- W empik go
Farciarz - ebook
Farciarz - ebook
Oparta na faktach historia powstańca warszawskiego
Wojna ogarnęła Europę. Starsi próbują przetrwać, a młodzi nadal żyć, czuć, kochać i wyrywać dla siebie strzępy intymnych chwil z brutalnej rzeczywistości. Wszystkie przedwojenne wartości wpajane im jako prawdy objawione z dnia na dzień przestają mieć znaczenie.
Szesnastoletni Jurek mieszka w Warszawie przy ulicy, która jest granicą między nim i żydowskimi sąsiadami. Miasto tętni dwoma kulturami, które na ogół zgodnie istnieją. Mary jest córką angielskiego lorda żyjącą w zbytku, lecz to, co zaplanowała dla niej matka, zupełnie nie idzie w parze z umiejętnościami i temperamentem dziewczyny. Nic dziwnego, że zakochuje się ona w polskim lotniku broniącym brytyjskiego nieba.
Jaka jest szansa, że szlaki bojowe Jurka i Mary kiedykolwiek się przetną?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68005-37-0 |
Rozmiar pliku: | 938 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niezwykła historia pana Jerzego Oględzkiego, powstańca warszawskiego o pseudonimie „Jur”, trafiła do mnie przypadkiem, towarzyszyło temu jednak tyle nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że musiałam to uznać za zrządzenie losu. Co ciekawe, gdyby nie pandemia, ta książka pewnie nigdy by nie powstała.
Pan Jerzy urodził się w 1923 roku w Warszawie i dopóki nie wybuchła druga wojna światowa, wiódł szczęśliwe życie w mieszkaniu rodziców przy ulicy Dzikiej. Miał wielu przyjaciół ze szkoły powszechnej na Stawkach. Dzielnica powązkowska, jak nazywali ten rejon mieszkańcy, sąsiadowała z dzielnicą nalewkowską zamieszkałą w głównej mierze przez Żydów. Gdy niemieccy okupanci postanowili stworzyć getto, mur przebiegł wzdłuż ulicy, przy której mieszkał Jurek…
Wróćmy jednak do współczesności. Gdy w Polsce ogłoszono lockdown, szybko się okazało, że część ludzi, szczególnie starsi i samotni, nie poradzi sobie samodzielnie w nowej rzeczywistości. Zaliczali się do nich kombatanci powstania warszawskiego, na co dzień będący pensjonariuszami pięknie urządzonego Domu Powstańców Warszawskich, gdzie spędzali czas w swoim gronie pod opieką wolontariuszy. Rutyna dnia pensjonariuszy od poniedziałku do piątku wyglądała podobnie: rano byli przywożeni do ośrodka, spożywali śniadanie, a następnie organizowano dla nich różne spotkania, zajęcia kulturalne, czasem wycieczki. Po obiedzie był czas na rozmowy nad filiżanką kawy, po czym kombatantów, zaopatrzonych w prowiant na kolację, rozwożono do domów. Po wybuchu pandemii nagle się okazało, że powstańcom można pomagać tylko w ich własnych domach, i to z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. To oczywiście sprawiło, że zaczęło brakować rąk do pracy, więc w stacjach radiowych zaapelowano do mieszkańców Warszawy, by zgłosili się do wolontariatu.
Jednym z warszawiaków, którzy odpowiedzieli na apel, był Tomasz Kuczyński. Przydzielono go do pomocy panu Jerzemu Oględzkiemu – i tak zaczęła się ta historia. Nie znałam wówczas Tomka, lecz jego dobra znajoma przyjaźni się z moją wydawczynią, współwłaścicielką Wydawnictwa Mięta, Agnieszką Trzeszkowską-Berezą. I tą oto drogą historia pana Jerzego trafiła w moje ręce. A jest ona niezwykła. Rozciąga się na znacznie dłuższy czas niż powstanie warszawskie, o czym się przekonałam, gdy po raz pierwszy rozmawiałam z Tomkiem przez telefon, a potem przesłuchałam nagrane przez niego rozmowy z panem Jerzym (dziękuję, Tomku!).
Później wszystko potoczyło się szybko. Wraz z Tomkiem pojechałam do Domu Powstańców Warszawskich i poznałam pana Jerzego. Serdecznego mężczyznę z nieodłączną furażerką na głowie polubiłam od razu. Jego nie da się nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, skory do żartów, a do tego niezrównany gawędziarz. Gdy później odwiedziłam go w jego malutkim mokotowskim mieszkanku, wyśpiewał mi pełną piersią chyba wszystkie piosenki z repertuaru powstańczego. Kondycja tego stuletniego mężczyzny jest wręcz zdumiewająca.
W toku prac nad powieścią doszło do ciekawych odkryć. Okazało się, że dziadek Tomasza, sierżant Kazimierz Kuczyński, po upadku powstania przebywał w tym samym obozie jenieckim na terenie Niemiec co pan Jerzy. Dziadek Kazimierz niestety nie opowie nam już nic więcej, ponieważ zmarł w 1953 roku. Wydało nam się to jednak znakiem od losu, że ta powieść musi powstać.
Natomiast największym zaskoczeniem dla nas wszystkich było, gdy zupełnie przypadkowo okazało się, że pośrednio jestem związana z bliską koleżanką pana Jerzego, panią Danutą Dworakowską. Moi rodzice znają panią Danutę od lat siedemdziesiątych, ponieważ jako nastolatkowie poznali jej dzieci, Małgosię i Julka. Znajomość, choć luźna, dzięki wspólnym przyjaciołom przetrwała próbę czasu. Jak wiemy, w każdym pokoleniu jest czas na chrzciny, komunie, wesela, a w końcu pogrzeby. W takich to smutnych okolicznościach spotkałam panią Danutę na cmentarzu Powązkowskim w ubiegłym roku. Szłyśmy w stronę kaplicy, a ja nie mogłam uwierzyć, że ta elegancka i piękna kobieta wyglądająca na mniej niż siedemdziesiąt lat liczy ich dziewięćdziesiąt pięć. Wcześniej przedstawił mnie jej mój ojciec, więc pani Danuta wiedziała o projekcie powieści. Wspomniała, że ona przecież razem z „Jureczkiem” przenosiła kanałami ich wspólnego dowódcę z placu Krasińskich do Śródmieścia. Czyż świat nie jest mały?
Na żadnym etapie prac nad książką nie miałam wątpliwości, że chcę to zrobić, choć przyznaję, że składanie tych puzzli zawodnej ludzkiej pamięci okazało się wyzwaniem.
Drodzy Czytelnicy, powieść, którą oddaję w Wasze ręce, nie jest całkowicie wiernym opisaniem przeżyć pana Jerzego, a to z kilku powodów. O niektórych osobach nie mogłam pisać, o innych niewiele wiedziałam, pewne wydarzenia zatarły się we wspomnieniach, ale ostatecznie miała to być powieść przygodowa, na ile to możliwe podkreślająca radości i smutki życia, a nie naszpikowana martyrologią. Oczywiście czasy wesołości nie sprzyjały, lecz Jurek nigdy nie tracił optymizmu, nawet w najtrudniejszych chwilach. Nie sposób było w książce zachować mnogości osób ważnych dla pana Jerzego w różnych momentach życia, wówczas tekst miałby więcej bohaterów niż książka telefoniczna. Z tych przyczyn _Farciarz_ nie jest biografią Jerzego Oględzkiego, lecz opowieścią inspirowaną dokonaniami tego niezwykle bohaterskiego człowieka.
Jedno mogę zaręczyć: Mary to prawdziwa postać. Tak samo jak prawdziwy jest finał tej historii.ROZDZIAŁ 1
_Okolice Londynu, maj 2003_
Topografia rozległych łąk i łagodnych wzgórz w oddali zgadzała się z wydrukami map, które Marta trzymała w dłoniach. Od ponad miesiąca pomagała w niełatwej misji znalezienia na podstawie zaledwie kilku informacji majątku położonego w okolicach Londynu, w zakolu Tamizy. Miał niegdyś należeć do lorda, lecz jego nazwiska nie znali. Kluczową wskazówką było to, że stojąc tyłem do rzeki, widziało się jedyne w okolicy wzgórza.
– Jak wuj sądzi? To tutaj? – Marta spojrzała na dawno niewidzianego krewniaka. Miał siwe włosy, liczył osiemdziesiąt lat, lecz trzymał się prosto. Ubrany był w polski mundur z wpiętymi w klapę wojennymi odznaczeniami, a na głowie miał furażerkę.
– Tak, to tu – potwierdził Jerzy. – Opowiadała mi o tych okolicach tak barwnie, że miałem te wzgórza przed oczami. Zresztą to nie jest teraz istotne. Najwyżej będziemy szukać dalej. Muszę ją znaleźć.
– Ale właściwie dlaczego? – zdziwiła się Marta.
– Śni mi się od prawie pół roku. Zwyczajnie muszę i już. – Jerzy wzruszył ramionami. – Zresztą sama powiedz, czy nie jest tu pięknie?
Mężczyzna miał rację. Wokół było widać głównie ukwiecone majowe łąki, zieleń trawy wręcz oszałamiała, a do tego pełne słońce lśniło na bezchmurnym niebie. Marta zapatrzyła się na sielski krajobraz i pomyślała, że zdecydowanie zbyt rzadko wypuszcza się poza Londyn, w którym mieszkała od prawie dwudziestu lat. Spojrzała w lewo, by podzielić się refleksją z wujem, lecz on niespodziewanie zniknął. Odwróciła się i zobaczyła, że nie oglądając się na krewniaczkę, pomaszerował dziarsko w stronę niskiego murku okalającego posiadłość.
– Wuju! Wkraczanie na cudzy teren jest karalne – ostrzegła Marta.
– Nie takie karalne rzeczy robiłem w swoim życiu. – Jerzy roześmiał się gromko. – A poza tym nie widzę tu żadnej bramy.
– Tu zwykle nie stawia się bram. Jest murek i otwarty wjazd. Ludzie po prostu wiedzą, że nie można wchodzić! – krzyknęła za wujem, lecz on tylko machnął ręką. Westchnęła i ruszyła w ślad za nim.
Szedł pewnym krokiem w głąb porośniętego zielenią majątku. W połowie żwirowej alejki przystanął, porwany przez falę wspomnień o dziewczynie sprzed dziesiątek lat. Cała ta historia wydawała się Jerzemu odległa i irracjonalna, a jednocześnie potrafił przywołać w pamięci wszystkie wspólnie spędzone chwile, gesty czy słowa, które między nimi padły. Zanim doszedł do dworku, kilka razy ciężko westchnął, po czym zanucił pod nosem powstańczą piosenkę, jakby próbując dodać sobie animuszu.
– Anglicy nazywają to domem wiejskim? – zapytał, przystając na skraju rozległego żwirowego podjazdu. Po drugiej stronie zadbanego klombu stał rozłożysty budynek z cegły w piaskowym kolorze. Miał dwie kondygnacje, łamany dach pokryty szarą dachówką, a nawet wieżyczkę górującą nad sąsiednimi zabudowaniami.
– Posiadacze ziemscy, z właściwą bogatym ludziom nonszalancją, używają czasem tego określenia, choć właściwie to rezydencja. – W głosie Marty dało się słyszeć zazdrość, lecz i niechętny podziw.
Jerzy puścił jej słowa mimo uszu. Patrzył na frontowe schody wiejskiego dworku. Dostrzegł na nich drobną kobietę opierającą się o kamienną poręcz. Nawet pomimo sporej odległości zauważył, że wpatruje się w niego intensywnie.
– Mary – szepnął do siebie. – Nie ma mowy o pomyłce.
Ruszył przed siebie z werwą, o jaką trudno było podejrzewać starszego mężczyznę. Dotarł już do połowy podjazdu, gdy stojąca przed wejściem postać drgnęła, jakby wybudzając się ze snu. Pokręciła głową z niedowierzaniem, po czym zbiegła ze schodów i puściła się pędem w stronę niespodziewanego gościa.
– George! Jureczku! – powiedziała z przejęciem. – To naprawdę ty?
– To ja – potwierdził. Przyglądał się Mary. Była równie stara jak on, lecz zachowała młodzieńczą sylwetkę. Jej niebieskie oczy lśniły takim samym blaskiem jak sześćdziesiąt lat wcześniej, gdy się poznali. Ubrana w zieloną sukienkę przypominała tamtą dziewczynę o kasztanowych włosach, w której zakochał się bez pamięci.
– Wiedziałam, że przyjedziesz. Przez cały ten czas wiedziałam – powiedziała po polsku, nieco zniekształcając słowa. Jerzy zdziwił się, że wciąż jeszcze pamięta jego ojczystą mowę.
– Ja też wiedziałem – odparł nabrzmiałym ze wzruszenia głosem. Wziął Mary w ramiona i okręcił wokół siebie, jakby ważyła tyle co piórko.
***
_Warszawa, czerwiec 1938_
Trzypiętrowy budynek szkoły powszechnej na Stawkach zalewały promienie późnowiosennego słońca. Wszystkie roczniki siedziały wprawdzie karnie na lekcjach, lecz każdy z uczniów marzył wyłącznie o nadchodzących wakacjach.
– Kaśka, stań na czatach przy drzwiach – polecił profesor, zwracając się do prymuski z pierwszej ławki.
Szmer zdziwienia przebiegł po klasie. Zażywny mężczyzna podkręcił wąsa i odchrząknął z zakłopotaniem.
– Jak wiecie, moi mili, już wkrótce zaczniecie wakacje – oświadczył.
– Zasłużone! – wyrwał się jeden z chłopców.
– W twoim przypadku, Jasiński, tobym się zastanawiał, czy zasłużone. – Wychowawca ostudził jego entuzjazm. – Co nie zmienia faktu, że akurat ty powinieneś szczególnie uważnie posłuchać tego, co mam do powiedzenia. – Czy wiecie, co to jest kalendarzyk małżeński? – zapytał, ściszając głos.
W klasie zapanowało poruszenie, a kilka zgorszonych dziewcząt przyłożyło dłonie do ust. Lucynka, siedząca obok okna, nie zdołała powstrzymać stłumionego pisku, co wywołało salwę szyderczego śmiechu Jasińskiego. Jurek, dotychczas zajęty bezwiednym szkicowaniem samolotu na marginesie otwartego zeszytu, wyprostował się, odgarnął na bok niesforne jasne włosy i spojrzał badawczo na wychowawcę.
– Nie ma się co gorszyć, moi mili. Dorośli uparli się, żeby niczego nie mówić swoim dorastającym dzieciom. Tymczasem spójrzcie na siebie. Macie po piętnaście, niektórzy nawet szesnaście lat, krew macie gorącą. – Profesor spojrzał na wychowanków znad okularów i nieznacznie się uśmiechnął. – Wiedza niejednemu człowiekowi uratowała życie, a wielu oszczędziła kłopotów. Zatem i ja bym sobie życzył wam tych kłopotów oszczędzić. Co nie znaczy, że aprobuję jakiekolwiek nieprzystojne zachowania. – Nauczyciel pogroził im palcem, po czym założył ręce za plecy i zaczął się przechadzać wzdłuż tablicy. – O czym to ja… Ach tak. Kalendarzyk małżeński.
W klasie zapadła głucha cisza, było słychać jedynie zgrzyt kredy na tablicy. Profesor narysował oś ze strzałką zwróconą w prawą stronę i podzieliwszy ją kreskami, wypisał liczby od jednego do dwudziestu ośmiu.
– Znów geometria? – jęknął Jasiński. – Panie profesorze, przecież już prawie wakacje.
– Matematyka to życie, chłopcze. A w tym konkretnym przypadku stawką jest nawet, o ironio, niepowoływanie przedwcześnie kolejnego życia na ten nasz ziemski padół. Więc słuchaj uważnie, gamoniu! Wszyscy słuchajcie. Kaśka! Nikt nie idzie? – zwrócił się do czatującej przy drzwiach uczennicy.
– Czysto, panie profesorze! – zameldowała prymuska.
Gdy wychowawca zaczął ściszonym głosem wyjaśniać tajniki ludzkiego rozmnażania, bez typowego grzmienia jak z ambony o tym, że cała sfera cielesna jest zastrzeżona wyłącznie dla małżeństw, młodzież słuchała jak zaczarowana. Nawet Jurek, który zawsze był bardzo pewny siebie i wiódł prym pośród rówieśników, poczuł, że z przejęcia palą go policzki. W głowie mu się nie mieściło, że wychowawca otwarcie opowiada im, jak nie wpaść w kłopoty, i tym samym dopuszcza możliwość, że chłopcy i dziewczęta mogą się ze sobą zadawać przed ślubem. Jurek nigdy o czymś takim nawet nie pomyślał. Na dziewczyny nie zwracał specjalnie uwagi, wiecznie pochłonięty chodzeniem na strzelnicę ze Staszkiem albo szwendaniem się po dzielnicy powązkowskiej z Tadkiem. Czasem zerkał spod oka na koleżanki z klasy, lecz przyłapany na tym przez kolegów zwykle kwitował sprawę wzruszeniem ramion. Dwaj przyjaciele byli całym jego światem i nikogo innego do szczęścia nie potrzebował.
– Ale byłaby draka, gdyby dyrektor wpadł wtedy do klasy! – emocjonował się Tadek, gdy wyszli po lekcjach przed budynek szkoły.
Jurek spojrzał na przyjaciela, lecz nic nie odpowiedział. Wciąż pogrążony w rozmyślaniach stał na chodniku i od niechcenia kopał kamyk. Teczkę porzucił niefrasobliwie przy krawężniku, tak że prawie zsunęła się do rynsztoka.
– Zobacz na te dwie. – Tadek cmoknął z uznaniem, wskazując na drugą stronę ulicy.
Przed wejściem do szkoły żydowskiej, znajdującej się dokładnie naprzeciwko, stały dziewczęta. Nie różniły się niczym szczególnym od swoich rówieśnic po parzystej stronie Stawek. Jurek spiekł raka, gdy rozpoznał Sarę, córkę piekarza Warszawskiego z ulicy Dzikiej. Widywał ją, gdy matka posyłała go po chleb. Takiego jak w piekarni Warszawskich nie uświadczyło się nigdzie w okolicy. Zapach ściągał zgłodniałych klientów, a Sara rano przed szkołą i popołudniami pomagała rodzicom. Często stała za ladą, Jurek zaś zawsze zapominał języka w gębie, gdy z miłym uśmiechem pytała go, czego sobie życzy. Jej niebieskie oczy były pełne blasku, a jasne warkocze odrzucała niecierpliwym ruchem głowy na plecy.
– Też jest na co patrzeć – odburknął Jurek. – Idziemy wreszcie? – zniecierpliwił się i spojrzał ponaglająco na przyjaciela.
– Chciałbym, ale musimy poczekać na Halinkę. – Tadek przewrócił oczami.
– Nie wróci sama? Przecież to raptem kilka kroków do Konarskiego?
– Matka by mi uszu natarła. A co bym się od ojca nasłuchał…
– Wielka rzecz. Bo to pierwszy raz? – roześmiał się Jurek.
– Mówisz, jakbyś nie miał młodszej siostry. – Tadek dał przyjacielowi kuksańca. – Muszę smarkatą odprowadzić do domu i basta.
Dokładnie w tej samej chwili z budynku szkoły wyszła dwunastoletnia dziewczynka o jasnych włosach związanych w kucyki i podskakując jak źrebak, pognała w stronę chłopców.
– Tadek, wiesz co? Pan profesor dzisiaj mówił, że w przedostatni dzień szkoły idziemy z klasą do praskiego ogrodu zoologicznego. Zobaczymy żyrafy i lwy, małpy pewnie też! – Dziewczynka zaklaskała z radości w dłonie, po czym spojrzała z ukosa na Jurka i uniosła z godnością podbródek, próbując przybrać pozę dostojnej matrony. Wyglądało to tak zabawnie, że chłopak mimowolnie parsknął śmiechem. – A ty czego się nabijasz? – zapytała, obrzucając go lodowatym spojrzeniem.
– A tak tylko. Przecież nie z ciebie, Halinko. – Jurek podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – Idziemy wreszcie? – zapytał.
– Idziemy – zadecydował Tadek.
Jurek podniósł teczkę z ziemi i ruszył dziarsko w stronę ulicy Dzikiej, przy której mieszkał. Na wszelki wypadek trzymał się prawego boku przyjaciela, byleby dalej od idącej po jego lewej stronie Halinki. Sam się dziwił, że tak zareagował. Znał smarkulę od zawsze. Bywał w domu przyjaciela od czasu, gdy matka zaczęła go puszczać na ulicę, więc musiał mieć mniej więcej sześć lat. Halinka liczyła wtedy niespełna cztery i wiecznie trzymała się matczynej spódnicy. Jurek traktował ją jako stały element wystroju mieszkania rodziny Stawickich. Dlaczego więc właśnie dzisiaj poczuł się nieswojo w obecności smarkatej? Po namyśle uznał, że to musi być skutek wykładu profesora i tego, że chwilę wcześniej zobaczył po drugiej stronie ulicy Sarę Warszawską. Jeśli Tadek był zdziwiony, że przyjaciel zatrzymał się przed swoją kamienicą i pożegnał się skinieniem głowy, zamiast jak zwykle odprowadzić go do rogu, nie dał tego po sobie poznać.
– Do jutra – rzucił Jurek. Trącił lekko w ramię Halinkę, która zagapiła się na ósemkę. Tramwaj przejechał środkiem ulicy, a jeden z wyrostków czepiających się tylnego wagonu prawie ześlizgnął się na tory. Na szczęście ktoś chwycił go za nadgarstek i podciągnął wyżej. Przynajmniej tym razem nie doszło do wypadku, o jakich wciąż pisały stołeczne gazety.
***
_Warszawa, wrzesień 1938_
– Sprawdź, czy mundurek dobrze leży! – krzyknęła mama z kuchni.
Jurek niechętnie podniósł się z wersalki i odłożył gitarę. Właściwie nawet nie bardzo umiał na niej grać. Ot, łapał niezgrabnie kilka akordów. Pudło kojarzyło mu się jednak ze wspaniałym latem, które spędził na obozie. Miasto wysyłało warszawską młodzież na darmowe wakacje na Mazury, gdzie w hufcach harcerskich odbywały się szkolenia wojskowe, musztra, a na takich zajęciach Jurek czuł się jak ryba w wodzie. Często nie zgadzał się, rzecz jasna, z tym, co mówili przełożeni, i zawsze próbował chodzić własnymi ścieżkami, lecz z domu wyniósł patriotyzm. Jego ojciec, Bolesław Oględzki, był weteranem z czasów wojny bolszewickiej, więc ducha walki o polskość chłopak wyniósł z domu. To oczywiście zupełnie nie przeszkodziło mu czerpać z pobytu nad jeziorami różnego rodzaju przyjemności. Niejednokrotnie czołgał się nocą w szuwarach, żeby podejrzeć kąpiące się druhny. Ich ciała, nieźle widoczne w zimnym blasku księżyca, przyprawiały go o szybsze bicie serca. A wcześniej ten wykład wychowawcy o kalendarzyku małżeńskim, który podsycił chłopięcą wyobraźnię…
– Jurek! – Z kuchni rozległ się zniecierpliwiony głos matki. – Jeśli zaraz nie przyjdziesz, to jak Boga kocham, wezmę pas ojca i osobiście cię przyprowadzę!
– Idę przecież! – odkrzyknął. Cisnął gitarę na wersalkę, włożył szkolny mundurek i apatycznie poczłapał na śniadanie. Najchętniej wróciłby nad jezioro, zarzucił wędkę i nigdy nie wracał do miasta. Kochał naturę, a ona odwdzięczała mu się na każdym kroku. Jeśli ktoś znalazł grzyby, jagody albo złowił dorodną rybę, to zawsze to był Jurek. Gdyby rzucić chłopca w środek puszczy, z dużym prawdopodobieństwem poradziłby sobie doskonale w pojedynkę. Mimo to Warszawa była jego ukochanym domem. W dzielnicy powązkowskiej znał każdy kamień.
Starając się odgonić sprzed oczu widok kąpiących się w jeziorze druhen i rekordowych szczupaków, jakie złowił minionego lata, poszedł Dziką w stronę Stawek. Co kilka kroków zerkał przez ramię. Tadek się nie pojawił, co z miejsca go zaniepokoiło, lecz nie chciał się spóźnić na pierwszy dzwonek, więc przyspieszył kroku.
– Poczekaj! Jurek, no! – Na dźwięk znajomego, piskliwego dziewczęcego głosu wywrócił oczami, lecz posłusznie się zatrzymał.
Zza roku Konarskiego biegła w jego stronę Halinka. Warkocze potargały jej się od pędu powietrza, a kosmyk ciemnych włosów wpadł do buzi, gdy zatrzymała się tuż przed Jurkiem i otworzyła gwałtownie usta, najwyraźniej szykując się do dramatycznej przemowy. Zamiast tego jednak rozkaszlała się, próbując odkrztusić połknięte włosy.
– Spokojnie! Bo się udusisz! – Jurek doskoczył do smarkuli i poklepał ją w plecy. Nie pomogło, więc zadarł jej brodę i bezceremonialnie wyciągnął z ust kosmyk włosów. – No więc co mi chciałaś powiedzieć?
Z chodnika po przeciwnej stronie ulicy dobiegło go ciche parsknięcie, więc natychmiast odsunął się od Halinki i zerknął z ukosa na Sarę Warszawską, która szybko odwróciła głowę. Jej koleżanka chwyciła ją pod ramię i pociągnęła w stronę szkoły żydowskiej.
– Tadzik ze szkarlatyną. Nie pokaże się w szkole pewnie ze dwa tygodnie – powiedziała w końcu Halinka.
– Ach tak – mruknął Jurek, nawet nie patrząc na siostrę przyjaciela. – To mu odpiszę lekcje. Zaniesiesz? – Nie sprawdzając jej reakcji, powiódł tęsknym spojrzeniem za Sarą. Tuż przed wejściem do budynku zerknęła przez ramię i puściła do Jurka oko. Spódnica zafalowała, gdy zjawiskowa panna weszła na stopień.
– Zaniosę, no pewnie – zgodziła się gorliwie Halinka. – Jak to jest być w ostatniej klasie? – zapytała z nietajonym podziwem.
– Zwyczajnie. – Jurek wzruszył ramionami, poirytowany, że smarkata rozproszyła jego uwagę i stracił Sarę z oczu. – Ruszaj się, bo nie zdążymy na pierwszą lekcję.
***
Icek i Szmul zawsze trzymali się z boku. W szkole używali imion Janek i Szymon, lecz to nie pomagało. Reszta uczniów boczyła się na nich. Szmul, wyższy z dwóch krótko ostrzyżonych brunetów, był wściekły na ojca, który uparł się, żeby wysłać syna do szkoły dla gojów. Rozumiał, że adwokat musi zachowywać pozory i wtapiać się w palestrę, ale dlaczego tak nalegał, by odciąć go od rówieśników z dzielnicy północnej*? Icek nie miał takich rozterek. Był synem krawca Abrama Chajata z Nalewek. Jego ojciec nosił chałat, nie odżegnywał się od religii ani obyczajów, lecz uparł się, żeby najstarszy syn przyswoił sobie świecką edukację na równi z gojami. Argumenty syna, że w szkole jest wykładana religia katolicka, ojciec zbywał wzruszeniem ramion i wracał do manekinów, na których upinał garnitury.
– Niedługo mam urodziny – bąknął Szmul. – Ojciec się uparł, żebym zaprosił kolegów i koleżanki z klasy. Czyli ciebie. Bo nikt inny nas nie zauważa – zauważył z goryczą.
– Co ty mówisz, Szymku? – zdziwił się Icek. – Nie są tacy źli. Przecież nikt ci nie będzie miał za złe zaproszenia na urodziny! Gdzie mają się odbyć?
– W naszej kamienicy, oczywiście. Gdzieżby indziej?
– Zatem nie będzie łatwo – westchnął Icek i wygładził szkolny mundurek. – Wiesz co? Zaproś Jurka. On jest w porządku, a poza tym wszyscy go lubią. Jeśli przyjmie zaproszenie, inni pójdą za jego przykładem.
Przez kolejne dni Szmul snuł się po szkolnych korytarzach, próbując spotkać się z Jurkiem sam na sam, lecz misja była z góry skazana na niepowodzenie. Najpopularniejszego ucznia w klasie zawsze otaczał wianuszek wielbicieli, a jeśli nawet znikali, natychmiast pojawiały się dziewczęta ze wszystkich roczników. Szmul z niechęcią musiał przyznać, że chłopiec ze skromnej kamienicy na Dzikiej był w szkole niekwestionowaną gwiazdą. Nie zawsze do powodzenia musiało się przyczynić bogactwo.
– Nic nie wskóramy – powiedział do Icka siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na parapecie okna w szkolnym korytarzu.
Okazja nadarzyła się jednak po lekcjach. Przygnębieni chłopcy wyszli przed szkołę. Do urodzin został zaledwie tydzień. Szmul szedł przed siebie zamyślony, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Podniósł wzrok, dopiero gdy zarył głową w czyjąś klatkę piersiową.
– Jak leziesz, parchu? – wrzasnął na niego potężny dryblas z równoległej klasy. Szmul nie pamiętał jego imienia, lecz dobrze wiedział, że chłopak nie zdał kilka razy i należy do bandy miejscowych łobuzów, z którymi lepiej nie zadzierać.
– Przepraszam – wymamrotał Szmul pospiesznie. – Zagapiłem się. Proszę kolegę o wybaczenie – dodał uniżonym tonem, który jego samego zniesmaczył. Ale wszystko było lepsze niż wejście na wojenną ścieżkę z antypatycznym osiłkiem.
Drągal podszedł bliżej, tak że prawie ponownie się zderzył z niższym o głowę uczniem.
– Bez nauczki, kolego, rozumu nie nabierzesz – wycedził. Chwycił Szmula za mundurek i podniósł.
– Zostaw go! – pisnął Icek.
Osiłek uderzył Szmula głową w nos, cisnął o ziemię, a potem doskoczył do drugiego z chłopców. Nie patyczkując się, walnął go pięścią w splot słoneczny.
– W dupę cię coś ugryzło, Walenciak? – rozległ się nad ich głowami rozbawiony głos.
Icek zerknął w górę, rozpaczliwie próbując złapać haust powietrza. Poczuł ulgę na widok Jurka.
– Ja ci nie wchodzę w drogę, więc i ty mi nie wchodź! – wrzasnął nicpoń. Wsunął ostentacyjnie dłonie w kieszenie spodni.
– Nie zamierzam. Ale bicia słabszych nie pochwalam. Ojciec mi to wpoił. Więc idź w swoją stronę, i tyle – odparł Jurek. Dłonie zacisnął w pięści. Sąsiad z kamienicy nauczył go, jak trzymać gardę. Niejednokrotnie spotykali się za szopą i boksowali, wspominając ciosy Antka Kolczyńskiego, który talentem przebił innych bokserów z dzielnicy powązkowskiej i zajął drugie miejsce w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca. Wieszczono mu świetną karierę i raczej nikt w kraju nie wątpił, że w przyszłym roku pojedzie na mistrzostwa Europy w Irlandii. Jurek chadzał na wszystkie walki „Kolki”. Starszy od niego o kilka lat bokser bardzo mu imponował.
– Przecież to parchy – roześmiał się Walenciak.
Jurek przestał się bawić w uprzejmości. Zerknął z ukosa na Szymka, który siedział na ziemi i próbował mankietem mundurka zatamować lecącą z nosa krew, po czym przyskoczył do znanego w dzielnicy łobuza. Pokiwał się to w lewo, to w prawo i strzelił go prosto w szczękę.
– Sam się prosiłeś – wycedził Jurek, stając nad znokautowanym awanturnikiem. – Nie mam nic do ciebie, a ty się odczep od Dzikiej i moich kumpli.
– U was są Żydzi… – wystękał powalony osiłek, obronnie unosząc dłonie.
– Pilnuj swojej ulicy – odwarknął chłopak. – I mojej się nie czepiaj.
– Sami nie wiecie, kim jesteście! – wrzasnął łobuz. – Ulica wyrzutków!
– Won! – wycedził Jerzy, wymownie prężąc muskuły.
Pobitemu przeciwnikowi nie trzeba było tego powtarzać. Stanął na równe nogi i czmychnął ze szkolnego boiska. Jurek splunął za nim z pogardą, po czym odgarnął z czoła włosy.
– Ostro było. Dziękuję. – Szmul wstał z ziemi i wyciągnął rękę do Jurka. Ten nie odwzajemnił gestu, patrzył na leżącego na ziemi Icka.
– Podnieś go – polecił Jurek. – Po jasną cholerę zadzieraliście z Walenciakiem? Pół dzielnicy powązkowskiej się zemści.
– Na tobie też? – zapytał Szmul.
– Szymek, na litość boską, przecież chodzimy do tej samej szkoły. Dobrze wiesz, że nikt ze mną nie zadrze. – Jurek wyciągnął rękę i pomógł wstać oszołomionemu Ickowi.
– Właściwie to chciałem cię o coś zapytać – wydukał Szmul.
– O cóż takiego?
Szmul otworzył usta, lecz w tej samej chwili na boisku pojawił się drugi z przyjaciół Jerzego, Staszek. Oni dwaj i Tadek stanowili nierozłączną trójkę. Blondyn, o głowę wyższy od Jurka, bez słowa podszedł do przyjaciela i klepnął go w ramię. Rozejrzał się po boisku, szukając wrogów.
– Co tu się wydarzyło? Komu spuścić łomot? – Staszek zmarszczył czoło, patrząc badawczo na poturbowanych chłopaków.
– Już nikomu. Walenciak – odparł Jurek z nonszalancją.
– Skoro już koniec zabawy, a mnie nie zaproszono, to chodźmy do ojca na strzelnicę – zaproponował Staszek i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Chodźmy – zgodził się Jurek.
– Jeśli o zabawie mowa… – Szmul wciął się w rozmowę, lecz gdy spojrzały na niego badawczo dwie pary oczu, natychmiast umilkł.
– No mówże, skoro tak ciekawie zacząłeś – zachęcił go Staszek.
– Za tydzień matka urządza moje urodziny i chciałem was zaprosić – zdołał wydusić z siebie chłopiec.
– Przyjdziemy – przytaknął krótko Jerzy.
------------------------------------------------------------------------
* Dzielnica północna (nalewkowska) – zwyczajowa nazwa dawnej dzielnicy żydowskiej w Warszawie. W 1940 roku zamieniona przez Niemców w getto, w 1943 roku zrównana z ziemią. Na jej gruzach po wojnie powstało osiedle Muranów (wszystkie przypisy pochodzą od redaktorki).ROZDZIAŁ 2
_Warszawa, wrzesień 1938_
Dni w dzielnicy powązkowskiej były do siebie podobne niczym krople wody. Jurek wielokrotnie się zastanawiał, czy go to krzepi, czy irytuje. Wychodził o wpół do ósmej z domu, chwilę później ulicą przejeżdżał tramwaj, a gdy drugi wagon znikał za rogiem, naprzeciwko pojawiał się piekarz Warszawski. Rozstawiał w witrynach sklepu kolejne wiklinowe kosze wypełnione rumianymi bochnami chleba, które już od szóstej kupowały wszystkie gospodynie z ulicy Dzikiej. Cudowny zapach unosił się w okolicy, a Jurek od razu nabierał apetytu, choć przecież chwilę wcześniej zjadł w domu treściwe śniadanie. Jednak nie chleb był powodem, dla którego zerkał co chwilę w stronę piekarenki, a nadzieja, że znów uda mu się zobaczyć Sarę. Tym razem jej nie zauważył, więc musiała wyjść do szkoły wcześniej niż zwykle.
Przeszedł obok kiosku i machinalnie przeczytał duży nagłówek jednej z gazet. Obwieszczał on dużymi literami, że w Monachium odbyło się historyczne spotkanie Hitlera z przywódcami Włoch, Wielkiej Brytanii i Francji. Sprawy wielkiej polityki nie zaprzątały Jurka w najmniejszym stopniu. Po głowie krążyły mu myśli dotyczące urodzin Szymka. Tadek wciąż chorował na szkarlatynę, więc wybierali się we dwóch ze Staszkiem.
Kiedy Jurek przyjął zaproszenie, za jego przykładem – co było do przewidzenia – poszła cała klasa, więc w piątek późnym popołudniem przed kamienicą należącą do ojca Szmula pojawiła się gromada młodzieży.
Staszek podszedł do Jurka, gdy ten wyłonił się zza rogu ulicy.
– Niezła chata, co? – zapytał, patrząc z niekłamanym podziwem na trzypiętrową kamienicę. Mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze.
Jurek, zamiast spojrzeć na przyjaciela, rozglądał się bacznie wokół.
– Piorun cię trafił? – zażartował Staszek, widząc, że przyjaciel zapatrzył się w punkt nad jego ramieniem.
Jurek nie odpowiedział. Wpatrywał się w Icka, który zmierzał w stronę kamienicy, a obok niego szła Sara Warszawska. Dziewczyna czułym gestem potargała włosy towarzysza. Wyglądali na zaprzyjaźnionych. Zniknęli w bramie i dopiero wtedy Jurek się otrząsnął.
– Nic mi nie jest – odburknął.
– Zatem chodźmy na te urodziny Szymka. Chociaż wolałbym spędzić popołudnie na strzelnicy. – Staszek wywrócił oczami. – Ale skoro się uparłeś…
– Żal mi się chłopaka zrobiło – skwitował Jurek. Wcześniej też nie był zachwycony, że przyjdzie mu siedzieć nad filiżanką herbaty w wytwornym mieszkaniu, zamiast zajmować się czymś sensownym, lecz teraz, gdy zobaczył Sarę, natychmiast zmienił zdanie. Przyspieszył kroku i dogonił Icka na schodach.
– Serwus – przywitał się z nim i Sarą. – Nie wiedziałem, że się znacie – zauważył od niechcenia. Nie potrafił się powstrzymać i zmierzył Icka wzrokiem, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie odpuści i będzie niełatwym rywalem. Sara odgadła bez trudu, co Jurkowi chodzi po głowie, i uśmiechnęła się nieznacznie.
– Icek jest moim kuzynem – wyjaśniła spokojnie. – Więc tak, znamy się. A teraz chodźmy. Nie wypada przecież się spóźnić.
Nie czekając na reakcję Jurka, wyminęła go i ruszyła w stronę drzwi. Chłopcy bez słowa poszli w jej ślady. Jurek zauważył, że na twarzy Icka odmalowała się ulga. Czyżby się go bał? Po chwili doszedł do wniosku, że kolega nie chce mu podpaść, i zmitygował się w myślach. Ojciec od dziecka tłumaczył mu, że skromność jest najważniejszą z cnót. Wszystkich ludzi powinno się szanować, jeśli tylko nie są łobuzami, wszystkich, a swoją siłę wykorzystywać do niesienia pomocy słabszym. Jurek bardzo poważał ojca, więc pilnie słuchał jego nauk. Choć nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na Icka, teraz uznał, że chętnie się z nim zaprzyjaźni. Choćby po to, żeby utrzeć nosa łobuzowi Walenciakowi. Wypchnął z głowy podstępną myśl, że skoro Icek jest kuzynem Sary, dzięki niemu zdoła wkraść się w jej łaski.
– Bronić słabszych – wymamrotał pod nosem.
– Mówiłeś coś? – zapytał Icek z przejęciem.
– Nic takiego. Chodźmy już.
Przyjęcie urodzinowe znużyło Jurka, choć niewątpliwie matka Szymka się postarała, a na stole pojawiły się herbata, lemoniada, ciastka od Bliklego i ogromny czekoladowy tort Sachera. Tkwienie w eleganckiej pozie nad filiżanką herbaty, choć niewątpliwie smacznej, zwyczajnie nie leżało w jego naturze. Zerknął z ukosa na Staszka, który stłumił ziewnięcie. Nie cieszyła go nawet obecność Sary. Siedziała zbyt daleko, żeby zamienić z nią choć słowo. Zresztą nawet na niego nie patrzyła. Lekko pochylając głowę, rozmawiała z innymi dziewczętami, całkowicie na nich skupiona.
– Co robicie później? – odezwał się półgębkiem Icek. Widać było, że także i jego przyjęcie Szmula nuży śmiertelnie. Kręcił się na krześle, jakby go parzyło.
– Poszlifujemy bruki – zachichotał Staszek.
– A najpierw pójdziemy do Tadka pod okno. Nudzi się w domu, wyjść nie może, więc chociaż zabawimy go nieco rozmową
– Pozdrówcie go ode mnie. Choć pewnie nawet nie wie o moim istnieniu – bąknął Icek.
– To chodź z nami, sam go pozdrowisz – rzucił Jurek, nim zdążył się ugryźć w język. Bywał wyrywny, lecz i tak zdziwił się, skąd ten idiotyczny impuls. Przecież Tadek nie tylko traktuje Icka jak powietrze, ale też zapewne się wścieknie, gdy obcy chłopak zobaczy go ubranego w piżamę.
– Pewnie, dobry pomysł! – poparł go nieoczekiwanie Staszek.
– A jakby tak zmyć się po angielsku? – zaproponował szeptem Icek. Wpatrywał się w swoich idoli. Twarz miał aż czerwoną z radości i przejęcia.
– Zostawisz Szymka na lodzie? – zdziwił się Jurek.
– Doskonale sobie beze mnie poradzi. Już świata nie widzi poza moją kuzynką. Zobacz.
Zarumieniona Sara odsunęła się nieznacznie od nowych koleżanek i ożywiona rozprawiała o czymś z solenizantem, który się do niej przysiadł. Ciemnowłosy Szmul, ubrany w najlepszy garnitur, zabawiał dziewczynę, nadmiernie przy tym gestykulując, lecz jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. Jej jasne warkocze prawie się stykały z jego kruczoczarną głową, a Jurek z bólem serca pojął, że tych dwoje pasuje do siebie jak ulał. Wzruszył ramionami, choć w skrytości duszy obiecał sobie, że tak łatwo nie odpuści. Ojciec nieraz mu mówił, że cierpliwość i upór potrafią zmienić wszystko.
– Idziemy – zarządził. Jeden po drugim wymykali się chyłkiem z pokoju w kilkuminutowych odstępach, pod pretekstem pójścia do łazienki.
– Chodu! – rzucił Staszek, gdy wszyscy trzej spotkali się w długim, dość mrocznym przedpokoju.
Jurek nacisnął klamkę masywnych podwójnych drzwi i najciszej jak się dało czmychnął na klatkę schodową, a potem na ulicę. Zmrużył porażone letnim słońcem oczy i niewiele myśląc, wszedł na jezdnię, chcąc jak najszybciej uciec spod okien mieszkania. Nie sądził, że ktoś będzie ich obserwował, lecz przezorności nigdy za wiele.
W tej samej chwili usłyszał pisk opon i jednocześnie poczuł szarpnięcie za ramię w tył. Stracił równowagę i runął na ziemię.
– Oczu nie masz, łobuzie? – Z samochodu wychylił się czerwony z wściekłości mężczyzna. Żaden z chłopców nie zwrócił na niego uwagi.
– Nic ci nie jest? – zapytał Icek, gramoląc się spod Jurka. Poderwał się z ziemi i wyciągnął do niego rękę.
– Wszystko w porządku. Dziękuję – odparł krótko Jurek. Patrzył na kolegę z wdzięcznością. Doskonale rozumiał, że Icek go uratował, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od kalectwa. Przytrzymał dłużej jego dłoń i mocno uścisnął.
– Lepiej spadajmy. – Staszek wskazał brodą samochód. Kierowca wysiadł z niego i z rozsierdzoną miną szedł w ich stronę. Nie ociągając się dłużej, pokonali biegiem całą ulicę. Parę minut później byli na Dzikiej i dopiero tam się zatrzymali, ciężko dysząc.
Widok rodzinnej ulicy zdecydowanie krzepił, więc Jurek, wyrzuciwszy z głowy niedawne dramatyczne wydarzenia, rozciągnął usta w łobuzerskim uśmiechu.
– Co ci chodzi po głowie? – Staszek znał go dobrze i od razu się zorientował, że przyjaciel coś knuje.
– Może pójdziemy popodkładać kapiszony na tory tramwajowe? – zaproponował Jurek.
– Jeszcze ci mało przygód na dzisiaj? – roześmiał się Staszek. – Ja tam nie mam mamony na wydanie.
Icek słuchał rozmowy kolegów z wypiekami na twarzy. Jeśli o niego chodziło, stanąłby nawet na głowie, żeby się wykazać. Imponowali mu bardzo i schlebiało mu, że zabrali go ze sobą.
– Ja mam pieniądze – zaoferował się natychmiast.
– To schowaj na gorsze czasy – zbył go Staszek. – Idziemy do Tadka, jak było umówione.
– Do Tadka zawsze zdążymy. – Jurek wyraźnie się rozochocił. – A poza tym możemy zrobić coś jeszcze ciekawszego.
– Czyli co? – zapytał z przejęciem Icek.
– Kupimy kapiszony i pójdziemy pod wiadukt kolejowy. Można podłożyć pod koła pociągu.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Ten pomysł zdecydowanie przypadł wszystkim trzem do gustu. Powędrowali za cmentarz Powązkowski. Staszek i Jurek znali tu każdy kawałek chodnika, więc nie przejmując się strażnikami kolejowymi, poszli w stronę wiaduktu. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Ot, trzech pałętających się po mieście wyrostków.
Icek zaklaskał z radości, gdy Jurek wskoczył zwinnie na próg wagonu pociągu towarowego, wolno jadącego w tym miejscu. Zeskoczył zgrabnie raptem kilka metrów dalej, pewnie lądując na betonowym pomoście. Staszek też nie próżnował. Wcześniej podłożył na tory kupione w kiosku kapiszony, więc gdy Jurek zeskoczył, pożegnały go głośne salwy.
– Często tak robicie? – Ickowi z podniecenia aż się świeciły oczy.
– Czasami – powiedział Staszek.
– Robimy też mnóstwo innych ciekawych rzeczy – dodał Jurek.
– A jakich?
– Na przykład łowimy ryby w Wiśle – wyjaśnił Staszek. – Jeśli chcesz, możemy cię zabrać – zaproponował.
– Naprawdę? Zabierzecie mnie? – ucieszył się Icek.
– Równy z ciebie gość, więc pewnie, że tak – oświadczył uroczyście Jurek.
Odtąd chłopcy spędzali wspólnie niemal każdą wolną chwilę, a gdy Tadek wyzdrowiał, stali się nierozłączną czwórką. Ku zdziwieniu Jurka Sara zaczęła go zagadywać, gdy zaglądał do piekarni, rzucać żarcikami, a nawet pozwalała się zaprosić na spacer czy na lemoniadę. Tak jakby urodziny Szmula odczarowały ich sąsiedzką relację. Gdy Jurek zrozumiał, że dziewczyna go lubi, lecz nie żywi do niego głębszych uczuć, w pewnym sensie poczuł ulgę. Była urocza, życzliwa i piękna, lecz on miał dopiero piętnaście lat, więc najbardziej na świecie zajmowały go przygody, które przeżywał z chłopakami. Poza tym uznał, że przecież nikt nie wie, co się wydarzy w przyszłości. A i on i Sara mają jeszcze szmat życia przed sobą.
***
_Warszawa, sierpień 1939_
Strzelnica wojskowa, której kierownikiem był pan Owczarski, mieściła się na rozległej łące nieopodal dzielnicy powązkowskiej i była ulubionym miejscem Jurka i jego przyjaciół. Ku uciesze chłopców, ojciec Staszka pozwalał im ćwiczyć strzelanie z różnych rodzajów broni. Jurek nie potrafił się zdecydować, którą lubi najbardziej. Prawda była taka, że nie robiło mu to żadnej różnicy. Do strzelania miał wyjątkowy talent.
– O co się założycie, że trafię w sam środek tarczy trzy razy, a ostatni będzie z zamkniętymi oczami? – Jurek spojrzał wyzywająco na przyjaciela, a na jego ustach błąkał się kpiarski uśmieszek. Orzechowe oczy patrzyły niewinnie.
– Ja się już o nic zakładać nie będę – odparł zrezygnowany Staszek. – Ostatnio musiałem fundować limoniadę i pączki, a żeś sobie zażyczył od Bliklego…
Jurek roześmiał się gromko i obróciwszy pistolet na palcu, wypalił trzykrotnie do celu. Pociski trafiły w dziesiątkę, co dało się zauważyć gołym okiem z trawiastego pagórka, na którym stali. Ojciec Staszka pokiwał głową z uznaniem.
– Żebym był choć w połowie tak dobry jak ty – jęknął Staszek, zerkając z ukosa na ojca.
– Jesteś bardzo dobry. – Jurek poklepał kolegę pokrzepiająco po ramieniu. – Chłopaki, ścigamy się do tramwaju?
– Ja na dzisiaj mam dość zawodów. Z takim farciarzem jak ty nie mam żadnych szans. Zostanę z ojcem. – Staszek wzruszył ramionami.
Tadek i Icek parsknęli śmiechem na widok jego nieszczęśliwiej miny.
– Zmykajcie, ferajno – powiedział z pobłażaniem ojciec Staszka.
– Do widzenia szanownemu panu – pożegnał się szarmancko Jurek, a reszta chłopców skłoniła się uprzejmie. – Zatem bywaj, Staszku. Widzimy się dopiero w szkole! Ależ ci zazdroszczę tego wyjazdu nad jezioro. Sam rozstrzygnij, który z nas to farciarz. – Jurek rozciągnął usta w uśmiechu, prezentując garnitur białych, równych zębów. Odgarnął z czoła pasmo jasnych włosów i pobiegł w stronę ulicy. Koledzy oczywiście ruszyli za nim.
Początek sierpnia przyniósł Warszawie upalną pogodę. Panie w lokach i kwiecistych sukienkach oraz mężczyźni w jasnych letnich garniturach spacerowali po miejskich ulicach, starając się trzymać cienia.
Im bliżej Jurek był domu, tym więcej na chodnikach widział Żydów w tradycyjnych chałatach i z pejsami. Gdy zza rogu wyjechał tramwaj, chłopak nie zastanawiał się długo, tylko wskoczył na stopień pojazdu, choć matka nieraz przestrzegała go przed podobnymi akrobacjami. Ósemka, dzwoniąc donośnie, skręciła ze Stawek w Dziką. Jerzy nie czekał, by dojechała do przystanku, tylko zwinnie zeskoczył na brukowaną ulicę i rozejrzał się bacznie wokół. Palące słońce właśnie się chowało za pierzeją kamienic po przeciwnej stronie. Zerknął odruchowo za ramię i przymrużył oczy porażone odbiciem światła w oknach rodzinnej kamienicy.
– Jureczku, zajrzyj do nas! – rozległ się męski głos z drugiej strony.
Chłopak spojrzał w stronę żydowskiej piekarni i uśmiechnął się serdecznie. Piekarz podkręcał wąsa, patrząc, jak ubrany w pumpy i kaszkiet młodzieniec zwinnie lawiruje pomiędzy samochodami i furmankami.
– Do usług, panie Warszawski. – Jurek przystanął tuż przed piekarzem. – Mąkę pomóc wnieść? Albo skrzynki na zaplecze?
– Gdzie tam. Do tego ja mam pracowników, złoty chłopcze – roześmiał się piekarz. – Ty mnie lepiej powiedz, czego chcesz od mojej córki. Ładna, nie przeczę, ale za goja nie pójdzie! – ostrzegł żartobliwie.
– Ja przecież byłem rano tylko z zapytaniem, czy Sara zechce ze mną pójść na seans do kina Unja. Odnowili pomieszczenia, więc wszystko wygląda tak, że mucha nie siada! Bez blamażu można zaprosić panienkę. – Jurek spojrzał na piekarza z niewinną miną. – A Sarę przecież od dziecka znam, więc to, panie Warszawski, po prostu zwyczajne spotkanie sąsiedzkie.
– Ja ci dam spotkanie sąsiedzkie, nicponiu – mruknął piekarz. – Przekonasz się, jak to jest, kiedy sam będziesz się trząsł nad ukochaną córką. Tymczasem weź bochenek, bo twoja matka zamawiała. Bądź zdrów, młodzieńcze.
– A Sary nie ma? – zapytał z nadzieją Jurek.
– Z matką poszła do bożnicy na Tłomackie. Gdy wróci, to powiem, żeś o nią pytał. – Warszawski się ulitował. – Zajrzyj do nas jutro, chłopcze.
– Tak zrobię. Dziękuję!
Wybiegł z piekarni z bochnem pod pachą i przeszedł na drugą stronę ulicy. Bawiło go to, że Dzika, która i tak straciła połowę długości, gdy ktoś postanowił zmienić nazwę jej nieżydowskiej części na Zamenhoffa, nadal była ulicą graniczną. Prawa strona należała do katolików, a lewa do warszawiaków wyznania mojżeszowego. Być może się różnili, lecz dobrze dogadywali. Nawet jeśli w gazetach szczuto jednych na drugich, nadal działała sąsiedzka solidarność. I właśnie to w tych dziwnych czasach łączyło zwyczajnych mieszkańców Warszawy.
Bliższa znajomość z Sarą trwała od roku, a Jurek niejednokrotnie bywał na jej prośbę jedynie zasłoną dymną. Piekarz Warszawski nie miał pojęcia, że Jurek zabiera Sarę do kina, lecz tuż przed wejściem na seans pojawia się Szmul w eleganckim garniturze i kłaniając się w pas Jurkowi, przejmuje dziewczynę. Ta zmowa w gruncie rzeczy go bawiła, lecz w głębi ducha zadawał sobie pytanie, dlaczego dwoje ludzi pochodzenia żydowskiego aż tak kryje się ze swoją znajomością. Postanowił, że przy nadarzającej się okazji zapyta o to Sarę.
– Przecież to bardzo proste, Jureczku – stwierdziła, gdy znów szli do kina. – Moi rodzice są bardzo wierzący, a Szmul jest z rodziny, która całkiem odrzuciła wszystko, co żydowskie. Według moich rodziców, choć bardziej ojca, tacy Żydzi nie są naprawdę Żydami. Jego zdaniem ty jesteś bardziej w porządku niż ojciec Szmula, który choć jest szanowanym adwokatem, odrzucił wierzenia przodków. Dla ojca ten człowiek jest stracony.
– Ależ to głupie – odparł Jurek. – Ludzie są ludźmi. Co ma do tego wiara? Lepiej się zająć tym, co możemy zrobić. Ja dzisiaj zebrałem zagon marchwi. Wysiałem ją wcześniej na pustym polu za naszą kamienicą. Mam też króliki – pochwalił się.
– Jesteś szczęściarzem – skwitowała Sara.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Po prostu żyjesz i nikt się nie zastanawia, czy masz prawo do bycia obywatelem tego kraju. Ale nie mówmy o tym.
Jurek spojrzał na dziewczynę. Podobała mu się bardzo. Jasne warkocze miała zaplecione ciasno, błękitne oczy spoglądały na niego przyjaźnie.
– Jeśli chcesz, zabiorę cię na ryby.
– To bardzo miło z twojej strony, ale umarłabym z nudów. – Roześmiała się. – Dziękuję, że nam pomagasz – dodała, poważniejąc.
– Od tego ma się sąsiadów. – Jurek puścił do Sary oko.