- W empik go
Fastnet '79 - ebook
Fastnet '79 - ebook
W sierpniu 1979 roku 303 jachty wystartowały do regat na trasie: wyspa Wight – Fastnet Rock – wyspa Wight.
Piękna pogoda towarzysząca startowi wkrótce się zmieniła i na morzu rozpętało się prawdziwe piekło. Sztorm o sile huraganu przemierzył Atlantyk z prędkością, która zaskoczyła synoptyków, i uderzył we flotyllę jachtów z niespotykaną furią.
Przez 20 godzin 2500 żeglarek i żeglarzy, przygniatanych falami o wysokości bloku mieszkalnego, walczyło o życie. W tym czasie ratownicy na pokładach helikopterów i łodzi służb ratunkowych starali się nieść pomoc potrzebującym.
15 ludzi zginęło, 24 jachty zostały porzucone, 5 z nich zatonęło. Uratowano 136 żeglarzy, a zaledwie 85 jachtów ukończyło wyścig. Autor brał udział w tamtych regatach i opowiada historię największej tragedii w dziejach współczesnego żeglarstwa z perspektywy uczestnika wydarzeń.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948321-7-9 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To jest morska opowieść, w pełni prawdziwa. Opowieść o tym, jak zginęło 15 ludzi. Nie podczas wojny czy w trakcie polowania na wieloryby i nie za sprawą tajfunu na Morzu Południowochińskim, lecz podczas regat, zaledwie 70 mil od wybrzeży Anglii. To, co miało być miłym żeglowaniem przy ładnej pogodzie na dystansie 600 mil – do latarni morskiej u wybrzeży Irlandii, okazało się być dla 2700 mężczyzn i kobiet na 303 jachtach gehenną. Stało się tak za sprawą najbardziej brutalnego letniego sztormu, jaki miał miejsce w XX wieku, a który nadciągnął znad amerykańskich Wielkich Równin, by zamknąć flotyllę regatową w pułapce na płytkich wodach Zachodnich Podejść¹ do Brytanii.
Najstraszliwsza katastrofa w stuletniej historii regat oceanicznych – wyścig Fastnet z roku 1979 – jest wstrząsającą przestrogą i przypomnieniem o słabości człowieka wobec sił natury. W protokole z oficjalnego śledztwa w sprawie tego nieszczęścia napisano: „Morze pokazało, że może być śmiertelnie groźnym wrogiem. Ci, którzy żeglują dla przyjemności, muszą liczyć się z tym, że mogą napotkać niebezpieczeństwa najwyższego rzędu”. Między godziną 1400 13 sierpnia a godziną 0800 14 sierpnia takimi niebezpieczeństwami były wichura o sile 10°B (48–55 węzłów), rosnąca do potęgi huraganu, oraz jeszcze groźniejsze niezwykle skłębione morze. Strome fale osiągały wysokość 50 stóp, a ich grzbiety załamywały się i masy wody spadały na łodzie i ludzi niczym przybój na plażę. Na jachty o przeciętnej długości 38 stóp, ważące około 15 000 funtów spadało 20 000 funtów wody z prędkością 20–30 węzłów Więcej niż jedna trzecia jachtów została położona masztami na wodę. Jedna czwarta została przewrócona stępką do góry, wiele wykonało pełny obrót. Nawet największe jachty – wśród nich należący do byłego premiera Edwarda Heatha „Morning Cloud” oraz „Tenacious” Teda Turnera – zostały poturbowane. Wiele jachtów uległo zniszczeniu, a wielu żeglarzy odniosło poważne obrażenia.
Co gorsza, sześciu ludzi wypadło za burtę, gdy zniszczeniu uległy ich pasy asekuracyjne. Dziewięciu innych utonęło lub zmarło z wyziębienia w lodowatej wodzie, na pokładach jachtów lub w pobliżu przewróconych tratw ratunkowych. W sumie 24 załogi opuściły jachty, z których pięć zatonęło. Dzięki bohaterskim ratownikom z helikopterów, załogom statków handlowych i okrętów oraz staraniom kolegów żeglarzy uratowanych zostało 136 osób – podejmowanych z tonących jachtów, tratw ratunkowych lub prosto z wody. Załogi łodzi ratowniczych odholowały lub eskortowały do bezpiecznych przystani 70 żeglarzy.
Książka ta jest historią regat i sztormu opowiedzianą ku chwale załóg ponad 70 jachtów i statków spieszących na ratunek.
„Taka jest niszczycielska siła wielkiego wiatru: oddziela ludzi od siebie”² – napisał Joseph Conrad w Tajfunie. Poza chęcią przebywania poza domem i fascynacją współzawodnictwem jednym z powodów, dla których ludzie decydują się podporządkować rygorom życia na jachcie regatowym z dala od lądu, jest oferowana przez ten sport możliwość doświadczenia koleżeństwa. Jednakże sztorm, jaki miał miejsce podczas wyścigu Fastnet z 1979 roku, pokazał, jak samotni i bezradni możemy być. Gdy wyła wichura, a morze grzmiało, kontakty osobiste były utrudnione, porozumiewanie się niemożliwe. Złudne było też bezpieczeństwo oferowane przez kajuty, gdy kuchenki z kambuzów, puszki z żywnością, żagle i ludzie latali od ściany do ściany przy każdym przechyle czy obrocie jachtu. Żeglarstwo morskie zawsze uważane było za trudne, a nawet ryzykowne. Jednak tylko niewielu uważało, że jest to sport niebezpieczny. Świadomość, że oto oni sami, ich koledzy i rywale znaleźli się w niebezpieczeństwie, zaczęła docierać do większości nieszczęśników już podczas sztormu. Niektórzy z tych, którzy przetrwali, zrozumieli to, dopiero gdy sztorm minął i skończyła się walka o przeżycie.
Świadomość własnej słabości wobec żywiołów nie zniechęciła tych żeglarzy do morza. Wcześniej widziałem sztormy – nie tak potężne – i prawdopodobnie jeszcze zobaczę – nie tak okropne mam nadzieję. Jak wielu ludzi na przełomie dekad dużo lepiej zdaję sobie sprawę z ograniczeń własnych możliwości oraz coraz bardziej skomplikowanych technologii, które wkraczają do mojego życia i sportu, który uprawiam. Jak w wielu innych dziedzinach pod koniec XX wieku żeglarstwo wyraźnie czerpie korzyści z profesjonalizmu, specjalizacji i racjonalnego podejścia. W roku głodu w Azji Południowo-Wschodniej, rewolucji w Iranie i przerażającego wypadku w elektrowni atomowej w Pensylwanii katastrofa na Zachodnich Podejściach wydaje się być kolejnym sygnałem, że nasza pozytywistyczna wiara w technologię może być bezpodstawna. Wydaje się, że wiedzeni chwilowym sukcesem, przekonani, iż w pełni możemy i umiemy manipulować naszym życiem i środowiskiem, kroczymy ku herezji – czyli współczesnej wersji średniowiecznej doktryny, że uczynki nas usprawiedliwiają.
Głód, religijna żarliwość czy energia nuklearna ostatecznie mogą podlegać regulacji i kontroli, ale tylko przy głębokim poszanowaniu ich ukrytej potęgi. Z pewnością zaś wiatr i woda wciąż będą wykorzystywane, szczęśliwie i satysfakcjonująco, jednak tylko przez ludzi świadomych tego, że katastrofa zawsze jest możliwa.
John Rousmaniere
Stamford, Connecticut
26 grudnia 1979
Latarnia morska Fastnet. Rob LLewellyn/PPLWPROWADZENIE
FASTNET 20 LAT PÓŹNIEJ
Niewiele jest przekonań bardziej uniwersalnych nad to, że każda tragedia niesie jakieś dobro, choćby najmniejsze. Dlatego nigdy nie czuję zaskoczenia, gdy żeglarze i nieżeglarze, którzy przeczytali >Fastnet’ 79. Najtragiczniejszy sztorm w historii współczesnego żeglarstwa, pytają, co dobrego wynikło z tamtej tragedii. Pisząc tę książkę zaledwie kilka tygodni po sztormie, próbowałem uczcić zdumiewającą ludzką przyzwoitość i odwagę, które to cechy zazwyczaj mogą przetrwać bez względu na dramatyczne sytuacje i przerażająco nieludzkie okoliczności. Szukałem wniosków, jakie można by wyciągnąć dla praktyki morskiej. Jednak mogłem jedynie stwierdzić, pisząc mój tekst pod koniec roku 1979, że wszyscy ludzie mieli swoje zdanie, lecz tylko nieliczni opierali się na rzetelnych, bezstronnych informacjach. Nagminne było spekulowanie i szukanie winnych.
Czytelnicy mogli samodzielnie wyciągnąć wnioski po lekturze mojej książki i wielu tak uczyniło, o czym prędko przekonałem się zarówno wprost, jak i pośrednio. Trzy lata później pewne pismo żeglarskie zwróciło się do mnie z propozycją, abym napisał o sztormach regularnie spadających na wschodnie wybrzeża Ameryki, których skutki często bywały tragiczne. Jeden z jachtów został przewrócony do góry dnem u brzegów New Jersey. Na szczęście wszyscy członkowie załogi przeżyli. W czasie telefonicznej rozmowy zapytałem kapitana, czy kiedykolwiek rozważał opuszczenie jachtu. Człowiek ów (który nie skojarzył mojego niezwyczajnego nazwiska) przyznał, że przeleciało mu to przez głowę, ale pozostał na łodzi, gdyż „przypomniał sobie, co przeczytał w tamtej książce o regatach Fastnet”.
Wiele wniosków sformułowano wówczas nadto pesymistycznie. Ale było zbyt wcześnie, żeby zadać właściwe pytania. Otrząśnięcie się z przytłaczającego szoku wywołanego niespotykaną katastrofą wydawało się wręcz niemożliwe. Wydarzenie, które było „tylko wyścigiem żaglowych łódek”, przyniosło śmierć 15 osobom, setki pogrążyło >w żałobie, tysiące pozostawiło w przerażeniu. Z biegiem lat skutki szoku zelżały, choć w małym stopniu. Jest prawdą, że żadne inne wydarzenie >w historii żeglarstwa nie było aż tak tragiczne w skutkach, nawet powszechnie znane regaty Sydney–Hobart z roku 1998, w których zginęło sześć osób.
Wiele pytań w końcu zadano: o pogodę, osobiste i pokładowe środki bezpieczeństwa, a także o to, jak ludzie mogliby w tej formie spędzania czasu – pojmowanej jako macho – wypracować zdrowsze podejście do kwestii bezpieczeństwa. Większość wysiłków podejmowano, mając na celu poprawę dobrej praktyki morskiej – można wręcz powiedzieć, że regaty Fastnet ’79 stały się punktem przełomowym w tej dyscyplinie sportu.
„Człowiek, na lądzie łupieżca przyrody, u twego brzegu bezwładnym się staje”³. Sławne strofy Byrona są zapewne prawdziwe w sensie filozoficznym, ale nie w odniesieniu do rozważań o praktyce morskiej. Po regatach Fastnet z 1979 roku niektórzy mądrzy, zaangażowani ludzie bezskutecznie podejmowali starania o to, by poddawać jachty dokładniejszej i obszerniejszej kontroli. Dalej spróbuję podsumować niektóre z tych starań, napiszę też nieco o innych wypadkach, w tym także o regatach Sydney–Hobart z roku 1998.
SZTORM-ZABÓJCA
Zacznijmy od naszego wroga, walczącego z nami tamtej sierpniowej nocy. Tamten sztorm – meteorologiczna wersja szekspirowskiego Ryszarda III – był nietypowy (dla tej pory roku), gwałtowny, nastawiony na niszczenie i całkowicie zaskakujący. Prognozowanie pogody oraz rozpowszechnianie prognoz było wówczas, jak na dzisiejsze standardy, bardzo prymitywne. Na orbitach krążyło zaledwie kilka satelitów cywilnych, a sztormy były śledzone w tradycyjny sposób, z wykorzystaniem radiowych meldunków, jakie docierały od załóg statków. Gdy pisałem >tę książkę, dla lepszego zrozumienia tamtego sztormu zamówiłem w National Weather Service⁴ olbrzymi stos map synoptycznych. Następnie porozkładałem je w domu na podłodze i z przyjacielem, Erikiem Olsenem, spędziłem cały dzień, śledząc historię wstrętnej małej komórki niskiego ciśnienia, od jej narodzin nad amerykańskimi Wielkimi Równinami do śmierci w Norwegii. Jednak 13 sierpnia wiedziano na ten temat bardzo niewiele.