- W empik go
Fatum: studyum psychologiczne - ebook
Fatum: studyum psychologiczne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 330 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy pan doktór jest w domu?
– Tylko co go nie widać! Zaraz przyjdzie!
Posłaniec odsapnął z rezygnacyą.
– A no! to zaczekam na niego. Odpowiedź kazano przynieść.
Domowy lokaj uprzejmym ruchem ręki wskazywał drzwi.
– Wejdźcie! co macie na próżno na schodach nogi zrywać? Na dworze widzę zamieć sypie. Przemarzliście pewno? W przedpokoju ciepło, zaciszno. Spocznijcie sobie.
Posłaniec sztywny, wyprostowany z angielskiemi bokobrodami i wyniosłą miną służalca pańskiego domu, wszedł do przedpokoju, zdjął kapelusz i z westchnieniem ulgi opuścił się na ławę.
– Cóż to? chorych nie macie, panie Franciszku? – zapytał, wodząc wzrokiem dokoła.
Pan Franciszek, gruby, rumiany, z siwiejącym zarostem, zacierał ręce uprzejmie, robiąc honory domu.
– Nie ich godzina. Przed południem pełno tego mrowia. Teraz czysto. Wszystkiem już drzwi i okna po nich pootwierał.
Posłaniec roześmiał się sarkastycznie, gładząc od niechcenia filc eleganckiego kapelusza, i z poczuciem wyższości rozpierając obciągnięty granatową liberyą grzbiet, na poręczy ławy.
Pan Franciszek z powagą stanął przed nim.
– Dawno tu już was nie widać, panie Wincenty. Dawniej, pani prezesowa dostanie swoich ataków, taj szle po mego pana, kto w Boga wierzy. Teraz nic was niby tutaj nie ciągnie.
– A no, tak zwykle bywa na świecie, – odparł filozoficznie przysłany lokaj, wyciągając wygodnie nogi i patrząc w sufit. – Dzisiaj z ludźmi tak, jutro inak.
– Panienka – tfu! młoda pani – zdrowa?
– A cóż ma jej być? Niczego sobie.
– Z młodym panem się nie swarzy? Posłaniec wzruszył ramionami.
– Pani prezesowa z zięcia kontenta? – indagował dalej pan Franciszek.
Elegancki przybysz otrząsnął się niecierpliwie. Nic go to nie obchodziło.
– Ależ ładnego męża sobie wasza panienka wybrała! – szydził dalej domowy lokaj, – suchy, chuderlawy, wszystkie żebra porachować na nim można.
Gość ziewnął przeciągle.
Ale Franciszek nie mógł powściągnąć rozgoryczenia, które mu na sercu leżało.
Dziwnie na świecie się dzieje! Człowiek układa sobie, kalkuluje: zdawało się, że szczęście tuż – tuż. Gdzież tam! Los, to taki młyn dyabelski, co jak go chwyci za włosy, jak wepchnie między kamienie, to wierci i kręci, póki zgoła na miazgę nie zetrze, jakby tam komuś na ciasto ta mąka była potrzebna. A insze ziarno to precz odrzuci, i tak go zdepczą. Lata to i myśli, głupie, że po własnemu żądaniu, a nie widzi niebożę, że młynarz korbą kręci, że rucha się tak, jak mu przykazano. Co tam! krzycz, nie krzycz, a nie pomożesz, tyle tylko, że sobie gębę a ludziom uszy rozedrzesz. Oooj!
Westchnął ciężko i żałośnie pokiwał głową. Posłaniec spoglądał w sufit, obojętnie i dyskretnie poziewał.
Franciszek z zawstydzonym uśmiechem podniósł głowę i zaognionemi oczyma rzucił niechętnie:
– Dyabeł chyba splątał to małżeństwo, bo jużciby i sama pani prezesowa nie poradziła. Dobrali się! niema co mówić! jak ogień z woda.
– Już dajcie pokój, – panienka robi co sama chce.
– Aha! właśnie! robi co chce! – albo to ona sama wie, czego chce? Zakręci się, zatrzepocze i już. Ale gdy na to zeszło, za sprawiedliwością obstaje. Gdzież sens? alboż to mąż dla naszej panienki? – mówił, usiłując przybrać ton suchy i drwiący.
– Albo co? czegóż mu jeszcze wedle was brakuje?
– Już ja tam, gdybym był panną, pewnobym wiedział, czego brakuje… A kwaśny jakiś, – a zasępiony – i twarz ma taką bogobojną a chytrą… jak lis, który się modli, a ukradkiem podpatruje, jakąby gęś uchwycić. Jużci też mogła panienka sobie wziąć kogo innego. Na ten przykład, choćby mojego pana, – kończył niedbale, przybierając minę niewzruszoną i obojętną.
Gość zacisnął usta powściągliwie i dyplomatycznie.
– Tak się zdaje wedle prostego rozumienia rzeczy sądząc. Państwo mają swoje insze kombinacye.
– Aj-jaj! jakie kombinacye! pani prezesowa rada całym światem kręcić, drży, żeby zięcia na stanowisko wysforować. Toż dopiero przechwalać się lubi, jako jeden dygnitarz jej zięcia na schody wyprowadza, drugi mu palec podaje, trzeci pod same drzwi podjeżdża i przez galonowego kartę przysyła. Tfu! do licha. Jakby i mój pan nie mógł dostąpić tej łaski, gdyby ino chciał.
– Nie na wasz rozum zważyć te wysokie stosunki, – to i nie sądźcie.
– Tak i palicie jak z książki! Nie rozumiem!
– Aha! nie rozumiem – bo źdźbła, sensu w tem niema. Psu na budę się nie zdały wszystkie te wasze wykrętne mądrości, – ot co! a nie widzicie tego co przed nosem! co samo w oczy bije! Gość siedział ze znudzoną powagą, oglądał łosiowe rękawiczki, to końce szpiczastych butów; czasem pocierał sobie włosy i uważnie spoglądał na palce.
– Ona, – jak róża – a on… Spojrzyć tylko na gębę jego… toć że to wyduszona cytryna – mówił Franciszek z wymuszoną ironią i zagiętymi palcami nakreślił w powietrzu gest, naśladujący wyciskanie owocu.
– At! wymyślacie! – obruszył się nakoniec przybysz z flegmą. – Dobry pan.
Pan Franciszek przystanął chwilę, zbity z tropu przeniesieniem sprawy na inny grunt.
– Wam kużdy jednakowo dobry, – odparł z żywością i uniesieniem, a małe jego oczki prędko powiekami łypały i policzki krwią nabiegły. – Obchodzi was co? Od jednego przejdziecie do drugiego, ani się obejrzycie. Tfy! nie przymierzając, gorzej jak pies. Dobry! pewnie, że dla was dobry, byleby płacił tylko.
– No, – a jeszcze co? – zapytał posłaniec sucho i drwiąco.
Pan Franciszek ochłonął z ferworu i splunął.
– Nie! inni wy ludzie, – mówił, kiwając pogardliwie ręką, – szczerości w was za grosz nie znajdziesz. Duszy w was niema, ot co!
Pan Franciszek znowu rozognił się i rozindyczył.
– Wamby tylko wyperfumowane maniery, o człowieka ani dbacie. Co wam po zacności, jeśli nią ani pochwalić się, ani też sprzedać jej nie można? Wszystkieby żyły z człowieka wyciągnęli, aby tylko powoli i grzecznie. Choćby i ta pani prezesowa. Harda to i nieprzystępna, i na człowieka patrzy przymrużonemi oczyma, jakby go nie widziała, – ano! trzeba jej, to potrafi być tak słodką, jakby się chciała miodem rozpłynąć. Mówi to delikatnym, mdlejącym głosem, jakby co chwila duszę Bogu zbierała się oddać, – a chytrości to w niej! hej, hej! Jak też, bywało, mojemu panu słodko w oczy patrzała, a cukrowemi słówkami częstowała! okazuje się, że cała jej przyjaźń, warta była tyle, co ot!
Złożył pięść z charakterystycznie wysuniętym wielkim palcem – i dla nadania większej wyrazistości swoim dowodzeniom, podsunął ją pod nos interlokutora.
Gość oderwał wzrok od sufitu, w który był utkwiony z wyniosłą rezygnacyą i z oburzeniem, a estetycznym wstrętem patrzał na nieparlamentarne ruchy towarzysza, który w osobie eleganckiego famulusa gromił jego panią.
– Przyzwoity lokaj dużo może wybaczyć, prostemu, bez ułożenia człowiekowi, z którym się nie chce zbytnio wdawać w dysputę, ale nakoniec, nawet święta cierpliwość musi mieć swoje granice.
Pod wpływem tych uwag zwrócił się do
Franciszka z mniej powściągliwem i dystyngowanem obliczem, niż zachowywał dotychczas.
– Czego się pan czepiasz – ofuknął, wyzuwając się ze swego lekceważącego dostojeństwa. – Mucha was ukąsiła, czy co? At! ubrdał coś sobie i baje – ludziom głowy zawraca. Ja się tam w rezolucye moich państwa nie wdaję. To nie mój jenteres. Ani mnie to ziębi, ani grzeje. A niech choć przepadną sobie! Ale mi się widzi, żeście sami pokpili sprawę. Co tam gadać? Kto na wierzchu, ten lepszy!
Odwrócił się plecami od Franciszka, który zaczerwieniony, z zaciśniętemi pięściami, zabierał się bronić swoich argumentów.
– Toś ty taki! przekabacił się na arystokratę! Aby głowa do góry i wszystkie guziki pozaciągane, w łeb ci nic nie włazi, i tylko za Maryśką wytrzeszczasz ślepie. Co się u państwa dzieje, to tobie do tego nic? To to można tak człowieka marnować? ha? Niby to ja nie widzę, jak teraz "mój" z kąta w kąt łazi, jak ta przybita ćma. Ślepy ma być chyba Franciszek? co? Niby to nie uważam, jak u niego światło po nocach się świeci? Nie nad robotą, nie! Swoich szpargałów od dawna nie rusza. Mam ja dobre na wszystko oko. A dniem jakby to nieraz nie wejdę do gabinetu, chodzę, kurz ścieram niby. Patrzę: siedzi, głowę oparł na ręku, książkę trzyma niby, a ze wzroku mu znać, że nic nie widzi przed sobą. Ale co to kogo obchodzi? Potrzebny wam będzie, to po niego przyślecie. Ale on się teraz już nie da! o nie! potrafi sobie dać radę i bez waszej dzierlatki. Czego tak paskudnie gębę krzywisz? Co się u państwa dzieje, to nie twój jenteres? Patrzcie mi go! jaka grzeczna lala! Głowę wymaże sobie czarną farbą, że i klepki zasmaruje, tak, że mu przez nie nic nie przełazi – i tylko za Maryśką lata; choć tam w domu żona i czworo dzieci piszczy!
Pan Franciszek wpadł w zapał, oczki mu latały ze wściekłości, prychał, jak kot i cofał się, to podskakiwał z zaciśniętemi pięściami.
– Dajcie pokój, proszę!
– Nie! nie dam! bo mię krzywda moja boli. Zbereźnik jesteś! Wiechę farbujesz sobie! Stary!
– Odstąpcie! bo tak dam!
– Oj! oj! popróbuj tylko!
– I popróbuję!…
U dołu rozległ się dzwonek, oblewając jak zimną wodą zapaśników, z których jeden zaperzony był i trząsł się ze wzburzenia, a w drugiego bladych oczach już złość migotała.
Pierwszy porwał się Franciszek i poleciał drzwi otwierać, oswobadzając przeciwnika, który odetchnął mocniej kilka razy, uspokoił się, uśmiechnął sam do siebie i ręce zimno założył.
Wracał właśnie pan mieszkania, mimowolny sprawca kłótni – nie podejrzywając, jak gorący udział bierze lokaj w jego serdecznych sprawach – i po odbyciu obowiązkowych wizyt, wolnym, zmęczonym krokiem wchodził na górę.
Posłaniec nie śpiesząc się wstał z ławy, przybierając postawę pełną uszanowania. Franciszek z trudem powściągał swoją niechęć, rzucając gromowe spojrzenia i sapiąc rozognionym ze wzruszenia nosem.
Wszedł trzydziestoletni mężczyzna w angielskim paltocie, z ciemnym zarostem i bladą, o regularnych zarysach twarzą.
– Listów niema? – zapytał machinalnie Franciszka, który ściągał zeń gorliwie palto, otrzepując z zapałem z rękawa jakiś mikroskopijny pyłek.
– A jest! od tej tam pani prezesowej – mówił, ciskając w stronę przeciwnika piorunującym wzrokiem.
Doktór odwrócił się żywo, jakby pod wpływem elektrycznego wstrząśnienia.
Posłaniec stał wyprostowany, pełen godności, podając z powagą bilet o złoconych brzegach.
Różowa łuna przemknęła po obliczu doktora. Poczem otrząsnął się z niedostrzegalną niecierpliwością, wziął kopertę z wyciągniętej ręki lokaja, odwrócił się pochmurno i niechętnie – i zniknął za drzwiami.
Przeciwnicy zostali sami.
Posłaniec stał sztywny, pełen wyższości, w wyczekującej postawie, trzymając w ręku galonowy kapelusz, ze sceptyczną pogardą krzywiąc usta. Franciszek, usunąwszy się do kąta, mruczał zajadle, pożerając wroga wściekłem spojrzeniem.
– Franciszku! dało się słyszeć wołanie z za drzwi.
Sługa poskoczył z pośpiechem.
– Nie przyjmuję już dziś nikogo. Jutro obudzisz mię o siódmej, powiedz praczce, żeby mi bieliznę przygotowała.
– A ten tam w przedpokoju? co mam z nim zrobić?
– A! – doktór zdawał się budzić z zadumy. – Nie mam teraz czasu. Powiedz mu, żeby przyszedł po odpowiedź jutro.
Franciszek ociągał się jeszcze z wyjściem, i nieśmiało przestępował z nogi na nogę.
– Chcesz czego ode mnie? – pytał doktór z bladym uśmiechem.
Franciszek odzyskał rezolutność i odwagę.
– Proszę pana, u Marcina, stróża, jutro wielkie święto. Syna Pan Bóg mu dał. I dzień ten, jak Pan Bóg przykazał, chce godnie uczcić w wesołej kompanii, – mówił z obfitą swadą, gestykulując rękami. – Otóż wedle tego, jak się należy, chcieliby na chrzestnego ojca człowieka porządnego. Więc tedy mnie na kuma prosili – rzecz naturalna. Myślę sobie, że jeżeli mnie łaska pańska potrzebować nie będzie – to i pójdę.
Doktór słuchał z roztargnieniem tej perory. Wydawał się pochłonięty rozważaniem jakiejś upartej myśli w końcu podniósł wzrok na Franciszka i skinął niecierpliwie ręką.
Dobrze, idź. Nie będę cię potrzebował.ROZDZIAŁ II.
Komnata wysoka, obszerna, z wielkiemi oknami, wgłębionemi we framugi, nie osłonionemi żadną draperyą. Wkoło ścian stoją rzeźbione z czarnego drzewa szafy, zapełnione mnóstwem bezładnie rzuconych książek i broszur. Krzesła z wysoką poręczą, obite ciemną skórą. Pod oknem stoi stół założony papierami, wśród których przezierają jakieś medyczne, tajemniczo wyglądające narzędzia. Na posadzce perski kobierzec o jednostajnych, przyćmionych barwach – żadnych świecideł ani ozdób. Przez uchylone drzwi do sypialni, widać wązkie, żelazne łóżko z rozwieszoną po nad niem skórą tygrysią.
Doktór stanął na środku, podniósł ręce i niecierpliwym ruchem przesunął je po skroni.
– Wzywają go! po co? Od dwóch miesięcy unika z niemi widzenia, zaprzestawszy bywać w domach, gdzie mógłby spotkać panią prezesową i resztę szanownej rodziny. Nie rozumieją więc, że każde zbliżenie jest dla niego męczarnią? Kiedyż mu nareszcie dadzą spokój?
Czuł się znużonym, chorym prawie. Nie jest już w stanie nieść na swych barkach cudzych trosk, urojonych może – i nie udzielać z siebie nic innym.
Wierzą mu! wzywają jego pomocy! – Pewno jakieś małoznaczące niezdrowie, zwykle niedomaganie młodej mężatki, dla którego narzucają mu odświeżenie dawnych stosunków. Czemuż się nie zwrócą ze swoją wiarą i rzekomą życzliwością do kogo innego?
– Nic nie chcę ja przecież! ani waszego pożałowania, ani waszego współczucia; spokoju i tylko spokoju. Nie narzucajcie mi nowych wrażeń, które mogą dla mnie być tylko boleścią; dosyć ja mam trudu uporać się z własnemi myślami, które mnie męczą i gnębią. Nie gnębcież mię waszą przyjaźnią! zostawcie w spokoju!
Oburzał się, wiała nań jakaś niejasna wieszczba boleści, od tego wiszącego nad nim zbliżenia; wydawało mu się, że wymagają od niego czegoś, co przenosi jego siły.
Dlaczegóż teraz właśnie, gdy czuje się tak osłabłym, zmęczonym, bezsilnym, przypominano sobie o jego egzystencyi i ciśnięto kamieniem, aby ją zburzyć?
Przedtem, dokąd był podniecony ostrym zawodem, organizm przedstawiałby zapewne więcej odporności, później możeby powrócił do równowagi, ale dzisiaj spadł nań w chwili największego rozprężenia, kiedy jest bierny, uginający się i bezwładny.
Czegóż więc chcą od niego? Ażeby powrócił do okresu życia zamkniętego dlań bezpowrotnie? ażeby śledził życie domowe tych dwojga istot, których każde zetknięcie się będzie dla niego męczarnią, i poważnym lekarskim głosem kierował jej postępowaniem? Więc tak ufają jego nieskażonej surowości i panowaniu nad sobą?
Czyż dlatego, że miał nieszczęście zakochać się w pannie i niezręczność jej nie dostać, wiecznie ma dźwigać na sobie ciężar problematycznej przyjaźni jej rodziny i rolę doradcy w sprawach domowych?
Albo też ona chce igrać nim? przeprowadzać przez cały szereg wzruszeń i niepewności, i bawić się dowoli jego kosztem?
Dobrze, że ona nie wie wielu ustępstw i podłości, w celu zbliżenia się do niej, w duchu już się on dopuścił.
Siedział zasępiony i ponury z opuszczoną głową i zwieszonemi rękami. – Tyle razy przedtem, pomimo chłodnego postanowienia unikania jej, myśl jego podniecana gorączką zmysłów, pracowała nad sposobem zbliżenia; teraz, gdy mu wrota na oścież roztwierają, czuje tylko niesmak i znużenie.
Jak go męczyła ta brudna, powszednia rzeczywistość! Gdybyż choć cierpieć dla wielkich celów, wybranych własnowolnie, zadowalających najgłębsze przekonania i wartych poświęceń człowieka! Ale jego miażdżyły koła ślepej a samo – władnej maszyny bytu pospolitej w przyczynach, nędznej w objawach.
– Ach! gdyby tak schować się gdzieś! zapaść się pod ziemię przed tą nędzą rzeczywistości. Oddzielić się jakimś murem nieprzeniknionym od świata od własnych myśli!
– Nie pójdę! – zadecydował krótko i stanowczo, odwracając się od konsoli, na której leżał nieszczęsny dokument.
– Niech sobie szanowny małżonek obdarza zaufaniem kogo innego. Niech pani Felicya próbuje na kim innym siły swych wdzięków.
Zakrył twarz rękoma i siedział nieruchomy, pogrążony w zadumie, słuchając chaotycznych uczuć dziwnej trwogi, co szamotała się w głębi jego istoty.
Niepokój bardzo żywy, bardzo silny, podziemnym nurtem wstrząsał jego rozumowania, obalał je, wywracał, przeciskając się ostrą nutą chaotycznego podniecenia.
– A jeśli ona… naprawdę… pragnie ze mną zbliżenia?…..
Na chwilę zabrakło mu tchu.
Palący nurt wzmagał się gwałtownie, płynął w żyłach trucizną, parząc, jak jad skorpiona, zamieniał serce w ranę piekącą.
Twarz mu się zmieniła, usta wykrzywiły bólem, rękę podniósł do piersi i chwilę trzymał, jakby coś nasłuchując.
– Znowu – szepnął – sarabanda w sercu się rozpoczyna…
Latało ono w szalonych podrzutach, strwożone, jakby spłoszone, wzburzone. Chwilę zatrzymywało się, jak gdyby w wahaniu, i znowu zrywało się w zduszonem targnięciu i pędziło w nierównych, gwałtownych podskokach.
– Spokoju trzeba, – szepnął.
Postąpił ku szafie, wyjął szczelnie zakorkowaną flaszeczkę i kilka kropel do szklanki odliczył.
Przeszedł się po pokoju, poczem wziął z półki jakieś czasopismo medyczne i wyciągnąwszy się na otomanie, pogrążył w czytaniu.
Nie długo jednak czytał. Inna nić wplątała się do wątku rozumowania, przeszkadzając natężeniu uwagi.
Powstał, zbliżył się do stołu i począł na nowo list oglądać.
Odczytał go od początku, zastanawiając się w rozmyślaniu nad każdym frazesem, starając się dobadać ukrytego znaczenia, doszukując się tajemniczych wynurzeń w tym gładkim, wyperfumowanym liściku.
– Kretynem jestem – mruknął urągliwie.
Powrócił na otomanę, ale czytanie mu nie szło.
Przed oczami jego unosiła się postać Felicyi bladej, wzruszonej, z falującem łonem, łukiem ciemnych brwi, groźnie ściągniętych na bladem czole i hypnotycznie nakazującem spojrzeniem zagadkowych oczu.
Podniósł się i usiadł, śledząc niespokojnym wzrokiem urocze zjawisko, które" przemknęło się w jego wyobraźni:
"Idź! Przeznaczenie woła. "
Woła mie – szepnął roztargniony. – Więc wrócić? widywać ja znowu? nową dawkę morfiny wstrzyknąć w żyly, rozżarzyć dawne uczucie – tym razem już beznadziejne. – A potem co?
Oglądać ich domowe pożycie? Być świadkiem jej małżeńskich wstrętów? czy też może rezygnacyi i zadowolenia?
Rozśmiał się sarkastycznie, pocierając czoło, jak człowiek otrzeźwiony.
– Albo też skorzystać z nadarzonej sposobności? szeptać o prawach miłości niezależnych od ustaw kościoła? namawiać? przekonywać? Może ta uczciwa kobieta niczego tak nie pragnie, jakby ją kto pierwszy sprowadził z ciasnej drogi obowiązku?
A później spożywać w wygodzie i spokoju zakazane owoce, dzieląc się nimi z prawowitym właścicielem!
Wstrząsnął się z niesmaku i obrzydzenia.
– Pragnąłem przecież uczynić ją założycielką swej rodziny. Przypuszczam, że chociaż niezupełnie zadowala mię duchowo, niema w niej jednak nic takiego, coby mię nieodwołalnie odstręczała Dlaczegóż teraz podejrzenie ukrytych celów w tym nakazie powrotu, przejmuje mię taką ohydą?
Dziwna rzecz, ile samo przypuszczenie zbliżenia kobiety po za małżeństwem wzbudza w mężczyźnie pogardy.
– Nie jestem przecież tak dobrodusznym, aby świętość miłości widzieć w ślubnym obrządku.
A jednak, wbrew wyrozumowanym poglądom, może tak jest…
Jest – li to bezwiedny instynkt, mocą dawnych obyczajów w krew wszczepiony, czy też pomimowolne uznanie, że przysięga, która oddaje kobietę w wyłączne posiadanie jednego, bądź co bądź uszlachetnia związek?
Tylko cel wydania na świat istoty udoskonalonej – uświęca miłość; wszystko inne jest rozpustą.
Nie! on nie jest ślimakiem gotowym zasklepić się w obowiązkach, nie jest uczonym eunuchem, któremu wiedza wystarczyć może. On jest człowiekiem z żyjącem sercem i wibrującemi fibrami, – i jako człowiek pragnie szczęścia. Ale szczęścia, od któregoby go nie odtrącały wydelikacone estetyczne i etyczne uczucia. Pewna kategorya czynów jest i pozostanie dlań wstrętną. Niech inni delektują się unurzanem w błocie winnem gronem: on go do ust nie poniesie.
Pragnął jej, ale czystą i nieskalaną…
Po ślubie widział ją przelotnie parę razy. Przed miesiącem, wracając z dyżuru w szpitalu, tej gehenny cierpienia, gdzie noc przepędził obok dogorywającego na suchoty pacyenta, w jasny dzień zimowy mrozem iskrzący, spotkał ją na Szła strojna, z żywemi, wesołemi oczami i zręcznemi poruszeniami kształtnej postaci. Wiało od niej świeżością i weselem, cała radość życia lśniła w tej rzeźwej postaci. Usunął się z drogi blady i oddał ukłon chłodny i sztywny. Ona go powitała rozjaśnionem wejrzeniem i zalotno – mayzącym uśmiechem i poszła dalej, lekka i żywa, jak promień słoneczny.
Widział ją po raz drugi: dzień był posępny i szary; szła wolno po wilgotnym chodniku, jakaś znużona, blada, znękana. Zdawała się uginać pod ciężarem posępnych rozpamiętywali. Spojrzała nań szklistemi, bez wyrazu oczyma i poszła dalej, pogrążona w sobie, nie widząc go.
– Kto wie, jakie smutki nawiedzają ją przy tym narzuconym małżonku? jakiem brzemieniem udręczeń przygniata ją spóźnione rozmyślanie? Jakich nieziszczonych marzeń gorycz jej dolega? – jakich dróg, mylnie skierowanej egzystencyi, żałuje? – do jakich chwil minionych tęskni?
Wstrząsnął się, odpędzając natrętne przypuszczenia, które rojem obiegły mu mózg.
– Czyż wiecznie będę pływał w obłokach fantazyi? – myslał – biczowany rzeczywistością i własnem pośmiewiskiem. Ona od dawna przyzwyczaiła się do sakramentalnego jarzma i o mnie ani myśli. Z dróg, roztwierających się przed nią, wybrała zapewne dla siebie najwłaściwszą, najwięcej schlebiającą jej upodobaniom i popędom. Dlaczego dopuszczam w niej tęsknotę za głębszem, bogatszem w treść duchową, życiem? – tęsknotę, której istnienia niczem dotąd nie przejawiała? Potrzeba im tylko mojego medycznego autorytetu, do którego się przyzwyczaili. O człowieku ani pomyślą.
Przymknął oczy. Ból gryzący przeszył mu piersi.
– To ja byłem dotknięty bielmem idealizacyi; fantazyowałem, marzyłem. Tam serce jest w porządku.
Trochę może rozbujałych nerwów, ekscytowanych przez nieudane rozrywki i różne damskie fatałaszki, do których szanownego orszaku i ja chwilowo się zaliczałem. Myślała o mnie – • w przerwach między dobieraniem kapelusza, a zamówieniem do tańca. Osobiście mam dla niej wartość porządnie ubranego człowieka.
Szarpnął niecierpliwie książkę i usiłował czytać dalej.Śmieszne to! a jednak od myśli o niej oderwać się nie może! Nie lepsza od innych, tysiąca powabnych kobiet; może nawet i nie piękniejsza. A jednak ma ją tu, w fibrach ukrytą, co chwila zjawia się w jego wyobraźni, niekiedy przyczaja się i cichnie – ale nie opuszcza go, jak łańcuch galernika.
Jakżeby sam już rad był, wyrwać się z tej niewoli duchowej, która go upokarza! Jakżeby chciał zająć się pracą, inną kobietą, głupstwem – czemkolwiek. Ale myśl krąży leniwo w jego mózgu mija wszelkie inne obrazy i powraca wciąż do jednego punktu, automatycznie – bezustannie.
Przed dwoma laty przyjechał do Kijowa z odległych prowincyi, gdzie długi czas, po ukończeniu studyów uniwersyteckich, przebywał, mając za jedyne towarzystwo wpół dzikich Tatarów i Kirgizów. Osiedlił się niedaleko centrum miasta, w ogromnej, starej kamienicy, która zmurszała i jakby zastygła w kontemplacyi, rozsiadła się na wzgórzu, spoglądając mętnemi oknami, w sennem zamyśleniu, na faliste arterye odwiecznego miasta, stromo wspinające się do góry, to gwałtownie lecące w dół, wijące się w nierównych podrzutach, jakby gnane jakimś niepokojem.