- W empik go
Farbowana blondynka - ebook
Farbowana blondynka - ebook
Lekka lektura, idealna na wieczorny relaks!
Trzydziestoletnia Tamara, mądra, ambitna, pomysłowa, zaradna, pochodzi z małej miejscowości. Kobieta od zawsze miała wielkie plany względem siebie dlatego wyjeżdża do dużego miasta studiować. Tam w końcu zdobywa wymarzoną pracę, realizując swoje marzenia.
Jej pierwsze sukcesy w pracy zbiegają się w czasie ze świadomą i dość znaczącą zmianą wizerunku. Rodzi się w niej przeświadczenie, że wygląd jest furtką do osiągnięcia wszelkich zamierzeń.
Tamara uważana za twardą, stanowczą, pewną siebie osobę okazuje się kruchą istotą, która tak jak każda kobieta potrzebuje ciepła drugiej osoby. Coraz bardziej orientuje się, że praca to nie wszystko. Jej przyjaciółki odnajdują wymarzoną drugą połówkę, jednak na jej drodze nikt taki nie staje. Czy Tamara będzie w końcu szczęśliwa?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67330-07-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZYLI PLACUSZKI ZIEMNIACZANE, SZWAGIER I PRZEGNIŁA RYNNA.
Tamara zatrzymała się przy niewielkim, przydrożnym sklepiku. „Delikatesy’24” - brzmiał dumnie, a jednocześnie groteskowo napis na szyldzie nad drzwiami. Wnętrze sklepiku zagracone było do granic możliwości – właścicielka najwyraźniej chciała dogodzić jak największej liczbie klientów. Tamara kiedyś lubiła takie sklepiki, teraz nie cierpiała ich wręcz chorobliwie. Kojarzyły się jej z małomiasteczkową bylejekością. Ale cóż – nie zdążyła niczego kupić przed pracą i teraz musiała, chcąc nie chcąc – skorzystać z oferty „Delikatesów’24”.
- Tusia! - radośnie wykrzyknęła na widok Tamary ekspedientka i właścicielka „interesu” we własnej osobie, niejaka Elżbieta Hołdyś.
Dziewczyna chodziła z Tamarą do liceum i nawet nieźle się z sobą dogadywały – dziś jednak niekoniecznie było im po drodze. Wiedziała o tym Tamara, ale Elżbieta najwyraźniej nie. Dzieliło je teraz nie tylko te kilkanaście kilometrów i kilka lat przerwy w kontaktach, ale głównie treść, jaką obie wypełniły sobie ten czas. Tamara szła z prądem, rozwijała się, zmieniała wyłącznie na lepsze - Ela natomiast była dokładnie taka sama za każdym razem, gdy ją spotykała przy okazji wizyt w domu. Zawsze miała identyczną fryzurę, ten sam cień na powiekach i różowy, do połowy obskubany lakier na paznokciach. Ekspedientka należała widocznie do tego gatunku kobiet, u których potrzeba dbania o siebie wynikała bardziej z poczucia obowiązku, niż z poczucia estetyki. Tamara znała takie babki, a sztandarowym przykładem podobnego podejścia do sprawy była jej własna siostra. Po rutynowej, porannej toalecie wiła sobie nad czołem coś na kształt koka, który swój renesans świętował w końcu lat dziewięćdziesiątych. Następnie, za pomocą palca nanosiła na powieki nieśmiertelny, błękitny cień. - Żeby potem nie było, że o siebie nie dbam – mawiała przy tym, dając do zrozumienia swojemu mężowi, że to dla niego tak się trudzi każdego poranka.
- Witaj Elu – Tamara odpowiedziała z roztargnieniem w głosie. - Czy masz może takie…
- Boże, jak ja cię dawno nie widziałam, Tuśka!
Elżbieta przerwała jej obcesowo – i – co gorsza, rzuciła się do uścisków. Tego właśnie Tamara nie lubiła najbardziej: niepotrzebnych czułości od dawno nieaktualnych koleżanek, dalekich krewnych i przyszywanych ciotek. Ale niestety, w jej rodzinnym miasteczku każdy napotkany człowiek plasował się w którejś z tych kategorii…
I to imię… wstrętne… dawno zapomniane, przerobione z prawowiernej Tamary, jakby miejscowym przez usta nie mogło przejść cokolwiek bardziej oryginalnego ponad oklepane, od pokoleń czerpane z litanii do wszystkich świętych inspiracje.
- Pięknie wyglądasz… tak wiesz… z klasą! - Ela obdarzyła Tamarę prymitywnym, choć szczerym w brzmieniu komplementem.
- Dziękuję – Tamara nie odwdzięczyła się jej tym samym. - Trochę się śpieszę – dodała prędko. - Wpadłam tylko po czekoladki… mogą być z likierem, na przykład orzechowym. Dwa pudełka.
Elżbieta najwidoczniej nie odważyła się ciągnąć tej pogawędki. Podeszła do półki ze słodyczami i sięgnęła dokładnie po takie czekoladki, jakich chciała Tamara. Ta zaś nawet przez moment miała ochotę pochwalić zaopatrzenie sklepiku, jednak w obawie przed kolejnymi, niechcianymi atakami czułości – wolała milczeć.
Czekoladki potrzebne były Tamarze na upominek dla matki. Symboliczny podwójnie – jako drobiazg, który się zwyczajowo wręcza wybierając się w gości, i jako symbol wielkomiejskiej kariery młodszej córki. Czekolada – to właśnie była branża, w której Tamara wdrapała się najwyżej jak mogła. Ale to nie było jej ostatnie słowo…
C z e k o l a d a… Smakowy fenomen. Słowo kojarzące się z czymś słodko-aromatycznie-aksamitnym, błogo rozpływającym się w ustach, spawającym radość nie tylko zmysłowi smaku – ale także wszystkim pozostałym. Już samo wypowiadanie wyrazu czekolada zmuszało do układania języka względem podniebienia w sposób niemal identyczny z procesem delektowania się kosteczką tego nieporównywalnego z niczym przysmaku…
Tamara uwielbiała czekoladę odkąd sięga pamięcią. Znała wszystkie rodzaje i smaki czekoladowych tabliczek dostępnych w sprzedaży. Po smaku czekolady była w stanie odgadnąć nazwę jej producenta – nie przypuszczała jednak, że jej przyszłe życie będzie ściśle związane z tym brunatnym klejnotem na rynku słodkości. Wszystko jednak sprawił przypadek, a raczej… Jak sama to kiedyś na własny użytek nazwała: przypadek ukierunkowany zamiłowaniem. Otóż, zaledwie kilka tygodni po obronie licencjatu na kierunku Marketing i Komunikacja Rynkowa, Tamara wygrała pewien znamienny i bardzo dla niej owocny w skutkach konkurs: wysłała na podany adres trzy opakowania po czekoladzie mlecznej „Mlećka” firmy „Choco’coco” z osobiście ułożonym sloganem reklamowym i zajęła pierwsze miejsce. Nagrodą w konkursie był stutabkliczkowy karton „Mlećki” oraz wycieczka po fabryce wytwarzającej owo cudo – od hali produkcyjnej, po najwyższe struktury handlowe. Tam też, przy okazji zwiedzania działu marketingu Tamara zabłysnęła adekwatną wiedzą, a nawet „pewną oryginalnością spojrzenia na istotę rzeczy” - jak określił to pan, który miał za zadanie opiekować się Tamarą podczas wycieczki.
Wygrana w tym konkursie pozwoliła Tamarze zacząć snuć marzenia w związku z pracą w podobnej branży, a najchętniej w tejże fabryce czekolady właśnie. I tak też się stało, choć na samym początku nie było jej zbyt… słodko. Tamara bowiem aplikowała od razu na dosyć konkretne” stanowisko, niestety, przegrała z konkurencją. Zdaniem Tamary „konkurencja” nie miała niczego ponad to, czym dysponowała ona, no, może poza bujnymi, długimi włosami, talią osy, wydatnym biustem i figlarnym spojrzeniem szmaragdowych oczu. Te zaś, według niej nie stanowiły przymiotów koniecznych do rzetelnego wykonywania pracy… Niestety, z czasem musiała zweryfikować ten pogląd w myśl zasady, która jak się okazało dotyczyła nie tylko produktów wytwarzanych w tej firmie, a mianowicie, że dopiero odpowiednie opakowanie skłania do sięgnięcia po jego zawartość. I dopiero wówczas (!) gdy jej sylwetka zaczęła wyraźnie zaprzeczać zamiłowaniu do wyrobów czekoladowych, a kolor włosów przybrał barwę, obiegowo uznaną za wskaźnik raczej niskiego IQ – została przyjęta do tej pracy.
- Cześć, mamuś! - wykrzyknęła Tamara, jakby trochę zaskoczona widokiem stającej w drzwiach rodzinnego domu kobiety.
Myśli i wspomnienia zdominowały na tyle jej uwagę, że całą drogę od sklepiku aż po naciśnięcie dzwonka przebyła całkiem automatycznie. Automatycznie też ucałowała matkę w oba policzki i wetknęła jej za pazuchę jedno pudełko czekoladek (drugie było dla siostry) - ta natomiast włożyła całe mnóstwo matczynego uczucia w oddanie powściągliwego, ledwie wyczuwalnego uścisku.
- Witaj, Tamarko. Wchodź prędko, czekamy na ciebie z kolacją!
Pani Irena wprowadziła córkę do przedpokoju, odebrała od niej płaszcz i niewielki neseser.
- Nie zostaniesz na dłużej, prawda? – raczej stwierdziła niż spytała, zatrzymując wzrok na mizernym bagażu córki.
- Nie, mamuś, zapracowana jestem ostatnio, nie mogę, choćbym chciała.
Matka od lat przy okazji nieczęstych wizyt Tamary pytała w ten sam sposób, ta zaś za każdym razem odpowiadała podobnie, jednak to jej „choćbym chciała” było z czasem coraz mniej szczere. Bo Tamara nie chciała. Im bardziej wgryzała się w wielkomiejskie życie i wszystko co z nim w pakiecie (odpowiednie warunki mieszkaniowe, całkiem inni znajomi, inny sposób spędzania wolnego czasu) – tym bardziej nie chciało jej się wracać do tej nudnej, prowincjonalnej przeszłości. Klockowatej „willi” z warzywnym ogródkiem, łaciatym kundlem wyczekującym nie wiadomo czego u furtki, wiecznie czymś zatroskaną matką, starszą siostrą i jej dramatycznie przaśnym żywotem…
- No, wchodźże, Tamarka – ponagliła matka. - Gosia już pewnie placuszki ziemniaczane na talerze nakłada.
No właśnie, placuszki – westchnęła Tamara w duchu. - Dla mamy czas najwyraźniej stanął w miejscu. Dla niej, ale i dla większości mieszkańców tego miasta. Owszem, Tamara kiedyś jadała „placuszki ziemniaczane”, pijała domowe kompoty, oglądała seriale i czytała tanią kolorową prasę.
Dla mamy najwyraźniej niepojęte było istnienie innego świata, gdzie nie tylko inna była przestrzeń, ale też inny był czas - znacznie szybszy i o wiele bardziej bezwzględny. A w takiej czasoprzestrzeni nie było miejsca dla stojących w miejscu, dla biernych ani spolegliwych. Owszem, Wielkie Miasto tolerowało takie jednostki ale wyłącznie w wydaniu emeryckim i to z najstarszego portfela. Byli to co prawda osobnicy nie mogący wnieść niczego pożytecznego do społeczeństwa, ale dzięki kompletnemu barakowi asertywności – nikomu nie wadzący. Ludzi młodych, nie mających w sobie ducha nowych czasów Wielkie Miasto przeżuwało i wypluwało. Skazywało na niebyt – „bytem” nazywała Tamara bowiem dobrobyt. A zatem, według jej wielkomiejskiej teorii istniały trzy formy życia: dobrobyt, niebyt i stabilizacjonizm. Ta ostatnia oznaczała, że jedynymi działaniami określonej grupy ludzi była dbałość o zachowanie dotychczasowego statusu. Do tej grupy zaliczała matkę, jej siostra Małgorzata natomiast była już niestety typową przedstawicielką kategorii niebytu…
- No! Witaj siostrula w skromnych rodzinnych progach – zawołała ta ostatnia, mocno zarumieniona od kulinarnych działań przy rozgrzanej kuchence.
- Dobry wieczór, Małgosiu – odparła Tamara. – Naprawdę, niepotrzebnie się tak fatygujesz, mówiłam mamie przez telefon, że to ja stawiam kolację.
- Ależ to żaden problem – uśmiechnęła się Gosia, najwyraźniej opacznie pojmując wypowiedź siostry. – Przecież do domu przyjechałaś, co nie? Należy ci się więc porządna domowa kolacja. Zresztą, kto to widział, żeby ot tak, bez przyczyny iść się do knajpy stołować.
- Mogłybyśmy zamówić coś do domu…
- No coś ty. U siebie możesz jeść te plastikowe kurczaki i frytki smażone na zjełczałym oleju, ale nie w porządnym domu.
- Myślę, że nawet w tutejszych restauracjach byłby jakiś wybór – podsumowała sarkastycznie Tamara.
− Ty wyboru w każdym razie nie masz – zaśmiała się Gosia. - Siadaj do wyżerki bez wyrzutów sumienia, w końcu nie często cię tu podejmujemy.
− Nie mów do niej jak do gościa, Tamara jest u siebie, póki co – wtrąciła matka.
− No właśnie, mamo. Może już pora by zrobić z tym porządek? Przepisać dom na Małgorzatę?
− Dom jest wasz, po połowie. A jak co coś w życiu nie wypali, dokąd wrócisz, jak nie do domu? Takie wielkie kariery w wielkim mieście na pstrym koniu jeżdżą.
− Dajcie spokój, jedzcie, dom nie zając – Gosia zaśmiała się rubasznie.
− A ja uważam dokładnie tak samo jak szwagierka – w drzwiach stanął Marek, mąż Gosi.
Sądząc po stroju i stanie jego rąk, właśnie skończył jakąś przydomową robotę.
− Weź się ogarnij i siadaj do kolacji – skrzywiła się Gosia. - Nie powinieneś łazić jak robol przy gościu.
− Tamara nie jest u nas żadnym gościem – powtórzyła pani Irena.
Tamara poczuła, że jak zawsze, przy okazji wizyt w domu nie obejdzie się bez irytacji. Od lat przekonywała matkę, żeby uporządkowała sprawy domu i przepisała go starszej siostrze. Zamierzała zrzec się swojej części, ale matka, póki co, nie chciała o tym słyszeć.
− Owszem, jestem gościem. I tak chcę się tutaj czuć. Ja tu nie wrócę, mamo. A nawet jeśli, czego zupełnie nie przewiduję, stać mnie będzie na własny dom. Poza tym on wcale nie jest nasz „po połowie”, bo nadal figuruje jako własność twoja i taty. Po połowie. Nie zapominaj, że po jego śmierci nikt jego statusu nie uaktualnił.
− Bo i po co? Kiedy ja umrę i tak cały majątek przejdzie na was, a wy się przecież nawzajem nie skrzywdzicie.
− Może tak, może nie – podsumował stojący w dalszym ciągu w drzwiach Marek. - Ale mnie się już niekoniecznie chce robić na cudzym. Bo wiesz, szwagierka, właśnie rynna przegniła i trzeba ją będzie wymienić. A teraz tyle co skończyłem bojler spawać, bo przeciekał…
− Marek! Idź się umyj i daj spokój! Wstyd mi tylko robisz – Gosia obruszyła się na małżonka.
− Jaki wstyd? Że mówię to, co i ty masz ochotę powiedzieć, ale nie masz odwagi? - burknął Marek w drodze do łazienki.
− Bo ja wyjdę! - zagroziła matka wstając od stołu.
Może lepiej by było, gdybym to ja wyszła - pomyślała z niechęcią Tamara. - Albo jeszcze lepiej, żebym tu wcale nie przyjeżdżała…
Wizyty Tamary w domu rodzinnym, mimo iż nieczęste, były uznane przez nią za bezwzględny obowiązek. Dziewczyna już na początku wielkomiejskiej kariery obiecała sobie, że będzie utrzymywała z rodziną regularny kontakt i nigdy go nie zaniecha. Nie podobało jej się bowiem podejście nowych koleżanek do własnych rodziców, którzy zostali gdzieś tam, podczas gdy ich córki popędziły w świat sięgać po to, czego z owych miejsc nawet „wzrok nie sięgał”. A potem przyszedł moment, że kontakty z rodzicielami stały się dla nich kulą u nogi, co wywołało u Tamary spory niesmak.
- Tata dzwonił, że mama złamała nogę. Przewróciła się, wyobraź sobie na prostej drodze – oznajmiła któregoś dnia Beata, koleżanka z pracy, w czasie gdy Tamara jeszcze siedziała na pierwszym piętrze. Muszę tam pojechać… Jakby się kurczę brat nie mógł wszystkim zająć, w końcu przepisali na niego cały dom…
- A gdzie on jest teraz, ten twój brat? - spytała Tamara.
- Pojechali z bratową i z dziećmi w góry. Ale co to ma do rzeczy? Chyba taka darowizna do czegoś zobowiązuje, prawda?
Mniej więcej wówczas Tamara obiecała sobie, że będzie swoją mamę regularnie odwiedzała i w potrzebie nigdy nie odmówi jej pomocy. Beata nie była wyjątkiem. Inne koleżanki z równą niechęcią odnosiły się do swoich powinności wobec rodziców. Co prawda i ją dopadł w końcu chroniczny brak czasu, a gdy już zrobiło się go nieco więcej – zaczynały upominać się o siebie znacznie pilniejsze sprawy. W każdym razie, bez względu na wszystko inne - przynajmniej raz w roku, z okazji Święta Zmarłych Tamara pojawiała się w domu. I na cmentarzu, u ojca. Kiedyś bywała tu częściej, ale z czasem doszła do wniosku, że mama jest pod doskonałą, wręcz nadgorliwą opieką Gosi, a życzenia a okazji imienin czy urodzin któregoś z domowników można było złożyć przez telefon. Zresztą i mama i siostra obchodziły urodziny w listopadzie, więc prezenty spokojnie mogła im wręczyć pierwszego, siostrzeńców natomiast najbardziej interesował stosowny przelew na konto. Do świętowania urodzin szwagra Tamara się nie poczuwała, bo i właściwie z jakiej racji? On również nie wyrywał się do niej z życzeniami, więc wszystko było w jak najlepszym porządku.
- A co tam u Tomka i Krzysia? - Tamara uznała, że temat siostrzeńców pozwoli wszystkim na zmianę tematu. - Grzegorz się już chyba obronił, tak?
- Nie… Trochę mu nie poszło w tym roku… - odparła niechętnie Gosia, a Marek zawrócił z drogi do łazienki.
- Nie poszło mu, co? - spytał zaczepnie. - To on nie poszedł. Na dwa egzaminy! Zawalił rok i tyle, ale teraz to ja się wezmę za niego.
- Marek, idźże się umyj wreszcie bo wyglądasz jak nieboskie stworzenie. I zjedz placka, może ci się humor poprawi!
- Zaczekam jeszcze aż się Tamara zapyta o Krzyśka, bo możesz też mieć kłopot z odpowiedzią.
Marek ostentacyjnie założył ręce i oparł się o futrynę. Tamara pożałowała swojego pytania, ale teraz, wobec jego oczekiwań musiała pogrążyć się po raz drugi. Zastanawiała się jednak, co mógł z kolei zmalować młodszy z braci?
- Ale ja chyba wiem, co u Krzysztofa – Tamara uśmiechnęła się pozornie beztrosko. - Zdał maturę w maju. I to całkiem nieźle. Mama mówiła mi o tym przez telefon.
- Zdać, zdał – prychnął Marek i wyraźnie czekał na pytanie Tamary.
- To chyba wszystko u niego dobrze? - szwagierka z pewnym ociąganiem spełniła jego oczekiwanie.
- Jemu chodzi o to, że Krzyś postanowił nie iść na studia – wyręczyła go Gosia. - Tak jakby wszyscy dziś musieli być magistrami!
- Wszyscy nie, ale przynajmniej co drugi. Biorąc pod uwagę, że mam dwóch synów, choć jeden z nich powinien mieć olej w mózgownicy. I mgr przed nazwiskiem. Mnie się to nie udało, mojemu rodzeństwu się nie udało, a teraz warunki do nauki są takie, że… no po prostu grzech tym magistrem nie zostać!
- Nie mów hop, młodzi są, mają czas. Któryś z nich ci na pewno tego magistra zrobi. Choćby ze strachu…
- Tomek miałby to już za sobą, ale mu twoja spolegliwość karierę skróciła.
- Już ty się nie bój o ich kariery – wtrąciła pani Irena. - To sprytne chłopaki. Na wiosnę będą mieli firmę, a na następne Święto Zmarłych po własnym aucie co najmniej. Zobaczysz. Popatrz tylko na moją młodszą córkę, Tomasz wypisz wymaluj w chrzestną się wdał, a Krzyś przy nim nie zginie.
- Ech, gadać mi się nie chce z wami – skapitulował Marek i po chwili nad głowami dał się słyszeć dźwięk lejącej się wody.
- A ty czemu nie jesz? - Spytała Gosia całkiem już bez humoru na widok kompletu placków na talerzu Tamary.
- Przepraszam, ale jakoś… nie chce mi się.
- Wiedziałam. Ten facet wszystko zawsze musi popsuć! Ambicja go zżera, choinka jasna. Nie wystarcza mu, że chłopcy są pracowici, uczciwi, niegłupi. Jakby bez tego mgr byli mniej dla niego warci! Firmę razem założyli, wiesz? Auta będą z zagranicy sprowadzać i sprzedawać. U nas mieście ani w okolicy nie ma takiej firmy, konkurencji nie będzie.
- No wiesz… Tomasz jest dorosły, Krzysztof też już pełnoletni, może rzeczywiście powinni sami zdecydować o sobie. A skoro, póki co, nie ma tu konkurencji w handlu samochodami, może faktycznie nie należy czekać, aż ktoś ich ubiegnie? Studiować zresztą mogą zaocznie…
- Jemu to wytłumacz – pani Irena skinęła głową w stronę, w którą udał się jej zięć. Bo my z Gośką uważamy tak samo jak ty. W końcu mają z kogo brać przykład…
- Ja nie wiem, czy jestem dla nich właściwym przykładem, mamuś, ale jedno jest pewne: jeśli wiedzą czego chcą od życia, powinni w tym kierunku konsekwentnie dążyć. I niczego nie robić na pół gwizdka. Po prostu – wszystko, albo nic. Z takim założeniem mogą osiągnąć naprawdę wiele. Znam osoby, które wszędzie udzielały się po trochu: troszkę się niby kształciły, troszkę pracowały, a co im zostało, ulokowały w tak zwanym życiu rodzinnym. I wyszło z tego jedno wielkie… nic. Młyn, który miele dwadzieścia cztery na dobę, a zamiast mąki produkuje same plewy, i to w dużych ilościach…
Tę przemowę Tamara adresowała głównie do swojej starszej siostry, ale ta jak zwykle wszystko brała za dobrą monetę.
- Tak, tak – potwierdziła niczego nie świadoma Gosia. – Ale bez obawy, oni mają dużo serca i zapału do tego swojego biznesu. Zobaczysz za rok będzie tak, jak mówi mama.
- I tego im życzę z całego serca – podsumowała Tamara dodając w duchu, że oby się za bardzo nie wdali ani w matkę, ani w ojca.
I to by było na tyle w ramach sprawozdania na temat: „a co tam u was dobrego, kochani”. Rodzina Tamary miała bowiem to do siebie, że na dzień dobry raczyła ją wszystkim co najgorsze, każdy się na każdego wyżalał i każdy liczył na poparcie z jej strony. Sami zaś oczekiwali od niej opowieści wyłącznie o sukcesach zawodowych (i prywatnych – ale o te nie mieli odwagi wypytywać wprost), szczęściu, radości i dobrobycie. Ale to dopiero nazajutrz, przy obiedzie i podczas kolacji, a w międzyczasie Gośka pilnie pracowała nad każdym z osobna, wpajając im listę tematów zakazanych i sugerując wskazane. W Dzień Zaduszny zaraz po śniadaniu Tamara tradycyjnie tłumacząc się korkami na drodze szykowała się do powrotu. Z ulgą i poczuciem spełnionego obowiązku.
***
Do swojego mieszkania – eleganckiego, nowoczesnego apartamentu na nowoczesnym osiedlu – Tamara niemal wbiegała po schodach. Nie korzystała z windy. Trzecie piętro było akurat w sam raz, by zafundować sobie to minimum ruchu, na który nie zawsze miewała czas. To znaczy - ruchu bardziej celowego i przyjemniejszego niż wdrapywanie się po schodach, jak na przykład pilates, na który zapisała się jeszcze we wrześniu.
- Dlaczego teraz się golisz, na wieczór? – spytała Oskara, którego po pobieżnym przeglądzie mieszkania zlokalizowała w łazience. – A w ogóle, to cześć!
Tamara cmoknęła swojego chłopaka w kark, ponieważ wyższe partie pokryte miał pianką do golenia.
- Czyżbyśmy dokądś wychodzili? Albo… może jest jakaś inna niespodzianka? – zamruczała jak kotka, tuląc się do jego pleców.
- No właśnie – odparł Oskar ścierając resztki białej mazi z twarzy. – Myślałem, że zdążę, ale skoro jesteś, nie będę tego odkładał do jutra.
- Czego? - Tamara uniosła w górę starannie wystylizowane brwi.
- Wychodzę. JA wychodzę. Sam. To znaczy… wychodzę i nie wracam.
- Jak to… Wyprowadzasz się? Teraz? Tak… bez uprzedzenia? Ale dokąd?
- Mniejsza z tym. Tamara, oboje jesteśmy wolnymi ludźmi, nowoczesnymi, niezależnymi. To normalne, że na świecie istnieją rozmaite… konfiguracje międzyludzkie i że one co jakiś czas się zmieniają. Oczywiste dla mnie i dla ciebie, prawda?
- Tak – odparła Tamara mechanicznie.
- No widzisz. A zatem dla mnie nastąpił teraz moment… e… zmiany konfiguracji. Dla ciebie najwyraźniej też.
- Chcesz powiedzieć, że odchodzisz do jakiejś innej kobiety?
- Znasz mnie. Wiesz że nie jestem stworzony do życia w pojedynkę. A ty – będziesz miała trochę oddechu, kilka wieczorów tylko dla siebie – zanim wejdziesz w kolejną konfigurację…
- Przestań już z tymi konfiguracjami! – Tamara podniosła głos.
Nie chciała, by dalej mówił. By tłumaczył cokolwiek. Chciała przede wszystkim wyjść z tej sytuacji z twarzą. Miała w tym już niejaką wprawę (o ile można w takich sytuacjach mówić o wprawie), bo od czasu gdy zamieszkała w tym mieście w podobny sposób zakończyło się już kilka jej związków.
- Dobrze, idź, oczywiście – odparła już o wiele spokojniej. – Powiedz mi tylko: dlaczego. I jaka ona jest ta twoja nowa. Inna niż ja, czy podobna? Lepsza? W czym?
- A po co ci to wiedzieć?
- Zbieram psychologiczne dane o facetach w moim życiu – Tamara uśmiechnęła się wyćwiczonym uśmiechem.
- Ogólnie jest podobna – odpowiedział Oskar niechętnie. – Taka wiesz, jakby z daleka jej się przyjrzeć. Ale z bliska jest całkiem inna. A czy lepsza? Może nie. To tak, jakbyś chciała porównać sałatkę z krewetek do ciastka z kremem. Rozumiesz?
- Jasne – przytaknęła bezmyślnie. - Ale teraz pośpiesz się, nie zamierzam marnować wieczoru.
Oskar spojrzał na nią zdziwiony.
- Wychodzisz? – spytał.
- Owszem. Jest ostatni wieczór długiego weekendu. Nie takie miałam plany, by spędzić go gapiąc się samotnie w telewizor.
- Dokąd się wybierasz? – spytał Oskar, raczej idiotycznie.
- Daruj, ale teraz twoja ciekawość jest nie na miejscu – odparła Tamara wyniośle.
- Chciałem tylko wiedzieć, czy masz już kogoś? To znaczy… na oku?
- Zapytaj mnie o to jutro rano. Albo lepiej przed południem – Tamara uśmiechnęła się kącikiem ust.
Tym razem nie był to zbyt wymuszony uśmiech – im bardziej Oskar czuł się w tej sytuacji źle, tym ona czuła się lepiej. To był właśnie jej sposób na odchodzących facetów, wypraktykowany i sprawdzony. Tamara nie dramatyzowała w takich chwilach, nie prosiła o nic, nie robiła wyrzutów. Ale sprawiała, że jej - w tym momencie już były - czuł się jakby to on został porzucony.
- Tak łatwo ci przyjdzie pocieszyć się po mnie? – Oskar jakby nie dowierzał w to, co słyszy.
- Pocieszyć? Ja bym to nazwała, zgodnie z twoją terminologią: zmianą konfiguracji. A teraz proszę, weź swoje rzeczy, bo przypuszczam, że jesteś już spakowany i nie zabieraj mi resztki wolnego czasu. Jestem zmęczona wizytą u mamy, musze odreagować.
- Ale… - Oskar wyglądał coraz bardziej śmiesznie: ze śladami mydła na twarzy oraz głupią miną. I o to chodziło.
- Daruj, ale ablucji dokończysz już u niej. Śpieszę się, a muszę jeszcze wziąć kąpiel – Tamara wyjęła mu ręcznik z dłoni i odwiesiła na swoje miejsce.
Kiedy wyszła z łazienki, po Oskarze nie było już ani śladu. Ale po jej satysfakcji z finałowej sceny też nie. Dziewczyna pobiegła do sypialni i z płaczem rzuciła się na pachnące jeszcze jego perfumami łóżko. Bo to wcale nie było tak, że w życiu prywatnym była silną, pewną siebie kobietą, jak w zawodowym. W pracy odnajdywała się doskonale, znała się na tym co robi, a ambicja, solidność i pracowitość przekładały się na osiąganie kolejnych sukcesów. Niestety, cechy te nie bardzo przydawały się w życiu uczuciowym. W firmie – jeśli szło coś nie tak, Tamara zwoływała swój zespół, wspólnie dochodzili do tego w czym rzecz i wdrażali jakiś plan „b”. To zazwyczaj skutkowało. W kwestii takiej jak ta, która miała miejsce przed chwilą, Tamara nawet nie potrafiła znaleźć problemu, nie mówiąc już o jego rozwiązaniu. Bo – analizowała- była przecież zadbaną, atrakcyjną kobietą, inteligentną, kulturalną. Ustawioną życiowo. Jej kolejni partnerzy byli zawsze facetami na poziomie, o podobnym statusie i priorytetach jak jej własne. To, jej zdaniem powinno gwarantować wzajemne zrozumienie, kształtować podobne gusta i potrzeby, i co się rozumie samo przez się, winno rzutować na trwałość związku. A skoro niczego takiego nie gwarantowało, w czym tkwił problem?
Tamara powlokła się do łazienki, zrzuciła szlafrok i stanęła przed lustrem. Zobaczyła w nim trzydziestoletnią kobietę, zgrabną, i mimo opuchniętych oczu – o ładnej twarzy. Gęste, popielate i zawsze starannie ułożone włosy były jej niezaprzeczalnym atutem. Szczupła talia, krągły tyłek, średni, ale bardzo foremny biust powinien być dopełnieniem tego, za czym szaleją mężczyźni. I owszem, szaleli. Ale zazwyczaj nie dłużej, niż półtora roku…
- Co jest, do jasnej cholery? – zapytała Tamara swojego odbicia, ale nie otrzymała odpowiedzi.
- Dupa! – odpowiedziała sobie raczej wulgarnie, nie mając przy tym na myśli własnych szczegółów anatomicznych.
To miało być przekleństwo. Jedno z najgorszych, jakie znajdowały się w jej słowniku. Bo Tamara, jako kobieta z klasą nie „wyrażała się” nigdy, a już z pewnością nie w tzw. językach martwych. Rodzima „cholera”, „dupa”, „jasny szlag” itp. w zupełności jej wystarczały.
Tamara zawahała się na chwilę przed następnym krokiem. Miała bowiem do wyboru dwie opcje: położyć się do łóżka z butelką brandy, albo zadzwonić do Anetki. Anetka z pewnością znalazłaby dla niej czas, bo i ona od około tygodnia była singielką. W chwilach wolnego przebiegu uczuciowego przyjaźń dziewczyn przeżywała renesans. Tamara miała generalnie więcej przyjaciółek niż tylko Anetkę, była jeszcze Ewelina, Magda i Beata. Normalnie nie spędzały z sobą zbyt wiele czasu, wszystkie bowiem, jak i Tamara, były kobietami pracującymi na stanowiskach wymagających pewnych poświęceń. Miewały też życie prywatne, ale gdy następowała w nim krótsza lub dłuższa przerwa, wypełniały sobie nawzajem spowodowaną nią lukę. Tamara bardzo ceniła sobie tego rodzaju przyjaźń: na bój – zabój, trwałą, solidarną, ale… niezbyt czasochłonną i bez zbędnych zobowiązań.
- Przyjaciel jest po to, żeby był – mawiały o sobie. – I bez względu na to, czy się go nie widzi miesiąc, czy rok, ma się pewność, że nic się w tej przyjaźni nie zmieniło i w każdej chwili można na niego liczyć.
I to była szczera prawda: Tamara i jej koleżanki mogły liczyć na siebie w sposób absolutny. Oczywiście, nie wymagały od siebie czynnego uczestnictwa w tzw. przypadkach losowych: śmierciach osób bliskich, chorobach członków rodziny ani własnych, nie zwracały się do siebie o wsparcie w kryzysach finansowych. To były sfery, którymi nikt nikogo w tych kręgach nie absorbował i nikt tego nawet nie ustalał – tak po prostu było i już. We wszystkich innych kłopotach bywały dla siebie bezwzględnym wsparciem i ostoją. Mówiły o nich szczerze, otwarcie, bez owijania w bawełnę. Wyżalały się i wypłakiwały bez skrępowania. Tę właśnie opcję wybrała Tamara, sięgając do torebki po telefon.