- W empik go
Fanaberje pana starosty kaniowskiego: z pism pośmiertnych Johna of Dycalp pseud.. - ebook
Fanaberje pana starosty kaniowskiego: z pism pośmiertnych Johna of Dycalp pseud.. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 223 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 16 Фeвраля 1873 r.
Zachwycając się śmiesznościami i dziwactwami księcia Karola Radziwiłła, jeden z naszych pisarzy zaszedł nawet aż do uwielbiania szalonych i niemal zawsze okrutnych wybryków, smutnej pamięci starosty Kaniowskiego. A jednak, zamiast upatrywania w tem dowcip, obowiązkiem każdego człowieka byłoby raczej opłakiwać, lub wspominać ze zgrozą pamięć tych dzikich i oschłych ludzi, którzy mając złożone w swym ręku od opatrzności niezliczone sposoby do przyświecania czynem i przykładem swym młodszym braciom, w całem swem życiu poniewierali tylko dary boża i rozszerzali dokoła własne upodlenie. Takim był właśnie niestety starosta Kaniowski. Pan miljonowy, dziedzic jednego z najpiękniejszych i najszanowniejszych imion–a czemże się zaprzątał? Przystrojony po kozacku i otoczony zgrają, swych nieodstępnych mołodców, trawił dni i noce na burdach, napadach i na najgminniejszej, najczęściej karczemnej hulance. Potrzeba upaść zbyt nizko, by ukochać podobne życie i zrobić sobie zeń jedyne zadanie. Boleśnie pomyśleć, że to się działo tak niedawno, i że szaleństwo, które w każdym z ościennych nam krajów pośpieszonoby wnet i bez wrzawy ukryć w szpitalu, u nas broiło jawnie, samopas i z podniesioną głową. Wymienimy kilka przykładów z nieskończonej prawie kroniki tego na nieszczęście długiego życia, które możnaby nazwać ciągiem bezprawiem, i zobaczymy, czy gdzieindziej w podobnych przykładach widzianoby i ścierpiano tylko dowcipne wybryki.
Pan starosta przejeżdża ze swą druzyną, Wtem spotyka starą żebraczkę, która z głębokim ukłonem wyciąga doń rękę o jałmużnę. Wasoła myśl przychodzi panu staroście.
– Słuchaj babko! masz oto dukata, ale wleź na tę czeresznię i zakukaj na szczęśliwą podróż.
Biedna starowina na widok złota, z którem nigdy może nie spotkała się w życiu, zbiera ostatnie siły, gramoli się na drzewo i drżącym od znużenia głosem zaczyna kukać.
Nagle rozlega się wystrzał, i „cha! cha! cha! – woła uradowany pan starosta–zabiłem kukawkę.
Pijana czereda grzmiącym śmiechem wtóruje panu–i jedzie dalej.
Innym razem żyd jakiś, jadący z pilnym listem z daleka, spotyka nieszczęściem, kawalkadę pana starosty: obcy w tej okolicy, ani się domyśla, że powinienby coprędzej albo zawrócić, albo skoczyć na stronę.
– Ha! ha!–woła pan starosta rozpoznając podróżnego – więc już doszło do tego, że i niedowiarki pędzą w galop po naszej świętej Humańszczyźnie! A powieście mino tego Barabasza!
Właściciel miasteczka, z którego powieszony był rodem, zapozwał pana starostę do sądu o zabójstwo. Pan starosta odpowiedział na wezwanie sądowe, że gotów stokrotnie wynagrodzić szkodę, ale sądzić się nie będzie. W rzeczy samej, rozkazał natychmiast w najpierwszem ze swych miasteczek nachwytać całą furę żydów, naładował nimi ogromny wóz ukraiński i uciznąwszy z góry tak nazwanym rablem, to jest drągiem, którym się umocowują snopy przy przewożeniu, odesłał ten transport swojemu sąsiadowi, i oświadczyć kazał, ze więcej jeszcze przyszłe, jeśli tego zamało.
Koncept podobno przez kogoś powtórzony ze smolarzem, którego za karę, że zbierał z ziemi raz sprzedaną smołę, przeciągnięto przez beczkę i osypano pierzem–jak wiele innych w podobnym rodzaju, jest równieźż niezaprzeczoną własnością pana starosty Kaniowskiego. Opowiemy ta wszakże nieco obszerniej sławną w swym czasie przygodę, z kwestarzem, dla tego że w niej się niejako streszcza i uwydatnia cały tryb życia pana starosty.
P. Kaniowski miał niesłychanie mocną głowę, do trunków i poszukiwał podobnych sobie mocarzy. A że naówczas słusznie czy nie słusznie opinję właśnie takich siłaczy mieli kwestarze, każdy więc z nich mile był witanym na zamku Kaniowskim i obdarzanym w miarę tego, jak potrafił usprawiedliwić nadzieje pana starosty. Rzadki jednak z tych wędrowców zdarzał się w powtórną gościnę, a każdy wstępował ze strachem w progi zamku. Były do tego wielkie powody, jak wnet zobaczymy.
Jednego szczególniej lata, jak gdyby się zmówili, wymijali wszyscy zamek Kaniowski. Znudzony i rozżalony pan starosta, musiał aż pisać do najbliższego gwardjana, że będzie się skarżył prowincjałowi: bo nie poczuwa się na sumieniu, aby zasłużył czemkoiwiek na tę sąsiedzką oziębłość. Gwardjan odpisał, że wnet, jutro jeszcze nadeszle kwestarza, właśnie przybyłego niedawno za obedjencją, aż z prowincji Wielkopolskiej; i przepraszał zarazem z góry JW-go starostę, jeśliby nieświadomy zwyczajów i miejscowości kandydat, nieszczęściem w czemkolwiek nie odpowiedział nadziejom. Udobruchany tą obietnicą pan starosta, nazajutrz od rana jeszcze zasadził się na kwestarza w karczmie, w której koniecznie wypadał popas na drodze z klasztoru. Jakoż około 10 ej w rzeczy samej dał się słyszeć dzwonek kwestarskiego barana-przewodnika, i zatrzymał się wózek dwukonny, tak nazwany skarbczyk, przed gospodą. Pan starosta, który przebrany po chłopsku, wraz z kilkoma ze swych mołodców siedział nad czarką za stołem, wyjrzał ciekawie oknem i aż mu serce urosło, gdy spostrzegł w wysiadającym kwestarzu, silnie zbudowanego i obiecującego mężczynę. Wszyscy powstali za wejściem dobrodzieja, a pan Kaniowski w imieniu swojem i kolegów zaprosił go na czarkę.
– Dziękuję wam dziatki! – odpowiedział kwestarz–ale darujcie, że się wymówię od waszej uprzejmości: bo chcę zdążyć jeszcze na śniadanie do pana starosty.
– A cóżto lepszego od nas starosta! – odrzekł niedbala Kaniowski; dzień w dzień pije on taką śmierdzi uchę jak i my.
Kwestarz nim odpowiedział, palnął mówiącego laską po baraniej czapce, aż mu spadła z głowy.
– A wara chłopie! odzywać się tak przy mnie o naszym miłościwym staroście Kaniowskim!–I ustroił takiego marsa, zmarszczył brwi i ścisnął pięście tak potężnie, że pań starosta jakby na prawdę przestraszony, uchylił się mu pokornie, jął niby przepraszać, a po chwili wraz z towarzyszami cichutko wyniósł się z karczmy, obiecując sobie zapewne wynagrodzić to powitanie w Kaniowie.
We trzy godziny potem, biedny kwestarz, prowadzony przez szereg podwojów, stał już przed obliczem starosty Kaniowskiego. Ale świetnie przybrany pan zamku, kolosalnym chyba tylko swym wzrostem mógł przypominać niedawno uczystowanego wieśniaka.
– Jesteś podobno z Wielkopolski, mój ojcze, i nie rozumiesz dobrze naszej ukraińskiej mowy – przemówił z uśmiechem pan starosta. Nawykłeś tam zapewne do wina, a u nas tu ciężkie czasy. Wino pić mogą sami komisarze, bo ich na to staje, a u mnie w Kaniowie prosta tylko nalewka.
– Tamto prawda JW-ny starosto,–odpowiedział iwestarz; ale z nalewką taką sławną po całym kraju, jaka ma być tylko w Kaniowie, jeślibym spotkać się miał zaszczyt, możebym się i rozmówił choć naszą nieszczególną kwestarską łaciną.
– A! toś wasze i łacinnik! to bardzo pięknie! ja umiem tylko „Paternoster”. Ale nalewka moja też mówna bestja! zarywa czasem nawet pod koniec i po arabsku, i po hotentocka. Zaraz cię s nią poznajomię, tylko powiedz mi mój ojcze czyś przypadkiem nie mszalny? bo ta wiadomość bardzo mi potrzebna.
– Nie, JW-ny starosto, jestem jeszcze w nowicjacie.
– O, ja pasjami lubię nowicjuszów. Kilku nawet, nie chwaląc się, byłem profesorem i wyprowadziłem na ludzi; a oni za to nie chcą teras znać starego Kaniowskiego.
Zatem pan starosta czterokrotnie uderzył w dzwonek, i na to hasło wnet wniesiono tacę z czterema potężnemi flaszami i tylomaż puharami. Na drugiej tacy leżały różne zimne przekąski.
– No, zdrowież twoje, nasz gościu Wielkopolski–rzekł pan starosta, duszkiem osuszając puhar,. a drugi podając kwestarzom.
Ale jakkolwiek niesłychaną miał wprawę w opróżnianie kielichów, jeszcze nie zdołał wyprostować podanej w tył szyi, gdy braciszek już go uprzedził o parę dobrych sekund i trzymał w ręku kielich próżny.
– No próbujcież ojcze!–mówił starosta nie dostrzegłszy co zaszło.