaję według własnych obliczeń.
8 Jak zobaczymy później w rozdziale 3, niektórzy uczeni utrzymują, że rzekomo sfałszowane pismo, do którego odnosi się autor Drugiego Listu do Tesaloniczan, to właśnie… Pierwszy List do Tesaloniczan!
9 Euzebiusz z Cezarei, _Historia kościelna_, przeł. A. Caba na podst. przekładu A. Lisieckiego, Kraków 2013, ks. 7, r. 25.
10 Hieronim, _O znakomitych mężach_, przeł. W. Szołdrski, Warszawa 1970.
11 Dydym Aleksandryjski, _Komentarze do listów katolickich_ (nietłumaczone na angielski) J. P. Migne, _Patrologia Graeca_, 39, 1863.
12 Klemens Aleksandryjski, _Kobierce zapisków filozoficznych dotyczących prawdziwej wiedzy_, przeł. J. Niemirska-Pliszczyńska, Warszawa 1994.
13 Temat ten omówiono ostatnio w książce Clare Rothschild, _Hebrews as Pseudepigraphon: The History and Significance of the Pauline Attribution of Hebrews_, Tübingen 2009.
14 Jeśli chodzi o Ksenofonta, mogą jednak pozostawać pewne pytania. Grecki filozof Plutarch utrzymywał, że Ksenofont użył pseudonimu właśnie po to, by przydać swojej relacji więcej wiarygodności (dzięki temu, że miałaby być napisana przez kogoś z zewnątrz, a nie przez autora w pierwszej osobie). Jeżeli faktycznie tak było, ten pseudonim ma drugie dno.
15 Jeśli ciekawią was powody skłaniające ku opinii, że Ewangelia Mateusza nie została w rzeczywistości napisana przez tego apostoła, zerknijcie do rozdziału 7. Więcej szczegółów znajdziecie w haśle „Matthew, Gospel of” autorstwa Johna Meiera _Anchor Yale Bible Dictionary_, New York 1992, t. 4, s. 618–641.
16 Galen, _Commentary on Hippocrates’ On the Nature of Man_, 1.42, https://www.ucl.ac.uk/~ucgajpd/medicina%20antiqua/Medant/GNatHom1.htm.
17 Smith napisał dwie książki o tym odkryciu i tym, jak ważne ono jest dla zrozumienia wczesnego chrześcijaństwa i historycznej postaci Jezusa: jedną, intrygującą historię przypominającą powieści detektywistyczne, przeznaczoną dla szerszej publiczności, _The Secret Gospel: The Discovery and Interpretation of the Secret Gospel of Mark_, New York 1973, a drugą – bezkompromisową analizę dla naukowców: _Clement of Alexandria and a Secret Gospel of Mark_, Cambridge 1973. W ostatnich latach nastąpił jednak wysyp publikacji naukowych, których autorzy twierdzą, że Smith w rzeczywistości sfałszował to pismo. Zob. zwłaszcza S. Carlson, _The Gospel Hoax: Morton Smith’s Invention of Secret Mark_, Waco 2005 oraz P. Jeffery, _The Secret Gospel of Mark Unveiled: Imagined Rituals of Sex, Death,_ _and Madness in a Biblical Forgery_, New Haven 2007. Zob. również rozważania na ten temat w rozdziale 8.
18 J. Flawiusz, _Wojna żydowska_, przeł. J. Radożycki, Warszawa 2016, ks. 1, r. 26.
19 Zob. W. Speyer, _Die literarische Fälschung im heidnischen und christlichen Altertum_, München 1971, s. 145.
20 M. Wojciechowski, _List Pseudo-Arysteasza_, „Studia Theologica Varsaviensia” 40 (2002), nr 1, s. 121–167.
21 _M. Waleryusa Marcyalisa epigramów ksiąg_ XII, przeł. J. Czubek, Kraków 1908, 7.12; 7:72; 10.3; 10.33. Nie twierdzę oczywiście, że w tym czy dowolnym innym wspomnianym w tej książce przypadku znamy prawdziwą motywację fałszerza. Wiemy tylko, że w ten sposób odczytał ją Marcjalis.
22 Diogenes Laertios, _Żywoty i poglądy słynnych filozofów_, przeł. I. Krońska, K. Leśniak, W. Olszewski, współpr. B. Kupis, Warszawa 2004, s. 586 (ks. 10, r. 3.)
23 Pauzaniasz, _Wędrówka po Helladzie. Na olimpijskiej bieżni i w boju_, przeł. J. Niemirska-Pliszczyńska, Wrocław 1968, ks. VI, r. 18.