Ferma blond - ebook
Ferma blond - ebook
Losy bohaterów osobliwego trójkąta splotą się w czasie wojny w słynnym „salonie Kitty” – ekskluzywnym burdelu, w którym specjalnie przeszkolone dziewczyny wyciągają tajne informacje od swych wysoko postawionych klientów, a potem w Łodzi, gdzie mieści się placówka Lebensbornu, tytułowa „Ferma blond”, gdzie rodzą się przyszłe pokolenia Niemców i do której porywane są jasnowłose dziewczęta... Tam też po latach skieruje się syn Charlotte, któremu, jak się okaże, ktoś ukradł życiorys... Tajemniczy ośrodek, wymazany z kart historii, staje się przedmiotem intrygującego śledztwa..
Powieść Adamczyka to nie tylko świetna, trzymająca w napięciu rozrywka ale także kryminał historyczny, pełen prawdziwych postaci, zdumiewających ciekawostek z codziennego życia III Rzeszy i plastycznych opisów znanych zdarzeń, w które uwikłani są bohaterowie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2138-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nie jest dowodem na nieistnienie.
1.
Lustra ciotki Charlotte
Czcionki maszyny do pisania układają się w trudne już do odczytania zdanie: „Słońca nie było już od tak dawna, że czas cię przypiąć pineską do nieba”. Karteczka z tekstem włożona jest pod pozłacany zaczep lustra. Toaletkę zrobiono z rosochatego pnia orzecha kaukaskiego – jasnego, o gęstych i ciemnych słojach, poskręcanych wokół licznych sęków. Trzy kryształowe lustra połączone zawiasami, by można się zobaczyć z każdej strony, osadzone są na szerokim blacie, pod którym umieszczono pięć pionowych rzędów szuflad. Po brzegach dwa wąskie, z przegródkami na igły, naparstki, nożyczki i szpulki nici. Potem dwa rzędy szuflad nieco szerszych – na grzebienie, szczotki do włosów, wsuwki, zapinki. Pośrodku rząd najszerszy, na kobiece fatałaszki. Na szczycie środkowego lustra wygrawerowane imię: Charlotte.
Wiem, że Michael, mój kuzyn, musiał się czuć dziwnie, otwierając szuflady i wyciągając rzeczy należące niegdyś do jego matki. Porcelanowy naparstek, którego nigdy nie używała, bo był zbyt śliski i przez to niewygodny, obok srebrny, pokryty patyną, a za nim jeszcze zwykły, metalowy, po który sięgała najczęściej. Szczotki do włosów, wspomnienie siwej głowy. Guziki, które matka gromadziła przez całe życie, bo przecież mogły się jeszcze do czegoś przydać, leżały dziesiątkami, posegregowane według kolorów, na zawsze już niepozapinane.
Szuflady środkowe były najtrudniejsze. Pończochy, majtki, staniki, skarpetki. Do matek należą pewne rzeczy, których synowie nie dotykają nawet za ich życia, a cóż dopiero po śmierci. Jest płciowe tabu dotyczące bielizny matek, silne i bezwzględne, dlatego ma zamiar zamknąć te szuflady od razu i nie patrzeć. Teraz musi zabrać stąd tę zabytkową toaletkę; dom został sprzedany, a nowy właściciel nie powinien w niej grzebać, łapać staników w dwa palce i wyrzucać do śmieci.
Widzę, jak siada na krześle i buja się na jego tylnych nogach, zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy matka, nigdy mu na to nie pozwalając, krzyczała, że może się przewrócić i zrobić sobie krzywdę tak niewyobrażalną, że nawet nie ma pojęcia – nie miał pojęcia wtedy i nie ma do dziś, nigdy nie zdążyła mu o niej powiedzieć. Siedzi zatem na krześle i buja się jej na złość za to, że umarła, buja się, wychylając wyjątkowo niebezpiecznie. „Powiedz coś teraz, odezwij się, nawet nakrzycz na mnie” – myśli. „Zrób cokolwiek, ale daj mi jakiś znak, że gdzieś tam jesteś”. Ona zaś milczy i wciąż udaje, że umarła w sposób nieodwołalny, uparła się i nie chce go pocieszyć, myśli wyłącznie o sobie i o tym, co jej się przydarzyło, jak wszyscy po śmierci, wiekuiści egoiści.
Patrzy na toaletkę i coś zaczyna go niepokoić, jeszcze nie wie co, ale przygląda się uważniej – to coś mu przeszkadza, zwraca jego uwagę, to chyba brak czegoś, chociaż wszystko z pozoru znajduje się na swoim miejscu. Teraz widzi to wyraźnie. Jego niepokój budzi asymetria, bo wszędzie jest po sześć szuflad w rzędzie, zakończonych równą linią, i sześć jest secesyjnych uchwytów do szuflad, ale w środkowym rzędzie jest ich pięć, tak jakby ta najniższa miała podwójną wysokość. Otwiera ją, spogląda na rząd wełnianych skarpet i jedyne, co go dziwi, to fakt, że boki i dno są wyłożone taflami luster, tak jak kiedyś wykładało się wnętrza barków, aby wobec biesiadników sprawiały błogie wrażenie niekończącego się dostatku.
Nie rozumie, po co toaletka miałaby sprawiać równie złudne wrażenie obfitości bielizny, spogląda w głąb szuflady, zamyka ją i znów otwiera, a wtedy dostrzega, że jej wewnętrzna wysokość jest o połowę mniejsza niż wysokość zewnętrzna, tak jakby ktoś skleił ze sobą dwie szuflady, przy czym ta dolna, odgrodzona taflą lustra, pozostawała niedostępna.
Wyobrażam sobie, że przez chwilę czuje się tak, jakby znowu miał siedem albo osiem lat i był na tropie sekretu, co za wspaniałe wrażenie – poczuć się tak, jakby to była szuflada pełna skarbów, a nie skarpet po mamie. Wyjmuje je pospiesznie, próbuje podnieść lustrzane dno zamontowane po to, by stworzyć złudzenie podwójnej głębi, i dopiero teraz spostrzega, że z przodu tkwi malutka zasuwka o kształcie niby to leżącej tu przypadkiem grubej igły do szydełkowania – wyciąga ją, a wtedy ukryta sprężyna zatrzasku lekko podnosi taflę lustra ku górze i już bez problemu może ją odchylić na zamontowanych z tyłu zawiasach. Pod spodem rzeczywiście jest druga szuflada, przerobiona na skrytkę wiele lat temu, na pewno jeszcze w poprzednim stuleciu. Michael sięga do jej wnętrza i dziwi się, że największe sekrety można chować tak lekkomyślnie, po prostu w szufladzie ze skarpetkami.
2.
Kolekcjoner nagich kobiet
Zawsze wydawało mi się dziwne, że jeśli ludzie mówią o planach, to na ogół zaznaczają, że są to plany na przyszłość, tak jakby mogli mieć jeszcze plany na przeszłość. Ale może Michael wierzył, że uda się wszystko odwrócić i mieć nowy pomysł na to, co już było. Zadzwonił do mnie wiele miesięcy wcześniej i zapytał:
– Jakie masz plany na przyszłość?
Nie myślałem wtedy o niej. Kończyłem niezbędne mi do nowej książki śledztwo w sprawie zaginionego kielicha Lutra, byłem pochłonięty pisaniem, w planach miałem tylko kropki ostatnich zdań. Plus regularne wieczory ze swoją dziewczyną, ale nie sądzę, żeby mogło go interesować życie seksualne rzadko widywanych krewnych.
To był jego pierwszy telefon od śmierci naszego dziadka, którego znałem jedynie z paru przedwojennych zdjęć. Dziadek tylko na jednym był z moją mamą, miała wtedy pięć lat, kokardę we włosach i siedziała na blacie kontuaru w jego berlińskim antykwariacie. Do pozostałych fotografii pozował sam, wśród obrazów i książek, którymi całe życie się otaczał, ceniąc je wyżej niż ludzi.
Było też zdjęcie, którego w tamtym czasie nie pozwalano mi oglądać. Przedstawiało sporych rozmiarów akt, na który stojący obok dziadek patrzył nadzwyczaj czule. Kobieta z aktu miała duże biodra i okrągłe piersi, a jej jasne włosy rozwiewał wiatr. Ten wiatr wydawał mi się o tyle dziwny, że artysta namalował ją nie w plenerze, lecz w jakimś domu – siedziała na drewnianej skrzyni, nogi zwieszając w kierunku czarno-białej szachownicy płytek podłogowych. Ilekroć fotografia pojawiła się na wierzchu, matka ponownie ją chowała, tłumacząc mi, a także mojemu ojcu, że nie ma tu na co patrzeć. Chociaż, prawdę mówiąc, było. Wyjaśniała, że zdjęcie przedstawia nie kobietę, lecz czwarty element. Dziwnie to brzmiało, mało przekonująco, zanim wyjaśniła, że ten element to filozoficzny składnik wszechświata, powietrze, czyli żywioł, i stąd rozwiane, wcale nie od przeciągu, włosy.
Michael chciał omówić ze mną kwestię spadku. Nasz dziadek był nie tylko antykwariuszem, lecz także kolekcjonerem, w czasie wojny skupował obrazy od biedniejących Niemców oraz uciekających Żydów. Przede wszystkim akty kobiet, czasami portrety, tanio kupił w ten sposób dzieła Renoira, Ernsta i Moneta, a płótno Toulouse-Lautreca z cyklu podkasanych baletnic dostał za kartki na miesięczny przydział mięsa oraz chleba.
Miałem zatem otrzymać jakiś cenny obraz z rodzinnej kolekcji – kuzyn zaproponował rysunek Picassa lub jego obraz na desce ze szkicem późniejszej „Sceny erotycznej” – pod warunkiem, że podpiszę notarialną rezygnację z dalszych roszczeń. Zgodziłem się, bo nie miałbym szans na nic więcej, tuż po wojnie dziadek wydziedziczył moją matkę. Z całej niemieckiej rodziny jedynie ona zmieniła obywatelstwo. Związała się wprawdzie z berlińczykiem, ale – ku zgrozie dziadka – felernym, bo współpracującym z polskim wywiadem. Został zdekonspirowany pod koniec wojny, uciekła z nim do Polski, czego ojciec nie potrafił jej nigdy wybaczyć.
Poza obrazem Michael miał dla mnie jeszcze jakąś propozycję. Mówił o niej ściszonym głosem, jakby bał się podsłuchu, koniecznie chciał ją przedstawić, ale absolutnie nie przez telefon. Usilnie zapraszał do Berlina. Sprawiał przy tym wrażenie, że jest serdeczny i bliski, jakbyśmy widywali się przynajmniej w każde Boże Narodzenie, a nie trzy razy w życiu, i to wyłącznie na pogrzebach, ostatnio dziesięć lat temu. Taką bowiem jesteśmy rodziną – łączą nas tylko trumny.
Nie przepadałem za nim. Odziedziczył pokaźny majątek po naszym dziadku, a ja nic. Poza tym od wielu lat jest działaczem skrajnie prawicowej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD), chodził z pochodniami po ulicach Berlina i domagał się wypędzenia polskich imigrantów, dzięki czemu udało mu się zostać posłem w jednym z lokalnych parlamentów. Kilka lat temu pokazywali go w telewizji, jak wzdłuż granicy dowodził akcją wywieszania plakatów z napisem „Powstrzymać polską inwazję”. W dodatku po ojcu pochodzącym z Hameln nosił nazwisko Rattenmann, czyli człowiek od szczurów, ale zmienił je na Rottenmann, dodając jeszcze szlachecko brzmiące „von” przed nowym nazwiskiem.
Zapytał o moje plany, gdy trafił do kolegium redakcyjnego „Deutsche Stimme”, partyjnej gazety NPD. Z powodu publikowanych w niej treści, często antypolskich i nacjonalistycznych, nie chciały jej przyjąć drukarnie niemieckie, Michaelowi jednak udało się – paradoksalnie – podpisać umowę w Polsce. Przez jakiś czas drukowana była w Zielonej Górze przez wydawnictwo związane z norweskim koncernem. Zrobił się wtedy szum i w wydawnictwie pojawili się funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Byłem wcześniej szefem „Słowa Polskiego”, dużego dziennika należącego do tego koncernu, mającego własną drukarnię we Wrocławiu, więc Michael wpadł na pomysł, że pomogę mu tam przenieść druk jego gazety.
– Dobrze na tym zarobisz – zapewniał. – Będzie cię stać na mercedesa. I na panienki. Co tam chcesz. Będzie dobrze. Zobaczysz.
Śmieszył mnie sposób, w jaki mówił, jego język przypominał wypowiedzi większości żołnierzy zawodowych z długoletnim stażem. Krótkie zdania, równoważniki zdań, pojedyncze słowa stawiane na baczność.
Byłem wtedy po uszy zakochany w Laurze, dziewczynie tak uroczej, że mówiono na nią Laurka, więc wizja panienek mnie nie pociągała. Nie podobała mi się też koncepcja wspólnego druku „Słowa Polskiego” i „Deutsche Stimme”; zamierzałem jednak wybrać się do Berlina po odziedziczony obraz. Zakładałem, że jest sporo wart, dobrze go sprzedam i kupimy z Laurką wspólne mieszkanie.
Miałem wykupiony bilet na lot Lufthansą, gdy przyszła nowa informacja. Była na tyle sensacyjna, że obiegła wszystkie media, nie tylko w Europie. Po śmierci niemieckiego antykwariusza znaleziono kolekcję płócien wartą miliony euro. Dzieła Picassa, Moneta, Muncha, van Gogha, da Vinciego, Vermeera, Botticellego, Cranacha i Rubensa wisiały na ścianach jego sześciopokojowego apartamentu pod Berlinem. Przy próbie potwierdzenia ich oryginalności okazało się, że większość ma z tyłu pieczątki ze swastykami i figuruje na liście dzieł zrabowanych podczas drugiej wojny przez Trzecią Rzeszę. Co więcej, znajdowały się także w prowadzonej przez Niemieckie Muzeum Historyczne bazie dzieł typowanych do tworzonego przez Adolfa Hitlera Muzeum Sztuki w Linzu, co mogłoby oznaczać, że należały do kolekcji złożonej z darów jego najbliższych współpracowników.
Wtedy ponownie odebrałem telefon od Michaela. Dzwonił z informacją, że obraz, który miałem dostać, został zatrzymany przez policję, podobnie jak dziesiątki innych, i nie wiadomo, co się z nimi stanie. W ten sposób dowiedziałem się, że ten właśnie niemiecki antykwariusz był moim dziadkiem.
Dwukrotnie zmieniał nazwisko. Po raz pierwszy – tuż po wojnie, by uciec przed tymi, którzy go szukali wcale nie po to, by wymierzyć sprawiedliwość, lecz by upomnieć się o swój udział w podziale łupu. Po raz drugi zmienił je wiele lat później, gdy mocno po sześćdziesiątce ożenił się z dwudziestopięciolatką. Ekscentryczny bogacz, dobrze znany w berlińskim świecie sztuki, nie narzekał na brak towarzystwa młodych kobiet. Jego synowie, a moi kuzyni, słusznie obawiając się o los spadku, zagrozili procesem, wobec czego odciął się od nich i ostentacyjnie przyjął nazwisko żony. Zamiast zaproszeń ślubnych wysłał im sentencję Hitlera zapisaną szwabachą na czerpanym papierze: „Nie ma nic piękniejszego od wychowania sobie młodego stworzenia. Dziewczyna w wieku osiemnastu, dwudziestu lat jest miękka jak wosk. Mężczyzna musi mieć możliwość, aby na każdej dziewczynie odcisnąć swoją pieczęć”.
Dziadkowi udało się odcisnąć swoją pieczęć na młodej żonie całkiem wyraźnie i rok później na świat przyszła dziewczynka. Dostaliśmy fotografie z chrztu. Moja matka, tęskniąc za swoją rodziną, często to wspominała. Z rozrzewnieniem przywoływała naszą ówczesną rozmowę.
– Trudno w to uwierzyć – powiedziała wtedy, spoglądając na zdjęcie – ale skoro to córka mojego ojca, więc dla mnie siostra. Przyrodnia, ale jednak. Mam ponad czterdzieści lat i siostrę, która sika w pieluchę.
– A dla mnie? Kim ta dziewczynka jest dla mnie? – spytałem zafrasowany.
– Cóż, Piotrusiu – po chwili zastanowienia odpowiedziała matka. – Musisz jakoś oswoić się z myślą, że to niemowlę jest twoją ciocią.
Relacje wśród moich krewnych zawsze były skomplikowane.
Nic więc dziwnego, że po ślubie dziadka niemal cała rodzina się procesowała. Najpierw o to, by go ubezwłasnowolnić, potem – by unieważnić testament, później – by pozbawić jego młodą żonę praw do majątku. A gdy w końcu po latach to się udało, przyszła policja i zabrała większość obrazów. Nadal więc chodzą po sądach, starając się udowodnić, że nie wszystkie zostały skradzione podczas wojny, część została po prostu kupiona po okazyjnej cenie, chociaż już nie zawsze wiadomo od kogo.
3.
Złodzieje życiorysów
Mijały miesiące, potem rok, aż Michael w końcu ponownie zadzwonił. Nie pytał już o moje plany, w Europie zmieniło się nastawienie do nacjonalistycznej prawicy, ludzie zaczęli ją popierać bardziej niż do tej pory, jego gazeta bez trudu znalazła drukarnię. On jednak nie był spokojny. Głos mu się łamał, słowa dryfowały, nie układając się w zdania. Początkowo w ogóle nie mogłem go zrozumieć. Zwłaszcza że zazwyczaj rozmawialiśmy po angielsku, bo słabo znał polski, a podczas tej rozmowy mieszał języki.
– Es ist unmöglich, to niemożliwe. Scheiße, gówno. Mówię ci. Es ist unmöglich. Znalazłem. I zacząłem sprawdzać. I nie podoba mi się to. Nein, nein. Bez sensu to jest. Zum Teufel! Do diabła! Znalazłem po śmierci matki. W jej toaletce.
– Nie wiedziałem, że twoja mama zmarła, przykro mi.
Jakby nie słyszał. Zaczął opowiadać o tej toaletce. Że bardzo stara, z tajemną skrytką, w której coś znalazł.
– Nie do uwierzenia. To nie mogło się zdarzyć. Nein! Nie. Nie mnie. Każdemu innemu, ale nie mnie. Mówię ci. Nie mnie, do jasnej cholery!
– Co tam znalazłeś?
– To nie na telefon.
– Michael, wybacz, ale nic nie rozumiem.
– Ktoś ukradł mi życiorys – rzucił w końcu pierwsze w miarę logiczne zdanie.
– Co ci ukradł?
– Życiorys!
Nie wiem, jak można komuś ukraść życiorys. Próbowałem się domyślić.
– W sensie, że CV?
– Nein. W sensie, że wszystko sfałszowali. Datę, miejsce urodzenia. Wszystko. Całą moją epokę.
– Jak to całą epokę?
Doprawdy, trudno go było zrozumieć.
– W sensie, że bazę, oparcie.
– To opokę.
– Czepiasz się. Zmienili też chyba nazwisko ojca.
Słyszałem wiele dobrego o jego ojcu. Moja matka go lubiła, był częstym gościem w jej rodzinnym domu. Chodzili do tej samej szkoły w Berlinie, z tym że ona dopiero zaczynała, a on już kończył. W czasie wojny pracował w niemieckim wywiadzie, ale podobno był porządnym człowiekiem. Niezmiernie podobał się mojej matce, często z rozrzewnieniem wspominała, jak skrzypiały mu skórzane buty, gdy po schodach wieczorem zakradał się do jej siostry obłąkańczo w niej zakochany. Nic z tego skradania jednak wtedy nie wychodziło, ciotka durzyła się w innym mężczyźnie, ten zaś kochał inną dziewczynę i tak długo trwał ten czworokąt miłosny, przez lata niespełniony.
Zacząłem się czegoś domyślać. W końcu niepewnie zapytałem:
– To znaczy, że wuj Christian nie był twoim ojcem?
– To nie na telefon.
I znów zaczął mówić, że ukradli mu życiorys.
– Byłeś na policji?
Co za głupie pytanie. Ale takie wtedy przyszło mi do głowy.
– Co za głupie pytanie! – to samo zauważył Michael. – Warum? Dlaczego. Po co na policję? To była kradzież zgodna z prawem. Popełniona przez państwowe służby i instytucje.
– Chcesz powiedzieć, że przez wywiad?
– Jakbym chciał tak powiedzieć, tobym powiedział!
Zdecydowanie nie był uprzejmy. Nie wiem, dlaczego nie zakończyłem wtedy tej rozmowy.
– Nie, to nie ma nic wspólnego z wywiadem. Przez złodziei życiorysów!
– Nie wiedziałem, że są tacy.
– Byli i zawsze będą.
Wiem, że Michael lubi wino, jest koneserem, ale podejrzewałem, że wtedy podczas degustacji przesadził.
– Piłeś?
– Nie wkurwiaj mnie. Nie po to do ciebie dzwonię, żebyś mnie wkurwiał. Potrzebuję twojej pieprzonej pomocy.
Zaczął opowiadać o jakimś miejscu, które musi odnaleźć, a potem się upewnić, że nic tam szczególnego nie ma i nigdy nie było, ot zwykłe miejsce na ziemi, a jak ludzie coś gadali lub nawet nadal gadają, to tylko dlatego, że plotą, co im ślina na język przyniesie. Ciemny lud, który we wszystko uwierzy, w diabły, Frankensteina i wilkołaki, a on, Michael, nie ma zamiaru przejść do historii jako wytwór eksperymentu. Nie pytałem go o domniemane przechodzenie do historii, bo i bez tego był wystarczająco rozeźlony, ale wzmianka o eksperymencie wydawała mi się frapująca.
– Jakiego eksperymentu?
– To nie na telefon.
Nie wiedziałem, po co wymyślono telefony, skoro w czasie rozmowy telefonicznej większość rzeczy nie była na telefon.
Zapytałem, o jakim miejscu mówi. Odparł, że jest taki dziwny adres pod Łodzią. Był tam z matką, gdy wracali z pogrzebu mojej mamy. Dobrze je zapamiętał, przeraziło go. Próbował je teraz znaleźć na mapie. Otworzyłem Google Maps. Prawdopodobnie chodziło o okolice ulicy Krajowej w Łodzi. Kiedyś osada poza miastem, dziś jego peryferie. Wyczytał, że przed wojną jakiś rozpustny Żyd prowadził tam sierociniec. Głośna sprawa. Dzieci sadziły warzywa, hodowały barany. Liczyły je przed snem, to pomagało im zasnąć. A jak nie pomagało, to przychodził ten rozpustnik i liczył z nimi pod kołdrą.
Nie rozumiałem, po co chce tam jechać. Ściszył głos, jakby bał się podsłuchu, i wyszeptał, że w czasie wojny było tam coś tajemniczego.
– Co? Tylko nie mów, proszę, że to nie na telefon, bo odłożę słuchawkę.
– Mam pewne podejrzenia. Ale nie wiem do końca. Byłeś dziennikarzem, mieszkasz tam. Dlatego do ciebie dzwonię.
Chciał, żebym się tym zajął. Pojechał z nim, sprawdził, wypytał i przywrócił mu, jak to powiedział, święty spokój. Próbowałem się wymigać brakiem czasu, bo niespecjalnie mi odpowiadała rola specjalisty od przywracania świętego spokoju.
– Przy okazji załatwimy w końcu sprawę obrazu dla ciebie i spadku – kusił Michael.
Przez chwilę nie odpowiadałem, wahałem się.
– Proszę cię, cholera – ponaglał. – Jesteśmy przecież rodziną. Zresztą byłeś dziennikarzem. Trafi ci się ciekawa historia.
– Jak ciekawa?
– Bardzo.
Umówiliśmy się, że przyjedzie za tydzień.
4.
Przed końcem świata ludzie grzeszą
Słońce było przeciwko nam. Ostro świeciło w przednią szybę samochodu, poniżej ochronnych daszków. Kazało mrużyć oczy, nie chcąc, żebyśmy widzieli, co się znajduje przed nami. Rozgrzane powietrze falowało nad maską terenowego auta, zamazując kontury drzew. Ulica Krajowa okazała się wiejskim duktem. Tumany pyłu unosiły się dookoła. Na zębach czuć było drobiny iłów. Michael zasunął szybę i włączył klimatyzację. Po kilku minutach piaszczystą drogą dojechaliśmy na miejsce. Przez chwilę siedzieliśmy wewnątrz samochodu, czekając, aż opadną kłęby wznieconego kurzu.
– To na pewno tutaj? – Niepewnie rozejrzałem się dookoła. Dwa dyszące psy biegnące od kilku minut za samochodem stały teraz przed maską, szczerząc kły. Po lewej stronie krzewiły się gęste chaszcze, po prawej widniał betonowy płot z resztkami zardzewiałego drutu kolczastego. Dalej, wśród starych drzew, był zaniedbany ogród, za nim rozległa polana. W oddali rozległ się dźwięk kościelnych dzwonów.
Michael wyjął fajkę. Prostą, elegancką, z czarnego wrzośca i matowego tytanu. Patrzyłem, jak ubija pachnącą virginię, pociera zapałkę i wypuszcza kłąb dymu. Z podziwem spoglądałem na jego ręce – wypielęgnowane, gładkie, bez plamek i skaz mimo jego prawie siedemdziesięciu lat. Pomyślałem, że za dwadzieścia lat, które nas dzieli, też chciałbym mieć takie dłonie. W ogóle dobrze wyglądał. Wysoki, szczupły, wysportowany, z grzywą całkiem siwych włosów. Tytanowe oprawki okularów, biała koszula, błękitne dżinsy, czarne sztyblety.
– Czy na pewno tutaj? – zastanawiał się. – Nie jestem pewien. Tamto miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Albo to było gdzie indziej, albo ktoś usunął resztę śladów. Ale może coś jeszcze znajdziemy.
– A co z tymi psami?
– Z jakimi psami?
Spojrzałem przez szybę. Żadnego psa w pobliżu nie było, niewidzialny stróż po cichu je odwołał.
Wyszliśmy z auta. Michael poprawił okulary i wskazał niewielkie wzniesienie za betonowym płotem porośnięte łopianem.
– To chyba jednak tutaj – powiedział. – Tam stał główny budynek. Ładny był. Jasny, obszerny. Z wieżyczką i strzelistym dachem. Mieszkała w niej moja matka. Jak ta królewna w wieży. Latami rozdarta uczuciem do dwóch mężczyzn. Pieprzeni rycerze. Nie wiem, który z nich był wtedy przy niej.
Przez kilka minut Michael w milczeniu pykał fajkę.
– To był naprawdę ładny dom – powiedział w końcu.
Po schodach, przez łukowy portal, wchodziło się na wysoki parter z galerią szerokich okien zdobionych szprosami, potem na piętro z balkonem na całą frontową ścianę (latem w skrzynkach rosły tam czerwone pelargonie, zimą kwietniki zamieniały się w podręczne zamrażarki), a w końcu szło się na drugie piętro o gotyckich oknach, wąskich, wysokich, zakończonych łukami, żeby było trochę tak jak w prawdziwym pałacu lub w zamku. W czasie wojny Niemcy zamierzali oddać gmach jednemu z urzędów administracji, więc nad portalem namalowano godło Trzeciej Rzeszy, czarnego orła trzymającego w szponach wieniec ze swastyką. Teren okazał się jednak zbyt odległy od centrum Łodzi, postanowiono więc przeznaczyć go na wymagający dyskrecji ośrodek stowarzyszenia, którego szefem był Heinrich Himmler, jeden z najważniejszych dygnitarzy Trzeciej Rzeszy, minister spraw wewnętrznych, szef Gestapo i SS.
Wtedy też przemalowano czarnego orła z portalu na bardziej drapieżnego – skrzydła miał nie tak jak do tej pory opiekuńczo rozwarte, lecz już gotowe do agresywnego lotu, dziób ostry i – z punktu widzenia przybysza – patrzył nie w lewą, tam gdzie leżała podbita już Francja, lecz w prawą stronę, w kierunku Rosji i wielkiej niemieckiej ofensywy. Ten orzeł już nie był godłem Rzeszy, lecz znakiem partii, symbolem noszonym także na mundurach SS, niedoszłego zakonu rycerskiego o szaleńczych wizjach. Gmach stał się pilnie strzeżonym ośrodkiem, zamkniętym i latami owianym tajemnicą.
Po wojnie matka Michaela zaledwie dwa razy przyjechała z nim do Polski. Raz na pogrzeb mojego ojca, drugi raz na pogrzeb matki. O ile do końca wojny były ze sobą bardzo blisko, o tyle po jej zakończeniu pojawiła się między siostrami jakaś silnie dzieląca je tajemnica, niewybaczalny wybór moralny, a może występek, którego nam, dzieciom, nie było dane poznać do końca ich życia. To prawdopodobnie z powodu tej tajemnicy zjawiliśmy się tu z Michaelem.
Wspominał, że kiedy wówczas odwiedził z matką to miejsce, niemieckiego czarnego orła zamazano farbą, na którą naniesiono godło Polski, Orła Białego, znów patrzącego w stronę, w którą spoglądał ten pierwszy, przez co okoliczni mieszkańcy powiadali, że ptak wciąż się rozgląda. Farba polska okazała się jednak gorszej jakości niż niemiecka i co jakiś czas polski orzeł blaknął po ulewach, a spod niego znów wychodził ten niemiecki. Ponownie trzeba było go zamalowywać i tak się ptaki mocowały, łby im z prawa na lewo i z lewa na prawo chodziły, aż zniecierpliwiony administrator budynku skuł tynk i oba orły poszły do piachu.
Michael zmęczony upałem usiadł na trawie. Stuknął cybuchem o ziemię, opróżnił fajkę. Potem wyciągnął z kieszeni chusteczkę, odgarnął grzywę włosów, siwych, wciąż bujnych, przetarł czoło. Usiadłem obok. Wokół panowała cisza, spokój, pachniało gorącym latem.
– To zdumiewające – odezwał się. – Ostatnio byłem tu nieco ponad dziesięć lat temu. Wtedy stały jeszcze całe ściany głównych zabudowań. Nad wieżyczką daszek był zmieciony. Ale na dole okna zamurowano. Przed wandalami. Myślałem, że ktoś to odbuduje. A dziś nie ma tu niczego. Gmach został rozebrany. Do ostatniej cegły. Tak jakby komuś zależało, żeby żaden ślad nie został.
Kręci głową z niedowierzaniem, ale też z wyraźną ulgą, jakby sprzątnięto za niego bałagan po sekrecie, dla którego z obawą przyjechał.
W oddali rozlega się szczekanie psów.
– Nie wiem – mówi w końcu z wahaniem, jakby jednak wiedział. – Matka twierdziła, że po prostu tu pracowała. Ale czy to wszystko? Pokazywała mi nawet dokument o zatrudnieniu. Nic nie budziło mojej wątpliwości. Ale po jej śmierci porządkowałem pozostawione przez nią rzeczy. I coś przestało mi się zgadzać.
Szczekanie psów stawało się coraz bliższe.
– Co znalazłeś?
– Potem ci pokażę.
– Spójrz, cholera! – Poderwałem się z ziemi.
Zobaczyliśmy dwa nadbiegające psy. Te same, które goniły za samochodem. Bez obroży, bez kagańców, dzikie.
– W samochodzie jest pistolet! – krzyknął Michael. – W schowku od strony pasażera.
– Prawdziwy?
– No przecież.
Psy zbliżały się powoli z pochylonymi pyskami, jakby szykowały się do skoku. Warczały, ukazując żółte kły.
Poczułem złość. Mogłem siedzieć w domu i w spokoju pisać albo nawet wirtualnie romansować z jakąś młodą fanką, a tkwię tu w trzydziestostopniowym upale z widzianym trzeci raz w życiu kuzynem, pieprzonym sukinkotem, bogatym także dlatego, że nasz dziadek finansowo mnie wykiwał na co najmniej setki tysięcy euro i jestem dziś jak ubogi krewny, w dodatku w otoczeniu wściekłych psów, z jakąś absurdalną i nikomu niepotrzebną przedpotopową historią na karku.
– Nie znam się na broni – przyznałem na wszelki wypadek, byleby się przy tych psach nie ruszać.
Wstawał powoli, skupiony kot, który ma wszystkie trajektorie lotu w pamięci, byłem pewien, że jednym susem, wyprzedzając psy, zaraz znajdzie się przy aucie i błyskawicznie otworzy drzwi, a potem schowek, z którego wyciągnie pistolet, i dzikie wilki struchleją ze strachu. I pewnie tak by się stało, bo mimo wieku Michael był wysportowany i dobrze zbudowany, a przynajmniej nic w nim się nie waliło tak, żeby było widać to z zewnątrz. Zanim jednak rzucił się do skoku, przy psach niespodziewanie pojawił się jakiś człowiek, z dziesięć lat młodszy od Michaela, przygięty do ziemi bardziej przez biedę niż wiek.
– Tess! Emmy! Do nogi! – rozkazał i gwizdnął tak cicho, że niemal nie było go słychać, ale nie był to gwizd dla ludzi, tylko dla wilków, które natychmiast się poderwały i pobiegły do niego, po czym, gdy skinął ręką, legły mu u stóp.
– Was machst du hier? – Dostrzegając tablice rejestracyjne Michaela, zapytał co tu robimy.
– Zna pan niemiecki? – zdziwił się Michael.
– Po ojcu – odparł z taką oczywistością w głosie, jakby język dziedziczyło się w genach.
– Może wie pan, co tutaj było w czasie wojny?
– Pamięć mam słabą.
Michael wyjął dwadzieścia euro:
– Pomoże na pamięć? Wie pan, co tutaj było?
Tamten uśmiechnął się z dezaprobatą.
– Jakże miałbym nie wiedzieć? Tutejszy jestem.
– Powie pan?
– Upał dziś.
Michael schował banknot do kieszeni.
– Ale będzie padać, zobaczą panowie.
Michael wyjął pięćdziesiąt euro.
Tamten ponownie się uśmiechnął, tym razem z aprobatą.
– Ojciec po pijaku opowiadał, że szatan tu mieszkał i sprowadzał młode dziewczyny. Ale ojciec pił za dużo i przez to diabły widział. Trzeźwiejsze sąsiady mówili, że była tu najpierw żydowska ferma i seks. A potem siedziba jakiejś niemieckiej sekty i też seks. Bo to miejsce zostało przeklęte na zawsze i jest pełne grzechu. Po wojnie też, aż w końcu wszystko zburzono. Ale i tak wciąż grzeszą w podziemiach.
– Kto grzeszy? – spytałem niepewnie.
– Czasami słyszę nocą, gdy z psami idę. Sąsiady mówili, że za Niemca to na tej fermie seks był taki, seks i orgie, jakby miał przyjść koniec świata. Przed końcem świata ludzie zawsze dużo grzeszą. Jacy ci ludzie są głupi – zamiast się modlić, to zawsze grzeszą.
– Kiedy te orgie się odbywały? – zainteresował się Michael.
– Zawsze, panie, zawsze.
– A te w czasie wojny?
– Za Niemca? Mówią, że zaczęło się rok po wybuchu wojny i trwało do jej końca.
– A co było wówczas na fermie?
– Za Niemca?
– No tak.
– Masoni chyba, bo mieli takie dziwne symbole wszędzie wymalowane. Przy bramie i na sztandarze. A dziewczęta z tej sekty to i na mundurach.
– Niemcy tępili masonów – wtrąciłem.
– Ja tam swoje wiem.
– A z kimś moglibyśmy jeszcze na ten temat porozmawiać?
– Nikt wam nic więcej nie powie. Stare sąsiady nie żyją, młode nie są zainteresowane. Niemcy, gdy zaczęli przegrywać wojnę, wywieźli stąd niemal wszystkich. A gdy ktoś nie chciał jechać, to go rozstrzeliwali, żeby nie było świadków. Kilka młodych dziewczyn z fermy uciekło i zdołało się schować w piwnicach, ale też skończyły marnie.
– Co się z nimi stało?
– Jak weszli Rosjanie, to najpierw się z nimi zabawiali. Jak to chłopy wyposzczone. I dobrzy byli, bo dziewczyny zachowywały się miło i ulegle. Ale potem, gdy doszło do nich, co się na tej fermie działo, to je od razu rozstrzelali.
– A nie wie pan, czy ktokolwiek przeżył, składał gdzieś zeznania?
– Szwagier ojca przeżył i zeznawał, był tam palaczem. Pierwszy się odważył, ale tydzień później znaleziono go w stawie. Z podciętym gardłem. Nikt po nim już nie był chętny do gadania.
Zapadło milczenie. Michael zmarszczył czoło, jakaś myśl nie dawała mu spokoju.
– Mówił pan, że te dziewczyny miały na mundurach jakieś symbole – odezwał się po chwili.
– Zgadza się – przytaknął mężczyzna.
– A jakie to były symbole? Te przy bramie i na sztandarze. Wie pan?
– Proste takie, masońskie. Ojciec rysował. Mogę pokazać.
Schylił się po patyk i narysował na piachu pionową kreskę. Potem dwie krótsze, ukośne, jedną na dole, drugą na górze. Obok narysował drugą, podobną, ale w poziomie.
– Chyba jakoś tak to było.
– To nie są znaki masońskie – stwierdził Michael. – To runy śmierci. Często używane w naszej mitologii.
– W naszej? – zdziwiłem się.
– Germańskiej.
Widziałem podobne znaki kilka lat temu w trakcie podróży po Turcji. Przewodnik zaprowadził nas do kilkusetletniej jaskini, gdzie były wykute na ścianach, i opowiadał o piśmie runicznym, kiedyś używanym przez ludy tureckie i germańskie, a dziś przez niektóre sekty i ruchy związane z New Age, wierzące, że symbole te obdarzone są magiczną mocą.
– Może i ruiny, mnie tam wszystko jedno. – Właściciel psów wzruszył ramionami.
– A te wszystkie zabudowania, które tu były?
– Główny budynek stał tu jeszcze niedawno. Parę lat temu. Może dziesięć. Ludzie wciąż przychodzili i pytali. Jak nie policja, to dziennikarze. Głównie z zagranicy. Z Niemiec. Ktoś to dla spokoju kupił, kazał zburzyć i od tej pory jest cisza. Mury to też świadkowie. Teraz już nawet tych świadków nie ma. Został tylko ten loch.
– Loch? – zdziwił się Michael.
– A, o tutaj jest, pod wzniesieniem – mężczyzna wskazał miejsce, w którym kiedyś stał dom opisywany przez Michaela.
Ruszyliśmy w tamtym kierunku. Rzeczywiście, po paru minutach znaleźliśmy na wpół zasypane wejście. Zajrzeliśmy do środka. Przez wyrwę w ziemi sączyło się światło. Grube, żelbetonowe mury. Weszliśmy. Pomieszczenie przypominało długi korytarz. Na końcu znajdowało się zamurowane wejście. Na ścianie widniał napis: „Poznałem moją samotność, zaczyna się dwa metry od ciebie”. Obok wisiała podziurawiona tarcza z sylwetką człowieka.
– Ktoś się tu uczył strzelać? – Dotknąłem dziur w murze. – Głębokie. To nie od śrutu, lecz po prawdziwych pociskach.
W kącie zauważyłem metalowe krzesło, spoczywał na nim manekin kobiety. Kompletny, gdyby nie wyrwa pośrodku klatki piersiowej.
– Wygląda jak po kuli – zauważył Michael. – Patrz, cholera, on jest związany.
Rzeczywiście, manekin miał skrępowane od tyłu ręce, grubym sznurem przymocowano do krzesła również jego nogi.
Obok przebiegła jaszczurka. Poczułem dreszcz.
– Chodźmy stąd.
Ruszyliśmy do wyjścia. Nagle Michael się zatrzymał.
– To niemożliwe – wyszeptał, wpatrując się w stos leżącego przy wyjściu gruzu. Podszedł i podniósł coś, co przypominało stary kafel piecowy. Pośrodku odciśnięty był symbol podobny do tego, jaki niedawno narysował nam na piachu mężczyzna z psami.
– To ta runa śmierci? – zapytałem.
Michael zaklął. Z niedowierzaniem wpatrywał się w znalezisko.
– A więc to tak... – wychrypiał.
– Co się dzieje? – Spojrzałem na niego z niepokojem. Był blady, na czole pojawiły mu się stróżki potu.
– To ta runa śmierci? – powtórzyłem pytanie.
– Runa narysowana przez tamtego mężczyznę to był wilczy hak, symbol Werwolfu – odparł drżącym głosem. – Myślałem, że być może stacjonowała tu jakaś jego jednostka. A to jest runa życia, symbol zupełnie czegoś innego.
– Czego?
– Czegoś, co potwierdza moje najgorsze domysły.
Przyjrzałem się runie. Pionowa linia z dwiema ukośnymi, wychodzącymi z mniej więcej jednej trzeciej jej wysokości. Różniła się od tamtej runy, ale łatwo można je było pomylić.
Po minie Michaela widziałem, że te drobne różnice w rysunku run śmierci i życia mogą być teraz na wagę jego życia i śmierci.
Wyszliśmy z lochu. Przed wejściem czekał mężczyzna z psami. Leżały spokojnie u jego stóp. Zerknął na niebo, podniósł kołnierz koszuli i kiwnął głową na pożegnanie. – Zaraz zacznie padać – wyjaśnił.
Spojrzałem w górę. Niebo wciąż było błękitne, bez chmur.
– Tess! Emmy! – zawołał po kilku krokach. – Psy podniosły się z ziemi. – Tess! Emmy!
Pobiegły za nim.
– Zabrzmiało jak „tesemy” – powiedziałem.
Michael milczał.
– Wiesz, co to znaczy?
Nadal milczał.
– Tesemy to egipska rasa psów. Malowano je wewnątrz piramid, a ich rzeźby i mumie zamykano w grobowcach, by strzegły spokoju faraonów.
Nie odpowiedział.
– Dziwne. Taki dziadek mógł o tym wiedzieć? Nie. Na pewno nie. To nie jego psy. Pewnie tu tylko pilnuje.
– Czego? Przecież tu nic nie ma – wychrypiał w końcu Michael.
– Na pewno?
Zaczęło padać.