- W empik go
Fermenty Tom 1: powieść - ebook
Fermenty Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
FERMENT
POWIEŚĆ
TOM I
Wszelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone.
Druk J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).
I.
– Depesza od doktora; przyjedzie towarowym o pierwszej; pan naczelnik go wcześniej widocznie zamówił?
– Co to pana obchodzi! – mruknął zawiadowca drogi, odbierając depeszę.
Telegrafista cofnął się, zmieszany nieco, do telegrafu, usiadł przy aparacie;, zatopił długie, chude, nerwowe palce w jasnych jak len włosach i zapatrzył się przez okno w zamglony, jesienny dzień. Cisza się rozlała i zdawała się zatapiać całą stację w nudzie, zimnie i wilgoci. Deszcz, płókał szyby z jednostajnym, usypiającym brzękiem i jakby związywał niebo i ziemię miljardami szarych skośnych włókien, a zegar, umieszczony w wysokiej szafce i mający cyferblat Da zewnątrz stacji, cykał z okropną monotonją.
Telegrafista nie mogł usiedzieć na miejscu, wstał i chodził na palcach, spoglądając z pewną obawą na drzwi otwarte do pokoju zawiadowcy, io na peron przemiękły, szklący się wodą, to, z czo-iem na szybie drzwi wspartem, słuchał dźwięków fortepianu, pynących niby szmer z piętra stacji – ale odchodzi! zaraz, bo te równe, jednostajne rytmy, wybijane ciągle wkóko, denerwoway go jeszcze bardziej. Usiad znowu przy aparacie i zaczą pisać list.
„Mamusiu! Tale się nudzę, droga marno, że aż mi się w tej chwili pakać zachciao. Jest tak mokro, tak zimno, tak brzydko, że mię ogarnia rozpacz. Marno, czy ja dugo będę musia siedzieć w tym Bukowcu? Bo, przy tem wszystkiem, czuję się bardzo niezdrowym. Wczoraj zaczęo mi strzykać pod lewą opatką, roztarem kamforą i przeszo – aie dzisiaj język nieco obożony i nic a nic nie mam apetytu, chociaż ta kaczka, którą mi mama przysaa, a szczególnie nadzienie byo pyszne. Koszyczek odsyam i sześć par mankietów brudnych, i kainaszki do podzelowania. Może mi mamusia kupi i przyśle rękawiczki lapis, z czarnem wyszyciem. Wie mamusia, dzisiaj rano tak się zgryzem, że baem się, aby mi to nie zaszkodzio, bo ta Andrzejowa zbia te zielone żabki, co to wuj przywióz mi z Wiednia, pamięta mama? A byy takie śliczne i ogromnie się wszystkim podobay. Mamusiu! a flanelowy kaftanik, to jużby warto mieć, bo lada dzień mogą być przymrozki – myślę, że nie potrzeba kupować nowego, bo tamten…”
Ukry list pod papiery, aparat zaczą przywoywać gwatownie, a później wybija znaki na wąskim pasku papieru, który się odwija z krążka. Telegrafista czyta uważnie, gdy od peronu wszei na ziemię, wreszcie emokną cicho na psa. Ami wysuwa popielaty eb trwożnie, ale, jakby zbierając caą odwagę, skoczy na kanapę i zaczą go zać po twarzy.
– Precz! tam!… – sykną Swierkoski, wskazując drzwi. Pies poszed wolno, usiad przy drzwiach i żaośnie, prawie bagalnie patrzy się piwnemi oczyma. Swierkoski nieznacznie wyją z zanadrza kawa skręconego rzemienia, spogląda pieszczotliwie na psa, uśmiecha się agodnie i szepta:
– Amis! chodź synku, chodź! – Pies przybieg w radosnych susach. Schwyci go za kark i zaczą bić rzemieniem. – Będziesz zotko suchać pana, co? Synek będzie sucha, co? Amis będzie posuszny, co? – Pies szarpa się i skomla rozpaczliwie, po jego skórze, pokrytej krótkim, popielatym wosem, lśniącym jak jedwab, przebiegay dreszcze, niby fale, wygina się, liza buty pana, prosi się oczyma, ale Swierkoski wpad w pasj ' i bi go coraz zacieklej. – A będziesz cicho synku, co? a zamilkniesz przyjacielu, co?
– Co pan robisz? Przysięgam Bogu, że chwili spokoju niema – zawoa zawiadowca, wybiegając ze swego pokoju. Popatrzy groźnie i cofną się, zatrzaskując ze zością drzwi za sobą.
– Idjota! – mrukną Swierkoski, puści psa… schowa rzemień i rozprostowa się. Pies liza sobie skórę i spogląda chwilami wylęknionym wzrokiem z kąta, w którym leża. Swierkoski zapali papierosa, skuba rzadką brodę, uśmiecha się przy dozorca drogowy, Świerkoski, brunet, wysoki, chudy, z rzadkim zarostem i niespokojnemi czarnenii oczyma, nieco pochylony, w krótkim, jasnym kożuszku, w dugich butach i kapuzie nieprzemakalnej nagowie.
– Amis! no pójdź piesku! Amis! no zotko, chodź do pana, chodź! – woa pieszczotliwie na psa, który staną przed drzwiami, bojąc się wejść, usiad na stopniach, niespokojnie patrzy na pana i kręci ogonem.
– Zamykaj pan drzwi, bo zimno!
– Amis, psie jeden! – krzykną Świerkoski; pies zaskowycza żaośnie, przypaszczy się i wolno zaczą czogać się do jego nóg. Świerkoski schwyci go za grzbiet i wrzuci do telegrafu. Pies tylko zapiszcza i z niesychanym pośpiechem wcisną się pod ceratową kanapę, na której usiad Świerkoski zy i pochmurny, jak odbicie tego październikowego dnia. Świerkoski zama się wc dwoje, zupenie jak scyzoryk się zamkną, bo pooży twarz na pięściach, wspartych na kolanach, i siedzia czas jakiś w milczeniu, oczy mu niespokojnie biegay po pododze, zarzuconej mundsztu-kami papierosów, kilka razy uderzy! o bronzową skrzynkę, na której bieli się napis: „Środki opatrunkowe. Stacja Bukowiec”, i znowu goniy, to jakieś ostatnie muchy, leniwie wlokące się po pododze, to za butami telegrafisty, które co chwila zmieniają pozycję, to patrzyy w zwichrzoną górę papierowej wstążki, która wciąż spywaa z krą'l,-a cielsko i z jakąś dziką miością do psa i spoglą-a! w okno, na plant, gdzie kilkunastu robotników, gowami pozawijanemi w worki, z których poro-li sobie kapuzy, podbijao pokady.
Dugie milczenie przerwa telegrafista, bo apa-it zamilk:
– Co? porządny deszcz?
– A porządny.
– Boto duże?
– A duże.
– Okropny październik?…
– Okropny październik – odpowiedzia jak, ho Swierkoski.
– A co to będzie w zimie?
– Zima.
– Ja teraz już wytrzymać nie moge, nudy akie, że chyba się wścieknę.
– Tylko pan później nie pogryź mojego Ami- – szepną drwiąco Swierkoski.
Pies na dźwięk swojego nazwiska zaskomla.:ho i pooży się u nóg pana.
– Psia sużba. Ani gdzie wyjść, ani ludzi, ani rozrywek.
– Przecież pan bywasz u tego… Grzesikiewi- – powiedzia z przyciskiem.
– Tak, ale.. mody Grzesikiewicz, pan An-trzej, chociaż nie z mojej sfery, ale wyjątkowo
"rządny czowiek, to znowu rzadko go można za – w domu, a wpaść w ręce jego ojca, prostego fopa – dziękuję. Prowadzi zaraz do karczmy, częstuje wódką i kiebasą, sprasza cala wieś, funduje wszystkim, a jak się upije, zaraz cauje – otrząsną} się nerwowo i spluną z obrzydzenia. – Myślaem ostatnią razą, że zemdleję, tylko że noszę z sobą zawsze eter, więc się orzeźwiem i uciekem śpiesznie.
– Pan jesteś bardzo delikatny – powiedzia cicho i bysną urągliwie oczyma Świerkoski.
– To jest naturalne, nie wychowywaem się przecież w chaupie, ani nad rynsztokiem.
– Wiemy tu wszyscy o tem, a jakże, że w salonach, w atasach, w zoconych koyskach, przy mamie, przy wujaszku, z niańką, z bona, z doktorem, Felusiem, jak mój Amis – drwi z dziką zością Świerkoski i patrzy na niego nienawistnie.
– O tak, tak – odpowiedzia z pewną duma telegrafista – ale nie wiem doprawdy, co w tem jest śmiesznego, że pan kpisz, bo przecież, że pan się tak nie chowaeś, to cóż ja temu winien, zresztą taka nierówność jest konieczna, bo…
– Tak, konieczna – przerwa mu śpiesznie – bo później się wszystko wyrównywa, bo później taki atasowy Stasio, jak pan, panie Babiński, musi sużyć, musi robić, po nocach nie sypiać, oczki wytężać i pobierać taką malutką pensyjkę, i zasmucać mamę, że się nudzi, i że mu się buciki podary! hi! hi! hi! – zakończy śmiechem przykrym, jękliwym, ostrym jak zgrzyt stali po szkle.
Stasio się zarumieni jak dziewczyna, oczy mu się zaszkliy zami jakiejś żaości, bladoróżowe, wy-
Pukle usta drżay nerwowo, ale nie odpowiedzia, rozpią tylko konierz munduru, powącha eter, który nosi przy sobie i zagadną agodnie.
– Może pan masz jakie książki do czytania?
– Nie! nie mam pieniędzy na gupstwa – rzek szorstko.
Stasio popatrzy na niego z dobrotliwem politowaniem i znowu zmieni przedmiot rozmowy.
– Przyszed dzisiaj w nocy bagaż dla pana z Warszawy.
– Przyszed – zawoa radośnie Swierkoski, podnosząc się. – Nie uważaeś pan, czy aby w rogożach?
– Tak, doskonale zapakowany. Kupieś pan co?
– I… nie… nie… skądbym wzią pieniędzy, dostaem od familji; – mówi śpiesznie, rzucając niespokojnie oczyma – jakiś stary grat, którego przewóz kosztuje mnie tyle, że jestem zy, iż go wziąem.
Aparat zaczą stukać, Stasio znowu czyta! z pasków, potem wsta, wyszed na peron, uderzy w dzwonek stacyjny i cofną się natychmiast.
– Sygnay od Kielc, pociąg wyszed – rzuci robotnikowi, który się zjawi na dzwonek
– Chodź pan na wódkę! – szepną? miękko jakoś Swierkoski.
– Po pociągu to i owszem, chociaż, coprawda, wódka mi szkodzi.
– Co tam, mama przyśle lekarstwo! – Zaśmia się i poklepa go przyjacielsko po żoądku, bo, pomimo ustawicznych drwin, żyli w zgodzie ze Stasiem.
– Syszysz pan! zawiadowca rozmawia z soba,. Zaczęli suchać. Z pokoju Orowskiego do – chodziy wyraźne gosy sprzeczki, czasem jakiś do – sądny frazes, klątwa; to znowu przyciszony, pokorny i bagający gos.
– Idjota… musia się pomylić i sam sobie wymyśla i usprawiedliwia się przed sobą. Jeżeli jego nie zamkną u Bonifratrów, to ja, Świerkoski, będę mia miljony. Pan go nie znasz jeszcze dobrze, ale my… – Nie skończy mówić, bo Orowski wszed do nich ze swego pokoju; był ogromnie wzburzony, wielkie, czarne oczy, o krwawym odblasku, paay mu wzruszeniem, twarz o rysach regularnych, jeszcze bardzo piękna, jakby wycięta z dawnych portretów senatorów weneckich, malowanych przez Tintoretta, otoczona gęstemi, szpa-kowatemi wosami i zakończona wspaniaą, spywającą do pó piersi brodą, dumna i zacięta, z brwiami prawie zrośniętemi, bya aż sina z jakiejś irytacji. Przeszed obok nich bez sowa i wyszed na korytarz.
Szed wolno na piętro kamiennemi schodami, zaciska ręce, mrucza niewyraźnie, to znowu po-bażająco i wyniośle uśmiecha się.
Wszed do kuchni, obrzuci badawczo wszystkie sprzęty, zajrza do ognia pod blachę i przytumionym gosem zapyta starej sużącej, obierającej kartofle pod oknem:
i dugi nos, male i kujące oczki, wypuke bardzo czoo, rzadkie, rudawe wosy, wystające kości policzkowe, sine z odmarznięcia uszy, jego cienkie nogi – wszystko to się trzęso, skakao i poruszao ustawicznie, zdawao się, że wszystkie jego czonki, obciągnięte w gruby kożuch, pokryty wyksaty-ną byszczącą, zasmarowane oliwą i smarowidami, skaczą ustawicznie i grożą rozsypaniem.
– Nie masz pan jakiej nowej książki? – spyta go Stas, -– Mam, wczoraj dostaem, ale jeszcze czytam. Bon! pożyczę panu, kapitalna historja i z takim pieprzykiem, jak to my lubimy, panie Stanisawie. – Zaśmia się, zatar ręce, zaczą byskać oczyma, wyszczerzy zęby i znowu biega po pokoju.
– Uważasz pan, jest tam schadzka miosna, cudissimo pisana, aż się krew gotuje przy czytaniu; musisz się pan rzeźwić eterem, albo lepiej pan zrób, przyóż sobie przed zaczęciem książki synapizmy z chrzanu.
– Dziękuję, takich książek nie czytam – odpowiedzia Stas, rumieniejąc się.
– Bon! dziewczątko anielskie, goąbku niewinny, bardzo susznie robisz, napij się lepiej mleczka, wysmaruj kamforą, poóż do óżka i czytaj z Tańskich Hofmanową, to dobrze robi, i na sei i na trawienie. Żarty na ronę – doda powż niej. – Zaleska musi mieć książki jakie, przecież to kobieta i piękna, i wyksztacona, jak zapewnia jej mąż.
– Panna Janina śpi?
– Nie wiem, ale to chybcikiem obaczę.
– Nie trzeba – powiedzia śpiesznie i wszed do sąsiedniego pokoju, który suży za jadalnię, i przez zapuszczone kotary zajrza do sypialni córki. W ciemnościach, zaledwie sabo rozrzedzonych pasmami brudnego dnia, przeciekającemi przez zapuszczone story, po chwili patrzenia dostrzeg óżko i blade, niepewne zarysy Janki leżącej. Musiaa usyszeć szelest jego kroków, bo się poruszya na pościeli. Poczu jej wzrok na sobie i natychmiast się cofną zmieszany. Posta jeszcze chwilę, podniós koniec brody do ust, przycią ją zębami i powróci do kancelarji. Zasta tam Karasia, maszynistę rezerwowego, który mieszka w Bukowcu, bo tu bya rezerwowa maszyna, gotowa w każdej chwili wyruszyć z pomocą, gdyby byo tego potrzeba, skiną mu gową i wszed do swojego pokoju, zamykając drzwi za sobą.
– Świerk! wiesz! – zaczą Karaś, siadając na skrzynce ze środkami opatrunkowemi – jesteś codzień podobniejszy do swojego psa, nawet już powiejesz. Panie Babiński, pan jesteś grubo uczony, skończyeś podobno cae trzy klasy; czy Darwin wywodzi ludzi od map, czy od psów?
– W każdym razie nie od Karasiów.
– Nie jestem godzien takiego zaszczytu, nie jestem godzien! – śmia się Karaś, zaciera ręce i zaczą drobnemi kroczkami chodzić. Jego drobna, chuda i niska postać, spiczasta bródka, cienki
– ŚlicznVgra na fortepianie – wtrąci Stasi znowu się zarumieni.
– Nie rumień się pan tak dziewiczo, afekty umieścieś pan godnie; to mi się podoba.
– Jak na marnego Karasia, jest to za duża ryba, wielki szczupak, zgryzby cię.
– Nie bój się, Swierkoski! nie bój się! nie takie wieloryby ogryzaem, i byo bon.
Zaczą zacierać ręce i śmia się tak cicho, gęboko i wstrętnie, że Stas odwróci się od niego; nie mógł patrzeć na jego oczki, przysonięte biaawą mgą, i na rzadkie, żóte i ostre zęby, które wyszczerza w tym śmiechu. Trząs się cay i rzuca na wszystkie strony.
– Wiecie – zaczą znowu, uspokoiwszy się – byem wczoraj w Kielcach, miaem przygodę taką, że… cudissimo, opowiem wam, bon?
– Nie cieką wiśmy, schowaj dla swojej Kara-sicy, będzie wdzięczna – przerwa mu Swierkoski.
– Pociąg dochodzi! – zawoa robotnik, uchylając drzwi z peronu.
Orowski w czerwonej czapce wyszed, naciągną niepokalanie biae rękawiczki i poszed na peron.
Karaś staną na stopniach przed dworcem. Swierkoski znowu się zr ' w dwoje, a Babiński stuka w aparat, notowa, Oawa sygnay elektryczne.
Pociąg z guchym szumem i sapaniem wtoczy się na szyny i staną; masa żelastwa szczęknęa ciężko, pusty peron ożywi się nieco, bo kilku
–
smarowników i brekowych zeszo ze swoich odkrytych kozów na wagonach i rozprostowywao na ziemi pogięte ciaa.
Orowski, chmurny, pod parasolem, spacerowa wzduż pociągu; chwilami, kiedy przechodzi pod oknami, z których nieskończonym potokiem pynęy gamy chromatyczne, ściąga nerwowo brwi, zaciska silniej parasol, przyśpiesza kroku i spogląda na ostatnie, narożne okna nad kancelarją stacyjną, przysonione szczelnie. Wzdycha, zawraca i chodzi dotąd, aż pociąg znowu zaczą sapać, dyszeć, trzeszczeć, szczękać, gwizdać – i powlók się dalej, pozostawiając za sobą oboki rudego, duszącego dymu, który dar się na strzępy o pónagie drzewa ogródka stacyjnego i rozwóczy rudawym pasem po równo obciętej ścianie lasu, stojącego tuż nad plantem.
Orowski powróci do kancelarji i, skoro się tylko zamkną, Świerkoski się podniós.
– Chodźcie na wódkę.
– Ja zaraz przyjdę do was; spytam się tylko, gdzie jest osobowy? – powiedzia Stas, stukając aparatem.
Karaś ze Świerkoskim poszli do bufetu. Paru przemokych żydów drzemao na awkach, oczekując na osobowy pociąg, a za bufetem, wciśnięty pomiędzy szafę i piec, przysoniony gazetą, chrapa gośno bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej sali kilku dróżników i robotników grao zatuszczonemi kartami.
Przeszli do drugiej sali pustej zupenie.
– Twoje zdrowie, Świerk, i twojego konia, i twojego psa, i twoich szwindlów, bon!
– Zaczekaj, zaraz przyjdzie Babiński, to wypijemy razem.
– Bon, ale powiedz-no, podobno się żenisz, czy tam coś takiego z p. Zofja?
Swierkoski się skrzywi, poskuba bródkę, pobiega oczyma po sali, wsuną ręce w rękawy i mówi:
– I… co ja dabym jeść żonie? żwir i podkady chyba?
– No i mech, jak swojemu koniowi.
– Śmiej się… przecież jesteś żonaty i wiesz, co kosztuje zona, chociaż twoja to jeszcze anio.
– Bon, kwadratowy anio, powiedz.
– A te wszystkie panny, co to jest? gdzie znajdziesz zdrową? gdzie jest mądra, adna, gospodarna i oszczędna? Jak się znajdzie jaka podobna, to nie ma grosza; jak znowu go ma, to nos do góry i myśli, że królowa, a jakie wymagania!
– O tak, chcą jadać, muszą chodzić w bucikach, mieć suknię, potrzebują czasami jakiej przyjemności, chcą żyć po ludzku; szelmy te panny, czego im się zachciewa!… a przytem nie lubią, aby je bić, jak psa albo chopów. – zaśmia się Karaś.
– Gadanie, żebym miana to, to i ja żybym po ludzku, a jeśli oszczędzam, jeśli chcę znaleźć także żonę oszczędną, to tylko dlatego, żeby póź-
Fetmenly. T. f. 2
A
niej żyć po ludzku. O, ja jeszcze będę inaczej ży, będę… Wiesz, znam tutaj tylko jedną pannę, z którąbym się choćby jutro ożeni, chociaż wielka pani…
– Czy też Grzesikiewicz ożeni się z zawiadowcy córką?
Świerkoski rzuci szybkie spojrzenie na niego, zgią się, ręce gębiej wsuną w rękawy i nie odpowiedzia, bo to przypomnienie Grzesikiewicza przejęo go zością i niechęcią.
Przybieg Stasio, i zaczęli pić wódkę.
– Muszę się śpieszyć, bo trzeba korespondencje ekspedjować na osobowy.
– Bon, ale jest jeszcze jedno źródo książek, panna Orowska.
– A, ta, co się trua; nie znam jej zupenie i widziaem tylko wtedy, kiedy ją przenoszono z wagonu do mieszkania.
– To pan nie znasz caej historji? bon, opowiem.
– Bardzo mao, wiem tylko, że się pogniewaa z ojcem, wyjechaa do teatru, później się trua, sam nawet o tem czytaem w pismach. Byem już w Bukowcu, jak zawiadowca jeździ po nią do Warszawy. Co to za panna?
– Warjatka, jak i jej ojciec – szepną Świerkoski.
– Ale piękna i wyksztacona, bardzo piękna majestatyczna kobieta, ksztaty cudowne, wzrol
– Łajdactwo, powiedz! handel adny, prz trzy miesiące straciem trzysta rubli, które przesz do twojej kieszeni, któreś mi wyciągną.
– Kupmy porębę, to będziesz się mógł odb jeśli potrafisz…
– Gdzież ta poręba? przystępuję do spóki! zawoa po chwili namysu Karaś.
– W Karczmiskach u Grzesikiewicza – sze ną śpiesznie Świerkoski, oczy mu zamigotay i dością, pogadzi psa.
– Hi! hi! tydzień temu Szczygielski kui i już tnie… hi!… hi!… – śmia się Karaś, porv się z krzesa, zaczą biegać po sali, trzęsąc się y, zadowolenie malowao się w jego oczkach. Bufet! sześć mocnych! – rzuci we drzwi… – wiem ci, Świerk, że chcesz robić interesa, a gi jesteś, bo się prędko zmiarkują, robisz łajdactw ale mae, marne, gupie, które pachną kratką… Wypi wszystkie sześć kieliszków jeden po drugi zatar ręce, poklepa drwiąco Świerkoskiego plecach i wyszed razem ze Stasiem.
– Zobaczymy… zobaczymy… – szepną Świ koski. – Łajdactwa, co za ajdactwa? chcę zaroi chcę mieć pieniądze, więc niech się gupi strze Amiś! chodź synku! Pody ten Szczygielski, ti pyszna poręba. – Kopną psa z gniewu, bo strasi żal nim zatarga, że straci ten na pewno prze-, dywany zarobek.
Odebra z magazynu swój bagaż i naado na plecy robotnikowi, za którym szed krok w kr wspaniay, oczy ogromne i ogniste, cudissimo, ze tylko caować.
Zaczą się trząść i śmiać cicho i zaciera ręce.
– Wartoby tak jeszcze coś tego chlapnąć. Panie bufet, sześć mocnych.
– Czemuż odrazu sześć?
– Będzie bon, panie Stasiu, na zapas.
– Suchajcie no – zabra gos Swierkoski, podnosząc gowę z kolan. – Chcę wam coś zaproponować, niezy interes, na którym możemy dobrze zarobić.
– Bon, Świerk, mów.
– Jest do kupienia poręba, niewielka, za tysiąc pięćset rubli, blisko kolei, oglądaem ją niedawno. Śmiao można zarobić na niej tysiąc rubli, mam nawet już zbyt na drzewo do Radomia. Weźmy ją do spóki, interes zoty.
– I… to już weź sam, nie mam pieniędzy, a zresztą orżnąeś mnie zimą na węglach, daj spokój, ja wiem, nie tumacz się, bo ci powiem, czem jesteś…
– O, powiedz, ja się nie pogniewam, z pewnością się nie pogniewam…
– Bon! otoż wyszedeś ze mną, jak świnia tak… bufet! sześć mocnych! – krzykną.
– Tylko tyle, to niewiele – i Świerkos! zaczą się śmiać, ściąga na lewą stronę usta, sku ba brodę, lata oczyma po twarzach i dalej ci gną: – tak, to niewiele, bo mogem się urządź lepiej, a nie zrobiem tego, to handel, mój kochany as z okna kancelarji widzia, że co chwila Swierski obmacuje rogoże i gaszcze. Widzia go dlu-jak szed tym swoim krętym, wilczym chodem, jcając dookoa nieufne spojrzenia.
– Chodź pan, podyktuję panu raport – zasa Orowski.
Stas przyszed do pokoju zawiadowcy i cze-bo Orowski chodzi wzduż pokoju, spogląda! dwa okna peronu, to przez okienko kasowe, wy-lodzące na korytarz, wychyla! gowę i nasuchi-a.
– Siądź pan przy moim stoliku.
– Przecież..
– Nie przecież, bo tamten, to stó ekspedy-ra.
Orowski był zawiadowcą stacji i zaatwia! nności ekspedytora.
– Wszystko jedno chyba, skoro pan peni bie sużby.
– Przysięgam Bogu, że mnie pan irytujesz, ie wszystko jedno, bo wiedz pan, że napiszemy iport na ekspedytora stacji Bukowiec – mówi upenie poważnie. Babiński ze zdumieniem spo-ląda na niego.
– Panie, sam na siebie raport, co w dyrekcji owiedzą?
– To są gupcy. Porządek, przedewszystkiem io ądek i systematyczność, syszysz pan? Gdybyś ie)an trzyma tych zasad, nie zwracabyś uwagi wojej zwierzchności.
Stas opuści gowę i wyrzuca sobie, że go zadrasną: tye razy postanawia o nic nie pytać, ślepo tylko wykonywać rozkazy, i znowu nie wytrzyma.
– Pisz pan!
„Jakoże peniący obowiązki ekspedytora st. Bukowiec swojem nietaktownem, a można powiedzieć i brutalnem, postępowaniem przy sprzedaży biletów spowodowa to, że pasażerowie zanieśli skargę do księgi zażaleń, którą przy niniejszem zaączam, upraszam Wysoką Dyrekcję o ukaranie wedug uznania, a to w celu uniknięcia na przyszość podobnych zajść. Jako jedyne usprawiedliwienie ekspedytora, tenże objaśnia, że zajścia owe miay miejsce podczas niebezpiecznej choroby je go córki, która go jakoby miaa zdenerwować. Sądzę jednak, że tego rodzaju usprawiedliwienia pod uwagę brać nie można, bo nikogo, ani Dyrekcji, ani pasażerów, nie obchodzą domowe sprawy urzędników, które nie powinny mieć żadnego wpywu na ich czynności sużbowe”.
– Ależ panie… – protestowa Stas.
– Cicho pan bądź! Przysięgam Bogu, bez uwag, panie Babiński. Zapomniaeś pan, że się milczy wtedy, kiedy zwierzchność mówi – zawoa! Orowski.
Babiński zamilk, przygryzając usta, znowu był zy na siebie.
– Dochodzi! – krzykną posugacz przez drzwi.
– Niech Janowa powie pannie Janinie, że doktór przyjecha. Czy przyjąć moie?… Zaczekaj chwilę, sużąca ci zaraz powie – zwróci się do doktora, który z pomocą Rocha, stacyjnego popy-chada, rozbiera się z niezliczonych okrywek. – Pójdę aa chwilę do kancelarji. Przyślij po ranie, jak skończysz.
Okręci się kiika razy po pokoju, popatrzy na doktora, szybko podniós koniec brody do ust, strzepną ją, wzruszy ramionami i wyszed.
– Panie Babiński, napiszemy raport. Niech teraz sim od siebie broni się ekspedytor.
Zaczą dyktować Stasiowi, ale co chwila przerywa}, stawa na środku pokoju, przygryza brodę i wsuchiwa się chciwie w sabe, zaledwie dosyszalne, odgosy kroków na górze, bo pokój chorej był tuż md kancelarją. Sysza, a raczej czu, że doktór usiad przy óżku, bo jakieś sabe drgnienie przebiego sufit; zmąciy mu to wyczuwanie dźwięki fortepianu, które się rozlegay bardzo gośno. – Cicho tara! – krzykną z gniewem, tupiąc nogą.
Stas uśmiecha się – przecież grająca przez sufity usyszeć nie moga; ale pochyli gowę nad papierem, bo Orowski znowu zaczą dyktować i, nie skończywszy, pobieg do mieszkania, sucha chwilę pode drzwiami i szed znowu na peron, spacerowa po nim, nieznacznie spoglądając na okna.
Doktór skończy rozbieranie się, przyczesa siwawe wosy i zapuka do chorej.
II.
Stas pobieg do aparatu, a Orowski na peron. Przypatrując się dosyć licznej dzisiaj publiczności, wita się z jakiemiś paniami, za któremi w przyzwoitem oddaleniu chodzi uliberjowany lokaj, ale spostrzegszy doktora, zwróci się do niego i przywita w milczeniu; raportem skiną, dzwonek zadźwięcza, rozlega się gwizdawka prowadzącego, a później maszynisty, i pociąg ruszy dalej.
– Czekaem na ciebie niecierpliwie, przysięgam Bogu, dobrze, żeś przyjecha. Jance jest lepiej, ale zobaczysz i to powiesz mi, bo ja przypuszczam tylko, że lepiej, a nie wiem. Pójdziesz iraz do niej?
Doktór skiną gową potakująco, bo na ustach mia respirator, który mu bladą, dugą i chudą twarz przecina na dwoje czarną wstęgą; olbrzymie, gębokie kalosze ledwie ciągną z nogami, ugina się pod futrem, na które mia narzucony paszcz gumowy, i pod grubym kraciastym pledem, przykrywającym mu ramiona. Szed wolno po schodach, odpoczywa i odpina co stopień jeden guzik u paszcza i jeden u futra. Nie rozebra się w przedpokoju, tylko wszed do saloniku i zaczą oglądać i próbować okien, drzwi i lufcików, czy są dobrze pozamykane.
Orowski już z przed kotary, zasaniającej drzwi pokoju, w którym leżaa Janka, zawróci i poszed do sużącej.
– Proszę! – ozwa się dźwięczny, silny gos. Uśmiech rozjaśni mu twarz, gdy wchodzi do pokoju. Podniós story do poowy, opatrzy znowu, czy okna i lufciki domknięte, i dopiero usiad przy óżku.
– Jakże się pani czuje? – pyta cicho, odjąwszy respirator.
– Dobrze, chciaabym wstać – odpowiedziaa, zadrżawszy, gdy dotkną chodną donią jej ręki. – Tak koniecznie chciaam widzieć doktora, że miaam już pisać dzisiaj – mówia jakimś dziwnym, prawie altowym gosem, który się jej chwilami przerywa i chrypia niemile; wtedy przestawaa mówić, oddychaa gęboko, i gos powraca, ale w wielkich, czarnych oczach migota ból wysiku. Uniosa się nieco, skręcia w grecki węze caą masę przepysznych rudawoblond wosów, rozsypanych niby snop dojrzaej pszenicznej somy po pościeli, i mówia: – Czuję się zupenie zdrową. W gardle tylko i w piersiach doznaję jeszcze chwilami piekącego bólu, no i gosu mi często brakuje, ale czuję, że się to coraz rzadziej zjawia. Tak, jestem zdrowa, ale się nudzę straszliwie. Doktór zostanie na obiedzie? Mam prośbę do pana… – szepnęa ciszej, i fala krwi przyciemnia na mgnienie jej kredowo-bladą twarz.
– Zostanę, zaraz pani sużę. – Wsta i poszed do kuchni; oczy Janki biegy dotąd za nim, aż znikną za drzwiami, i gdy po chwili wróci, zawisy mu badawczo na twarzy.
– Kazaem dawać obiad wcześniej, żeby zdążyć na pociąg – usprawiedliwia się, siadając. –, Jeszcze raz zbadam panią dokadnie, ale jednocześnie moge suchać…
Janka spojrzaa na niego z wdzięcznością, bo nie miaaby odwagi powiedzieć mu swojej prośby, gdyby czua jego przenikliwy wzrok na sobie.
Doktór opukiwa ją, ogląda, pyta o niektóre szczegóy, takie, że Janka odwracaa mimowolnie twarz do ściany, przycinaa usta i odpowiadaa cicho, że ledwie dosysza. Konsultacja trwaa dugo, bo bada chorą sumiennie.
– Czy ojciec wie wszystko?… wszystko?… – powtórzya cicho.
– Zdaje mi się, że nie. – Wyprostowa się żeby odetchnąć i obrzuci ją spojrzeniem, poi którem oczy jej pociemniay i pochylia gow niżej.
– Czy powinien wiedzieć? – pytaa wolno z trudem hamując wzruszenie. – Pana się radzę, jako naszego najdawniejszego i najlepszego przyjaciela, który mnie zna od dziecka, a zrobię tak jak mi pan poradzi. – Milczaa dosyć dugo, kąt) ust zaczęy drgać w jakiemś bolesnem ściągnie ciu. – Nie chciaabym kamać, co bądźby późnie nastąpio, powiedziaabym, ale… boję się… On mnie nienawidzi i nie mia racji, ale gdyby, gdyby wie dzia teraz o wszystkiem, to… – zacisnęa kurczowo palce, gosu jej brako, przycisnęa ręką pierś bo ten zwyky, piekący ból rozgorza w niej niby zarzewie i pali straszliwie: dyszaa ciężko, ale po chwili cichym a szorstkim z powstrzymanego wzruszenia gosem, ciągnęa dalej: – mnie ojca żal, bardzo mi żal.
– To dobrze; on panią kocha, po warjacku może, ale ogromnie.
Olśnia ją nagle myśl jakaś gnębiąca.
– Czy ojciec zupenie jest zdrów? – zapytaa prędko i wpia się oczyma w doktora.
– Nie… – i dlatego trzeba go oszczędzać, nie wzburzać, bo…
– Co? powiedz pan otwarcie; jestem dosyć silna na usyszenie zupenej prawdy, a nietylko pragnę jej, ale potrzebuję ją usyszeć koniecznie. Tyle przypuszczam, tyle symptomatów dziwnych, prawie przerażających widzę, że boję się o niego.
– Tak, dobrze nie jest, bo jego despotyzm, zaciekość i ta pewna dwoistość, na którą rozamu-je go powoli ta dwoista sużba, jaką peni… Mówili mi w wydziale o jego raportach…
– Czem się to wszystko może skończyć? – zapytaa przerażona, bo doktór umilk i odwróci od niej twarz.
– Nie wiem, wiem tylko, że nie trzeba nic mówić, nic – powiedzia krótko.
– A jeśli będzie chcia wiedzieć? – zapytaa twardo, jakby już chciaa rzucić caą prawdę w oczy.
– I wtedy powinna pani nie mówić nic. Prawda jest czasami zbrodnią, bo tak samo zabija.
– as
A jeśli ojciec nie obchodzi panią nic, to trzeba powiedzieć, zabije go to odrazu i będzie pani miaa poźniej spokój i rozwiązane ręce. – Mówi! prędko i gniewnie, naoży zaraz respirator na usta i rzuci się na krzeseko.
Janka patrzya dugo na niego, po jej pięknej, wychudzonej i zmizerowanej twarzy przewijay się najrozmaitsze uczucia: to ból, to gorycz przypominali, to niepokój i trwoga, to gęboka, ciężka apa-tja powlekaa jej twarz, a oczy zaczynay świecić posępnie pod ciemnemi brwiami jakimś ogniem rezygnacji.
– Co pan myśli o mnie? – zapytaa wreszcie. Zapragnęa usyszeć ciepe sowo pociechy i przebaczenia i wspóczucia; bya gotową otworzyć serce, dać ujście dręczącym ją uczuciom, bólom i skargom; pragnęa teraz, w tej chwili, rzucić się na piersi czyje i na nich wypakać wszystkie nędze caego życia, cay nagromadzony żal. Czua się tak sabą w tej chwili, bezbronną, a skrzywdzoną, że pacz byby sprawi jej radość i ulgę; ale doktór dugo milcza, pociąga się za nos, przygadza! wosy, patrzy w okno, wreszcie odją respirator, ścisną jej doń i powiedzia:
– Że jesteś nieszczęśliwa, że micie, pani, tak żal, jak córki wasnej.
– O!… doktorze… o! doktorze… – Nie moga nic więcej powiedzieć, oczy zaszy jej zami, przycisnęa jego rękę do ust i opada na poduszki bezwadnie, tylko zy, jak jasne, drogie, wyhodowane przez cierpienia pery, posypay się z oczu – i taki nagy a wielki rozlew żalu poczua w sobie, że nie widziaa wychodzącego doktora, że nie syszaa nic i nic nie pamiętaa. Leżaa bez ruchu i prawie bez przytomności; w każdym swoim atomie czua zy i niewypowiedziany ból, co przepala ją caą.
Ocknęa się wtedy dopiero, gdy sużąca na maym stoliczku, przy óżku, postawia obiad.
– Niech Janowa zabierze z powrotem, nie chce mi się jeść.
– Adyć ode wczoraj ani krzynki panienka nie zjada jeszcze. A kto to sysza tak się morzyć godem. Adyć i ja, panienko, niezdrowa,
0 nie!… w doku mnie cosik tak ściska, że jaże mnie mroczy. – Spuścia story, odniosa obiad
1 znowu zaczęa narzekać bolejącym gosem. – I na to bolenie żadnego leku niema, a możeby się to lekarstwo zdao, co panienka używa?
– Niech się Janowa wódki napije, to zaraz przejdzie choroba.
– Wódki!… a prawda, panienko. Wódki! a widzieliście moi ludzie! wódki! a to się przed dobrodziejem odrzekam, bo to i moja pani córka tego chciaa, ale że panienka rzeka, że pomoże na ściskanie, to juści być prawdą musi.
– Niechże Janowa idzie sobie – zawoaa zniecierpliwiona.
– Idę! idę… tak samo nieraz mówi moja pani córka. Idę! idę… wódki! aby ino kusztyczek niewielki i na lekarstwo, to grzech być nie musi. –
Wysza, i zaraz rozleg się skrzyp otwieranego kredensu i szczęk szka.
Janka nasuchiwaa sabo brzmiących odgosów rozmowy w saloniku, prowadzonej przez ojca.
Doktór zjad obiad, nie czekając na Orowskiego, który przyszed pod koniec dopiero i rozpytywa o Jankę.
– Zupenie dobrze, może wstać, zresztą wszystko, co potrzeba robić i używać, tutaj napisaem, masz kartkę.
Orowski chciwie przebiega oczyma przepisy.
– Dobrze jest, ale nie krzycz na nią, nie warjuj, bo recydywa dla niej, to śmierć – mówi doktór, a widząc, że twarz Orowskiego czerwienieje, że zaraz wybuchnie gwatownym tonem sprzeczki, zaoży respirator na usta i usiad przy stole.
– Ja ją zabijam, to przeze mnie chora? krzyczę na nią, co?
– Daj spokój, bo w wielkiej części winieneś wszystkiemu – napisa doktór na kartce oówkiem.
– Więc i ty mówisz, że ja winienem, że ja! – zakrzyczal Orowski i, zmiąwszy kartkę, rzuci ją na ziemię, rozdepta, kopną i staną na środku pokoju z rozożonemi rękoma, jakby chcia gośno zaprzeczać, ale usiad gwatownie przy oknie, zaczą bębnić po szybach, otworzy lufcik i krzykną do robotnika, stojącego na peronie.
– Sygna od Strzemieszyc! nie syszaeś, bawanie, że osobowy wyszed! – zamkną z trzaskiem lufcik, powróci na dawne miejsce, zapali papie rosa i natychmiast ze zością go rzuci w piec i zaczą chodzić; po twarzy przelatyway mu jakieś pomienie, targa brodę, porusza ramionami, zatacza oczyma niespokojnie, ale omija twarz doktora.
– Nieprawda! Co tylko robiem, jak postępowaem z nią, wszystko miao na celu jedynie jej dobro. Nieprawda, a tak! – woa podniesionym gosem, uderzając w stó pięścią.
– Dla jej dobra wypędzieś ją z domu? – napisa doktór.
– Wypędziem?… tak, prawda… – jękną Orowski, rzuciwszy okiem na kartkę, i jakby go te sowa uderzyy i olśniy, cofną się, spojrza mętnie i usiad cichy i zgnębiony.