Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Festung Breslau - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2014
Ebook
32,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,99

Festung Breslau - ebook

Wrzesień 1945. W zbombardowanym mieście pojawia się kolejny trup. Zabójstwo młodej Niemki nie daje spokoju Mockowi. Powinien posłuchać żony i wyjechać stąd, póki może. Ale on zaczyna swoje prywatne śledztwo. W ślad za nim wyrusza Śmierć.

W obleganej przez Armię Czerwoną twierdzy, ludzie walczą o każdy dzień. Tutaj przetrwanie staje się jedyną wartością. Tutaj kończy się świat.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-3227-3
Rozmiar pliku: 930 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIEDEŃ, WTOREK 23 MARCA 1954 ROKU,
GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

------------------------------------------------------------------------

WALTER KRIDL, recepcjonista w wiedeńskim hotelu Kärntnerhof, pobrzękiwał nerwowo kluczami i nieufnie obserwował starego mężczyznę, który opadł ciężko na stojący w holu fotel i wachlowaniem kapelusza osuszał czoło z potu, który wycisnął z niego ciepły wiosenny dzień. Recepcjonista Kridl nie darzył zaufaniem klientów, którzy swą przesadną elegancją, błyskiem sygnetów i spinek oraz przylepionymi do głowy i często przyczesywanymi pasemkami włosów przypominali mu przemytników, gangsterów lub agentów tajnych służb, zbijających fortuny na styku stref okupacyjnych w naddunajskiej metropolii. Ludzie ci gęstymi brodami i wielkimi okularami przeciwsłonecznymi usiłowali ukryć dawną – nierzadko hitlerowską – tożsamość, a sprowadzaniem do pokojów nastoletnich prostytutek – swą starczą niemoc. „Oto jeden z nich rozwala szeroko giry” – myślał z niechęcią Kridl, patrząc na starego mężczyznę, zaraz zacznie postukiwać papierosem o papierośnicę, której budulcem są pewnie złote żydowskie zęby, będzie dmuchał wokół wonnym dymem i strzeli palcami na recepcjonistę, żądając „panienki o pełnych kształtach”. Mężczyzna nie zachowywał się jednak zgodnie z przypuszczeniami recepcjonisty – nie tylko niczego nie żądał, lecz nawet papierosa nie zapalił, a jego szorstka, szczeciniasta broda oraz ogromne czarne okulary ukrywały nie wstydliwą przeszłość, lecz biało-czerwone blizny po oparzeniach – a może, nie ustępował w myślach Kridl, i jedno, i drugie. Reszta – sygnet, złota bransoleta, buty błyszczące jak lustro, niemczyzna o dziwnej, nieznanej Kridlowi melodii – niepokoiła i pasowała do stereotypu grubej ryby z wiedeńskiego półświatka, która wpłynęła tutaj, w mętną wodę czterech mocarstw, by robić ciemne geszefty.

Ludzie, którzy pojawili się na schodach, również niepokoili recepcjonistę. Ujrzał ich po raz pierwszy wczoraj – czterech młodych mężczyzn, którzy wtargnęli do holu z pijakiem w naciągniętym na oczy kapeluszu. Rzucili go wtedy na ten sam fotel, na którym teraz rozpierał się starzec z poparzoną twarzą, i przypomnieli Kridlowi o rezerwacji dokonanej kilka dni temu przez Polizeidirektion. Recepcjonista o nic wtedy nie pytał, rzucił jedynie okiem na legitymację policyjną, wydaną na nazwisko Jörg Hanuschek, wydał właścicielowi legitymacji klucze do pokoju numer pięć, szybko schował do kieszeni rzucony mu banknot dwudziestoszylingowy i patrzył, jak szpice butów pijaka stukają o kolejne stopnie schodów, a przyciasne marynarki agentów policyjnych nieomal pękają na ich potężnych plecach. Po chwili uruchomił wciąż sprawny system podsłuchowy, zamontowany tu przez gestapo wkrótce po radosnym włączeniu Austrii do Tysiącletniej Rzeszy, pokrętło ustawił na piątce i przyłożył rozpalone z ciekawości ucho do starej tuby. Niestety – dźwięki z pokoju rozczarowały Kridla. Przez dwadzieścia cztery godziny tuba przekazywała jedynie szuranie butów po podłodze i szum wodospadu spłukującego klozet. W pokoju numer pięć nikt przez dobę nie wypowiedział ani jednego słowa.

Teraz również dwaj mieszkańcy pokoju numer pięć i starzec, który wstał z fotela na ich widok, nie wypowiedzieli ani słowa. Stary zdjął na sekundę okulary i Kridl zobaczył wyłupiaste przekrwione oczy w pełnych blizn oczodołach. Na agentach – w odróżnieniu od recepcjonisty – nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Kiwnęli głowami i pokazali leciwemu elegantowi drogę na schody. Kiedy zniknęli w korytarzu, Kridl przekręcił gałkę na cyfrę „pięć” i przyłożył ucho do tuby. Podkręcił głośność i skoncentrował się. Znów zapłonęło mu ucho. Nie z ciekawości jednak, lecz od silnego uderzenia, które zrzuciło go z krzesła. Drobne ciało Kridla zawirowało w ciasnej przestrzeni dyżurki, a jego buty załomotały o drewniane ściany.

– Nieładnie, nieładnie tak podsłuchiwać – mruknął wysoki człowiek w kapeluszu i pochylił się nad Kridlem. Następny i ostatni cios, zadany w drugie ucho, pozbawił recepcjonistę zmysłu słuchu. Leżał wciąż na podłodze, język wychodził mu z ust, a oczy z orbit.

Człowiek w kapeluszu postawił obok tuby podsłuchu przedmiot wyglądający jak małe radio tranzystorowe. Włączył je, podniósł deskę lady oddzielającą recepcję od holu i znalazł się na stanowisku pracy Kridla. Posadził go na krześle, płaskim uderzeniem dłoni nacisnął mu na czoło służbową czapkę, pochylił się nad nim i napisał na kartce: „Nie dotykaj tego, bo dostaniesz w ucho. Stoję za tobą”. Potem wszedł za kotarę oddzielającą recepcję od zaplecza, wyjął przedmiot identyczny z tym, który postawił obok tuby, przyłożył do niego mikrofon a następnie podłączył go do małego magnetofonu szpulowego wyjętego z kieszeni płaszcza. Kablem połączył drugie gniazdo magnetofonu z małą słuchawką, którą wcisnął do ucha. Zamienił się w słuch:

– ... zaświadczenie, że jesteśmy z Mossadu? Może mam panu dać jeszcze pieczątkę? A pan w zamian wylegitymuje mi się jako agent CIA...

– Niech pan nie ironizuje. Jeśli w człowieku, którego mi pan pokaże, rozpoznam zbrodniarza wojennego, a panowie nie są stąd, skąd mówią, lecz na przykład z Odessy, to co wtedy?

– Czy ja wyglądam na Niemca? Na esesmana? Jest pan starym człowiekiem i naszym gościem. Dlatego przełknę tę zniewagę. Wystarczy panu mój numer obozowy czy pokazać coś jeszcze?

– Tak, pokaż mi tego człowieka (trzaśnięcie drzwiami).

– Tu jest, siedzi na kiblu. Zdejmij mu maskę, Awram! (szelest materiału).

– Zna pan tego człowieka?

– (chwila milczenia) Nie, nie znam... Proszę mi powiedzieć, jaka jest jego obecna tożsamość. To mi pomoże...

– Po co? Jeśli go pan nie rozpoznaje, to dziękujemy już panu, a tego człowieka puszczamy wolno.

– Nie wie pan, że w wypadku zbrodniarzy wojennych ofiara wypiera z pamięci wszystko...

– Pan był ofiarą? O ile wiem, to raczej pan rozkazywał (z irytacją). No już! Niech pan mu się jeszcze raz przyjrzy!

– Rozkazywać to ty sobie możesz swoim chłopakom na Pustyni Judzkiej! (trzaśnięcie drzwiami).

– Niech pan poczeka, kapitanie Mock! Uniosłem się... Nazywa się on Helmut Crestani i jest kupcem z Zurychu. Podejrzewamy, że naprawdę jest to Obergruppenführer SS Hans Gnerlich, zastępca komendanta w Gross Rosen, później komendant obozu pracy w Breslau...

– Nie, to na pewno nie jest Hans Gnerlich.

– Na pewno?

– Tak, z całą pewnością to nie on.

– (po długiej chwili milczenia) Dziękujemy, panie kapitanie. Do widzenia!

– Do widzenia!

– (trzaśnięcie drzwiami) Awram, napoić go i po cichu podrzucić z powrotem do jego hotelu!

Starszy pan żwawo schodził po schodach. Walter Kridl, mając w uszach dźwięk katedralnych dzwonów, nawet na niego nie spojrzał – ani wtedy, kiedy zbliżał się do recepcji, ani nawet wtedy, kiedy przekraczał jej próg. Nie podniósł wzroku, gdy starszy pan w okularach i wysoki człowiek w kapeluszu opuszczali razem hol. Przez łoskot spiżu przedarł się cienki dźwięk – dzwonek u drzwi zabrzęczał wysoko. Przedarło się również jedno zdanie wypowiedziane przez człowieka z poparzoną twarzą. Kridl nie był pewien, czy dobrze usłyszał, i kiedy tydzień później przesłuchiwała go policja, zastrzegał się dziesięć razy i skarżył na huk rozkołysanego spiżu, zanim powtórzył policjantom to, co zdawało mu się, że usłyszał z ust poparzonego mężczyzny. Zanim to jednak powiedział, bardzo długo rozwodził się nad tonem jego głosu, przepełnionym ulgą i radością, i kiedy wreszcie przesłuchujący go stracili cierpliwość, wyznał ze strachem, że stary wykrzyknął:

– Mamy go!WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,
GODZINA DZIEWIĄTA RANO

------------------------------------------------------------------------

KAPITAN WACŁAW BANIAK opierał swe ciężkie ciało o okienny parapet, dmuchał z irytacją w zakurzone liście paprotki i patrzył tępo, jak drobiny pyłu wirują w słońcu. Potem zwrócił przekrwione od niewyspania oczy na zalaną słońcem ulicę Łąkową, gdzie stały trzy mercedesy – bezpieczne pod czujnym okiem dwóch wartowników w mundurach KBW. Na pustym placu, gdzie niegdyś „pyszniła się perła żydowskiej architektury” – jak się wyraził pewien współpracujący z Baniakiem autochton – czyli ogromna synagoga, podpalona przez hitlerowców w Noc Kryształową, kilku chłopców, zamiast siedzieć w szkole, strzelało do siebie z drewnianych karabinów. Baniaka irytowały ich wrzaski, bo urągały powadze miejsca i instytucji, którą reprezentował. Jeśli już ktoś mógłby w tym miejscu krzyczeć, to na pewno nie ci smarkacze lecz powinni wyć wrogowie władzy ludowej, którymi kapitan Baniak zapełniał kazamaty dawnej siedziby gestapo przy staromiejskiej fosie.

Myśl o synagodze i Żydach nie pomagała mu bynajmniej w leczeniu kaca, który sprowokował wczoraj w restauracji U Fonsia trzema setkami wódki i który utrwalił w swym apartamencie przy placu Powstańców Śląskich, w czym dzielnie sekundowali mu jego szofer i dwie sprowadzone przez niego dworcowe dziewczyny. Żydzi kojarzyli mu się przede wszystkim ze zwierzchnikiem, majorem Antonim Fridmanem. To właśnie on wsadził dziś rano do gabinetu Baniaka swą długą głowę i polecił mu zająć się sprawą, której rozwiązanie przekraczało możliwości umysłowe i zdobycze edukacyjne Baniaka, te bowiem ograniczały się do szkoły podstawowej i dziewięciomiesięcznego kursu dla oficerów politycznych. Fridman, absolwent prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, lubił dręczyć Baniaka słowami, których ten nie rozumiał. Rzucając dziś na jego biurko akta pewnej sprawy, o której wyraził się, że „nie można jej odłożyć ad Kalendas Graecas”, wystawiał język z radości, a jego blisko osadzone oczy biegały jak kulki.

Baniak splunął w kąt pokoju i obcasem wtarł ślinę w wypastowane deski podłogi. Wiedział doskonale, że błyskotliwy awans zawdzięczał nie swej inteligencji czy skromnemu wykształceniu, lecz uporowi, pokorze i umiejętności trzymania języka za zębami. Nawet w największym upojeniu alkoholowym nie mówił o niczym innym niż o swoim ukochanym Uhowie nad Narwią, gdzie zaciągał dziewczyny do stodoły, za co dostawał od ojca po pysku, oraz o pewnej Maryni, która muskularnymi nogami ubijała kapustę w beczkach. Nade wszystko zaś wiedział, że świetlaną przyszłość otworzył przed nim stary frontowszczyk, kapitan Anatolij Klemiato, który wypatrzył go wśród gorliwych białostockich milicjantów, pochwalił jego leśną przeszłość, uwieńczoną współpracą z partyzantką radziecką, osiągnięcia w sporcie i w strzelaniu, a potem skierował na zakończony maturą kurs dla politruków. Kapitanowi Klemiato odwdzięczył się Baniak bezwzględną walką z reakcją na Białostocczyźnie, co jego dobroczyńca docenił, chwaląc przed swymi zwierzchnikami prostotę działań swojego pupila: „Wot Wacia Baniak, maładiec. Dla niewo każdyj, kto do wojny sdał egzamien na attiestat zriełosti, eto rieakcjonier”. Szczęście Baniaka w rodzinnych stronach trwało kilka lat, natomiast we wrocławskim UB, dokąd trafił za swym pryncypałem – szybko się skończyło. Kapitan Klemiato wyjechał do bratnich Niemiec, rządzonych przez towarzysza Ulbrichta, a na jego miejsce przybył major Fridman, który tylko czekał na okazję, aby pozbyć się niedouczonego podwładnego i przyjąć na jego miejsce swego przyjaciela, dawnego towarzysza z KPP, Edwarda Marczuka. Teczka, którą teraz Baniak obracał w zrogowaciałych od pługa palcach, była w jego rozumieniu taką właśnie szykaną ze strony Fridmana, miała ona wykazać niekompetencję Baniaka i przygotować grunt do okazania serca Marczukowi.

Baniak po raz kolejny przejrzał zawartość teczki i po raz kolejny zmoczył podłogę gęstą śliną. Poza krótką notatką o znalezieniu zwłok i raportem medyka sądowego leżała tam zapisana ołówkiem kartka, której treść była kapitanowi nieznana, mimo że sformułowano ją w języku, który wielokrotnie słyszał w kościółku w Uhowie, a mianowicie po łacinie. Czaszka pękała mu od myśli, że to kolejna zasadzka Fridmana. Widział już oczyma wyobraźni, jak major zaleca mu poszerzenie wiedzy ogólnej i szydzi z ignorancji przy jego własnej sekretarce, pannie Jadzi Wesołowskiej, o której względy Baniak nadaremnie się ubiegał, podczas gdy Fridman zdobył je po kilku krótkotrwałych i stanowczych atakach, których precyzji mógłby mu pozazdrościć generał Władimir Głuzdowski – zdobywca twierdzy Wrocław.

Kapitan podszedł znów do okna, spojrzał na pusty plac po synagodze i przypomniał sobie ładną formułę autochtona („pyszniła się perła żydowskiej architektury”), której użył zresztą kiedyś na przyjęciu w prezydium Miejskiej Rady Narodowej, wywołując szydercze szepty majora Fridmana, sączone w kształtne uszka panny Jadzi. I nagle Baniaka olśniło. Przestały go irytować wrzaski dzieciarni, która kłóciła się, kto ma w zabawie być „Niemcem”, a kto „Polakiem”. Trudny wyraz „autochton”, który w roku 1950 był we Wrocławiu na porządku dziennym i musiał natychmiast zostać przyswojony przez mniej światłych przedstawicieli nowej władzy, skierował myśli kapitana ku innemu urodzonemu we Wrocławiu pół-Niemcowi, którego nienawidził już tylko za to, że ten poprzedzał swoje nazwisko świeżo otrzymanym tytułem doktora.

Baniak splunął jeszcze raz, tym razem użyźniając ziemię w doniczce z paprotką, i otworzył drzwi do sekretariatu. Panna Jadzia poprawiła misterną fryzurę à la Ingrid Bergman i popatrzyła wyczekująco na swojego szefa. Lubił to spojrzenie pełne pokory i gotowości do działania. Rzucił krótko i szorstko:

– Wysłać dwóch ludzi po cywilnemu na Uniwersytet po Manfreda Hartnera. Mają go tu przyprowadzić. Jak najszybciej! I przynieść mi jego teczkę! Też jak najszybciej! No, ruszać się!

– Po doktora Manfreda Hartnera, tego doktora, który już kiedyś u nas był? – upewniła się panna Jadzia.

– To nie sanacja!!! – wrzasnął. – Za sanacji to były doktory i profesory! Tera są wszyscy równi!

Ujrzał niepokój w oczach panny Jadzi. Wyszedł z sekretariatu, napawając się swoją władzą oraz myślą o mocarnych nogach Maryni.WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,
GODZINA JEDENASTA PRZED POŁUDNIEM

------------------------------------------------------------------------

KAPITAN BANIAK SKOŃCZYŁ CZYTAĆ teczkę personalną Manfreda Hartnera, kiedy panna Jadzia poinformowała go o przybyciu tegoż. Baniak odpowiedział, że przyjmie go później, i wyszedł z gabinetu bezpośrednio na korytarz. Minąwszy aresztantów popychanych przez prostych, szczerych chłopaków z mazowieckich wsi, zszedł na śniadanie do kantyny. Tam zjadł zupę pomidorową i płucka na kwaśno. Oba puste talerze wytarł dokładnie chlebem i dopiero teraz wypił szklankę herbaty i setkę wódki. Poczuł, że kac odchodzi, udał się do swojego gabinetu, włączył radio i wysłuchał hejnału z wieży kościoła Mariackiego w Krakowie. Kroki chodzącego po wieży strażnika i kolejne frazy hejnału uśpiły go i dopiero przebój Marii Koterbskiej Mkną po szynach niebieskie tramwaje wyrwał kapitana z płytkiego snu, podczas którego pływał w rozlewiskach Narwi. Po przebudzeniu zapiął mundur, przejechał po nim szczotką, zapiął mocno pas, nie przyjmując do wiadomości rosnącego brzucha, i otworzył drzwi do sekretariatu.

– Wejść – rzucił krótko do łysiejącego szatyna, który siedział na krześle i przeglądał notatki zapisane w nieznanym Baniakowi alfabecie.

Kapitan usiadł za biurkiem, a szatynowi wskazał jedyne krzesło w tym pomieszczeniu. Wyjął papierośnicę i przysunął ją swojemu rozmówcy do nosa. Kiedy ten odmówił, w Baniaku wezbrał gniew. „Ten szwabski skurwysyn – pomyślał – gardzi moimi cygaretami”.

– Nazwisko i imię? – powiedział, ledwo tłumiąc gniew.

– Doktor Manfred Hartner – odpowiedział przesłuchiwany najczystszą polszczyzną, bez śladu niemieckiego „r”.

– Zawód?

– Nauczyciel akademicki.

– Gdzie pracuje?

– Uniwersytet Wrocławski, Instytut Filologii Klasycznej.

– Czego uczy?

– Greki starożytnej. A ściśle mówiąc, dialektu attyckiego.

– Nie wymądrzać się – syknął Baniak. – Pochodzenie?

– Inteligenckie. Ojciec Leo Hartner, dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, matką moją jest Polka, Teresa z Jankiewiczów, pani domu.

– Pani domu – powtórzył Baniak zajadle i zadał dotkliwy cios: – Jesteś zatem pół-Szwabem, czyli półhitlerowcem, co? Prawda, szkopie?

– To, że jestem pół-Niemcem – powiedział jeszcze ciszej Hartner – nie znaczy, że jestem hitlerowcem. Słyszy pan kapitan, jak mówię po polsku? Czuję się wrocławianinem i w tym mieście chcę żyć, mieszkać i pracować...

– Zostaniesz tu, jak ci na to pozwolimy – przerwał mu Baniak. – A przede wszystkim wtedy dostaniesz pozwoleństwo, kiedy zmienisz to faszystowskie imię, rozumiesz? Na przykład na „Marcin”. Ładne imię, co, Marcinku? – Nie doczekawszy się reakcji, warknął: – Data urodzenia?

– 16 września 1923 roku.

– Co robiłeś podczas wojny?

– W roku 1942 zdałem maturę we wrocławskim Gimnazjum św. Macieja. – Hartner wyjął z portfela życiorys i odczytywał ważne daty ze swojego życia: – We wrześniu tegoż roku zostałem zmobilizowany i walczyłem w oddziałach Afrika Korps. 13 maja 1943 po kapitulacji w Afryce Północnej trafiłem do angielskiej niewoli. Od lipca 1943 do maja 1945 przebywałem w różnych obozach jenieckich na Bliskim Wschodzie. W maju 1945 zostałem zwolniony z obozu w Bejrucie i wróciłem do Wrocławia. W listopadzie tegoż roku wstąpiłem na polski Uniwersytet Wrocławski, gdzie podjąłem studia filologii klasycznej. Pracę magisterską napisałem w zeszłym roku, a doktorat obroniłem przed miesiącem.

– Masz szybkie tempo...

– Za magisterium uznano moją pracę maturalną z gimnazjum... Doktorat napisałem pod kierunkiem profesora Wiktora Steffena. Praca nosi łaciński tytuł...

– No dobra – przerwał Baniak. – Dla mnie jest ważne, że znasz łacinę. Przetłumacz mi to, tu na miejscu. – Rzucił mu kartkę z teczki od Fridmana. – I nie próbuj zmyślać, jeśli chcesz rzeczywiście pozostać w piastowskim Wrocławiu i pracować dla socjalistycznego państwa. Masz tera okazję coś dla niego zrobić...

Hartner spojrzał na kartkę i po kilku sekundach powiedział:

– To jest Kazanie na Górze w wersji łacińskiej z Ewangelii chyba według świętego Mateusza, „Błogosławieni ubodzy w duchu, błogosławieni cisi” et cetera...

– Przedstaw mi to tłumaczenie na piśmie – mruknął Baniak, poirytowany tym, że wykształceni ludzie tak wiele mówią po łacinie, co według niego zbliżało ich do klechów i przez to oddalało od prawdziwego, materialistycznego obrazu świata.

– Nie przetłumaczę tak, jak jest w polskim przekładzie Biblii. Ale przetłumaczę to dosłownie...

– To tłumacz i nie gadaj!

Hartner zanurzył stalówkę w atramencie i zaskrzypiał nią po papierze kiepskiej jakości. Piękna kaligrafia deformowała się w granatowych rozlewiskach, stalówka potykała się o kawałeczki drewna wystające z szorstkiej powierzchni, by w końcu przebić nędzny papier i postawić rozgwiazdę o atramentowych brzegach, tam gdzie powinna być ostatnia kropka. Baniak niecierpliwie zaglądał Hartnerowi przez ramię i odczytywał biblijne błogosławieństwa, jakimi Chrystus obdarzył na Górze swój lud: „Błogosławieni ubodzy w duchu, ponieważ ich jest królestwo niebios, błogosławieni łagodni, ponieważ oni wezmą ziemię w posiadanie, błogosławieni, którzy płaczą, ponieważ oni będą pocieszeni, błogosławieni, którzy są głodni i spragnieni sprawiedliwości, ponieważ oni będą nasyceni, błogosławieni miłosierni, ponieważ oni sami doznają miłosierdzia, błogosławieni czystego serca, ponieważ oni będą widzieć Boga, błogosławieni czyniący pokój, ponieważ będą nazwani synami Bożymi, błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości, ponieważ ich jest królestwo niebios, błogosławieni jesteście, kiedy będą wam złorzeczyć i was prześladować, i przeciwko wam mówić wszystko złe, kłamiąc z powodu mnie”. Baniak przestał ruszać ustami, co – jak się domyślił Hartner – oznaczało koniec lektury.

– Dziękuję wam, Hartner. – Kapitan przeszedł z „ty” na „wy”, co miało być dla naukowca nie lada wyróżnieniem. – To wszystko? – zapytał z radością, wyobrażając sobie zdumienie Fridmana, kiedy ten ujrzy przekład łacińskiego tekstu.

– Niestety, nie wszystko – Hartner potarł dłonią łysiejącą potylicę. – Tu jest jeszcze tekst pisany tą samą ręką, jednak dość niedbale i chyba w dużym pośpiechu. Dlatego jest trudno czytelny... – Filolog odchylił się wraz z krzesłem i spojrzał uważnie na swego rozmówcę. – Obywatelu kapitanie, jeśli pan chce, abym to dokładnie przetłumaczył, muszę znać kontekst i okoliczności.

Baniak zapatrzył się w okno, skąd już raz zstąpiło na niego natchnienie. Teraz jednak nie szukał inspiracji do podjęcia właściwej decyzji, wiedział, jak ma postąpić, czytał już w aktach Hartnera o jego chorobliwej niechęci opuszczania prapolskiego miasta nad Odrą i znał sposób na złamanie jego oporów przed współpracą z UB. Wystarczyło jedno jego słowo, jeden telefon do właściwego człowieka, urzędującego kilka korytarzy dalej, by Hartner znalazł się w miejscu –w przekonaniu Baniaka – dla siebie odpowiednim, a mianowicie na Syberii, gdzie niemieccy jeńcy wojenni pracowali przy wyrębie tajgi. Nie o to chodziło Baniakowi, kiedy wytrzeszczał oczy na poniemiecką kamienicę, w której niegdyś mieściło się towarzystwo kredytowe, o czym informował wytarty napis „Credit-Anstalt”, przebijający spod łuszczącej się farby, kapitan UB myślał tylko o jednym: co oznacza słowo „kontekst”. W końcu nie wytrzymał i wrzasnął do Hartnera:

– Przestańcie mi tu pierdolić za uszami i mówcie, co chcecie wiedzieć! Ale już!

– Co to za list? Gdzie go znaleziono? Muszę to wszystko wiedzieć, zanim przetłumaczę to ostatnie zdanie. To zdanie może być kluczowe...

– Wisz, co ci zrobię, Marcinku, jak piśniesz słowo na temat tego, co tera ci powiem? – Baniak pociągnął nosem, zamknął okno i rozsiadł się wygodnie. – Wyjedziesz stąd daleko, oj, daleko...

– Nie pisnę słowa – Hartner przypomniał sobie ojca, z którym w latach trzydziestych spacerował po wrocławskim Rynku i który obiecywał wspólne piwo w Piwnicy Świdnickiej, kiedy Manfred osiągnie pełnoletność.

– Dobra, poznasz to, co tu jest – Baniak stuknął mocno palcem w teczkę. – Zapalisz? – wyciągnął w kierunku Hartnera papierośnicę, w której tkwiły za gumką papierosy Górnik. Filolog pomyślał o Piwnicy Świdnickiej, gdzie kiedyś usiądzie przy stole, zamówi piwo, a duch jego ojca będzie szybował nad stołami. Wtedy wzniesie symboliczny toast. Częściowo wypije, a kilka kropel uleje pod stół – uczyni tak, jak czasem robił ojciec, kiedy wypijał za spokój duszy dziadka zakłutego na Saharze przez Tuaregów. Aby to jednak zrobić, musi pozostać w tym zrujnowanym mieście. Spojrzał w przekrwione oczy Baniaka i tym razem nie odmówił papierosa.BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
GODZINA SZÓSTA RANO

------------------------------------------------------------------------

PRZEZ PODŁOGĘ MIESZKANIA MOCKÓW na Zwingerplatz 1 przebiegł krótki dreszcz. Była to delikatna wibracja, wywołana charakterystycznymi detonacjami pocisków miotanych z Schweidnitzer Vorstadt przez nebelwerfery w kierunku południa, skąd azjatyckie hordy wciskały się do twierdzy Breslau. Eberhard Mock postawił stopę na podłodze i poczuł tę wibrację. Zinterpretował ją jako jeden z ostatnich spazmów ginącego miasta. Przez chwilę kiwał się na łóżku w tył i przód, wbijając wzrok w gmach Teatru Miejskiego, widoczny za szarym prostokątem okna. Niebo nad teatrem przecinane było nieustannie smugami katiusz i salwami haubic z dalekiej Gräbschener Strasse. Podniósł się ciężko i suwając niezgrabnie kapciami po zakurzonej podłodze, ruszył do łazienki. Tam, opierając się obiema rękami o ścianę, stał nad muszlą i bez użycia dłoni uwalniał organizm od płynnych toksyn, które zgromadziły się w nim w ciągu nocy. Jak zwykle z niechęcią i smutkiem wsłuchiwał się w rzadkie pluski i starcze ciurkania i jak zwykle z nostalgią wspominał noc, kiedy przed czterdziestu laty wraz z innymi studentami stał na Werderbrücke i wysokim, rzęsistym strumieniem oddawał Odrze nadmiar piwa, które wpompował w siebie z okazji zdanego egzaminu z historii starożytnej. „Moja młodość przepadła – myślał, podciągając kalesony – i umarła wraz profesorem Cichoriusem, który bardzo wnikliwie pytał mnie wtedy o marsz dziesięciu tysięcy pod wodzą Ksenofonta, umarła wraz ze zgliszczami knajpy Kündla, gdzie piliśmy po egzaminie, wraz z moją drogą żoną Sophie, która gdzieś wędruje – od łóżka do łóżka, a nawet wraz z moją twarzą, którą osmaliła płonąca papa podczas jednego z ciężkich bombardowań Hamburga pół roku temu”. Zdjął z twarzy aksamitną czarną maskę i przyjrzał się swojemu obliczu w lustrze przeciętym przez półkoliste pęknięcie, jakie pojawiło się na nim po wczorajszym wybuchu na defiladowym Schlossplatz. Bacznie zlustrował powierzchnię szkła. Drżało w regularnych interwałach. Przez szum wody usłyszał trzy wybuchy w oddali. Przesunął palcami po biało-czerwonych bliznach, które charakteryzowały się niezwykłą regularnością: ich linie wychodziły z miejsca, gdzie szpakowaty sztywny zarost brody zmieniał się w całkiem siwą linię wąsów, jak wachlarz obejmowały policzki, by zbiec się znów przy nasadzie nosa, wypaliwszy po drodze brwi i rzęsy przy wyłupiastych oczach. Spojrzał na oczy, których barwa stawała się coraz bardziej wodnista i nieokreślona, i na siwe włosy, które oplatały głowę falującą, lecz coraz rzadszą siatką. Kolejne trzy wybuchy. Bardzo bliskie. W otwartych drzwiach ujrzał swoją żonę Karen. Spodziewał się, że w jej oczach po raz tysięczny dojrzy radość, jaką dzisiaj rano objawiła na wieść, że jej Ebi wybronił ją przed obowiązkiem pracy przy budowaniu barykad i rozbiórce domów. Ujrzał jednak zupełnie coś innego. Cień obrzydzenia. Rzadko widywała go bez maski.

– Ktoś wali w drzwi, Ebbo – powiedziała Karen. W chwili zdenerwowania nie była w stanie ukryć skandynawskiego akcentu. Białka jej małych oczu były prawie niewidoczne. Pomarszczone oczodoły wypełnione były wielkimi źrenicami i niebieskimi niegdyś tęczówkami. – Boję się spojrzeć przez wizjer, Ebbo. Może to Ruscy...

– Nie, to nie Ruscy... Nie mieszkamy przecież na linii frontu. – Włożył maskę, szlafmycę i owinął się szlafrokiem jak zbroją. Podszedł do drzwi, zabierając po drodze walthera w kaburze, który zawsze wisiał w przedpokoju. Kiedy przyłożył oko do wizjera, drzwiami wstrząsnęły kolejne uderzenia. Otworzył i powiedział do Karen: – Nie bój się, ten człowiek cię nie zgwałci. W odróżnieniu od Rusków nie siada na wszystko, co się rusza... – Zobaczył łzy pojawiające się w oczach Karen i krzyknął, kiedy już uciekała do zwolnionej przez niego łazienki. – Naprawdę nie chciałem cię teraz urazić!

– Teraz? Powiedziałeś: teraz? – zapytał stary mężczyzna stojący na progu. Był ubrany w wytarty kolejarski szynel i czapkę ze złamanym daszkiem. Czuć było od niego alkohol. – Ty mnie, gnoju jeden, dwadzieścia lat temu obraziłeś, kiedy zaniechałeś śledztwa w sprawie śmierci mojego Erwina!

– Bądź dokładny, jeszcze nie minęło dwadzieścia lat – mruknął Eberhard Mock, wpuszczając do mieszkania swojego starszego brata Franza.BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
KWADRANS NA SIÓDMĄ RANO

------------------------------------------------------------------------

MARTA GOCZOLL, stara służąca Mocków, z niechęcią rozpakowywała na polecenie swego chlebodawcy pudło z porcelanową zastawą mannheimską. Jeszcze wczoraj wieczorem owijała w pakuły filiżanki i wkładała je do kartonowego pudła na rozkaz swej chlebodawczyni. „Mogliby się w końcu umówić – myślała z rozdrażnieniem – co zrobią z tą porcelaną. A tak pakuj, człowieku, wieczorem, kiedy pani płacze, że trzeba uciekać, rozpakowuj rano, kiedy pan chce kawy! I idź jeszcze do pracy! A jakże!” Służąca Marta postawiła przed panem i przed jego bratem filiżanki z charakterystycznym czerwonym stemplem R.P.M. Napełniła je pachnącą kawą zbożową. Na małym talerzyku ułożyła karmelowe cukierki, które wczoraj usmażyła z mleka i cukru. Mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie i nie odzywali się ani słowem. Marta Goczoll myślała, że to z jej powodu. Zaczęło ją to bawić i postanowiła trochę dokuczyć panu za to, że wczoraj wieczorem i dziś rano tak oschle potraktował panią, natrząsał się z jej lęków i – choć błagała go, żeby opuścili miasto – rozpakowywał wciąż pudła czekające na przeprowadzkę, wyciągał z nich wciąż inne przedmioty: a to szachownicę, na której rozstawiał figury i grał nimi sam ze sobą, a to album ze zdjęciami, z których wycinał fotografowanych i palił w piecu, a to w końcu ukochane przez panią porcelanowe figurki, które ustawiał na kredensie, ich stałym miejscu – gdzie, jak mawiał, miały stać po wieczne czasy, choćby całe miasto zalała bolszewicka barbaria. Stara służąca dokuczała zatem panu, poruszając się powoli pośród pudeł i kufrów w jadalni, wycierając bez końca chusteczką wyimaginowane krople kawy spływające z dzióbka dzbanka i wciąż zmieniając jedne łyżeczki na inne, które – według niej – były bardziej odpowiednie do tej zastawy. Czekała, kiedy pan się zdenerwuje i każe jej wynosić się do kuchni, lecz to nie następowało. Nagle przypomniała sobie o obowiązku pracy, jaki został przed kilkoma dniami nałożony na mieszkańców miasta. Przeklinając po cichu zarządzenia nowego komendanta twierdzy Generalleutnanta Niehoffa, udała się do kuchni, skąd zaraz miała wyruszyć do swej codziennej pracy – rozbierania gołymi rękami zboru Lutra przy Kaiserstrasse. Nie mogła przeboleć, że musi sprzątać pozostałości przepięknych kamienic, które barbarzyńskim rozkazem zostały zrównane z ziemią, aby powstało lotnisko w środku miasta. Pan zasłonił twarz maską i wpatrywał się w obrus, podobnie jak jego brat – ale ten ostatni nie miał żadnej maski. „A przydałaby mu się” – pomyślała służąca, patrząc przez drzwi kuchenne na ogorzałą twarz Franza Mocka, pooraną bruzdami od ciężkiej pracy i alkoholu. Marta miała zrobić swej pani jakieś śniadanie, które by ukoiło choć na chwilę jej skołatane nerwy. Kiedy znalazła się w kuchni, wyjęła z lnianego worka kupiony wczoraj razowy chleb, ukroiła kromkę i rozsmarowała na niej łyżkę ulubionej przez panią marmolady z pigwy – niezbyt grubo, tak jak pani lubi. Nasłuchiwała przy tym, czy bracia Mock zaczęli w końcu rozmawiać. Marta Goczoll myślała, że milczeli właśnie z jej powodu. Myliła się.BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
GODZINA WPÓŁ DO SIÓDMEJ RANO

------------------------------------------------------------------------

PIERWSZY PRZERWAŁ MILCZENIE Eberhard:

– Dlaczego mi ubliżasz w moim własnym domu?

– Nie przeproszę cię. – Franz zapalił papierosa i napełnił pokój śmierdzącym dymem. – Nie czujesz się obrażony. Gdyby tak było, tobyś mnie nie wpuścił...

– Wpuściłem cię, bo jesteś moim bratem. Odwiedzasz mnie po wielu latach z obelgą na ustach..

– Jesteś przede wszystkim bohaterem, Ebi. – Franz zdusił papierosa w zrogowaciałych palcach i schował niedopałek do wewnętrznej kieszeni kolejarskiego szynela. – Czujesz się bohaterem, Ebi?

– Daj cygareta i przestań chrzanić – powiedział cicho Eberhard.

Franz nie zastosował się do żadnego z poleceń swojego młodszego brata. Wyjął z płaszcza starannie złożony wycinek „Schlesische Tageszeitung” i zaczął czytać, często się przy tym zacinając: „Hauptmann und Polizei-Hauptsturmführer, 62-letni Eberhard Mock, słynny w latach dwudziestych i trzydziestych dyrektor kryminalny Prezydium Policji w Breslau, wykazał się wielkim bohaterstwem podczas barbarzyńskiego nalotu bombowego na Drezno w lutym br. Jako pacjent leczący ciężkie oparzenia twarzy w jednym z drezdeńskich szpitali uratował z płonącego budynku szpitalnego pannę Elfriede Bennert, córkę ordynatora, doktora Ernsta Bennerta. Sam przy tym odniósł znaczne obrażenia cielesne. SS-Brigadeführer Walter Schellenberg, w zastępstwie Führera, osobiście odznaczył Hauptmann-und Hauptsturmführera Mocka krzyżem za zasługi wojenne. Wobec zaistniałej sytuacji trybunał ludowy w Breslau postanowił zakończyć postępowanie wobec kapitana Eberharda Mocka w związku ze sprawą Roberta z roku 1927. Decyzję sądu należy uznać za jak najsłuszniejszą. Bohaterski żołnierz niemiecki, ratujący życie młodej niemieckiej dziewczynie, wynoszący ją na własnych rękach wśród ognia i rzezi, zasługuje na najwyższe uznanie i zwolnienie z dawno przebrzmiałych, zawinionych lub niezawinionych oskarżeń”. Franz przestał czytać i ponowił pytanie:

– Czujesz się jak bohater, Ebi?

– Tak. – Eberhard pociągnął łyk znakomitej kawy zbożowej Seeliga, a potem powoli zdjął z twarzy maskę i rzucił ją na stół. – Zawsze przy porannym goleniu czuję się jak bohater...

– Przecież się nie golisz, zapuściłeś brodę. – Twarz Eberharda wydała się Franzowi podobna do twarzy pewnego samobójcy rozjechanego przez pociąg kilka tygodni temu: wyłupiaste oczy i usta rozciągnięte wśród blizn. – Wyglądasz jak prawdziwy bohater. Jak dzielny podróżnik z Afryki... Szkoda, że nie czytała tego artykułu moja Irmgard... Tak cię lubiła, Ebi... Może nawet bardziej niż mnie... Mówiła zawsze: „Szkoda mi Ebiego, że nie znalazł sobie dobrej kobiety, taki chłop na schwał...”. Może żałowała, że nie ma takiego męża jak ty... Chociaż teraz pewnie by nie chciała na ciebie patrzeć... Patrzą na ciebie jeszcze kobiety tak jak kiedyś? Uśmiechają się jeszcze do ciebie?

Eberhard skręcił sobie papierosa i czekał, aż karmelkowy cukierek rozpłynie mu się w ustach. Czekał, aż przestanie się pocić w chłodzie poranka, aż pot przestanie zwilżać płaty skóry na twarzy i sól zacznie piec wypalone papą kratery. Nic nie mówił i czekał, aż Franz zmieni temat. Ten jednak wciąż mówił o swojej żonie Irmgard.

– Lubiłeś ją też, co, Ebi? – Wykruszył niedopałek na gazetę, tytoń wsypał do długiej fajki i przytknął do niego zapałkę. – Podobała ci się moja żona? Zachowaj ją w pamięci taką, jaka była, bo już jej nie zobaczysz...

Eberhard milczał i wciąż czekał, aż Franz wyjawi mu cel swojej wizyty. Przestał się pocić, lecz czuł silne napięcie. Ssał cukierek, czubkiem języka dotykał swych całkiem licznych własnych oraz równie licznych sztucznych zębów i myślał o swoim przedwojennym dentyście, doktorze Moritzu Zuckermannie, który był wyznawcą doktryny księdza Sebastiana Kneippa i wszystkim zalecał wodny żywioł, zanim znalazł się w ciemnej dolinie synów Hinnoma – w Auschwitz.

– Dwa lata temu, nagle, którejś nocy... – Franz zadrżał, podobnie jak szyby z naklejonymi paskami papieru w kształcie litery x. „Organy Stalina” obudziły się na dobre. – Usiadła na łóżku, zaczęła się czochrać po głowie, potem śpiewać. Zwariowała. Mówiła wciąż o śmierci Erwina i o tobie, Ebi... Przeklinała cię za śmierć naszego dziecka... Wiesz, co znaczy przekleństwo wariata? Ono zawsze działa, tak mówił nasz świętej pamięci ojciec.

– No to niech spełni się to przekleństwo! – Eberhard oparł masywne ręce na stole. – O niczym innym nie marzę!

– Jesteś bohaterem, nie możesz zginąć marnie, jak tego chciała ta wariatka, moja żona... Zresztą to przekleństwo było takie, że... – Franz oparł łokcie na stole i rozkasłał się, aż zabrzęczała pajęczyna porcelany.

– Przychodzisz do mnie po latach, Franz... – Mock na powrót włożył maskę i zapalił papierosa. Gdzieś niedaleko huknęły haubice. – ... aby opowiedzieć mi o swojej żonie... Najgorsze jest jednak to, że nie dokończyłeś. Co się z nią w końcu stało?

– Z takich jak ona oczyszczają teraz nasz naród – Franz złapał oddech. – Zabrali ją... Po tygodniu czochrania się... Kiedy się nie myła i śmierdziała jak ścierwo...

– Ty chyba jesteś chory, Franz. – Eberhard z troską podszedł do brata i położył mu ręce na ramionach. – Ten kaszel to nic dobrego... – Odwrócił głowę od zionącego wódką oddechu. – Pomyśl, stary, ona zwariowała i wygadywała głupoty, przecież ja znalazłem mordercę Erwina... To był...

– Przestań chrzanić, to nie był ten, którego złapałeś. – Franz wstał, wyjął z kieszeni spodni złożoną wpół kartkę papieru maszynowego i rzucił ją na stół. – Zobacz!

Eberhard przeczytał kilkakrotnie i poszedł do sypialni, wydawszy służącej dyspozycje w sprawie garderoby. Nie zwrócił uwagi na proszące, zapłakane oczy swej żony Karen. Nie dbał teraz o stan jej ducha, o gwałcących Niemki Azjatów, o zagładę miasta, o swoją poparzoną twarz. Najbardziej go teraz interesował zapas amunicji do walthera.BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
GODZINA ÓSMA RANO

------------------------------------------------------------------------

W TWIERDZY BRESLAU auta i dorożki zostały w ogromnej mierze zastąpione przez riksze. W dobie wojennego kryzysu paliwowego był to niezastąpiony środek lokomocji – sprawnie i szybko poruszały się po ulicach zablokowanych częściowo przez góry gruzu lub kolumny wojsk. Poza tym rikszarze, weterani przenoszący rozkazy i meldunki pomiędzy pułkami, byli – w odróżnieniu od dorożkarskich koni – całkowicie zobojętniali na wybuchy pocisków, chmury kurzu, kamienne nawisy ruin i lamenty rannych, którzy siedzieli na krawężnikach i czekali godzinami na patrole sanitarne. Riksze, zwykle przerobione dwukołowe i dwudyszlowe wózki, były przeznaczone dla jednego, ewentualnie dwóch pasażerów: dla matek z dziećmi, par narzeczonych czy też dla tęgich niewiast z małymi pieskami. Eberhard i Franz Mockowie, dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, ledwo mieścili się na siedzisku, poręcze wciskały im się boleśnie w biodra, a kolana prawie ocierały się o zakurzone błotniki. Te niewygody zdawały się wcale nie przeszkadzać Eberhardowi, który co chwila podnosił do oczu kartkę otrzymaną od brata i usiłował wywnioskować z niej cokolwiek o autorze tekstu.

Więcej się dowiedział raczej o samej maszynie do pisania i niektórych jej czcionkach. Mała litera „t” przypominała prawosławny krzyż, ponieważ podwojona była jej poprzeczka, zarówno duże, jak i małe „o” składały się z dwóch okręgów przesuniętych o pół milimetra, a „r” chwiało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Te osobliwości czcionki maszynowej niczego jednak nie mówiły o autorze dziwnego tekstu, który dziś w nocy zaniepokoił Franza Mocka i sprawił, że odwiedził swojego od lat niewidzianego brata. Tekst był krótki i brzmiał: „Przeszukaj mieszkanie nr 7 na Viktoriastrasse 43. Jest tam coś, co pomoże ci odnaleźć mordercę twojego syna. Spiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”.

Eberhard powąchał kartkę i niczego nie wyczuł poza słabą wonią stęchlizny – ledwie wyczuwalnym zapachem dusznego gabinetu, brudnego magazynu, a może zaszczurzonego składu materiałów piśmiennych? Franz patrzył na brata ze zdumieniem, kiedy ten podniósł kartkę do ust, jakby chciał ją polizać. Nie uczynił jednak tego, ponieważ riksza szarpnęła, omijając grupę wychudzonych niewolników z literami „P” naszytymi na rękawach, i zatrzymała się na miejscu podanym przez Eberharda – pod wiaduktem na Höfchenstrasse. Obok nich przemaszerowała kolumna Volkssturmu, składająca się z nastoletnich chłopców, z ich oczu wyzierała odwaga i pewność siebie. Franz wysiadł, Eberhard zapłacił rikszarzowi, a ten z ulgą popedałował w stronę dworca.

Bracia przyglądali się dzielnym obrońcom twierdzy Breslau. Chłopcy ustawili się w dwuszeregu przed swoim dowódcą, niewysokim porucznikiem, i z werwą zaczęli odliczać. Porucznik słuchał w roztargnieniu ich krótkich szczęknięć i wodził zmęczonym wzrokiem po filarach wiaduktu. Nagle jego wzrok zatrzymał się na Eberhardzie Mocku. W jego oczach nie było już znużenia – pojawił się błysk rozpoznania. Ruchem ręki wezwał swojego zastępcę, wydał mu kilka poleceń i sprężystym kuśtykaniem zbliżył się do Mocków.

– Witam serdecznie, Herr Kriminaldirektor – zakrzyknął porucznik, wyciągając dłoń na powitanie.

– Witani pana, panie poruczniku. – Eberhard uściskał mocno jego prawicę. – Panowie się poznają... To mój brat Franz Mock, a to pan porucznik Bruno Springs.

– Już pan wygląda znacznie lepiej, Herr Kriminaldirektor. – Springs przyjrzał się poparzonej twarzy Mocka. – Lepiej niż cztery miesiące temu...

– Pan porucznik – wytłumaczył Eberhard bratu – widział mnie tuż po moim wypadku w Hamburgu... Spotkaliśmy się w szpitalu w Dreźnie i powspominaliśmy z przyjemnością dawne czasy, kiedy razem pracowaliśmy na Schuhbrücke...

– Ale wie pan co, Herr Kriminaldirektor? – Springs jeszcze raz użył starego tytułu Mocka. – Teraz uświadomiłem sobie, że pracowaliśmy też w nowym budynku prezydium nad fosą, ale bardzo krótko, bo pan zmienił firmę niedługo po sprawie Marietty von der Malten...

– Stare dzieje, poruczniku Springs... Teraz sprowadza mnie do pana również pewna dawna sprawa... Chyba niezupełnie zakończona...

– Skąd pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? – zdumiał się Springs.

– Czytałem wczoraj w naszej frontowej gazecie, że pańscy ludzie pomagali gasić pożar laboratorium dentystycznego przy Sadowastrasse. Szukałem więc pana w tych okolicach – wyjaśnił Mock. – Muszę skorzystać z pańskiej znajomości podziemnego Breslau... No co cię tak zdziwiło, Franz? – zwrócił się do brata. – Na Viktoriastrasse możemy dostać się tylko kanałami i piwnicami... Od wczoraj albo przedwczoraj ulica jest pod okupacją... – pochylił się do zarośniętego ucha Franza i tłumiąc wstręt przed wonią przetrawionej wódki, szepnął: – Pamiętasz to zdanie z kartki „Spiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”? Napisano je najpóźniej przedwczoraj... Ktoś nie miał aktualnych danych z linii frontu... Tak, Franz, idziemy na front...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: