- W empik go
Fantazje i drobnostki - ebook
Fantazje i drobnostki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna Nr 26.
„Le coeur malgre son abandon…
jamais n'oublie!"
Odłożyć trzeba pióro. Mrok zapada i owija szarą siatką cieniów wszystko, co się dokoła mnie znajduje. Wszystko szarzeje… a pod oknami tłumy ludzi zlewają się w jedne ciemniejącą strugę, poruszającą się bezustanku. Nad dachami domów niebo szare, ołowiane, ciężkie – sypie na ziemię drobny miał deszczu, który, zmieszany z węglem, unoszącym się w powietrzu, opada na chodniki w postaci czarnego, tłustego błota.
Ciężko oddychać, smutno patrzeć; lecz mimo to coś od światła odtrąca i w szarych tych cieniach zagrzebać się każe!…
Napróżno człowiek przez dzień cały pancerz obojętności na piersi swej zaciska! napróżno, wzruszając ramionami, mówi: „silniejszy jestem nad… to wszystko;” napróżno całą siłą woli przytłumia w sobie gorętsze serca bicie i stara się wmówić w siebie, że to, co umarło, nie zmartwychwstanie. Napróżno!… Razem ze słońca promieniem pancerz w mgle się rozwiewa–i o tej szarej, biednej godzinie, która jak kopciuszek wolno się przekrada, ginie cała buta, a lód, którym się obłożyć chcemy, topnieje… Serce zaczyna bić żywiej, głowa mimowoli pragnie oparcia, oko mgłą się zasnuwa i czegoś w tej ciemnicy szuka… szuka.,.
I coś w mogile budzić się zaczyna, w tej mogile, ktorą z nas każdy ma w sobie. Bo serce ludzkie to jeden wielki cmentarz. Od urodzenia wznoszą się tam mogiłki, czasem biedne, sieroce, opuszczone i smutne,–czasem strojne w koronkowe mauzolea i pełne świeżej woni fijołków wiośnianych. Cmentarz ten sercowy śpi w ciszy pod promieniem słońca lub w odblasku gazu. I tylko o szarej godzinie groby zaczynają się ożywiać–i z pod mogiłek, odgarniając zeschłe już liście lub świeże kwiaty, wstają mary wybladłe, ażeby w szarych cieniach znikającego dnia wieść powolny, cichy taniec dusz pokutujących… I człowiek, który dzień cały liczył cyfry, lub starał się być oszustem–i kobieta, która uśmiech swój ważyła na szali, a spojrzenia miała tylko dla pereł lub szafirów – czują, że w sercach ich coś się porusza, przemocą ożywia, zmartwychwstaje. Napróżno chwytają notatki i przy blasku znikającego dnia kreślą cyfry z pośpiechem:–szary woal tęsknoty wzrok im zasłania. W oddali dźwięczy stara, ośmieszona piosenka; notatki z rąk wypadają…
Serce ludzkie to wielki cmentarz!…
Ci, którzy w życiu pozują na ludzi z kamiennemi sercami, mówią, że o wszystkiem zapomnieć można.
Kłamstwo!
Jakże zapomnieć można chwil łzami i krwią w księdze życia znaczonych? Jakże zapomnieć dni, w których dusza rwała się na strzępy, a serce zdawało się być jedną wielką raną? Jakże zapomnieć znów uśmiechu losu, uśmiechu przelotnego, wiodącego za sobą rozpacz bezdenną? Jak zapomnieć radości godzinnej, którą się opłacało latami cierpienia? I jakże z pamięci wymazać kroplę rozkoszy, tonącą w morzu goryczy, lub zjawisko promienne, krepą żałoby przyćmione?… Los–toć wierzyciel nieubłagany. Nic darmo ci nie da! wszystko płacić musisz, i to natychmiast, bez zwłoki. Za promień słoneczny zapłacisz nocą bezsenną; a jeśli dłoń losu kwiat ci poda, to tylko po to, aby go złożyć na darniowej mogile!
Zapomnieć?…
Letejska woda dawno już wyschła,– a czas* ten lekarz wielkoskrzydły, zamiast leczyć rany, tylko je rozkrwawia.
Niema zapomnienia!
Jest tylko… wspomnienie!
Wspomnienie!…
O ty smutna maro, w pajęczą tkankę tęsknoty spowita! Ty, zbrojna w skalpel, nad sercem ludzkiem się pochylasz i z pod gruzów i popiołów szkielety dobywasz!… szkielety, wlokące za sobą obrazy chwil dawno przebytych, które jak cierń w mózg wrastają i wyrwać ich niepodobna, bo razem z niemi i życieby z piersi ulecieć musiało! A wszystko pod dotknięciem twój dłoni ożywa, i, jak pieśń powracająca z oddali, echem się w sercu odzywa. I widzi się ból i uśmiechy, i to, co stanowiło dumę życia, i to, co stanowi hańbę i poniżenie… I zpośród mgieł szarych przebijają się zwolna ku nam twarze ukochane, spowite w całun grobowy, niosące z sobą woń trupią, a przecież ciągle drogie!…. ciągle sercu miłe!… I odpychając to, co nas otacza, co w tej chwili się ku nam uśmiecha – wyciągamy ręce w stronę tych mar serdecznych, które z drugiej strony grobu stoją smutne, jakby skarżąc się na swoje opuszczenie…
Lecz pomiędzy niemi i nami staje twoja wysmukła postać, o smutna maro! i szata twoja z mgieł utkana, jak żelazna zapora, dzieli nas od tych istot, zda się umarłych, a przecież żywych, których źrenice, szkląc się trupio, grzeją nam zziębłe serca i życie w stygnące dusze wlewają!
W fałdach twej szaty, snującej się cicho wśród grobów i ruin – jak głos szklanej harmoniki plącze się jedno słowo, które przy każdej mogile dźwięczy z przejasną czystością w powietrzu.
Słowo to krótkie, lecz jak pchnięcie noża straszne, jak iskra palące; tem słowem:
– „Pamiętasz?…”
Napozór, jak fragment niedokończonej piosenki, snuje się dokoła ciebie… Pamiętasz tę i tę chwilę? pamiętasz tę melodyę? pamiętasz dźwięk tego głosu? Lecz ile ci ran serdecznych to słowo w głębi duszy otworzy… o! wiesz o tem tylko ty sam, nędzny robaku, taczkę życia pchający, a tak szumnie… „człowiekiem” przezwany. I gdybyś posiadł wszystką wiedzę ziemską, gdybyś w skarbach Golkondy brodził, gdyby miłość najpiękniejsze kwiaty rzucała ci pod stopy–to jeszcze o szarym zmroku posłyszysz dokoła siebie słowo, które zabije woń kwiatów, zaćmi blask drogich kamieni, zniszczy dumę z nabytej wiedzy.
– „Pamiętasz?…”
I jakieś śmieszne, a mimo to rzewne, dziecinne, a przecież już dojrzałe wspomnienie przyplącze się do ciebie, wgryzając się w duszę twoją. I ujrzysz się wtedy marnem, bezsilnem stworzeniem, drzącem przed wskrzeszoną mara i powtarzającem jedno słowo, dźwięczące w przestrzeni:
– „Pamiętasz?…”
Ci, którzy pamiętać nie chcą, ci pamiętają najlepiej! Ach! wszyscy muszą pamiętać, czy to w purpurę spowici, czy nagłem ciałem przez łachman błyskający. I Chrystyan, król duński–konał, dręcząc się wspomnieniem lat swoich dziecinnych; i biedna wyrobnica, patrząc na pustą kołyskę zmarłej córeczki, pyta męża:
– "Pamiętasz?"
A on potrząsa głową, jakby chciał zaprzeczyć – jakby chciał odpowiedzieć: „Nie, nic nie pamiętam! dawno zapomniałem!…”
A jednak… pierś pod grubą bluzą podnosi się westchnieniem, ręka od pracy zgrubiała drży nerwowo i przed oczyma tego, który „dawno zapomniał”–wśród prątków kołyski bieleje drobna postać dzieweczki, która, klęcząc w długiej koszulce, wśród białych poduszek–wpółsennym głosikiem odmawia modlitwę wieczorną.
A on, ten człowiek zda się ze spiżu odlany, który żywi się własnym potem i, krwawiąc swe dłonie bez jęku, chleb powszedni zdobywa–ociera ukradkiem łzy, srebrzące się pod powieką, i wciąż odpowiada:
– „Dawno zapomniałem!”
Czasem dwoje ludzi stanie naprzeciw siebie, dwoje ludzi–mężczyzna i kobieta,–którzy lata całe nie widzieli się i przeżyli zdala od siebie.
Ludzie ci stoją i patrzą na siebie, a pomiędzy nimi mara spowita w pajęczą tkankę tęsknoty zwolna się kołysze, nucąc cichą piosnkę miłosną, której każda strofka zaczyna się od słówka: „Pamiętasz?”
A oni – zapatrzeni w siebie, żyją cali przeszłością, tą przeszłością, która ich w objęcia sobie rzucała, otaczając wieńcem snów promiennych i marzeń o… wspólnej przyszłości.
Los kazał im się rozejść, tym dwojgu, którzy duszę sobie z ust wypijali i chwilami zdawali się istnieć tylko dla siebie; na świata krańce poszli oboje po inne życie i inne uczucia, i zdawało się im, że to wszystko zagasło, zamarło i będą się mogli oboje zejść kiedyś spokojnie, łącząc w ściśnięciu dłonie.
A jednak… stoją teraz naprzeciw siebie, milcząc, i ręce im opadają bezsilne, a pomiędzy nimi, jak nuta harmoniki szklanej, brzmi ciągle słowo:
– „Pamiętasz?…”
Często na ruinie własnych marzeń i pragnień stanie człowiek smutkiem złamany i powoli, powoli grzebać wśród gruzów tych zacznie. I sam rani się dobrowolnie, dotykając tych kolumn podruzgotanych, które on w pocie czoła wznosił w górę, pragnąc z nich uczynić podstawę i rozpostrzeć na nich dach, pod który chroniłby się w chwili burzy lub słoty życia. I liczy, liczy ciągle, ile lat, tych najpiękniejszych, poświęcił złudzeniom,–ile czasu oddał marzeniom o dojściu do tego, co ludzie przywykli nazywać… doskonałem szczęściem. Każda kolumna strzaskana to jedno złudzenie w pył rozwiane, to skaza na duszy, która, jak brylant, bez skazy była i taką zostać pragnęła. Każda kolumna to ołtarz jakiegoś bóstwa, które się czcić chciało i w czci tej czerpać potęgę do walki. Lecz… bóstwo w proch się rozpadło i ołtarz runął, wydzierając z młodego serca jedno wierzenie więcej, niwecząc jeszcze jedno złudzenie. I powoli nic nie pozostaje! nic… czemuby bezwzględnie ufać można; a przecież… człowiek w chwili ostatecznego zwątpienia do ruin się zwraca i z tych ruin jeszcze coś odszukać pragnie.
I czasem… dłoń samobójcza opadnie, bo pośród zgliszcz i zwalisk nagle błękitny, drobny kwiat zakwitnie, a kwiatem tym… „wspomnienie!…”
Więc ty nietylko łzę i tęsknotę dźwigasz na swych skrzydłach, ty wpółsenna maro, która o szarej godzinie wpośród nas przebywasz?–Jak strumień wody, jak promień słońca, tak obecność twoja i rozmarzenie, w jakie nas wprowadzasz, konieczne jest dla dusz naszych, zbiedzonych, starganych walką o chleb powszedni! I choć nam dusze ranisz bezlitośnie, ukazując minione bezpowrotnie chwile, toć przecież my czekamy na ciebie, drząc, gdy się zbliżasz, wsłuchując się w krystaliczny dźwięk twego głosu, kryjąc twarz łzami zalaną w fałdy sukni twojej!… W okrucieństwie swojem, targając nam bez litości zbolałe serca, dodajesz siły do życia i teraźniejszość dozwalasz zamienić chwilowo w przeszłość ukochaną! Gdyby nie ty, nie mielibyśmy łez dobrych, które nie bolą,–poe-ciby milczeli, a pieśń tęsknoty pełna nie brzmiałaby w powietrzu!
Światło cię płoszy… zmrok wieczorny jedynie owija postać twoją! Lecz z szarej sukni twojej bije blask natchnienia, blask świetlany, promienny!… Choć obecność twa mogiły otwiera–nie znikaj! pozostań dłużej, siejąc łzy i tęsknotę… Łzy te smutek ukoją; tęsknota… bunt duszy przytłumi!
ZNAK ZAPYTANIA.
OBRAZEK Z ŻYCIA.
La voila! la voila! – zachichotała moja sąsiadka.
Spojrzałem w kierunku, w którym pobiegły figlarne oczy hrabianki, i wśród tłumu gości spostrzegłem dwie świeżo przybyłe kobiety, witające się z gospodynią domu.
Ta ostatnia stała na środku salonu, piękna, z olśniewająco białemi ramionami, wychylaj ącemi się z czarnej jedwabnój sukni. Cała kaskada światła spływała z kryształowego pająka, dźwigającego setki świec, i dopomagała wystąpić na jaw wszystkim wdziękom tój zachwycającej blondynki.
Jeśli jednak gorące światło służy do upiększania tego, co jest rzeczywiście pięknem, oddaje wręcz przeciwną przysługę brzydocie, lub, co gorsza, brakom wszelkiego rodzaju.
Jasne światło balowe służy tylko młodym i zachwycającym kobietom, brzydkie winny go stanowczo unikać – krzywdzi je bezlitośnie, wyjawiając z szyderczą dokładnością wszystkie braki, czy wrodzone, czy przez czas sprawione.
Dwie damy, witające się z gospodynią domu, powinny były uciec czemprędzey z pod zdradliwej kaskady światła, która z góry spływała. Ramiona ich nie stworzone były do kąpania się w złotych blaskach…
Były brzydkie, choć każda miała odrębny typ brzydoty.
Były to widocznie matka i córka. Jakaś air de familie–to coś nieokreślonego, co bije zawsze z rysów osób, należących do siebie przez związki krwi, uderzało na pierwszy rzut oka.
Ale różnica była wielka.
Matka, kobieta, która dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, miała w swej pomarszczonej i zawiędłej twarzy wyraz prawdziwie… lichom Ie mol–małpi. Czarne oczy, niewielkie, biegały po obecnych dziwnie świderkowato, złośliwie, wyzywająco. Trzymała się prosto i sztywno w swej aksamitnej bordo sukni, trochę wytartej i zniszczonej – a kosztowna koronkowa zarzutka, okrywająca niedostatecznie chude i zczerniałe ramiona, miała niejedne, choć starannie ukrywaną cere.
Przyprawny, zrudziały szynion różnił się kolorem od reszty włosów, które dziwnym trafem zachowała czarne i lśniące. Wyglądała jak walące się i popękane domostwo, pokryte nową dachówką – wogóle sprawiała dziwne wrażenie.
Mówiła dużo, przymilając się i ściskając serdecznie piękną rękę gospodyni; pomimo gwaru, panującego w salonach, słychać było jej głos krzykliwy, dominujący nad wszystkiemi…
Usunięta troche na bok, stała córka, wysoka, chuda panna, trzymająca się dziwnie pochyło, tak, że deka piersiowa formalnie była wklęsła, a plecy zaokrąglały się i lśniły migotliwym blaskiem…
Była brunetką, jak matka; włosy jej, uczesane wysoko, stanowiły główną ozdobę całej jej osoby. Wysoka fryzura odsłaniała chudą, białą szyję–dziwnie białą, jak na szyję brunetki. Ciemna fioletowa aksamitka okalała ją dokoła, wiążąc się na boku w kokardę.
Ramiona biedne, chude, delikatne, wystawały z białej faille toalety, obrzuconej iluzya i podpinanej bratkami. Wszystko było świeże, eleganckie, gustowne. Widocznie matka dbała więcej o córkę, niż o siebie.
Oczu tej panny dostrzedz nie mogłem. Trzymała je uparcie spuszczone, a zresztą cała głowa była tak na piersi zniżona, że podbródek dotykał się formalnie wychudłej deki piersiowej.
Była tak przezroczysto chudą niemal, jak iluzya, otaczająca jej ramiona.
– Patrz, m'amour – szczebiotała hrabianka Elzia do swój przyjaciółki Mizi, –jak „znak zapytania” dziś przystroił się w bratki.
– Wyraźnie chce powiedzieć a ces messieurs. pensez a moi!….
– Oh, to się na nic nie zda; będzie to, co zawsze; Stenia już niema, aby nas zabawił. Cest dommage!
I ładniuchna hrabianeczka, wyjąwszy z kieszonki maluchne zwierciadełko przeglądać się w niem zaczęła.
– Czy nie będzie niedyskrecyą zapytać – zwróciłem się do Elzi, –kogo panie nazywacie „znakiem zapytania?”
Panienki spojrzały po sobie.
– Decidement!…. pan spadasz z nieba!–odparła Mizia.
– Nie dziwcie się, piękne panie; je mens d'arriver. nie jestem wtajemniczony w wasze miluchne tajemnice.
– Oh! to nie tajemnica, tout le monde le sait, że Władzia się nazywa „znakiem zapytania” –odpowiedziała wreszcie Elzia, powstając szybko z krzesełka.
– Ależ… – zacząłem, lecz nie dokończyłem zdania. Obie panienki pofrunęły na środek sali i tylko delikatny szmer jedwabnej gazy i mocniejszy zapach Corylopsis'u świadczył o odlocie tych upudrowanych aniołków.
Nadeszły właśnie księżniczki Hohenschuhe, przybyłe z Wiednia wraz z ojczymem, główno – komenderującym wojskami, do Krakowa…
Z Wiednia do Krakowa!
Biedne księżniczki Hohenschuhe musiały się nudzić śmiertelnie. Wątpię, czy nawet serdeczna przyjaźń Mizi i Elzi zdołała osłodzić im pobyt w małej mieścinie.
Bądź-co-bądz, ja zostałem poinformowany bardzo niedokładnie co do owej Władzi i „znaku zapytania,” a obok mnie zrobiły się dwa puste miejsca.
Niedługo jednak byłem osamotniony. Z tłumu kobiet i mężczyzn, cisnących się dokoła księżniczek, wydostały się dwie postacie kobiece i skierowały ku mnie.
Były to te same dwie damy, które niedawno tak niefortunnie zaprezentowały się moim oczom pod olśniewającym blaskiem
Matka szła naprzód, podnosząc śmiesznie końcami atłasowych bordo pantofli brzeg – sukni. Zbliżywszy się do próżnych krzeseł, wyjęła z za paska inkrustowaną lornetkę i, przyjrzawszy się uważnie pustym miejscom, zawołała na córkę:
– Władzia! plaçons nous ici!
Panna zbliżyła się wolno i automatycznie zajęła miejsce bliższe mnie, tak, że, siadając, dotknęła mnie swym spiczastym łokciem.
– Pardon, monsieur!–wyszepnęła, spoglądając na mnie dziwnie lękliwie.
Przekonałem się wtedy o dwóch rzeczach: Najprzód, źe to właśnie moja sąsiadka nazywa się Władzia i nosi śmieszne przezwisko „znaku zapytania,”–a potem, że właśnie tak zwany „znak zapytania” ma przepyszne oczy.
Były to dwa wielkie, czarne dyamenty, oprawne w nadzwyczajnej długości rzęsy. Nieokreślony smutek i tęsknota płynęły z tych źrenic, zawsze prawie w ziemię wpatrzonych. Ogromne, wspaniałe te oczy, osadzone głęboko, raziły prawie w porównaniu z nieregularnością rysów, szerokością ust i wychudzeniem całej postaci.
Oczy te powinny należeć do doskonałej piękności–tak były doskonale piękne i pod względem formy i pod względem wyrazu.
Były to dwie przepaście – smutku i cichej, zrezygnowanej boleści… Zajęły mnie i zastanowiły one…
Zacząłem śledzić uważniej moją sąsiadkę. Ze nazwano ją „znakiem zapytania,” nie dziwiłem się wcale. Gdy siedziała tak na brzegu krzesła, wyciągając chude kolana i trzymając się pochyło, rzeczywiście formowała ten znak pisarski, nadużywany przez jednego z więcej znanych felietonistów.
Osoba, która ją tak nazwała, musiała być złośliwą, ale i dowcipną zarazem.
Rzeczywiście, trudno było dobrać lepszego miana na określenie tak pochyło trzymającej się kobiety.
"Wszyscy obecni w salonie byli zajęci świeżo przybyłemi. Panienki cisnęły się do księżniczek z oznakami egzaltowanej i obłudnej przyjaźni, nawet starsze matrony okazywały zbyt wiele uprzejmości, niemal poniżającej, względem tych dwu drobnych o wydatnych biustach Niemek, które, mrużąc impertynencko oczy, przybierały ton i miny cesarzowej podczas recepcyi w Burgu.
Ja nie śpieszyłem się wcale ze złożeniem hołdu tym księżniczkom „z krwi,” jak o nich mówiono.
W kobiecie imponuje mi tylko albo nadzwyczajna uroda, albo piękność duchowa, przeświecająca odrazu w spojrzeniu niewieściem.
Księżniczki nie zachwycały urodą, choć mówiono o nich, że są ravissantes a oczy ich mdłe, niewyraźne, mówiły tylko o Praterfestach i dworskich balach.
Wolałem więc pozostać na mojem krzesełku i obserwować pannę Władzię, której oczy zajęły i zastanowiły mnie odrazu.
Zresztą miałem tu mało znajomych.
Przybywszy ze wsi do Krakowa „na karnawał,” dla zadowolenia jedynie mej matki, która w swej troskliwości wyobrażała sobie, że się nudzę w czterech ścianach mej pustelni, wlokłem swą taczkę karnawałową, zmieniając frak na tużurek, tużurek na frak, stosownie do okoliczności.
Znajomości nie zawierałem chętnie. Mam to coś w naturze, które czyni mnie sztywnym wobec osób nieznanych; jestem, przyznaję, bardzo drażliwym na punkcie podawania ręki i wymiany mniej banalnych myśli. Wolałem więc ograniczyć się na kółku dobrych przyjaciół mej matki i bywać tylko w tych domach, w których bywać niejako byłem zmuszony.
Zresztą i z tych wieczorów, rautów, obiadów wychodziłem tak, jak ten Jean, qui s'en alla, comme il etait venu" – nigdy niepodrażniony nawet w swej ciekawości, nie czując nic dla tych ludzi, z którymi spędziłem kilka godzin–ani sympatyi, ani antypatyi, ani uwielbienia, ani pogardy. Kobiety były piękne, strojne, pachnące, szeleszczące jedwabiem i dowcipem, ale przeciw tego rodzaju pokusom byłem dostatecznie opancerzony…
W sąsiedniej wiosce, niemal tylko o miedzę, z okien gotyckiego pałacyku wyglądała śliczna rumiana dziewczynka, a oczy jej wielkie, piwne, o złotawych blaskach, biegły z tęsknotą w stronę Krakowa…
Dziewczynkę tę kochałem.
Oto był mój pancerz.
Gdyby Władzia była piękną, nie obserwowałbym ją z taką uwagą; ale „znak zapytania” był brzydki, – tylko jakiś smutek, coś nieokreślonego pociągało mnie ku niej.
Postanowiłem poznać ją bliżej. Tymczasem matka nie próżnowała.
Usiadłszy na krzesełku, ułożyła fałdy aksamitnego trenu, kryjąc starannie jakąś żółtą plamę, świecącą się na ciemnej czerwieni aksamitu. Potem obejrzała toaletę córki, poprawiła niektóre listki aksamitnych kwiatów, obniżyła iluzyę, okrywającą jej wychudły biust, i zaczęła lornetować przechodzących.
Właśnie nadciągały księżniczki, otoczone dokoła tłumem..przyjaciółek." Szły wolno, powiewając wspaniałemi toaletami z różowej iluzyi i wysuwając naprzód strojne w kwiaty gorsy.
Za ich nadejściem matka Władzi porwała się z krzesła,–a uśmiechając się dziwacznie, posunęła się ku Niemkom z całym arsenałem komplimentów i oświadczeń przyjaznych.
Władzia, pociągnięta przez matkę, postąpiła także kilka kroków w kierunku księżniczek, ale nie wymówiła ani jednego słowa, nie wyciągnęła nawet ręki. Oczy trzymała wlepione w ziemię; rzecby można, źe poniżająca uprzejmość matki sprawiła jej przykrość.
Podobała mi się ta niema protestacya przeciwko zachowaniu się całego tłumu i uczułem dla Władzi coś nakształt szacunku.
Tymczasem do uszu moich doleciały następujące słowa, wyrzeczone ironicznym męzkim głosem:
– La comtesse Skierka zdaje się być en inlimite z księżniczkami…
– Przynajmniej ma szczere chęci ku temu–odparł drugi głosik, w którym poznałem srebrne tony hrabianki Elzi.
Władzia stała tuż przy mnie; widziałem, jak drgnęła pod wpływem tych słów, jak głowa jej pochyliła się jeszcze niżej na piersi.
Widocznie "la comtesse Skierka" była matką „znaku zapytania.”
Dziwni byli ci ludzie, zgromadzeni w tym salonie. Nadawali wszystkim przezwiska!
Przez chwilę miałem ochotę zapytać, jakiem mianem mnie ochrzczono.
Ale przypomniałem sobie, że mnie koledzy szkolni przezwali niegdyś „dyabełkiem.”
Wystarczała mi ta jedna nazwa i dlatego nie zainterpelowałem hrabianki Elzi o nową perłę jej dowcipu, mającą jako oprawę moją mizerną osobistość.
Hrabina i Władzia wróciły na swoje miejsca. Księżniczki pociągnęły dalej, jak dwie komety, wlokące za sobą wspaniałą miotłę! ach, pardon!… ogon, czy tren, złożony z osobników samej śmietanki krakowskiego towarzystwa. Hrabina była widocznie wzburzona „nietaktownem” postąpieniem Władzi.
Zaczęła więc upominać ją półgłosem:
– Już cię sermonowałam tyle razy, ażebyś dla księżniczki była uprzejmą. Ale ty perzistujesz w uporze. Par quelle raison?
Władzia milczała, tylko ręce jej nerwowo ściskały biały atłasowy wachlarz, przy którym wisiał mały karnecik z kości słoniowej do zapisywania tańców.
Milczenie córki zniecierpliwiło hrabinę – zaczęła się stopniowo unosić.
stanowiłem użyć go za pośrednika w przedstawieniu mnie hrabinie i jej córce.
Szybko więc powstałem i oczami wskazałem Leonowi obie damy. On z początku zdawał się nie rozumieć i spojrzał na mnie ze zdziwieniem, prędko przecież opamiętał się i dopełnił formalności, wymieniając moje nazwisko z pretensyą mistrza ceremonii.
Hrabina spojrzała na mnie badawczo i z pewnego rodzaju zdziwieniem – nie zauważyła mnie do tej chwili.
Nic dziwnego! Byłem tak małego wzrostu, a przedewszystkiem kryłem się w cieniu wielkiego figusa, nie chcąc przeszkadzać w poufałej rozmowie matki z córką.
Ta ostatnia przecież nie okazała żadnego zdziwienia,–tylko podniósłszy swe lekką siną barwą przysłonięte powieki, spojrzała na mnie z jakimś lękliwym i smutnym wyrazem.
Było to drugie spojrzenie tego wieczoru, jakie z jej oczów spoczęło na mnie, a było tak rzewne, tak pełne jakiejś tajonej boleści, że uczułem dla tej biednej dziewczyny wielką, niezmierną sympatyę.
Skłoniłem się przed nią, prosząc ją do tańca. Lekki rumieniec oblał jej bladą twarz, powstała powoli i bez najmniejszego wdzięku położyła rękę na mojem ramieniu. Objąwszy jej kibić, zdziwiłem się, że była tak szczupłą. Czułem tylko fiżbiny, stalki i inne mordercze narzędzia, pokryte i zamaskowane białą tkaniną.
Serenada hiszpańska w rytmie walca kołysała kilkanaście par, obracających się pośrodku salonu. Czarne fraki i różnobarwne tkaniny mieszały się razem, łączyły i znów rozbiegały.
Zdawało się, że promień słoneczny rozkłada się na barwy tęczowe. Cała gama kolorów mieniła się pod dźwiękami melodyj Metry – melodyj szlachetnie, porywająco namiętnych…
Nawet Niemki walcowały z temperamentem, a starszej księżniczce krwi błyszczały oczy…
Hiszpania, kastaniety, toreadorzy!…. to zdoła i Niemkę rozruszać…
Ale moja tancerka obracała się jak automat w moich ramionach, blada jej twarz pobladła jeszcze bardziej, a oczy uparcie spuszczone zdawały się nie widzieć ożywienia, jakie panowało w sali. Tańczyła w dodatku źle, myliła się w tempie i pochylała się w tańcu gorzej jeszcze jak zwykle. Obracając się, dostrzegłem wyraz szyderczy na niektórych twarzach, śmiech przyciszony doleciał mych uszu.
Widocznie wyśmiewano moją tancerkę, a w dodatku i mnie z nią razem.
Nie jestem zarozumiałym i nie mam najmniejszej dozy próżności – ale przykro mi było za tę biedną dziewczynę, wystawioną na pośmiewisko i obmowę całego towarzystwa.
Szybko doprowadziłem ją do miejsca i chciałem posadzić na krzesełku, ale ona przez chwilę opierała się na mojem ramieniu silniej, a dłoń jej mimowoli ściskała kurczowo moją rękę.
Spojrzałem na nią. Była trupio bladą i oddychała z trudnością.
– Pani jesteś cierpiącą?–zapytałem.
– Nic… nic… zawrót głowy… to przeminie–wyszeptała.
Puściła moją rękę i usiadła obok matki. Ja zaś cofnąłem się trochę w głąb sali, aby pozostawić wolne pole innym tancerzom, gdyby ci chcieli Władzię wprowadzić w taneczne koło.
Lecz nikt się nie zjawiał.
Hrabina Skierka siedziała odosobniona, trzymając ciągle lornetkę przy oczach, lub atakując kogoś z przechodzących.
Wszyscy zaczepieni przemawiali słów parę i śpieszyli dalej, nie zwracając najmniejszej uwagi na Władzię.
Ona siedziała znów martwa i nieruchoma, nie patrząc na tłum tańczących. Wtedy dopiero dostrzegłem, jak barbarzyńsko prawie była ściśniętą gorsetem. Była odrażająco cienką w pasie, co ją nie upiększało bynajmniej. Musiała znosić istne tortury. Hrabina Skierka co chwila poprawiała coś w toalecie córki. Robiła mi wrażenie starej żydówki siedzącej na stopniach, prowadzących do sklepiku, w którym się mieszczą jej towary.
Ale kupujący, a przynajmniej targujący, nie zjawiał się wcale.
Dokoła tańczyły wszystkie młode, a nawet niemłode kobiety. Dziewczęta niektóre, pozbywszy się pensyonarskiej sztywności, oddawały się całą duszą zabawie; mężatki kokietowały tańcem, uśmiechając się zalotnie.
Jedna Władzia była nieruchomą, smutną, zapomnianą…
Powoli przycichła hiszpańska serenada, pary rozłączyły się i środek sali opróżnił się… w mgnieniu oka.
Ktoś potrącił przyjacielsko moje ramię.
Był to Leon.
Ujął mnie pod rękę i wprowadził do drugiego pokoju, stanowiącego zarazem tak zwany „mały salon” pani domu.
Mnóstwo chińszczyzny i laki przepełniało tę bonbonierkę, obciągniętą całą chińską materyą w dziwaczne zygzaki.
Komicznie powykrzywiani Chińczycy siedzieli na małych etażerkach z powagą członków krajowego wydziału podczas wakacyj.
– Cóż? tańczyłeś ze „znakiem zapytania?” – przemówił Leon, potrącając jednego z Chińczyków i przymuszając gotem samem do kiwania głową – ładnie tańczy… ucho ma nadzwyczajne.
– Tańczy źle, ale to mnie nie dziwi bynajmniej–odparłem;–tak mało kobiet tańczy dobrze, a szczególniej walca.
Leon spojrzał na mnie ironicznie.
– Bronisz ją? – zawołał – czyś się czasem nie rozamuraszował w hrabiance Skierce?
Uśmiechnąłem się mimowoli.
– Cóż za myśl! Wiesz przecież, że jestem już prawie po słowie… Tylko ta dziewczyna wydała mi się bardzo smutną i nieszczęśliwą. Zresztą, jest tak opuszczoną i prawie ignorowaną w całem towarzystwie.
– Tra ra ra! –przerwał mi mój kolega – trudno, ażebyśmy dla niej zapominali drugich. Obie z matką są to prawdziwie wstrętne kreatury, narzucają się wszystkim, wszędzie włażą, proszone czy nieproszone. Wierz mi: elles nous donnent sur les nerfs.
– Matka wydała mi się rzeczywiście niesympatyczną; ale córka, powtarzam ci, zrobiła na mnie miłe wrażenie–rzekłem, siadając na wielkiej i ważkiej sofeczce.
– Dziwny masz gust, mój drogi–zawołał Leon. –Dziewczyna chuda jak szkielet, brzydka, stara, a w dodatku biedna… oh! tak! biedna do śmieszności. Ellen'a pas un sou!
– Mało mnie to obchodzi – odparłem; – nie mam zamiaru dziedziczyć po niej spadku. Rzeczywiście jest brzydka i źle złożona, ale ma cudowne oczy, a w dodatku w oczach tych jest to coś, czego nie posiada ani Eliza, ani Misia, ani nawet księżniczka Hohenschuhe.
Leon roześmiał się serdecznie.
– A cóż jest w tych oczach, dites donet Może skarby Golkondy?…. powiedz! niech to wszystkim rozgłoszę. Wszyscy in gremio zgłosimy się do mamy hrabiny, prosząc o rękę jej uroczej córki. No, dalej, odkryj – że nam ten skarb… Cóż widzisz w tych oczach?
– Duszę! i to piękną duszę! – odparłem poważnie.
Wesołość Leona nie miała granic.
– Stylvoll, piramida!!–wołał, śmiejąc się.– Wieś dziwnie na ciebie wpływa, poszukiwaczu… dusz! Robisz się romantycznym, a to nie w modzie.
– Nie wiem, czy w modzie jest dawać kobietom dziwaczne i śmieszne przezwiska. Nazywacie matkę hrabiną Skierką, a córkę „znakiem zapytania.” To rzeczywiście nieromantyczne…
Leon zabrał się znów do dręczenia Chińczyka.
– Cóż chcesz, mój drogi; ainsi vale monde – wyrzekł po chwili; – hrabina Skierka jest rzeczywiście hrabiną, choć dużo byłoby o tem mówić. Ale nikt z nas nie myśli zaglądać do jej papierów. Nazywa się Zadolińska i spokrewnioną jest z kilkoma staremi rodami.
Śmieszność, jaka ją otacza, ściąga na siebie swym brakiem taktu i konieczną chęcią wydania nieszczęśliwej córki za mąż. Już lat osiem włóczy ją po balach, stroi za pożyczane pieniądze, zachwala jak towar na sprzedaż i umiera ze złości, widząc, jak wszystkie jej zabiegi pełzną na niczem. Władzia nie ma szczęścia, nie podoba się nikomu… nikt z nią nie tańczy. Jest zawsze, jak mówią trywialnie: na koszu. Podobno, gdy wrócą do domu, mają się odbywać przykre sceny pomiędzy matką i córką. Hrabina wymawia córce jej niepowodzenie i brak szczęścia, a Władka zalewa się gorzkiemi łzami. Ale cóż chcesz, mój drogi, na drugi dzień zjawiają się znów na jakimś raucie lub balu po to tylko, aby doznawać nowych upokorzeń.
Nie odpowiedziałem nic.
Zastanawiałem się nad przykrą dolą tej biednej, widocznie chorowitej dziewczyny, włóczonej z balu na bal i obnoszącej swą bladą, smutną twarz wśród niechętnych i drwiących z niej ludzi.
Z sali balowej dobiegły tony pobudki do kadryla.
– Ach! kadryl! – zawołał Leon, porywając się nagle. – Misia czeka!
Za chwilę go nie było.
Chińczyk tylko kiwał poważnie głową, jakby się dziwił temu, co przed chwilą Leon powiedział.
Salonik był pusty.
Gwar zabawy dolatywał tu przez ciężkie zasłony, kadryl formował się powoli – wreszcie rozpoczęła się pierwsza figura.
Ja tymczasem mimowoli myślą wracałem do hrabiny i jej córki. Były to widocznie pracowite próżniaczki, ot poprostu żebraczki salonowe, jakich pełno jest w naszych towarzystwach. Ze matka godziła się na to życie smutne a tak upokarzające, nic dziwnego… Spojrzawszy na nią, łatwo można było zrozumieć nizkie i brzydkie instynkta tej kobie ty; ale córka, mająca tyle wyrazu szlachetnego w swych wielkich czarnych oczach!?
Powstałem i zbliżyłem się ku sali balowej; kadryl łamał dwie linie tancerzy, łącząc je w malowniczych zwrotach. Poszukiwałem między tańczącymi białej iluzyi i bratków – napróżno! hrabianka nie tańczyła. Widocznie ciągle zajmowała swoje krzesełko.
Posunąłem się popod ścianami. Rzeczywiście, Władzia siedziała obok matki, przesuwając w ręku swój karnecik balowy. Widocznie hrabina znów „sermonowała” córkę i wyrzucała jej brak szczęścia, bo oczy Władzi, wbrew zwyczajowi niewlepione w ziemię, spoglądały w dal z wyrazem nieukrywanego cierpienia.
Matka tymczasem mówiła wiele i szybko, nie odejmując wszakże od oczów tradycyjnej lornetki. Postanowiłem uwolnić biedną dziewczynę od tej przykrości, choćby tylko przez kilka godzin. Zbliżyłem się ku niej i, skłoniwszy jak można najwdzięczniej, prosiłem, „jeśli to jeszcze możebne,” o zaszczyt przetańczenia z nią mazura.
Władzia spojrzała na mnie nieufnie i ze zdziwieniem; matka natomiast szybko, może nawet zaszybko, odpowiedziała, że szczęściem Władzia ma jeszcze ten taniec do dyspozycyi.
Zająłem miejsce obok panny i starałem się zawiązać rozmowę.
Przyszło mi to z łatwością; hrabina Skierka, uszczęśliwiona, że wreszcie znalazł się ktoś, przed kim może wylać potoki swej wymowy, przyczem, powodowana manią wyszukania dla córki konkurenta, stała się nagle niezmiernie rozmowną, dowcipną i ujmującą.
Wszyscy zebrani w salonie byli Jej najbliżsi krewni," a panienki serdeczne Władzi przyjaciółki. Musiałem wysłuchać opisu pięknego letniego pałacyku, położonego w uroczej miejscowości w Karpatach, gdzie zwykły te panie udawać się z wiosną; dowiedziałem się, w jaki sposób Worth odpisuje swoim klientom i jak powinny być przystrojone damy, odbierające błogosławieństwo Ojca Świętego.
Ztąd dowiedziałem się, że hrabina Skierka pragnie uchodzić w oczach świeżo przybyłych za osobę majętną, a córkę swą wychowała za granicą, dbając o strój od Wortha i błogosławieństwo papieża.
Hrabina była skończoną blagierką, –ja zaś, choć jeszcze dość młody, miałem wyborny zmysł obserwacyjny i wiedziałem, co mam myśleć o tych opowieściach z „Tysiąca i jednej nocy.”
Zresztą, cale zachowanie się Władzi było dla mnie najlepszą pod tym względem wskazówką. W miarę opowiadania matki Władzia rumieniła się i bladła naprzemiany. Kilkakrotnie zaciskała kurczowo usta i przygryzała wargi aż do krwi.
Widocznem było, że ta cała komedya wiele ją kosztuje i radaby jej jaknajprędzej koniec położyć.
Nie brała udziału w rozmowie, odpowiadała mi monosylabami i unikała mego wzroku.
Widocznie szlachetniejsze w niej instynkta pragnęły protestować fałszywym blaskom, w jakie stroiła ją matka – ale konwenanse i szacunek dla matki nakazywały jej milczenie.
Ja umyślnie przedłużałem rozmowę. Słuchając bezczelnych kłamstw matki, studyowałem córkę i stawiałem dla tej ostatniej bardzo pomyślne mniemanie.
Wreszcie rozpoczął się mazur. Postarawszy się o vis-à-visy podałem rękę Władzi.
Ale dla mnie było to obojętne. Widziałem tylko w niej nieszczęśliwą i pognębioną istotę, a nie tancerkę, z której powinienem był być dumny.
Misia, Elzia, a nawet księżniczki, śmiały się z poza wachlarzy, gdy nas dojrzały w przelocie; ja zaś podwajałem moją galanteryę względem hrabianki, chcąc jej wynagrodzić szyderstwo ogółu.
W pauzie, gdy inne pary tworzyły jakąś dziwaczną figurę, zapytałem Władzię, czy lubi taniec.
– Nie cierpię!–odparła bez wahania.
– Dlaczego więc pani tańczysz?–badałem, nieprzygotowany na tego rodzaju odpowiedź.
– Ach, mój Boże!–odrzekła ze smutnym uśmiechem–dziwne pytanie mi pan zadajesz. Tańczę, bo wszystkie panny, w tym salonie będące, uważają za szczyt szczęścia kręcić się bez wytchnienia. Nie można chcieć stanowić wyjątku w regule. Zresztą, ja tańczę bardzo mało, jak to pan musiałeś zauważyć.
– Przyznam się pani, że siedziałem w przyległym salonie – rzekłem, nie chcąc upokarzać ją zbytecznie przyznaniem zauważenia jej opuszczenia, w jakiem ją pozostawiano.
Ale ona podjęła znów tę kwestye z wielką prostotą:
– Tak! tak! tańczę bardzo mało, zresztą tańczę tak źle… Nie dziwię się, że mnie unikają. Zła tancerka nie pociąga nikogo. Widocznie pan niedawno przybyłeś, skoro nie wahasz się wziąć mnie do mazura…
– Oh, pani!–wybełkotałem, nie wiedząc sam, co mam na to odpowiedzieć.
– Albo zrobiłeś to pan z litości–ciągnęła dalej:–zauważyłeś pan starą pannę, siedzącą samotnie przy mamie, i zlitowałeś się nade mną…
Do tej chwili mówiła czystą polszczyzną, nie mieszając francuzkich słówek. Miało to dla mnie wdzięk nieporównany. Nagle uśmiechnęła się i wyszeptała:
– Meret de robole!
Czułem, że powinienem coś odpowiedzieć.
– Postępujesz pani wręcz przeciwnie jak wszystkie kobiety–wyrzekłem wreszcie:–one ujmują sobie lat, pani dodajesz je, nazywając się starą panną!
– Bo jestem nią–odparła:–mam już dwadzieścia pięć lat; a że mam w domu wyborne lusterko, więc nie ulegam rzeczywiście manii, na którą cierpią inne kobiety w moim wieku. Ach! złudzenie, kłamstwa!… jakież to smutne i przykre. To poprostu ból sprawia.
Zrozumiałem ją doskonale; mówiąc w ten sposób, chciała mi dać poznać, że nie solidaryzuje się z matką w tej całój wystawie blagierskiej, jaką koło niej urządzano.
– Cieszy mnie – zawołałem, – że i pani nie znosisz blichtru, kłamstwa, blagi. Poznałem odrazu, że pani musisz być uosobioną szczerością.
– Jakim sposobem?
– Patrząc w pani oczy!
– W moje oczy? I cóż tam w nich jest, na Boga?
– Przedewszystkiem… prawda, a potom, potom,.. smutek i cierpienie…
Było to trochę zaśmiało, jak na pierwszą znajomość; obawiałem się, że ją to rozgniewa.
– Ach, Boże!–wyrzekła po chwili – może pan odgadłeś poczęści. A zresztą, sprawię sobie ciemne okulary, skoro oczy moje są tak niedyskretne i mówią więcej, aniżeli ja sama wypowiedzieć pragnę…
– O, nie czyń pani tego!–zawołałem żywo.– Kryjąc swe oczy za ciemną zasłoną, wyrządzisz krzywdę sobie, a przedewszystkiem swym bliźnim. Oczy pani są tak niezwykle piękne…
Urwałem nagle, czując całą banalność tych słów. Zły byłem na siebie, a gniew ten powiększył się jeszcze pod wpływem postępowania mej tancerki.
Spochmurniała nagle, brwi jej zsunęły się, a ręce zaciskały kurczowo rękojeść wachlarza. Widocznie słowa moje sprawiły jej przykrość wielką, bo nerwowy, bolesny uśmiech wykrzywił chwilowo jej usta.
W uśmiechu tym było całe morze goryczy, goryczy, jaką odczuwa kobieta, obdarzona niepospolitym umysłem i piękną stroną duchową, wobec zwykłych, trywialnych komplimentów, jakiemi przyzwyczailiśmy się obdarzać salonowe gąski, spowite w gazy, tarlatany i całe sztuczki atłasowych wstążek.
Chciałem poprawić swą opinię w oczach tej dziewczyny. Była tak niepodobną do salonowych manekinów, jakie nas otaczały a które noszą nazwy "panien na wydaniu"– że pragnąłem szczerze, aby nie miała o mnie zbyt złego wyobrażenia.
Milczałem chwilę, nie wiedząc, z jakiego punktu rozpocząć rozmowę, mimowoli błądząc oczami po szczegółach jej toalety; wzrok mój zatrzymał się na wspaniałym pęku aksamitnych bratków, ciemniejących wśród fal iluzyi.
– Smutne to kwiaty – wyrzekłem wreszcie, pragnąc przemówić cokolwiek,– smutne, ciemne, a przecież piękne myślą, jaką mieszczą w sobie.
Panna Władysława podniosła głowę.
– Czy podoba się panu ten bukiet? – zapytała żywo.
– Nad wyraz! – odparłem – łudzące; można sądzić, że przed chwilą zerwane… tak natura wybornie naśladowana. Zapewne to wyrób paryzki?
– O, nie!–zawołała dziewczyna – to ja sama robiłam te kwiaty. Jestem zanbogą, aby z Paryża sprowadzać stroje!
Mówiła szybko, podkreślając słówko „uboga.”
Widocznie lękała się, abym nie został wprowadzony w błąd opowieściami hrabiny i nie zapragnął wystąpić jako… konkurent do jej fikcyjnego posagu.
Zrozumiałem ją doskonale.
Pragnąłem więc zręcznym zwrotem dać jej poznać, że jestem wtajemniczony w istotny stan rzeczy, – gdy wezwano nas z kolei do zakreślenia jakiejś dziwacznej i śmiesznej figury mazurowej.
Po skończeniu mazura wezwano nas na kolacyę. Wszyscy przyjęli to wezwanie z widocznym zadowoleniem.
W domu tym trzymano się jeszcze tak zwanej „starej mody;” męczono tańcem, ale i pokrzepiano siły. Dobra ta „moda” wychodzi coraz więcej z użycia. Pięknie zastawione stoły, błyszczące srebrem, kwiatami, piramidami cukrów, owoców, z dwoma rzędami wysokich, równo ustawionych krzeseł, znikają z powierzchni naszój kuli!….