Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fatum: studyum psychologiczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fatum: studyum psychologiczne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Czy pan dok­tór jest w domu?

– Tyl­ko co go nie wi­dać! Za­raz przyj­dzie!

Po­sła­niec od­sap­nął z re­zy­gna­cyą.

– A no! to za­cze­kam na nie­go. Od­po­wiedź ka­za­no przy­nieść.

Do­mo­wy lo­kaj uprzej­mym ru­chem ręki wska­zy­wał drzwi.

– Wejdź­cie! co ma­cie na próż­no na scho­dach nogi zry­wać? Na dwo­rze wi­dzę za­mieć sy­pie. Prze­mar­z­li­ście pew­no? W przed­po­ko­ju cie­pło, za­cisz­no. Spo­cznij­cie so­bie.

Po­sła­niec sztyw­ny, wy­pro­sto­wa­ny z an­giel­skie­mi bo­ko­bro­da­mi i wy­nio­słą miną słu­żal­ca pań­skie­go domu, wszedł do przed­po­ko­ju, zdjął ka­pe­lusz i z wes­tchnie­niem ulgi opu­ścił się na ławę.

– Cóż to? cho­rych nie ma­cie, pa­nie Fran­cisz­ku? – za­py­tał, wo­dząc wzro­kiem do­ko­ła.

Pan Fran­ci­szek, gru­by, ru­mia­ny, z si­wie­ją­cym za­ro­stem, za­cie­rał ręce uprzej­mie, ro­biąc ho­no­ry domu.

– Nie ich go­dzi­na. Przed po­łu­dniem peł­no tego mro­wia. Te­raz czy­sto. Wszyst­kiem już drzwi i okna po nich po­otwie­rał.

Po­sła­niec ro­ze­śmiał się sar­ka­stycz­nie, gła­dząc od nie­chce­nia filc ele­ganc­kie­go ka­pe­lu­sza, i z po­czu­ciem wyż­szo­ści roz­pie­ra­jąc ob­cią­gnię­ty gra­na­to­wą li­be­ryą grzbiet, na po­rę­czy ławy.

Pan Fran­ci­szek z po­wa­gą sta­nął przed nim.

– Daw­no tu już was nie wi­dać, pa­nie Win­cen­ty. Daw­niej, pani pre­ze­so­wa do­sta­nie swo­ich ata­ków, taj szle po mego pana, kto w Boga wie­rzy. Te­raz nic was niby tu­taj nie cią­gnie.

– A no, tak zwy­kle bywa na świe­cie, – od­parł fi­lo­zo­ficz­nie przy­sła­ny lo­kaj, wy­cią­ga­jąc wy­god­nie nogi i pa­trząc w su­fit. – Dzi­siaj z ludź­mi tak, ju­tro inak.

– Pa­nien­ka – tfu! mło­da pani – zdro­wa?

– A cóż ma jej być? Ni­cze­go so­bie.

– Z mło­dym pa­nem się nie swa­rzy? Po­sła­niec wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Pani pre­ze­so­wa z zię­cia kon­ten­ta? – in­da­go­wał da­lej pan Fran­ci­szek.

Ele­ganc­ki przy­bysz otrzą­snął się nie­cier­pli­wie. Nic go to nie ob­cho­dzi­ło.

– Ależ ład­ne­go męża so­bie wa­sza pa­nien­ka wy­bra­ła! – szy­dził da­lej do­mo­wy lo­kaj, – su­chy, chu­der­la­wy, wszyst­kie że­bra po­ra­cho­wać na nim moż­na.

Gość ziew­nął prze­cią­gle.

Ale Fran­ci­szek nie mógł po­wścią­gnąć roz­go­ry­cze­nia, któ­re mu na ser­cu le­ża­ło.

Dziw­nie na świe­cie się dzie­je! Czło­wiek ukła­da so­bie, kal­ku­lu­je: zda­wa­ło się, że szczę­ście tuż – tuż. Gdzież tam! Los, to taki młyn dy­abel­ski, co jak go chwy­ci za wło­sy, jak we­pchnie mię­dzy ka­mie­nie, to wier­ci i krę­ci, póki zgo­ła na mia­zgę nie ze­trze, jak­by tam ko­muś na cia­sto ta mąka była po­trzeb­na. A in­sze ziar­no to precz od­rzu­ci, i tak go zdep­czą. Lata to i my­śli, głu­pie, że po wła­sne­mu żą­da­niu, a nie wi­dzi nie­bo­żę, że mły­narz kor­bą krę­ci, że ru­cha się tak, jak mu przy­ka­za­no. Co tam! krzycz, nie krzycz, a nie po­mo­żesz, tyle tyl­ko, że so­bie gębę a lu­dziom uszy ro­ze­drzesz. Oooj!

Wes­tchnął cięż­ko i ża­ło­śnie po­ki­wał gło­wą. Po­sła­niec spo­glą­dał w su­fit, obo­jęt­nie i dys­kret­nie po­zie­wał.

Fran­ci­szek z za­wsty­dzo­nym uśmie­chem pod­niósł gło­wę i za­ognio­ne­mi oczy­ma rzu­cił nie­chęt­nie:

– Dy­abeł chy­ba splą­tał to mał­żeń­stwo, bo już­ci­by i sama pani pre­ze­so­wa nie po­ra­dzi­ła. Do­bra­li się! nie­ma co mó­wić! jak ogień z woda.

– Już daj­cie po­kój, – pa­nien­ka robi co sama chce.

– Aha! wła­śnie! robi co chce! – albo to ona sama wie, cze­go chce? Za­krę­ci się, za­trze­po­cze i już. Ale gdy na to ze­szło, za spra­wie­dli­wo­ścią ob­sta­je. Gdzież sens? al­boż to mąż dla na­szej pa­nien­ki? – mó­wił, usi­łu­jąc przy­brać ton su­chy i drwią­cy.

– Albo co? cze­góż mu jesz­cze we­dle was bra­ku­je?

– Już ja tam, gdy­bym był pan­ną, pew­no­bym wie­dział, cze­go bra­ku­je… A kwa­śny ja­kiś, – a za­sę­pio­ny – i twarz ma taką bo­go­boj­ną a chy­trą… jak lis, któ­ry się mo­dli, a ukrad­kiem pod­pa­tru­je, ja­ką­by gęś uchwy­cić. Już­ci też mo­gła pa­nien­ka so­bie wziąć kogo in­ne­go. Na ten przy­kład, choć­by mo­je­go pana, – koń­czył nie­dba­le, przy­bie­ra­jąc minę nie­wzru­szo­ną i obo­jęt­ną.

Gość za­ci­snął usta po­wścią­gli­wie i dy­plo­ma­tycz­nie.

– Tak się zda­je we­dle pro­ste­go ro­zu­mie­nia rze­czy są­dząc. Pań­stwo mają swo­je in­sze kom­bi­na­cye.

– Aj-jaj! ja­kie kom­bi­na­cye! pani pre­ze­so­wa rada ca­łym świa­tem krę­cić, drży, żeby zię­cia na sta­no­wi­sko wy­sfo­ro­wać. Toż do­pie­ro prze­chwa­lać się lubi, jako je­den dy­gni­tarz jej zię­cia na scho­dy wy­pro­wa­dza, dru­gi mu pa­lec po­da­je, trze­ci pod same drzwi pod­jeż­dża i przez ga­lo­no­we­go kar­tę przy­sy­ła. Tfu! do li­cha. Jak­by i mój pan nie mógł do­stą­pić tej ła­ski, gdy­by ino chciał.

– Nie na wasz ro­zum zwa­żyć te wy­so­kie sto­sun­ki, – to i nie sądź­cie.

– Tak i pa­li­cie jak z książ­ki! Nie ro­zu­miem!

– Aha! nie ro­zu­miem – bo źdźbła, sen­su w tem nie­ma. Psu na budę się nie zda­ły wszyst­kie te wa­sze wy­kręt­ne mą­dro­ści, – ot co! a nie wi­dzi­cie tego co przed no­sem! co samo w oczy bije! Gość sie­dział ze znu­dzo­ną po­wa­gą, oglą­dał ło­sio­we rę­ka­wicz­ki, to koń­ce szpi­cza­stych bu­tów; cza­sem po­cie­rał so­bie wło­sy i uważ­nie spo­glą­dał na pal­ce.

– Ona, – jak róża – a on… Spoj­rzyć tyl­ko na gębę jego… toć że to wy­du­szo­na cy­try­na – mó­wił Fran­ci­szek z wy­mu­szo­ną iro­nią i za­gię­ty­mi pal­ca­mi na­kre­ślił w po­wie­trzu gest, na­śla­du­ją­cy wy­ci­ska­nie owo­cu.

– At! wy­my­śla­cie! – ob­ru­szył się na­ko­niec przy­bysz z fleg­mą. – Do­bry pan.

Pan Fran­ci­szek przy­sta­nął chwi­lę, zbi­ty z tro­pu prze­nie­sie­niem spra­wy na inny grunt.

– Wam kuż­dy jed­na­ko­wo do­bry, – od­parł z ży­wo­ścią i unie­sie­niem, a małe jego oczki pręd­ko po­wie­ka­mi ły­pa­ły i po­licz­ki krwią na­bie­gły. – Ob­cho­dzi was co? Od jed­ne­go przej­dzie­cie do dru­gie­go, ani się obej­rzy­cie. Tfy! nie przy­mie­rza­jąc, go­rzej jak pies. Do­bry! pew­nie, że dla was do­bry, by­le­by pła­cił tyl­ko.

– No, – a jesz­cze co? – za­py­tał po­sła­niec su­cho i drwią­co.

Pan Fran­ci­szek ochło­nął z fer­wo­ru i splu­nął.

– Nie! inni wy lu­dzie, – mó­wił, ki­wa­jąc po­gar­dli­wie ręką, – szcze­ro­ści w was za grosz nie znaj­dziesz. Du­szy w was nie­ma, ot co!

Pan Fran­ci­szek zno­wu roz­ognił się i roz­in­dy­czył.

– Wam­by tyl­ko wy­per­fu­mo­wa­ne ma­nie­ry, o czło­wie­ka ani dba­cie. Co wam po za­cno­ści, je­śli nią ani po­chwa­lić się, ani też sprze­dać jej nie moż­na? Wszyst­kie­by żyły z czło­wie­ka wy­cią­gnę­li, aby tyl­ko po­wo­li i grzecz­nie. Choć­by i ta pani pre­ze­so­wa. Har­da to i nie­przy­stęp­na, i na czło­wie­ka pa­trzy przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, jak­by go nie wi­dzia­ła, – ano! trze­ba jej, to po­tra­fi być tak słod­ką, jak­by się chcia­ła mio­dem roz­pły­nąć. Mówi to de­li­kat­nym, mdle­ją­cym gło­sem, jak­by co chwi­la du­szę Bogu zbie­ra­ła się od­dać, – a chy­tro­ści to w niej! hej, hej! Jak też, by­wa­ło, mo­je­mu panu słod­ko w oczy pa­trza­ła, a cu­kro­we­mi słów­ka­mi czę­sto­wa­ła! oka­zu­je się, że cała jej przy­jaźń, war­ta była tyle, co ot!

Zło­żył pięść z cha­rak­te­ry­stycz­nie wy­su­nię­tym wiel­kim pal­cem – i dla nada­nia więk­szej wy­ra­zi­sto­ści swo­im do­wo­dze­niom, pod­su­nął ją pod nos in­ter­lo­ku­to­ra.

Gość ode­rwał wzrok od su­fi­tu, w któ­ry był utkwio­ny z wy­nio­słą re­zy­gna­cyą i z obu­rze­niem, a es­te­tycz­nym wstrę­tem pa­trzał na nie­par­la­men­tar­ne ru­chy to­wa­rzy­sza, któ­ry w oso­bie ele­ganc­kie­go fa­mu­lu­sa gro­mił jego pa­nią.

– Przy­zwo­ity lo­kaj dużo może wy­ba­czyć, pro­ste­mu, bez uło­że­nia czło­wie­ko­wi, z któ­rym się nie chce zbyt­nio wda­wać w dys­pu­tę, ale na­ko­niec, na­wet świę­ta cier­pli­wość musi mieć swo­je gra­ni­ce.

Pod wpły­wem tych uwag zwró­cił się do

Fran­cisz­ka z mniej po­wścią­gli­wem i dys­tyn­go­wa­nem ob­li­czem, niż za­cho­wy­wał do­tych­czas.

– Cze­go się pan cze­piasz – ofuk­nął, wy­zu­wa­jąc się ze swe­go lek­ce­wa­żą­ce­go do­sto­jeń­stwa. – Mu­cha was uką­si­ła, czy co? At! ubrdał coś so­bie i baje – lu­dziom gło­wy za­wra­ca. Ja się tam w re­zo­lu­cye mo­ich pań­stwa nie wda­ję. To nie mój jen­te­res. Ani mnie to zię­bi, ani grze­je. A niech choć prze­pad­ną so­bie! Ale mi się wi­dzi, że­ście sami po­kpi­li spra­wę. Co tam ga­dać? Kto na wierz­chu, ten lep­szy!

Od­wró­cił się ple­ca­mi od Fran­cisz­ka, któ­ry za­czer­wie­nio­ny, z za­ci­śnię­te­mi pię­ścia­mi, za­bie­rał się bro­nić swo­ich ar­gu­men­tów.

– Toś ty taki! prze­ka­ba­cił się na ary­sto­kra­tę! Aby gło­wa do góry i wszyst­kie gu­zi­ki po­za­cią­ga­ne, w łeb ci nic nie wła­zi, i tyl­ko za Ma­ryś­ką wy­trzesz­czasz śle­pie. Co się u pań­stwa dzie­je, to to­bie do tego nic? To to moż­na tak czło­wie­ka mar­no­wać? ha? Niby to ja nie wi­dzę, jak te­raz "mój" z kąta w kąt łazi, jak ta przy­bi­ta ćma. Śle­py ma być chy­ba Fran­ci­szek? co? Niby to nie uwa­żam, jak u nie­go świa­tło po no­cach się świe­ci? Nie nad ro­bo­tą, nie! Swo­ich szpar­ga­łów od daw­na nie ru­sza. Mam ja do­bre na wszyst­ko oko. A dniem jak­by to nie­raz nie wej­dę do ga­bi­ne­tu, cho­dzę, kurz ście­ram niby. Pa­trzę: sie­dzi, gło­wę oparł na ręku, książ­kę trzy­ma niby, a ze wzro­ku mu znać, że nic nie wi­dzi przed sobą. Ale co to kogo ob­cho­dzi? Po­trzeb­ny wam bę­dzie, to po nie­go przy­śle­cie. Ale on się te­raz już nie da! o nie! po­tra­fi so­bie dać radę i bez wa­szej dzier­lat­ki. Cze­go tak pa­skud­nie gębę krzy­wisz? Co się u pań­stwa dzie­je, to nie twój jen­te­res? Pa­trz­cie mi go! jaka grzecz­na lala! Gło­wę wy­ma­że so­bie czar­ną far­bą, że i klep­ki za­sma­ru­je, tak, że mu przez nie nic nie prze­ła­zi – i tyl­ko za Ma­ryś­ką lata; choć tam w domu żona i czwo­ro dzie­ci pisz­czy!

Pan Fran­ci­szek wpadł w za­pał, oczki mu la­ta­ły ze wście­kło­ści, pry­chał, jak kot i co­fał się, to pod­ska­ki­wał z za­ci­śnię­te­mi pię­ścia­mi.

– Daj­cie po­kój, pro­szę!

– Nie! nie dam! bo mię krzyw­da moja boli. Zbe­reź­nik je­steś! Wie­chę far­bu­jesz so­bie! Sta­ry!

– Od­stąp­cie! bo tak dam!

– Oj! oj! po­pró­buj tyl­ko!

– I po­pró­bu­ję!…

U dołu roz­legł się dzwo­nek, ob­le­wa­jąc jak zim­ną wodą za­pa­śni­ków, z któ­rych je­den za­pe­rzo­ny był i trząsł się ze wzbu­rze­nia, a w dru­gie­go bla­dych oczach już złość mi­go­ta­ła.

Pierw­szy po­rwał się Fran­ci­szek i po­le­ciał drzwi otwie­rać, oswo­ba­dza­jąc prze­ciw­ni­ka, któ­ry ode­tchnął moc­niej kil­ka razy, uspo­ko­ił się, uśmiech­nął sam do sie­bie i ręce zim­no za­ło­żył.

Wra­cał wła­śnie pan miesz­ka­nia, mi­mo­wol­ny spraw­ca kłót­ni – nie po­dej­rzy­wa­jąc, jak go­rą­cy udział bie­rze lo­kaj w jego ser­decz­nych spra­wach – i po od­by­ciu obo­wiąz­ko­wych wi­zyt, wol­nym, zmę­czo­nym kro­kiem wcho­dził na górę.

Po­sła­niec nie śpie­sząc się wstał z ławy, przy­bie­ra­jąc po­sta­wę peł­ną usza­no­wa­nia. Fran­ci­szek z tru­dem po­wścią­gał swo­ją nie­chęć, rzu­ca­jąc gro­mo­we spoj­rze­nia i sa­piąc roz­ognio­nym ze wzru­sze­nia no­sem.

Wszedł trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna w an­giel­skim pal­to­cie, z ciem­nym za­ro­stem i bla­dą, o re­gu­lar­nych za­ry­sach twa­rzą.

– Li­stów nie­ma? – za­py­tał ma­chi­nal­nie Fran­cisz­ka, któ­ry ścią­gał zeń gor­li­wie pal­to, otrze­pu­jąc z za­pa­łem z rę­ka­wa ja­kiś mi­kro­sko­pij­ny py­łek.

– A jest! od tej tam pani pre­ze­so­wej – mó­wił, ci­ska­jąc w stro­nę prze­ciw­ni­ka pio­ru­nu­ją­cym wzro­kiem.

Dok­tór od­wró­cił się żywo, jak­by pod wpły­wem elek­trycz­ne­go wstrzą­śnie­nia.

Po­sła­niec stał wy­pro­sto­wa­ny, pe­łen god­no­ści, po­da­jąc z po­wa­gą bi­let o zło­co­nych brze­gach.

Ró­żo­wa łuna prze­mknę­ła po ob­li­czu dok­to­ra. Po­czem otrzą­snął się z nie­do­strze­gal­ną nie­cier­pli­wo­ścią, wziął ko­per­tę z wy­cią­gnię­tej ręki lo­ka­ja, od­wró­cił się po­chmur­no i nie­chęt­nie – i znik­nął za drzwia­mi.

Prze­ciw­ni­cy zo­sta­li sami.

Po­sła­niec stał sztyw­ny, pe­łen wyż­szo­ści, w wy­cze­ku­ją­cej po­sta­wie, trzy­ma­jąc w ręku ga­lo­no­wy ka­pe­lusz, ze scep­tycz­ną po­gar­dą krzy­wiąc usta. Fran­ci­szek, usu­nąw­szy się do kąta, mru­czał za­ja­dle, po­że­ra­jąc wro­ga wście­kłem spoj­rze­niem.

– Fran­cisz­ku! dało się sły­szeć wo­ła­nie z za drzwi.

Słu­ga po­sko­czył z po­śpie­chem.

– Nie przyj­mu­ję już dziś ni­ko­go. Ju­tro obu­dzisz mię o siód­mej, po­wiedz pracz­ce, żeby mi bie­li­znę przy­go­to­wa­ła.

– A ten tam w przed­po­ko­ju? co mam z nim zro­bić?

– A! – dok­tór zda­wał się bu­dzić z za­du­my. – Nie mam te­raz cza­su. Po­wiedz mu, żeby przy­szedł po od­po­wiedź ju­tro.

Fran­ci­szek ocią­gał się jesz­cze z wyj­ściem, i nie­śmia­ło prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

– Chcesz cze­go ode mnie? – py­tał dok­tór z bla­dym uśmie­chem.

Fran­ci­szek od­zy­skał re­zo­lut­ność i od­wa­gę.

– Pro­szę pana, u Mar­ci­na, stró­ża, ju­tro wiel­kie świę­to. Syna Pan Bóg mu dał. I dzień ten, jak Pan Bóg przy­ka­zał, chce god­nie uczcić w we­so­łej kom­pa­nii, – mó­wił z ob­fi­tą swa­dą, ge­sty­ku­lu­jąc rę­ka­mi. – Otóż we­dle tego, jak się na­le­ży, chcie­li­by na chrzest­ne­go ojca czło­wie­ka po­rząd­ne­go. Więc tedy mnie na kuma pro­si­li – rzecz na­tu­ral­na. My­ślę so­bie, że je­że­li mnie ła­ska pań­ska po­trze­bo­wać nie bę­dzie – to i pój­dę.

Dok­tór słu­chał z roz­tar­gnie­niem tej pe­ro­ry. Wy­da­wał się po­chło­nię­ty roz­wa­ża­niem ja­kiejś upar­tej my­śli w koń­cu pod­niósł wzrok na Fran­cisz­ka i ski­nął nie­cier­pli­wie ręką.

Do­brze, idź. Nie będę cię po­trze­bo­wał.ROZ­DZIAŁ II.

Kom­na­ta wy­so­ka, ob­szer­na, z wiel­kie­mi okna­mi, wgłę­bio­ne­mi we fra­mu­gi, nie osło­nio­ne­mi żad­ną dra­pe­ryą. Wko­ło ścian sto­ją rzeź­bio­ne z czar­ne­go drze­wa sza­fy, za­peł­nio­ne mnó­stwem bez­ład­nie rzu­co­nych ksią­żek i bro­szur. Krze­sła z wy­so­ką po­rę­czą, obi­te ciem­ną skó­rą. Pod oknem stoi stół za­ło­żo­ny pa­pie­ra­mi, wśród któ­rych prze­zie­ra­ją ja­kieś me­dycz­ne, ta­jem­ni­czo wy­glą­da­ją­ce na­rzę­dzia. Na po­sadz­ce per­ski ko­bie­rzec o jed­no­staj­nych, przy­ćmio­nych bar­wach – żad­nych świe­ci­deł ani ozdób. Przez uchy­lo­ne drzwi do sy­pial­ni, wi­dać wąz­kie, że­la­zne łóż­ko z roz­wie­szo­ną po nad niem skó­rą ty­gry­sią.

Dok­tór sta­nął na środ­ku, pod­niósł ręce i nie­cier­pli­wym ru­chem prze­su­nął je po skro­ni.

– Wzy­wa­ją go! po co? Od dwóch mie­się­cy uni­ka z nie­mi wi­dze­nia, za­prze­staw­szy by­wać w do­mach, gdzie mógł­by spo­tkać pa­nią pre­ze­so­wą i resz­tę sza­now­nej ro­dzi­ny. Nie ro­zu­mie­ją więc, że każ­de zbli­że­nie jest dla nie­go mę­czar­nią? Kie­dyż mu na­resz­cie da­dzą spo­kój?

Czuł się znu­żo­nym, cho­rym pra­wie. Nie jest już w sta­nie nieść na swych bar­kach cu­dzych trosk, uro­jo­nych może – i nie udzie­lać z sie­bie nic in­nym.

Wie­rzą mu! wzy­wa­ją jego po­mo­cy! – Pew­no ja­kieś ma­ło­zna­czą­ce nie­zdro­wie, zwy­kle nie­do­ma­ga­nie mło­dej mę­żat­ki, dla któ­re­go na­rzu­ca­ją mu od­świe­że­nie daw­nych sto­sun­ków. Cze­muż się nie zwró­cą ze swo­ją wia­rą i rze­ko­mą życz­li­wo­ścią do kogo in­ne­go?

– Nic nie chcę ja prze­cież! ani wa­sze­go po­ża­ło­wa­nia, ani wa­sze­go współ­czu­cia; spo­ko­ju i tyl­ko spo­ko­ju. Nie na­rzu­caj­cie mi no­wych wra­żeń, któ­re mogą dla mnie być tyl­ko bo­le­ścią; do­syć ja mam tru­du upo­rać się z wła­sne­mi my­śla­mi, któ­re mnie mę­czą i gnę­bią. Nie gnęb­cież mię wa­szą przy­jaź­nią! zo­staw­cie w spo­ko­ju!

Obu­rzał się, wia­ła nań ja­kaś nie­ja­sna wieszcz­ba bo­le­ści, od tego wi­szą­ce­go nad nim zbli­że­nia; wy­da­wa­ło mu się, że wy­ma­ga­ją od nie­go cze­goś, co prze­no­si jego siły.

Dla­cze­góż te­raz wła­śnie, gdy czu­je się tak osła­błym, zmę­czo­nym, bez­sil­nym, przy­po­mi­na­no so­bie o jego eg­zy­sten­cyi i ci­śnię­to ka­mie­niem, aby ją zbu­rzyć?

Przed­tem, do­kąd był pod­nie­co­ny ostrym za­wo­dem, or­ga­nizm przed­sta­wiał­by za­pew­ne wię­cej od­por­no­ści, póź­niej mo­że­by po­wró­cił do rów­no­wa­gi, ale dzi­siaj spadł nań w chwi­li naj­więk­sze­go roz­prę­że­nia, kie­dy jest bier­ny, ugi­na­ją­cy się i bez­wład­ny.

Cze­góż więc chcą od nie­go? Aże­by po­wró­cił do okre­su ży­cia za­mknię­te­go dlań bez­pow­rot­nie? aże­by śle­dził ży­cie do­mo­we tych dwoj­ga istot, któ­rych każ­de ze­tknię­cie się bę­dzie dla nie­go mę­czar­nią, i po­waż­nym le­kar­skim gło­sem kie­ro­wał jej po­stę­po­wa­niem? Więc tak ufa­ją jego nie­ska­żo­nej su­ro­wo­ści i pa­no­wa­niu nad sobą?

Czyż dla­te­go, że miał nie­szczę­ście za­ko­chać się w pan­nie i nie­zręcz­ność jej nie do­stać, wiecz­nie ma dźwi­gać na so­bie cię­żar pro­ble­ma­tycz­nej przy­jaź­ni jej ro­dzi­ny i rolę do­rad­cy w spra­wach do­mo­wych?

Albo też ona chce igrać nim? prze­pro­wa­dzać przez cały sze­reg wzru­szeń i nie­pew­no­ści, i ba­wić się do­wo­li jego kosz­tem?

Do­brze, że ona nie wie wie­lu ustępstw i pod­ło­ści, w celu zbli­że­nia się do niej, w du­chu już się on do­pu­ścił.

Sie­dział za­sę­pio­ny i po­nu­ry z opusz­czo­ną gło­wą i zwie­szo­ne­mi rę­ka­mi. – Tyle razy przed­tem, po­mi­mo chłod­ne­go po­sta­no­wie­nia uni­ka­nia jej, myśl jego pod­nie­ca­na go­rącz­ką zmy­słów, pra­co­wa­ła nad spo­so­bem zbli­że­nia; te­raz, gdy mu wro­ta na oścież roz­twie­ra­ją, czu­je tyl­ko nie­smak i znu­że­nie.

Jak go mę­czy­ła ta brud­na, po­wsze­dnia rze­czy­wi­stość! Gdy­byż choć cier­pieć dla wiel­kich ce­lów, wy­bra­nych wła­sno­wol­nie, za­do­wa­la­ją­cych naj­głęb­sze prze­ko­na­nia i war­tych po­świę­ceń czło­wie­ka! Ale jego miaż­dży­ły koła śle­pej a samo – wład­nej ma­szy­ny bytu po­spo­li­tej w przy­czy­nach, nędz­nej w ob­ja­wach.

– Ach! gdy­by tak scho­wać się gdzieś! za­paść się pod zie­mię przed tą nę­dzą rze­czy­wi­sto­ści. Od­dzie­lić się ja­kimś mu­rem nie­prze­nik­nio­nym od świa­ta od wła­snych my­śli!

– Nie pój­dę! – za­de­cy­do­wał krót­ko i sta­now­czo, od­wra­ca­jąc się od kon­so­li, na któ­rej le­żał nie­szczę­sny do­ku­ment.

– Niech so­bie sza­now­ny mał­żo­nek ob­da­rza za­ufa­niem kogo in­ne­go. Niech pani Fe­li­cya pró­bu­je na kim in­nym siły swych wdzię­ków.

Za­krył twarz rę­ko­ma i sie­dział nie­ru­cho­my, po­grą­żo­ny w za­du­mie, słu­cha­jąc cha­otycz­nych uczuć dziw­nej trwo­gi, co sza­mo­ta­ła się w głę­bi jego isto­ty.

Nie­po­kój bar­dzo żywy, bar­dzo sil­ny, pod­ziem­nym nur­tem wstrzą­sał jego ro­zu­mo­wa­nia, oba­lał je, wy­wra­cał, prze­ci­ska­jąc się ostrą nutą cha­otycz­ne­go pod­nie­ce­nia.

– A je­śli ona… na­praw­dę… pra­gnie ze mną zbli­że­nia?…..

Na chwi­lę za­bra­kło mu tchu.

Pa­lą­cy nurt wzma­gał się gwał­tow­nie, pły­nął w ży­łach tru­ci­zną, pa­rząc, jak jad skor­pio­na, za­mie­niał ser­ce w ranę pie­ką­cą.

Twarz mu się zmie­ni­ła, usta wy­krzy­wi­ły bó­lem, rękę pod­niósł do pier­si i chwi­lę trzy­mał, jak­by coś na­słu­chu­jąc.

– Zno­wu – szep­nął – sa­ra­ban­da w ser­cu się roz­po­czy­na…

La­ta­ło ono w sza­lo­nych pod­rzu­tach, str­wo­żo­ne, jak­by spło­szo­ne, wzbu­rzo­ne. Chwi­lę za­trzy­my­wa­ło się, jak gdy­by w wa­ha­niu, i zno­wu zry­wa­ło się w zdu­szo­nem tar­gnię­ciu i pę­dzi­ło w nie­rów­nych, gwał­tow­nych pod­sko­kach.

– Spo­ko­ju trze­ba, – szep­nął.

Po­stą­pił ku sza­fie, wy­jął szczel­nie za­kor­ko­wa­ną fla­szecz­kę i kil­ka kro­pel do szklan­ki od­li­czył.

Prze­szedł się po po­ko­ju, po­czem wziął z pół­ki ja­kieś cza­so­pi­smo me­dycz­ne i wy­cią­gnąw­szy się na oto­ma­nie, po­grą­żył w czy­ta­niu.

Nie dłu­go jed­nak czy­tał. Inna nić wplą­ta­ła się do wąt­ku ro­zu­mo­wa­nia, prze­szka­dza­jąc na­tę­że­niu uwa­gi.

Po­wstał, zbli­żył się do sto­łu i po­czął na nowo list oglą­dać.

Od­czy­tał go od po­cząt­ku, za­sta­na­wia­jąc się w roz­my­śla­niu nad każ­dym fra­ze­sem, sta­ra­jąc się do­ba­dać ukry­te­go zna­cze­nia, do­szu­ku­jąc się ta­jem­ni­czych wy­nu­rzeń w tym gład­kim, wy­per­fu­mo­wa­nym li­ści­ku.

– Kre­ty­nem je­stem – mruk­nął urą­gli­wie.

Po­wró­cił na oto­ma­nę, ale czy­ta­nie mu nie szło.

Przed ocza­mi jego uno­si­ła się po­stać Fe­li­cyi bla­dej, wzru­szo­nej, z fa­lu­ją­cem ło­nem, łu­kiem ciem­nych brwi, groź­nie ścią­gnię­tych na bla­dem czo­le i hyp­no­tycz­nie na­ka­zu­ją­cem spoj­rze­niem za­gad­ko­wych oczu.

Pod­niósł się i usiadł, śle­dząc nie­spo­koj­nym wzro­kiem uro­cze zja­wi­sko, któ­re" prze­mknę­ło się w jego wy­obraź­ni:

"Idź! Prze­zna­cze­nie woła. "

Woła mie – szep­nął roz­tar­gnio­ny. – Więc wró­cić? wi­dy­wać ja zno­wu? nową daw­kę mor­fi­ny wstrzyk­nąć w żyly, roz­ża­rzyć daw­ne uczu­cie – tym ra­zem już bez­na­dziej­ne. – A po­tem co?

Oglą­dać ich do­mo­we po­ży­cie? Być świad­kiem jej mał­żeń­skich wstrę­tów? czy też może re­zy­gna­cyi i za­do­wo­le­nia?

Roz­śmiał się sar­ka­stycz­nie, po­cie­ra­jąc czo­ło, jak czło­wiek otrzeź­wio­ny.

– Albo też sko­rzy­stać z nada­rzo­nej spo­sob­no­ści? szep­tać o pra­wach mi­ło­ści nie­za­leż­nych od ustaw ko­ścio­ła? na­ma­wiać? prze­ko­ny­wać? Może ta uczci­wa ko­bie­ta ni­cze­go tak nie pra­gnie, jak­by ją kto pierw­szy spro­wa­dził z cia­snej dro­gi obo­wiąz­ku?

A póź­niej spo­ży­wać w wy­go­dzie i spo­ko­ju za­ka­za­ne owo­ce, dzie­ląc się nimi z pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lem!

Wstrzą­snął się z nie­sma­ku i obrzy­dze­nia.

– Pra­gną­łem prze­cież uczy­nić ją za­ło­ży­ciel­ką swej ro­dzi­ny. Przy­pusz­czam, że cho­ciaż nie­zu­peł­nie za­do­wa­la mię du­cho­wo, nie­ma w niej jed­nak nic ta­kie­go, coby mię nie­odwo­łal­nie od­strę­cza­ła Dla­cze­góż te­raz po­dej­rze­nie ukry­tych ce­lów w tym na­ka­zie po­wro­tu, przej­mu­je mię taką ohy­dą?

Dziw­na rzecz, ile samo przy­pusz­cze­nie zbli­że­nia ko­bie­ty po za mał­żeń­stwem wzbu­dza w męż­czyź­nie po­gar­dy.

– Nie je­stem prze­cież tak do­bro­dusz­nym, aby świę­tość mi­ło­ści wi­dzieć w ślub­nym ob­rząd­ku.

A jed­nak, wbrew wy­ro­zu­mo­wa­nym po­glą­dom, może tak jest…

Jest – li to bez­wied­ny in­stynkt, mocą daw­nych oby­cza­jów w krew wsz­cze­pio­ny, czy też po­mi­mo­wol­ne uzna­nie, że przy­się­ga, któ­ra od­da­je ko­bie­tę w wy­łącz­ne po­sia­da­nie jed­ne­go, bądź co bądź uszla­chet­nia zwią­zek?

Tyl­ko cel wy­da­nia na świat isto­ty udo­sko­na­lo­nej – uświę­ca mi­łość; wszyst­ko inne jest roz­pu­stą.

Nie! on nie jest śli­ma­kiem go­to­wym za­skle­pić się w obo­wiąz­kach, nie jest uczo­nym eu­nu­chem, któ­re­mu wie­dza wy­star­czyć może. On jest czło­wie­kiem z ży­ją­cem ser­cem i wi­bru­ją­ce­mi fi­bra­mi, – i jako czło­wiek pra­gnie szczę­ścia. Ale szczę­ścia, od któ­re­go­by go nie od­trą­ca­ły wy­de­li­ka­co­ne es­te­tycz­ne i etycz­ne uczu­cia. Pew­na ka­te­go­rya czy­nów jest i po­zo­sta­nie dlań wstręt­ną. Niech inni de­lek­tu­ją się unu­rza­nem w bło­cie win­nem gro­nem: on go do ust nie po­nie­sie.

Pra­gnął jej, ale czy­stą i nie­ska­la­ną…

Po ślu­bie wi­dział ją prze­lot­nie parę razy. Przed mie­sią­cem, wra­ca­jąc z dy­żu­ru w szpi­ta­lu, tej ge­hen­ny cier­pie­nia, gdzie noc prze­pę­dził obok do­go­ry­wa­ją­ce­go na su­cho­ty pa­cy­en­ta, w ja­sny dzień zi­mo­wy mro­zem iskrzą­cy, spo­tkał ją na Szła stroj­na, z ży­we­mi, we­so­łe­mi ocza­mi i zręcz­ne­mi po­ru­sze­nia­mi kształt­nej po­sta­ci. Wia­ło od niej świe­żo­ścią i we­se­lem, cała ra­dość ży­cia lśni­ła w tej rzeź­wej po­sta­ci. Usu­nął się z dro­gi bla­dy i od­dał ukłon chłod­ny i sztyw­ny. Ona go po­wi­ta­ła roz­ja­śnio­nem wej­rze­niem i za­lot­no – may­zą­cym uśmie­chem i po­szła da­lej, lek­ka i żywa, jak pro­mień sło­necz­ny.

Wi­dział ją po raz dru­gi: dzień był po­sęp­ny i sza­ry; szła wol­no po wil­got­nym chod­ni­ku, ja­kaś znu­żo­na, bla­da, znę­ka­na. Zda­wa­ła się ugi­nać pod cię­ża­rem po­sęp­nych roz­pa­mię­ty­wa­li. Spoj­rza­ła nań szkli­ste­mi, bez wy­ra­zu oczy­ma i po­szła da­lej, po­grą­żo­na w so­bie, nie wi­dząc go.

– Kto wie, ja­kie smut­ki na­wie­dza­ją ją przy tym na­rzu­co­nym mał­żon­ku? ja­kiem brze­mie­niem udrę­czeń przy­gnia­ta ją spóź­nio­ne roz­my­śla­nie? Ja­kich nie­zisz­czo­nych ma­rzeń go­rycz jej do­le­ga? – ja­kich dróg, myl­nie skie­ro­wa­nej eg­zy­sten­cyi, ża­łu­je? – do ja­kich chwil mi­nio­nych tę­sk­ni?

Wstrzą­snął się, od­pę­dza­jąc na­tręt­ne przy­pusz­cze­nia, któ­re ro­jem obie­gły mu mózg.

– Czyż wiecz­nie będę pły­wał w ob­ło­kach fan­ta­zyi? – my­slał – bi­czo­wa­ny rze­czy­wi­sto­ścią i wła­snem po­śmie­wi­skiem. Ona od daw­na przy­zwy­cza­iła się do sa­kra­men­tal­ne­go jarz­ma i o mnie ani my­śli. Z dróg, roz­twie­ra­ją­cych się przed nią, wy­bra­ła za­pew­ne dla sie­bie naj­wła­ściw­szą, naj­wię­cej schle­bia­ją­cą jej upodo­ba­niom i po­pę­dom. Dla­cze­go do­pusz­czam w niej tę­sk­no­tę za głęb­szem, bo­gat­szem w treść du­cho­wą, ży­ciem? – tę­sk­no­tę, któ­rej ist­nie­nia ni­czem do­tąd nie prze­ja­wia­ła? Po­trze­ba im tyl­ko mo­je­go me­dycz­ne­go au­to­ry­te­tu, do któ­re­go się przy­zwy­cza­ili. O czło­wie­ku ani po­my­ślą.

Przy­mknął oczy. Ból gry­zą­cy prze­szył mu pier­si.

– To ja by­łem do­tknię­ty biel­mem ide­ali­za­cyi; fan­ta­zy­owa­łem, ma­rzy­łem. Tam ser­ce jest w po­rząd­ku.

Tro­chę może roz­bu­ja­łych ner­wów, eks­cy­to­wa­nych przez nie­uda­ne roz­ryw­ki i róż­ne dam­skie fa­ta­łasz­ki, do któ­rych sza­now­ne­go or­sza­ku i ja chwi­lo­wo się za­li­cza­łem. My­śla­ła o mnie – • w prze­rwach mię­dzy do­bie­ra­niem ka­pe­lu­sza, a za­mó­wie­niem do tań­ca. Oso­bi­ście mam dla niej war­tość po­rząd­nie ubra­ne­go czło­wie­ka.

Szarp­nął nie­cier­pli­wie książ­kę i usi­ło­wał czy­tać da­lej.Śmiesz­ne to! a jed­nak od my­śli o niej ode­rwać się nie może! Nie lep­sza od in­nych, ty­sią­ca po­wab­nych ko­biet; może na­wet i nie pięk­niej­sza. A jed­nak ma ją tu, w fi­brach ukry­tą, co chwi­la zja­wia się w jego wy­obraź­ni, nie­kie­dy przy­cza­ja się i cich­nie – ale nie opusz­cza go, jak łań­cuch ga­ler­ni­ka.

Jak­że­by sam już rad był, wy­rwać się z tej nie­wo­li du­cho­wej, któ­ra go upo­ka­rza! Jak­że­by chciał za­jąć się pra­cą, inną ko­bie­tą, głup­stwem – czem­kol­wiek. Ale myśl krą­ży le­ni­wo w jego mó­zgu mija wszel­kie inne ob­ra­zy i po­wra­ca wciąż do jed­ne­go punk­tu, au­to­ma­tycz­nie – bez­u­stan­nie.

Przed dwo­ma laty przy­je­chał do Ki­jo­wa z od­le­głych pro­win­cyi, gdzie dłu­gi czas, po ukoń­cze­niu stu­dy­ów uni­wer­sy­tec­kich, prze­by­wał, ma­jąc za je­dy­ne to­wa­rzy­stwo wpół dzi­kich Ta­ta­rów i Kir­gi­zów. Osie­dlił się nie­da­le­ko cen­trum mia­sta, w ogrom­nej, sta­rej ka­mie­ni­cy, któ­ra zmur­sza­ła i jak­by za­sty­gła w kon­tem­pla­cyi, roz­sia­dła się na wzgó­rzu, spo­glą­da­jąc męt­ne­mi okna­mi, w sen­nem za­my­śle­niu, na fa­li­ste ar­te­rye od­wiecz­ne­go mia­sta, stro­mo wspi­na­ją­ce się do góry, to gwał­tow­nie le­cą­ce w dół, wi­ją­ce się w nie­rów­nych pod­rzu­tach, jak­by gna­ne ja­kimś nie­po­ko­jem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: