Fatum. Polityka i katastrofy współczesnego świata - ebook
Fatum. Polityka i katastrofy współczesnego świata - ebook
Fascynująca historia katastrof i ich konsekwencji autorstwa najwybitniejszego brytyjskiego historyka swojego pokolenia („The Times”)
Racjonalna, praktyczna i pięknie napisana. „Fatum” nie jest po to, by przerazić nas nadchodzącymi katastrofami, ale by przygotować ludzkość na ich konsekwencje. Dzięki tej książce, dalece wykraczającej poza temat pandemii, zaczniemy wreszcie zdroworozsądkowo myśleć o przyszłości (Anne Applebaum)
Kryzysy. Plagi. Pandemie.
Czy w drugiej dekadzie XXI wieku można przewidzieć ich nadejście?
Co nas czeka w przyszłości i czy mamy na to wpływ?
Katastrofy są z natury trudne do przewidzenia. Ale kiedy nadchodzą, powinniśmy być lepiej przygotowani niż Rzymianie na wybuch Wezuwiusza czy średniowieczni Włosi na nadejście epidemii dżumy. W końcu nauka jest po naszej stronie. Dlaczego więc wciąż bywamy nieudolni i bezradni?
Populistyczni rządzący słabo radzili sobie w obliczu pandemii koronawirusa. Niall Ferguson twierdzi, że działały głębsze patologie, widoczne już w naszych reakcjach na wcześniejsze katastrofy. Jedną z nich była rozrośnięta do niebotycznych rozmiarów biurokracja, która uniemożliwia szybkie reagowanie.
Czerpiąc z wielu dyscyplin, w tym ekonomii i nauki o sieciach, autor opisuje nie tylko historię, ale ogólną teorię katastrofy. Jego wnikliwa analiza przeszłości i teraźniejszości pomaga przewidzieć, jakie niebezpieczeństwa będą czyhać na nas jutro, i co najważniejsze – jak lepiej sobie z nimi radzić.
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07751-1 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każda administracja mierzy się z taką katastrofą, na jaką jest najmniej przygotowana, a zarazem na jaką najbardziej zasługuje. Tak przynajmniej można by pomyśleć o biegu amerykańskiej historii od zakończenia zimnej wojny.
Bill Clinton wygrał wybory prezydenckie w 1992 roku dlatego, że zaledwie rok wcześniej doszło do wygaszenia czterdziestoletnich zmagań ze Związkiem Sowieckim. Opinia publiczna nie widziała już miejsca dla George’a H.W. Busha i jego doświadczenia wojennego, dyplomatycznego czy wywiadowczego. Podczas drugiej wojny światowej Bush był pilotem w siłach lotniczych amerykańskiej marynarki wojennej i cudem uniknął śmierci po strąceniu jego samolotu Grumman TBM Avenger nad Chichi-jimą, na północ od Iwō-jimy. Młody Clinton robił natomiast wszystko, by uniknąć pójścia w kamasze. Bez powodzenia próbował przystąpić do Gwardii Narodowej, a potem do programu szkoleniowego ROTC (Reserve Officers’ Training Corps) na Uniwersytecie Arkansas, a wszystko po to, by wymigać się od wyjazdu do Wietnamu. Uczestniczył też w protestach antywojennych jako stypendysta Fundacji Rhodesa w Oksfordzie. Kobieciarz, saksofonista i zdeklarowany amator meksykańskich enchiladas z kurczakiem, które pochłaniał w ogromnych ilościach, Clinton wydawał się świetnym kandydatem na ośmioletni okres imprezowania pokolenia baby boomers po zakończeniu długotrwałej zimnej wojny. Historia tymczasem podarowała mu rozpad Jugosławii i ludobójstwo w Ruandzie.
Administracja Clintona z ociąganiem podjęła w końcu interwencję na rzecz zakończenia wojny na Bałkanach, natomiast w sprawie zapobieżenia masowej rzezi w Ruandzie nie uczyniła nic. Kiedy kwestia Bośni i Hercegowiny pojawiła się podczas kampanii prezydenckiej przed wyborami z 1992 roku, Clinton argumentował, że absolutnie nie należy wysyłać żadnych amerykańskich żołnierzy „do tego bagna, będącego w istocie wojną domową”, co wszyscy oczywiście odczytywali jako „drugi Wietnam”. Jego sekretarz obrony William Cohen bezwiednie dał bośniackim Serbom zielone światło do ataków na Goražde, kiedy publicznie oświadczył, że Stany Zjednoczone nie włączą się do wojny, by zapobiec zdobyciu miasta. Dopiero po wielu próbach i z wielkim trudem Tony Lake, Richard Holbrooke i coraz bardziej krytyczna prasa zdołali przekonać Clintona, że Stany Zjednoczone mogą powstrzymać działania wojenne przy niewielkim w sumie zaangażowaniu militarnym. Do tego czasu zginęło już jednak blisko 100 tysięcy ludzi, a 2,2 miliona zostało wygnanych ze swoich domów. W odniesieniu do Ruandy administracja Clintona ponownie kierowała się przede wszystkim obawami przed jakimikolwiek ofiarami wśród Amerykanów. Ostatecznie w 1994 roku podjęto decyzję o wysłaniu na lotnisko w Kigali śmiesznie małej grupki dwustu amerykańskich żołnierzy, zgodnie z budzącym odrazę wyliczeniem (by zacytować pewnego amerykańskiego wojskowego w rozmowie z szefem misji pokojowej ONZ), jakoby „jedna ofiara po stronie amerykańskiej była warta jakieś 85 tysięcy martwych Ruandyjczyków”. Między kwietniem a lipcem 1994 roku w Ruandzie zginęło od pół miliona do miliona ludzi, w większości należących do ludu Tutsi i mordowanych przez swoich rodaków, Hutu.
George W. Bush podczas swojej kampanii w 2000 roku zapowiadał zredukowanie amerykańskiej obecności wojskowej za granicą. Wygrał prezydenturę dosłownie o włos tylko po to, by już w pierwszym jej roku zmierzyć się z konsekwencjami ataków z 11 września – które zresztą przepowiedział, podobnie jak niektóre inne wydarzenia, Richard Clarke. W 1992 roku Clarke uzyskał od ojca Busha nominację na stanowisko przewodniczącego Counterterrorism Security Group, a wraz z nią prawo do zasiadania w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego USA. Bill Clinton nie tylko postanowił zatrzymać Clarke’a w swojej administracji, ale nawet awansował go na stanowisko narodowego koordynatora ds. bezpieczeństwa, ochrony infrastruktury i antyterroryzmu. Mimo wielokrotnie podejmowanych prób Clarke nie był jednak w stanie nikogo przekonać do poważnego potraktowania zagrożenia, jakie stwarzali Osama bin Laden i Al-Kaida. „Al-Kaida planuje szeroko zakrojone akty terroryzmu przeciwko USA – przestrzegał podczas spotkania zastępców sekretarzy w kwietniu 2001 roku. – Planuje też obalanie islamskich rządów i ustanowienie radykalnego multinarodowego kalifatu”. Paul Wolfowitz niespecjalnie się tym przejął. Clarke utrzymywał później, że Wolfowitz i jego szef, sekretarz obrony Donald Rumsfeld, podjęli już wówczas decyzję o interwencji w Iraku, a ataki z 11 września dostarczyły im tylko wygodnego pretekstu. W ich bezpośrednim następstwie administracja Busha przystąpiła do realizacji ambitnej strategii, obejmującej nie tylko ukaranie rządu Afganistanu za udzielanie schronienia bin Ladenowi – kroki takie poczyniłby zapewne również Al Gore, gdyby to jego uznano ostatecznie za prezydenta – ale również głęboką ingerencję w kształt „szeroko rozumianego Bliskiego Wschodu” poprzez obalenie irackiego dyktatora Saddama Husajna. Ten nowy typ myślenia dobrze obrazowało spotkanie z listopada 2001 roku, podczas którego dyrektor CIA George Tenet, wiceprezydent Dick Cheney i doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Condoleezza Rice omawiali możliwość potencjalnych kontaktów Al-Kaidy z pakistańskimi ekspertami od broni nuklearnej. Cheney zauważył, że Stany Zjednoczone muszą się liczyć z nowym rodzajem zagrożenia, „wydarzeniem o niskim prawdopodobieństwie, ale ogromnych konsekwencjach”, więc nawet jeśli istnieje „tylko jednoprocentowa szansa na to, że pakistańscy naukowcy pomagają Al-Kaidzie budować albo rozwijać broń nuklearną, to musimy traktować takie zagrożenie jako pewnik. Tu nie chodzi o naszą analizę sytuacji . Tu chodzi o naszą odpowiedź”. W parze z „doktryną jednego procentu” szła nowa neokolonialna pycha, okazywana przez niektórych urzędników administracji prezydenta. Jak donosił dziennikarz Ron Suskind, pewien niewymieniony z nazwiska doradca Busha miał mu powiedzieć, że ludzie tacy jak on (Suskind) należą do grupy, którą oni (politycy) nazywają „wspólnotą osadzonych w rzeczywistości”, a zdefiniował ją jako „ludzi wierzących w to, że rozwiązania biorą się z uważnej analizy dostrzegalnej rzeczywistości”:
Przytaknąłem i wymamrotałem coś o zasadach oświeceniowych i empiryzmie. Ale on mi przerwał. „Tylko że świat nie działa już w taki sposób – kontynuował swój wywód. – Teraz jesteśmy imperium i kiedy podejmujemy jakieś działania, tworzymy własną rzeczywistość. A kiedy wy będziecie badać tę rzeczywistość – zapewne uważnie, jak zawsze – my znów przystąpimy do działania i stworzymy kolejne, nowe rzeczywistości, które wy znowu możecie sobie badać, i tak to się będzie dalej toczyć. My jesteśmy aktorami historii, a wam, wam wszystkim, pozostaje tylko badać to, czego my dokonujemy”.
Nie był to bynajmniej sposób myślenia większości zwykłych Amerykanów, nawet jeśli nie mogli się doczekać wymierzenia sprawiedliwości bin Ladenowi i jego kamratom. „Uważam, że za bardzo próbujemy rządzić tym światowym interesem – powiedział w 2003 roku brytyjskiemu autorowi Timothy’emu Gartonowi Ashowi pewien farmer z Kansas, dodając: – tak jak kiedyś Rzymianie”. Aby uśmierzyć obawy i niepokoje, prezydent Bush oświadczył 13 kwietnia 2004 roku: „Nie jesteśmy mocarstwem imperialnym. Jesteśmy mocarstwem wyzwolicielem”. Wtórował mu sekretarz obrony Rumsfeld. „Nie wysyłamy naszych wojsk w różne miejsca świata, by odbierać ludziom ich ziemie, bogactwa naturalne, ropę – wyjaśniał w telewizji Al Jazeera. – To nie jest sposób postępowania Stanów Zjednoczonych. Nigdy tego nie robiliśmy i nigdy nie będziemy. Tak nie zachowują się kraje demokratyczne”. Poza samymi Stanami Zjednoczonymi raczej niewielu ludzi wierzyło jednak w te zapewnienia.
Koszty „globalnej wojny z terroryzmem” nie były specjalnie wygórowane jak na standardy innych amerykańskich konfliktów zbrojnych z czasów zimnej wojny. W operacji „Iraqi Freedom” (Iracka Wolność, 2003–2010) w trakcie działań wojennych zginęło 3490 członków amerykańskiego personelu wojskowego, a rannych zostało 31 994 kolejnych. 59 żołnierzy zginęło na Bliskim Wschodzie podczas kolejnych operacji: „New Dawn” (Nowy świt) i „Inherent Resolve” (Wrodzona Determinacja). W Afganistanie liczba ofiar zamknęła się na 1847 zabitych w akcji i 20 149 rannych, do tego doszło 66 zabitych i 571 rannych po 2014 roku, kiedy zakończoną formalnie operację „Enduring Freedom” (Trwała wolność) zastąpiła operacja „Freedom’s Sentinel” (Wartownik wolności). (Warto zestawić te liczby z analogicznymi danymi z wojen koreańskiej i wietnamskiej, w których łącznie zginęło w walce 81 110 członków amerykańskiego personelu wojskowego, a rannych zostało 245 437). Trudno argumentować, by którakolwiek z tych interwencji odniosła jakiś spektakularny sukces, choć równie trudno sobie wyobrazić, a tym bardziej wykazać liczbowo, że brak tych operacji byłby lepszą opcją. Jeśli jednak ich celem miało być przekształcenie Iraku i Afganistanu w kwitnące demokracje, dyplomatycznie podążające ramię w ramię ze Stanami Zjednoczonymi, to bez wątpienia nie zakończyły się powodzeniem. Tym bardziej że koszty ludzkie po stronie rzekomych beneficjentów tej „wyzwoleńczej” polityki były zdecydowanie większe niż po stronie amerykańskiej, a przy tym wyższe od wcześniej zakładanych. Według internetowego projektu Iraq Body Count od czasu amerykańskiej inwazji gwałtowną śmiercią zginęło w tym kraju łącznie 288 tysięcy ludzi, z których 185–208 tysięcy było cywilami. Liczbę ofiar wśród Afgańczyków oszacowano na 157 tysięcy, w tym 43 tysiące cywilów. Łączny koszt finansowy obu tych wojen dla Stanów Zjednoczonych ustalono na około 6,4 biliona dolarów.
Jak się jednak okazało, „doktryna jednego procentu” obowiązywała tylko wobec zagrożeń zewnętrznych. Administracja Busha została bowiem kompletnie zaskoczona huraganem Katrina w sierpniu 2005 roku, a potem nie potrafiła zareagować na początki kryzysu finansowego, widoczne już pod koniec 2006 roku, pozwalając mu rozwijać się bez przeszkód przez dwa lata, co zaowocowało załamaniem się systemu bankowego i bankructwem Lehman Brothers we wrześniu 2008 roku. Zarządzanie ryzykiem strategicznym i finansowym najwyraźniej podążało dwiema zupełnie osobnymi ścieżkami.
Podczas konferencji prasowej 12 lutego 2002 roku Rumsfeldowi zadano pytanie o bezustannie powtarzane przez administrację Busha, a z całą niemal pewnością nieprawdziwe oskarżenie o związki Saddama Husajna z Al-Kaidą. Wymianę zdań między dziennikarzem a Rumsfeldem warto przytoczyć w całości:
DZIENNIKARZ: W odniesieniu do irackiej broni masowego rażenia i terrorystów: czy istnieją jakieś dowody świadczące o tym, że Irak próbował albo zamierzał dostarczać terrorystom broń masowego rażenia? Pojawiły się raporty o tym, że nie ma żadnych dowodów na bezpośrednie związki między Bagdadem a niektórymi z tych organizacji terrorystycznych.
RUMSFELD: Raporty, które stwierdzają, że coś nie miało miejsca, są dla mnie zawsze interesujące. Istnieją znane wiadome, to jest rzeczy, o których wiemy, że je znamy, oraz znane niewiadome, kiedy wiemy o istnieniu rzeczy, których nie znamy. Ale są też nieznane niewiadome – te, o których nawet nie wiemy, że ich nie znamy. I jeśli spojrzymy na historię naszego kraju, ale także na historię innych wolnych krajów, to zobaczymy, że właśnie ta kategoria przysparzała zawsze najwięcej problemów.
Koncepcja „nieznanych niewiadomych” pojawiła się po raz pierwszy w opublikowanym w 1955 roku artykule naukowym dwóch psychologów, Josepha Lufta i Harringtona Inghama. Sam Rumsfeld przypisywał ją zarządzającemu NASA Williamowi Grahamowi, z którym w latach 90. XX wieku współpracował w ramach kongresowej komisji ds. oceny zagrożenia rakietami balistycznymi dla Stanów Zjednoczonych (bardziej znanej jako komisja Rumsfelda). Jak już widzieliśmy w rozdziale 8, kierownictwo NASA miało wszelkie powody, by przejmować się nieznanymi niewiadomymi. Tyle że, podobnie jak Rumsfeld, powinno raczej poświęcać więcej uwagi nieznanym wiadomym – absolutnie oczywistym zagrożeniom (jak np. ryzyko, że zawiedzie pierścień uszczelniający albo że po obaleniu Saddama w Iraku dojdzie do wojny partyzanckiej), których jednak decydenci pozornie nie dostrzegali, ponieważ nie pasowały do ich koncepcji. Nieco ponad rok później, kiedy Saddama już nie było, a Irak pogrążał się w coraz większej anarchii, Rumsfeld ponownie wziął udział w konferencji prasowej. Opisując wypadki w Iraku, w tym plądrowanie Bagdadu, wyjaśniał, że są one jedynie rezultatem „długo tłumionych uczuć”, które już wkrótce zaczną przygasać. „Wolność nie jest idealna, a ludzie wolni mają również wolność popełniania błędów, w tym przekraczania przepisów i czynienia innych złych rzeczy – tłumaczył. – Takie rzeczy się zdarzają”.
Do października 2008 roku notowania Busha spadły do 25%, toteż stosunkowo mało doświadczony senator Barack Obama (pełnił wówczas tę funkcję dopiero drugą kadencję) – który zresztą sprzeciwiał się inwazji na Irak – nie miał większych problemów z pokonaniem kolejnego republikańskiego nominata w wyborach prezydenckich. (Sam John McCain, bo o nim mowa, nie przysłużył się zbytnio swojej sprawie, kiedy podczas spotkania w New Hampshire oświadczył pewnemu antywojennemu aktywiście, że amerykańskie wojska mogą zostać w Iraku jeszcze „może i ze sto lat”, co „jak dla mnie byłoby okej”). Jak się jednak okazało, wyplątanie Ameryki z Bliskiego Wschodu łatwiej było zapowiadać w kampanii, niż przeprowadzić podczas prezydentury. W sierpniu 2011 roku przez świat arabski przetoczyła się fala rewolucji, a sam Obama poradził syryjskiemu dyktatorowi Baszarowi al-Asadowi, by „usunął się na bok”. Za tą dobrą radą nie poszła już jednak polityczna wola wyasygnowania środków na dozbrojenie Wolnej Armii Syrii. Prezydent USA zezwolił jedynie CIA na wyszkolenie 10 tysięcy rebelianckich wojowników, co oczywiście okazało się dalece niewystarczające. Od lipca 2012 do sierpnia 2013 roku Biały Dom nieustannie powtarzał, że jeśli Asad użyje broni chemicznej, zostanie to uznane za przekroczenie „czerwonej linii”. Kiedy jednak do użycia broni chemicznej faktycznie doszło, 30 sierpnia 2013 roku – po skonsultowaniu się jedynie z szefem personelu Białego Domu, Denisem McDonough, Obama postanowił odwołać zaplanowane już naloty powietrzne, ku konsternacji swojego zespołu ds. bezpieczeństwa narodowego. Następnie zaś dopuścił do tego, by to rząd Rosji wynegocjował z Asadem porozumienie, na mocy którego dyktator oddał broń chemiczną (a po prawdzie tylko jej część). W orędziu do narodu wygłoszonym 10 września 2013 roku Obama oświadczył, że Stany Zjednoczone nie zamierzają już dłużej być „światowym policjantem”. Niecały rok później terrorystyczna grupa Państwo Islamskie (ISIS), która wyłoniła się z resztek Al-Kaidy w Iraku po tym, jak Obama wycofał stamtąd amerykańskie wojska – przeprowadziła publiczną egzekucję na Jamesie Foleyu i innych zachodnich zakładnikach, ścinając im głowy maczetami. Tym razem prezydent USA zezwolił na naloty powietrzne na pozycje ISIS w Syrii, przeprowadzane z terytoriów państw Zatoki Perskiej. We wrześniu 2015 roku, po odrzuceniu przez Obamę rosyjskiej propozycji podjęcia wspólnych działań militarnych, prezydent Władimir Putin wysłał na Bliski Wschód nie tylko trzy tuziny samolotów bojowych, ale również półtora tysiąca żołnierzy do syryjskiej Latakii i okręty wojenne na Morze Kaspijskie.
Mniej więcej w tym samym czasie Biały Dom zaczął lansować mało wybredny slogan: „Don’t do stupid shit” (Nie rób głupot). (Według Bena Rhodesa, zastępcy doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego odpowiedzialnego za komunikację strategiczną w administracji Obamy, „Pytania, jakie sobie wtedy zadawaliśmy w Białym Domu, brzmiały: kto jest za tym, żeby w ogóle ruszać to gówno? Kto znajduje się w obozie głupków chcących w ogóle ruszać gówno?”). Dopuszczenie do tego, by Putin włączył się w konflikt syryjski, sam Rhodes i inni podobnie wówczas myślący wysocy urzędnicy przedstawiali jako całkowicie świadome „podejście Toma Sawyera”, wyjaśniając, że „jeśli Putin chce trwonić środki swojego reżimu na przemalowywanie płotów w Syrii, to USA powinny mu na to jak najbardziej pozwolić”. W konsekwencji wojna domowa w Syrii przedłużyła się o wiele lat, co przyniosło śmierć ponad pół miliona ludzi, z których niemal połowę stanowili cywile. Siłą wysiedlono z domów około 13,4 miliona Syryjczyków, z czego 6,6 miliona znalazło się poza granicami kraju. Na tym jednak nie koniec, bo 2–3 miliony ludzi stworzyły wielką falę uchodźców, która – powiększona o kolejne setki tysięcy mieszkańców świata muzułmańskiego, wyczuwających szansę na zmianę swojego losu – zalała Europę. W dodatku po raz pierwszy od wczesnych lat 70. XX wieku Rosja powróciła na Bliski Wschód jako główny rozgrywający. Krótko mówiąc, skutki zaniechania przez USA interwencji w Syrii były pod wieloma względami równie katastrofalne jak skutki amerykańskiej interwencji w Iraku, tyle że oszczędzono sporo dolarów, a zapewne również niemało amerykańskich istnień.
Podczas jednej z debat przedwyborczych w 2012 roku Obama pokpiwał sobie z Mitta Romneya, kandydata republikanów: „Zimna wojna skończyła się już ponad dwadzieścia lat temu, ale pan chyba otrzymał telefon prosto z lat osiemdziesiątych ze wskazówkami, jak należy prowadzić politykę zagraniczną”. Była to aluzja do słów Romneya, który nazwał Rosję „geopolitycznym nieprzyjacielem numer jeden”. Rok po swojej drugiej inauguracji, w styczniu 2014 roku, Obama wyznał lekceważąco wydawcy tygodnika „The New Yorker”: „Tak naprawdę to niepotrzebny mi teraz żaden George Kennan”, nawiązując do architekta zimnowojennej strategii powstrzymywania ekspansji Sowietów. Nie upłynął nawet miesiąc, a wojska rosyjskie wkroczyły na Krym i rozpoczęły jego okupację, która po upływie kolejnego miesiąca (18 marca) przekształciła się w formalną aneksję, a walki w obwodach donieckim i ługańskim, gdzie popierani przez Rosjan separatyści zajęli znaczną część terytoriów ukraińskich, trwają do dziś.
Największa katastrofa w czasie rządów Obamy wydarzyła się jednak nie za granicą, ale w kraju. Mimo że w oczach konserwatywnych wyborców Obama miał opinię przedstawiciela lewicowego skrzydła partii demokratycznej, to właśnie za jego prezydentury zdarzył się głęboki kryzys społeczno-gospodarczy, wynikający częściowo z finansowego bałaganu odziedziczonego po poprzedniku, a częściowo z długoterminowych trendów ekonomicznych. Środki zapobiegawcze mające stymulować odbicie gospodarcze, zwłaszcza program tak zwanego luzowania ilościowego wdrażany przez Rezerwę Federalną, przyniosły pośrednio największe korzyści właścicielom aktywów finansowych. Łączny udział takich aktywów netto, będących w posiadaniu 1% najbogatszych Amerykanów, wzrósł z 26% w pierwszym kwartale 2009 roku do 32% w ostatnim kwartale roku 2016. A zarazem grupa białych Amerykanów z klasy średniej i niższej doświadczyła nie tylko ekonomicznej stagnacji, lecz także, jak określili to ekonomiści z Princeton, Anne Case i Angus Deaton, epidemii deaths of despair, „śmierci z rozpaczy” – zgonów z powodu przedawkowania narkotyków, zatrucia alkoholem czy samobójstw – a ponadto zauważalnego wzrostu bezsilności, poczucia niepewności jutra i generalnego bólu istnienia. Według Case i Deatona, gdyby wskaźniki śmiertelności wśród białej ludności „w dalszym ciągu spadały w odnotowywanym poprzednio (tj. w latach 1979–1998) tempie wynoszącym 1,8% rocznie, wówczas w okresie 1999–2013 można by uniknąć 488 500 zgonów”. Za czasów prezydentury Obamy doszło do trzech kryzysów związanych z uzależnieniem społeczeństwa od substancji opioidowych: najpierw opiatów przepisywanych na receptę, następnie heroiny, a wreszcie syntetycznych związków opiatopodobnych, takich jak fentanyl. Wskaźnik śmiertelności z powodu ich przedawkowania zwiększał się sukcesywnie z roku na rok, aż w końcu wzrósł ponaddwukrotnie, z 6,4 na 100 tysięcy w 2008 roku do 13,3 w roku 2016. Z powodu przedawkowania narkotyków w latach 2009–2016 zmarło łącznie ponad 365 tysięcy Amerykanów. W najbardziej poszkodowanej grupie wiekowej (25–54 lat) wskaźniki przedawkowania w 2016 roku oscylowały od 34 do 35 na 100 tysięcy, co oznaczało, że łączna liczba utraconych lat życia zbliżyła się do odnotowanej podczas pandemii grypy z lat 1918–1919. Wreszcie, co zauważano raczej z rzadka, głównym źródłem syntetycznych opiatów i poprzedników fentanylu były Chiny.
Mimo że większość mediów w zasadzie nie oskarżała administracji Obamy o nieradzenie sobie z tą „opioidową epidemią”, warto zauważyć, że stojące za nią trendy społeczne w dużym stopniu wyjaśniały sukces długo uważanego za populistycznego outsidera Donalda J. Trumpa, któremu w 2016 roku udało się najpierw wywalczyć nominację partii republikańskiej, a następnie pokonać Hillary Clinton na ostatniej prostej do prezydentury. Powtarzana przezeń argumentacja o „rzezi”, jakiej doznały środkowe stany Ameryki, znalazła posłuch u wielu wyborców, zwłaszcza u kluczowego elektoratu ze środkowo-zachodnich stanów „wahających się”, takich jak Michigan czy Wisconsin. Trump umiejętnie wykorzystywał stare populistyczne tropy, by skanalizować rozgoryczenie wyborców, jednak nie przeciwko bankierom – ulubionemu celowi populistów lewicowych – ale przeciwko Chinom (globalizacja), Meksykowi (imigracja), a wreszcie samej Clinton, przedstawianej jako uosobienie majętnej elity liberałów, odseparowanej od trosk i problemów zwykłych ludzi, a w dodatku wyniośle określającej połowę zwolenników Trumpa mianem „żałosnej mieszaniny rasistów, seksistów, homofobów, ksenofobów, islamofobów – i kogo tam jeszcze”. Liczni admiratorzy Obamy z kręgów biurokratycznych, akademickich czy korporacyjnych byli autentycznie zbulwersowani elekcją Trumpa. Najbardziej widoczne przejawy obrzydzenia elit przyjmowały formę ulicznych protestów, takich jak marsz kobiet z 2017 roku, w którym – według jednej z analiz – ponad połowa osób mogła się poszczycić dyplomem ukończenia studiów.
Nieco bardziej subtelnie dezaprobatę wobec Trumpa wyrażali rozmaici urzędnicy z administracji Obamy. John MacWilliams, były bankier inwestycyjny, powołany za Obamy na stanowisko specjalisty ds. oceny ryzyka w Departamencie Energetyki USA, ostrzegał Michaela Lewisa, amerykańskiego pisarza i dziennikarza finansowego, przed pięcioma rodzajami ryzyka: „złamaną strzałą” (czyli utraconym albo uszkodzonym pociskiem nuklearnym bądź bombą), nuklearną agresją ze strony Korei Północnej albo Iranu, atakiem na sieć energetyczną, a wreszcie złym, krótkowzrocznym zarządzaniem projektami rządowymi. Na piąty rodzaj ryzyka, jak tłumaczył Lewis, „narażone jest społeczeństwo, które popada w nawyk odpowiadania na zagrożenia długoterminowe rozwiązaniami krótkoterminowymi. To przy tym taki rodzaj globalnego zagrożenia, o jakim w ogóle nie myślimy w kategoriach ryzyka. To innowacje, do których nigdy nie dojdzie, i wiedza, która nigdy nie zostanie zgromadzona, ponieważ w którymś momencie zaprzestano kłaść pod nie podwaliny. A nigdy nie wiesz, czy w ostateczności nie uratowałoby cię coś, czego po prostu nie chciało ci się nauczyć”. Krótko mówiąc, chodziło, jak u Rumsfelda, o nieznane niewiadome. Ale czy ten wywód wyjaśnia nam przyczyny porażki w walce z COVID-19? Owszem, ale tylko wtedy gdy na działania rządu patrzymy z dużą naiwnością i prostodusznością. Bo przecież jeśli jakakolwiek administracja miałaby być gotowa na zagrożenie nadchodzące z Chin, które w dodatku najłatwiej było zlikwidować poprzez ścisłą kontrolę granic, to trudno o lepszą kandydatkę od antychińskiej i nawołującej do zamykania granic administracji Trumpa. „Grypa z Wuhanu” powinna była stanowić idealne wręcz wyzwanie dla populistycznego prezydenta.
Komentatorzy, dla których życie jest cudownie proste i logiczne, całą winą za nadmiarowe zgony spowodowane przez COVID-19 w 2020 roku bez wahania obarczyli Trumpa. Owszem, ciężar podejmowania najważniejszych decyzji bez wątpienia spoczywał właśnie na nim, podobnie zresztą jak na każdym prezydencie. Ale argumentowanie, iż Trump mógł odwrócić katastrofę w publicznej służbie zdrowia, to jak mówienie, że Bill Clinton mógł zapobiec rozpadowi Jugosławii albo ludobójstwu w Ruandzie, a Bush ocalić Nowy Orlean przed huraganem Katrina i uniknąć kryzysu finansowego z 2008 roku. Albo jak upieranie się, że Obama miał możliwość powstrzymania lub szybkiego zakończenia wojny domowej w Syrii, czy też uratowania setek tysięcy Amerykanów przed przedawkowaniem opiatów. Wszystkie te argumenty stanowią tylko kolejne wersje wywodu Tołstoja na temat Napoleona. Całkowicie ignorują polityczną złożoność każdej katastrofy i milcząco zakładają, że amerykański prezydent jest jakimś wszechmocnym organem sprawczym, a nie jednostką usytuowaną na szczycie biurokratycznej hierarchii, już od dobrych kilku dziesięcioleci coraz gorzej radzącej sobie z kolejnymi katastrofami.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------