Fighterzy - ebook
Fighterzy - ebook
Mistrzostwo we władaniu bronią, odwaga, spryt i odrobina szczęścia, by przeżyć.
To nie jest książka o filmowych herosach. To opowieść o prawdziwych polskich wojownikach. Żołnierzach z krwi i kości. Stanęli do walki z przeciwnikami równymi sobie. I okazali się lepsi.
Pierwszy polski komandos, zdobywca Smoleńska.
Ciężarna kosynierka gromiąca Kozaków.
Polski as pancerny w tankietce.
Człowiek-ryba, najlepszy dywersant II wojny światowej.
Komandos znad Wisły versus Armia Mahdiego.
… i wielu innych fighterów.
Marcin Szymaniak, publicysta „Focusa Historia”, odtwarza kluczowe momenty w życiu biało-czerwonych wojowników. Poczujesz zapach prochu i smród palonych ciał. Usłyszysz wybuchy pocisków i świst szabel. Zobaczysz strach w oczach wrogów. Staniesz ramię w ramię z najlepszymi polskimi fighterami i dowiesz się, czemu właśnie oni trafili na karty tej książki.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4201-2 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W szabli taką perfekcję osiągnął, że żaden z okolicznych panków do pojedynku z nim nie chciał stawać. Raz pewien pruski wypierdek, oficer jazdy, przygadał mu na raucie i stanęli naprzeciw siebie. Szast prast, z góry, z dołu, obrót, z boku – i leży Niemiec na piachu, jucha mu się ze skroni leje.
– Oooh lieber Gott – jęczy.
Żyd miejscowy, lekarzem będący, ledwo biedaka odratował.
A na koniu hrabicz jak jeździł! Tatar prawdziwy, co tu gadać, po prostu zrośnięty z rumakiem. Wskakiwał w biegu, zeskakiwał, akrobacje robił. Gnał w galopie na manekina, palnął z pistoletu – i kula dokładnie w sercu kukły siedzi. Zawrócił, szablicę wyciągnął, znów się rozpędził jak szatan... – ciach! – i już manekin bez głowy.
Gdy więc nadszedł rok pański 1807 i cesarz Napoleon, pobiwszy Prusaków, wszedł do zaboru, zaraz wszyscy zaczęli mówić:
– No, Jan to teraz dopiero będzie dokazywał – w polu, w bitwie, w służbie ojczyzny drogiej, by znów niepodległą się stała. Teraz dopiero pożytek będziem mieli z Jana.
I rzeczywiście, zaciągnął się dziedzic Fechmiszczynia pod sztandary napoleońskie, do polskiego pułku w służbie cesarza, Bogiem Wojny zwanego. I zaraz się tam poznały Francuzy na talentach ochotnika, zaraz zobaczyły na ćwiczeniach wszystkie jego zwody koniem, akrobacje, cięcia w kiść, w kłącz, podwójne żmije, piekielne czwarte, strzały z siodła w galopie, z obrotu, półobrotu, ćwierć obrotu. O cię cholera, świetny ten Polaczek, gdzie się tego nauczył? Ba, jak to gdzie? To staropolska sztuka wojenna, panowie Francuzy, sztuka nasza fechtunku, jazdy konnej, strzelania, od wieków rozwijana przez przodków, po dworach szlacheckich pielęgnowana.
– No, niezłe to, naprawdę niezłe. Ale skoroście, Polaki, tacy dobrzy, to czemuście kraju swego obronić nie potrafili, a teraz liczycie, że nasz cesarz wam go odbije? – śmieją się nagle Francuzi.
Stary hrabia Fechmiszczyński, ojciec Jana Marii Ignacego, we dworze siedzi i tego nie słyszy. Już chodzi dumny jak paw i już widzi oczyma wyobraźni, jak Napoleon dekoruje syna wspaniałym orderem. Hrabina popłakuje po kątach:
– Matko Najświętsza, miej Jasia pod swą opieką. Święci Pańscy, chrońcie mojego syna jedynego, skoroście pierworodnego nie ocalili i w moich rękach matczynych z niewiadomej choroby zmarł. Jaś to dobre chłopię, pobożne, do kościoła czasem w niedzielę nie pójdzie, bo leń z niego trochę i krotochwilnik, ale zmieni się, gdy dorośnie, zmądrzeje. Teraz młody jest, wojaczka mu w głowie, panny w głowie, konie w głowie…
Spotkały się wkrótce wojska Napoleona i cara na polu bitwy. Jan Maria Ignacy siedzi na koniu, obok towarzysze ze szwadronu; czekają na rozkaz do szarży. W oddali słychać huk – to armat ruskich koncert, coraz głośniejszy, coraz straszniejszy. Hrabicz jakoś dziwnie się zaczyna czuć. Na gardle mu się zaciskają niewidzialne obręcze, kolana dygocą, pot na czoło występuje. Co inszego manekina przez sztuczny łeb sieknąć na polance za dworem albo przeciw sąsiadowi pijanemu z szablą stanąć, a co inszego prosto w paszcze ruskich dział szarżować. Weź się w garść, Janie Mario, oj weź, bo nic nie wyjdzie z twoich marzeń skrytych o Legii Honorowej wręczanej przez Napoleona!
Podjeżdża nagle posłaniec od cesarza, wykrzykując rozkaz do ataku. Dowódca podaje komendę, ostrza szabel strzelają w górę. Rusza kawaleria z kopyta; rusza i hrabicz Fechmiszczyński.
Przekłusowali koło jakiegoś lasku, skręcili za zwalonym płotem, przejechali przez płytki strumyk, ryby i żaby strasząc. Wyjeżdżają w puste pole, przechodzą w galop. W oddali jakieś duże czarne kształty i mniejsze – zielone. Armaty i kanonierzy. A na flankach jeszcze strzelcy, całe szeregi. Zmiłuj się, Boże!
Hrabicz widzi końskie zady i plecy towarzyszy jadących przed nim. Pędzi w szyku. A raczej rumak pędzi, bo Jana Marię jakby chwycił paraliż. Czuje przerażony, że ręki z szablą unieść nie da rady, że ciosu zadać nie będzie miał siły. Wbija wzrok w jeden punkt: ogon konia przed nim gnającego. Wokół ryk się podnosi ułanów: hurra! Jan Maria próbuje dołączyć, lecz tylko cienki pisk mu się dobywa z gardła. I zaraz więźnie, zamiera, zduszony przez jakiegoś gnoma złośliwego, który w ciele hrabicza zagnieździł się niespodzianie.
Huk dział wdziera się w uszy, wokół wybuchy, rżenie, wrzaski. Kartacz eksploduje niedaleko przed Janem Marią, dwaj jeźdźcy spadają z koni, walą w ziemię niczym kukły zdmuchnięte przez tornado. Hrabicz szarpie wodze odruchowo, w prawo błyskiem skręca, mało nie wpada na ułana nadjeżdżającego z tyłu. Ściąga cugle gwałtownie, rumak prawie siadł na zadzie, w powietrzu wierzgając kopytami. Nagle myśl zbawienna uderza mu do głowy. Wyszarpuje nogi ze strzemion, ześlizguje się po końskim grzbiecie – leci do tyłu.
Pada, turla się po ziemi. Wybawienie!
Wyglądało to, jakby upadek był efektem eksplozji. A może to i prawda? Tak sobie w każdym razie będzie mógł wmawiać Jan Maria, żeby się nie uznać za tchórza i nastrój dobry zachować.
Na brzuchu leżąc, oparty na łokciach, szuka wzrokiem szabli i czapki. Wokół pokrwawione trupy ludzi, koni. Jęczą ranni. W oddali krzyki, strzały, szczęk szabel – ułani dopadli baterii, walczą z Moskalami.
Hrabicz gramoli się z ziemi, biegnie do konia. Dotrze na sam koniec bitwy – o tak! – pokaże się, pokrzyczy. Może nawet jakiegoś Moskala uciekającego w czerep sieknie, bo mu już zelżał paraliż w ręku.
Chwały nie będzie, to prawda.
Ale i wstydu też nie!
***
Zmyślony dziedzic Fechmiszczynia miał, zdawało się, wszelkie zadatki na rasowego kawalerzystę. Wyśmienity jeździec, mistrz szabli, profesjonalny strzelec – czegóż więcej trzeba? Niestety, okazało się, że to nie wystarcza, by zostać bohaterem wojny na początku XIX w. Janowi Marii zabrakło akurat odporności psychicznej na zmasowany ogień armatni, cechy bardzo istotnej dla kandydata na herosa. Oczywiście, w następnych walkach mógł stopniowo przełamywać lęk, oswajać się z tym budzącym grozę elementem wojny. Ale nie jest też wykluczone, że huk artylerii permanentnie paraliżował go strachem lub – jak powiedzieliby współcześni psychologowie pola walki – wyzwalał w jego mózgu „odruch zamierania”.
Odruch ten jest naturalną reakcją mózgu na zagrożenie dużego kalibru. Mózg skupia się na chwilę wyłącznie na niebezpieczeństwie, tak intensywnie, że całe ciało ogarnia rodzaj paraliżu. U niektórych potrwa to moment, po czym dojdą do siebie i będą mogli skutecznie walczyć. Ale innych, takich jak Jan Maria Ignacy, seria negatywnych bodźców może wprawić w permanentny bezwład, uniemożliwiający działanie. Zależy to prawdopodobnie od właściwości mózgu danej osoby. Fechmiszczyński gnał do przodu tylko dlatego, że siedział na rozpędzonym wierzchowcu. Wybuch kartacza w pobliżu wyrwał go z odrętwienia, ale nie wyzwolił w głowie odruchu walki, tylko ucieczki. Dopiero po jakimś czasie, gdy spostrzegł, że wroga bateria została zdobyta, przełamał się i ruszył do boju. Zbyt późno, by zasłużyć na order – i osobny rozdział w tej książce.
W czasie II wojny światowej brytyjski szkoleniowiec, major Lionel Wigram, badał psychiczne predyspozycje żołnierzy do walki. Jak ocenił, każdy pluton Jej Królewskiej Mości składa się z trzech kategorii żołnierzy. Mniej więcej 25 procent to wilki, gotowe wykonać każdy rozkaz bez względu na zagrożenie; 50 procent – owce, trzymające się raczej z dala od najgorętszych miejsc, ale uczestniczące aktywnie w boju pod warunkiem dobrego dowodzenia; wreszcie ostatnie 25 procent – zające, skoncentrowane wyłącznie na własnym przetrwaniu, wykorzystujące każdą okazję do ukrycia się bądź ucieczki. Po 1945 r. badania nad psychologią żołnierzy rozwinęły się, powstały bardziej skomplikowane klasyfikacje, obejmujące nawet i po kilkanaście kategorii na skali odwagi i zaangażowania.
Zające, licznie obecne również w polskich armiach na przestrzeni dziejów, nie były w stanie popisywać się wojennymi dokonaniami, nie zostaną zatem głównymi bohaterami naszej książki. Nie będą również nimi owce, kozy, jelenie, koty, pawiany czy inne koczkodany: wszyscy ci, których charakteryzował przeciętny poziom odwagi czy zdolności do przełamywania odruchu zamierania bądź ucieczki. Bohaterami rozdziałów są tylko lwy i wilki. Ci, których mózgi były w szczególny, wyjątkowy sposób przystosowane do prowadzenia walki zbrojnej. I chodzi tu nie tylko o brawurę, ale i inne cechy psychiczne, jak determinacja, wytrzymałość, brak skrupułów, odporność na widok śmierci i cierpienia itd.
Nie znaczy to bynajmniej, że książka jest opowieścią o „polskich bohaterach”. Przywołajmy na pomoc innego zmyślonego ułana – uczestnika tej samej szarży, w której brał niechlubny udział Fechmiszczyński. Ów drugi kawalerzysta, Franciszek Poczobutt-Odważnicki, dziedzic Odważnic w powiecie szamotulskim, to słabeusz, łamaga i niedojda. Uczono go w ojcowskim majątku robienia szabelką i jazdy konnej, ale szło mu tak opornie, że jego dwaj bracia pokładali się ze śmiechu. Jako gorący patriota do wojsk napoleońskich Franciszek się jednak zaciągnął i w 1807 r. wyruszył na Moskala.
Podczas ataku na armaty zademonstrował szaloną brawurę, nie bacząc na eksplodujące wokół kartacze, kwik ranionych koni i wrzaski zabijanych kolegów. Wpadł jako jeden z pierwszych na moskiewską baterię, ciął szablą kanoniera. Ale cios był tak słaby, że Moskal łatwo go sparował wyciorem*. Rąbnął potem Odważnickiego w pierś, zwalając go z wierzchowca. Dobity bagnetem Franciszek zginął na polu chwały.
Został bohaterem, jak najbardziej zasłużenie. Gloria victis. Do naszej książki jednak nie trafił, bo tutaj kryterium są nie tylko odwaga i inne predyspozycje psychiczne, lecz również nadzwyczajne umiejętności bojowe. Mistrzostwo we władaniu kopią, mieczem, szablą, strzelaniu z pistoletu, muszkietu, armaty, zakładaniu min, organizowaniu forteli i akcji specjalnych, prowadzeniu czołgu, pilotowaniu myśliwca i tak dalej.
Dopiero połączenie wyjątkowych cech psychiki z wybitnymi umiejętnościami we władaniu bronią daje przepustkę do kategorii najlepszych polskich wojowników. Niektórym ludziom odznaczającym się takim zespołem cech udawało się dokonywać nadzwyczajnych czynów w dziejach wojen, co odnotowywano w kronikach i o czym krążyły legendy. Ich historie wydawały się tak fascynujące, że przetrwały w pamięci pokoleń. Często w bardzo zniekształconej, zmitologizowanej wersji. My staramy się przedstawiać fakty – te życiorysy są na tyle barwne, że nie trzeba dodatkowo podkolorowywać ich zmyśleniami.
Wielcy wojownicy zawsze budzili zrozumiałą ekscytację; znalazło to odbicie już w najwcześniejszych dziełach literatury europejskiej. Homerowa Iliada, poemat z VIII w. p.n.e., koncentruje się na postaciach greckich i trojańskich mistrzów miecza i włóczni. Troja i starożytne greckie poleis upadły, powstawały nowe państwa, wybuchały kolejne wojny, wymyślano coraz to nowe rodzaje broni – postać żołnierza o nadzwyczajnej sprawności przewijała się przez liczne powieści, a potem filmy, seriale, komiksy, wreszcie gry komputerowe. Niektóre tego typu historie, choć pochodzące z głębokiej starożytności, nadal zachowują żywotność. Dość wspomnieć powodzenie Gladiatora albo 300. Ta ostatnia krwawa opowieść filmowa, bazująca na komiksie, ukazuje opór stawiany perskiej armii przez garstkę muskularnych, mistrzowsko władających bronią Greków.
Najpopularniejsze chyba powieści w dziejach polskiej literatury – Trylogia Sienkiewicza – to również historie o urodzonych wojownikach. Skrzetuski – realizujący zadanie nie do spełnienia; Kmicic – rasowy partyzant i dywersant; Wołodyjowski – mistrz szabli, najlepszy w Rzeczypospolitej. Wszyscy mieli swoje pierwowzory wśród autentycznych postaci historycznych, bardzo odbiegających od tych stworzonych przez pisarza. Jeden z nich załapał się na listę naszych bohaterów.
Nowe fabuły oparte na odwiecznym archetypie wciąż powstają i znajdują miliony fanów. Rambo, Commando i inni Niezniszczalni rozwalają seriami hordy wrogów, dziwnie chętnie podstawiających im się pod lufy. Każdy chyba miał styczność z – jak to nazwał pewien krytyk z USA – „kinem karabinu i łomotu dla odmóżdżonych dwunastolatków”. Kultura masowa raczy widzów setkami scen, w których pojedynczy zabijaka kładzie trupem dziesiątki wrogów. Zasady logiki często są tu zawieszone. Żołnierze-idioci atakują np. mistrza miecza, ginąc jeden po drugim od jego ciosów, zamiast po prostu cofnąć się, zawołać łucznika i poczekać, aż jego strzała powali rębajłę. Cóż, widowisko ma swoje prawa, a częstotliwość tego typu scen świadczy o preferencjach odbiorców. Widzowie – z reguły mężczyźni – po prostu lubią, gdy jeden osiłek roznosi całą watahę. Uwielbiają gapić się na krwawe akrobatyczne jatki w wykonaniu nadzwyczajnych herosów.
Bohaterowie naszej książki to postaci prawdziwe, które nie walczyły z idiotami rodem z filmów, tylko z przeciwnikami mniej więcej równymi im inteligencją. Często ich pokonywali, nawet wielu naraz, ale – jak zobaczymy – musieli się przy tym nieźle napocić. Starcia skutkowały obrażeniami, ranami, postępującą utratą zdrowia, czasem nie tylko fizycznego, lecz również psychicznego. Część z nich zakończyła żywot z ręki wroga.
Przed śmiercią, na polu bitwy czy w swoim łóżku w domu, każdy z tych 12 ludzi zdążył jednak dokonać rzeczy niezwykłych, które miały wpływ na całe ich życie, również cywilne – na miłość, seks, relacje rodzinne, gromadzenie majątku, społeczne powodzenie itd. Dzieje każdego z nich mogłyby posłużyć za kanwę niezłego romansu historycznego. Od elementów romansowych wcale się zresztą nie odżegnujemy. Nasze opowieści przedstawiają prawdziwe historie, dla uchwycenia kolorytu epoki urozmaicone fabularyzowanymi scenkami, opartymi na w pełni autentycznych wydarzeniach.
Książkę Fighterzy. Najlepsi polscy wojownicy można czytać w całości lub ograniczyć się do wybranych rozdziałów, np. z epoki, która nas interesuje. Jest ona w pewnym sensie luźną opowieścią o polskich dziejach wojennych ostatnich sześciu stuleci, ukazanych przez pryzmat losów bohaterów – słynnych, wręcz legendarnych, mniej znanych oraz zupełnie zapomnianych. Wszyscy byli fighterami z krwi i kości, walczącymi osobiście, w najgorętszym wirze bitew. Nie zajmujemy się dowódcami wyższego szczebla, obserwującymi bój ze wzgórza, śledzącymi jego przebieg za pomocą wieści dostarczanych przez pieszych czy konnych posłańców, przez radiostację czy telefon polowy. Interesują nas tylko bojownicy pierwszej linii. Jeśli któryś ma stopień oficerski, to jest oficerem liniowym, bezpośrednio uczestniczącym w starciach. W przypadku awansu na dowódcę wysokiego szczebla – a i takie się zdarzą w pewnych przypadkach – skupiamy się na ubabranym we krwi i błocie, a nie karmazynowym etapie kariery bohatera.
Istnieje taki dowcip żydowski: I wojna światowa, front wschodni – Mosiek, szeregowy CK armii, siedzi w okopie. Wokół wybuchy, eksplozje, lecą w górę urwane ręce, nogi. Mosiek nie wytrzymuje, wyskakuje z okopu, ucieka na tyły. Biegnie, biegnie, mija kwadrans za kwadransem. Nagle zorientował się, że nie słychać już wybuchów, w ziemi nie widać lejów. Zatrzymuje się, dyszy zmordowany.
Wtem wyrasta przed nim groźna postać oficera:
– A wy co tu robicie, szeregowy?!
– Eee… mmm… zgubiłem się, panie majorze.
– Nie widzisz, chamie, że stoisz przed generałem?!
Mosiek robi wielkie oczy:
– Aj waj! Tak daleko już jestem od frontu?!
No właśnie – bohaterami naszych 12 rozdziałów nie zostaną ani zwykły żołnierz, ani generał, ani inni oficerowie siedzący w schronach nad mapami sztabowymi pomiędzy linią okopów a miejscem, w którym zatrzymał się Mosiek. Pominiemy również Józka, który świetnie trafiał na strzelnicy, ale w okopie ręka mu się tak trzęsła, że nikogo nie mógł ustrzelić. Darujemy sobie straceńczo dzielnego Władka, który pierwszy wskoczył do wrogiej transzei, lecz od razu poległ z ręki Iwana, bo kiepsko radził sobie w starciach na bagnety. I niestety, odważnego jak lew i świetnie posługującego się bronią Stefana też nam przyjdzie pominąć, bo gdy tylko wychylił głowę z okopu w pierwszej bitwie, dostał kulę w czoło i zginął. Przypadek, szczęście czy, jak kto woli, opieka boska odgrywa wielką rolę na wojnie. Do książek trafiają ci, którzy zdążyli mieczem powojować, zanim od miecza zginęli.
* Wycior – długi kij zakończony szczotką, służący do czyszczenia luf armatnich.– Jezusie Maryjo, Czechy idą!
Wieść o zbliżaniu się wroga lotem błyskawicy obiegła wojska Zygmunta Luksemburskiego obozujące pod Niemieckim Brodem. Wybuchła panika, wokół stojących w śniegu namiotów wszczął się ruch niczym w mrowisku. Armia króla Niemiec i Węgier została dopiero co pobita na głowę i wycofywała się, myśląc tylko o ratowaniu własnej skóry. Waleczni czescy husyci ścigali ją zapamiętale, pragnąc dokończyć swe krwawe dzieło. Byli tuż tuż, a każdy wiedział, że nie biorą jeńców, tylko wyrzynają wszystkich bezlitośnie, często poddając wcześniej bestialskim torturom.
Zavissa Niger, jeden z najlepszych najemników Zygmunta, w pierwszym odruchu chciał dołączyć do uciekających. Zawołał żołnierzy i pachołków, dosiadł konia, ruszył za bezładnym tłumem. Po chwili jednak, jakby coś sobie przypominając, ściągnął wodze i ruchem ręki zatrzymał swych podwładnych. Patrzył, jak tłumy rycerzy, piechurów, klechów, ciurów, dziewek obozowych biegną przez śnieżne zaspy w stronę brzegu zamarzniętej Sazawy. Wąski drewniany mostek na rzece zaroił się od ludzi, koni, mułów, wozów taborowych. Ludzie przeciskali się, odpychali, tratowali nawzajem, wrzeszcząc, klnąc, wzywając na pomoc wszystkich świętych. Jedni w zbrojach lub tylko częściach zbroi, inni w jakach, wielu półnagich, wyrwanych dopiero ze snu, wciągających na siebie w pośpiechu złachane kaftany – wszyscy tak samo przerażeni, brudni, wygłodniali.
Do rycerza podjechał nagle konny posłaniec Zygmunta.
– Uciekajcie, panie Zavissa! Król wzywa – rzucił, buchając z ust bladawymi obłoczkami pary. W jego szklistych oczach błąkał się cień lęku, choć starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy.
Zavissa rzucił okiem w stronę rzeki, chwilę się zastanawiając. Był zmęczony, bolały go głowa i oczy. Ryzyko było wielkie, to prawda. Ale okazja do pomnożenia sławy – znakomita.
Przełknął ślinę.
– Powiedzcie panu królowi, że zostanę. Nie honor mi uciekać – rzekł spokojnie, choć lekko drżącym głosem.
Posłaniec bąknął coś niewyraźnie. Otarł czarną od brudu rękawicą strużkę śluzu, która nagle ściekła mu z nosa. Skłonił się, zawrócił konia i popędził w stronę rzeki.
Na mostku i przed nim kłębiła się już taka ciżba, że trudno było mieć nadzieję na rychłe przejście. Kolejne grupy uciekinierów, z dalszych części obozu, wciąż napływały szerokim strumieniem, powiększając wielotysięczny tłum falujący na przedmościu. Część ciurów i pachołków zaczęła nagle zbiegać ze skarpy i przechodzić na drugi brzeg po cienkim lodzie. Gdy pierwszym się udało, kolejni nabrali odwagi i poszli ich śladem. Oszroniona Sazawa zaczerniła się wkrótce od uciekinierów.
Wtem – cichy, wśród wrzawy ledwie słyszalny trzask. Na lodowej pokrywie zarysowała się pajęczyna pęknięć, obejmując coraz większą powierzchnię pod stopami Zygmuntowej ciżby. Krzyki przerażenia tych, którzy spostrzegli zwiastun nieszczęścia, zmieszały się z głośną serią chrupnięć. Lód pękał, załamywał się. Machając rozpaczliwie rękami, niezdarnie usiłując chwytać się kawałów kry, wołając świętych na pomoc, uciekinierzy pogrążali się jeden po drugim w lodowatej topieli. Im kto był cięższy, im grubsze miał ubranie, więcej ciała okrytego zbroją, tym szybciej szedł na dno, duszony wodą wlewającą się do nozdrzy i gardła.
Zavissa wzdrygnął się i odruchowo poprawił płaszcz na ramionach. Odwrócił się, spojrzał na grupkę swych żołnierzy i pachołków, stojących za nim wśród wirujących płatków śniegu. Jedni mieli miny, jakby kat prowadził ich na ścięcie, inni patrzyli obojętnie. Kusznik Ścibor, któremu paskudnie ropiała rana w miejscu po nosie zmiażdżonym ciosem kiścienia, charknął i splunął pod nogi.
Czarnowłosy rycerz pociągnął wodze, obracając konia, i ruszył w stronę obwarowań Niemieckiego Brodu. Tu się będzie bronił z niewielkim oddziałem – swoimi ludźmi i jeszcze paroma dziesiątkami innych. Będzie próbował – dla sławy i honoru – powstrzymać wroga, by ułatwić rejteradę Zygmuntowi i jego wojsku zamienionemu w bezładną kupę. Schwytanych wrogów Czesi poddają katuszom i palą żywcem. Ale z drugiej strony wiedzą chyba, heretyki plugawe, że odważnie wstawił się kiedyś za samym Husem, herezjarchą, od którego wzięli swą nazwę?
A może jednak nie wiedzą?
Może.
Diabeł ich wie!
***
W latach 70. XIV w. Sandomierszczyzna była jedną z zamożniejszych prowincji świeżo zjednoczonego Królestwa Polskiego. W jej stolicy, Sandomierzu, mieszkało ponad trzy tysiące ludzi – całkiem sporo jak na polskie miasto owych czasów. Tym bardziej że przed ćwierćwieczem drewniana zabudowa ośrodka poszła z dymem w efekcie niszczycielskiego najazdu półdzikich Litwinów. Przygniatająca większość ludności tej krainy żyła jednak w maleńkich wioskach wśród borów, zdjęta zabobonnym lękiem przed leśnymi zjawami i upiorami, skupiona na codziennej harówce, mało wiedząca o świecie poza najbliższą okolicą. Przed najazdami z zewnątrz mieli chronić wieśniaków rycerze siedzący w swoich umocnionych dworach. To teoria, bo w praktyce ci ochroniarze bywali gorsi od napastników.
W jednej z takich sandomierskich siedzib rycerskich, prawdopodobnie drewnianym dworze otoczonym obronną palisadą, przyszedł na świat chłopak, któremu dano na imię Zawisza. Lepiej chyba nie można było wybrać. Zawisza to starosłowiańskie imię, które pierwotnie znaczyło „ten, który zazdrości (zawidzi) sławy”. Jeśli miało ono w jakiś magiczny sposób zmotywować chłopaka – a w średniowieczu powszechnie wierzono w magię imion – to przyznać trzeba, że cel w pełni osiągnięto.
Rodzina Zawiszy, mieszkająca w Garbowie, była niezbyt zamożna, a jej przedstawiciele niczym się dotychczas nie wyróżnili. Zgodnie z tradycją chłopak chował się początkowo pod skrzydłami matki, Doroty, by następnie w wieku siedmiu lat przejść pod opiekę ojca – Mikołaja. Jak na syna rycerskiego przystało, stopniowo poznawał podstawy żołnierskiego rzemiosła – jazdę konną, posługiwanie się mieczem i toporem, szarżowanie z kopią. Technika walki tymi dwoma pierwszymi rodzajami broni wymagała przede wszystkim ćwiczeń siłowych. Wygrywał zwykle ten, który dłużej wytrzymał wzajemne okładanie się ciężkim orężem i zasłanianie tarczą, by następnie powalić osłabionego przeciwnika. Walkę kopią również ćwiczono w rodzinach rycerskich od najmłodszych lat. Chłopczyk siedzący na drewnianym koniku na kółkach ciągniętym szybko przez rówieśników próbował trafić długim kijem w belkę albo manekina.
O wczesnych latach życia Zawiszy wiemy niewiele, można się jednak domyślić, że jego wojowniczy talent wcześnie się objawił. Było to zapewne przyczyną decyzji o wyborze kariery żołnierza-najemnika. Tą ścieżką podążało wielu młodych byczków z niezamożnych rodzin rycerskich, pragnących wybić się ponad ojcowski poziom.
Okazji do zaciągnięcia się nie brakowało. Późne średniowiecze to czas permanentnych konfliktów zbrojnych wszelkiego rodzaju: od małych prywatnych wojenek pomiędzy rodami możnowładczymi, po wielkie starcia cywilizacyjne chrześcijańskiej Europy ze światem islamu. Królowie, książęta, magnaci, zakony rycerskie, miasta – wszyscy potrzebowali dobrze wyszkolonych, odważnych najemników gotowych walczyć za pieniądze.
Na Morawach, zatem blisko Sandomierszczyzny, toczyła się w latach 90. XIV w. wojna domowa pomiędzy dwoma braćmi margrabiami, Prokopem i Jodokiem. W 1394 r. Prokop przybył do Krakowa i obwieścił, że potrzebuje chętnych do walki rycerzy. Dwudziestokilkuletni Zawisza usłyszał o nadarzającej się okazji. Spakował tobołek, wyjechał na Morawy i zatrudnił się w wojsku margrabiego. Jako debiutant dostawał prawdopodobnie niewielką stawkę.
Szybko jednak dał się poznać jako świetny wojownik. O jego sprawności usłyszał sam Zygmunt Luksemburski, król bardzo potężnych wówczas Węgier. Ów monarcha starał się ściągać na swój dwór najlepszych wojowników środkowej Europy. Tworzył coś w rodzaju rycerskiego Realu Madryt, który miał być niepokonany w bitwach i turniejach. Gdy margrabia Prokop doznał w 1402 r. ostatecznej klęski i dostał się do niewoli Jodoka, Zawisza był znów „do wzięcia”. Węgierski władca zaproponował Polakowi służbę na swym dworze, co dla najemnika stanowiło niezwykle kuszącą ofertę. Królestwo Węgier, wielkie i zajmujące mocarstwową pozycję w naszej części Europy, dawało wojownikom nadzieję błyskotliwej kariery. Luksemburczyk był nieustannie zaangażowany w zbrojne konflikty, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Można było oczekiwać, że nie zabraknie okazji do popisania się bojowym kunsztem i zbicia przy okazji niezłej fortunki.
Zawisza przeszedł więc na żołd nowego pracodawcy – władcy wrogo nastawionego do Królestwa Polskiego. Zygmunt miał kiedyś chrapkę na tron w Krakowie, poprzez małżeństwo z Elżbietą Andegaweńską, siostrą naszej królowej Jadwigi. Niechętni mu polscy możnowładcy odrzucili jednak jego kandydaturę. Nabrał wtedy niechęci do sąsiada z północy i zaczął knuć przeciw niemu niebezpieczne intrygi. W 1392 r. przedstawił wielkiemu mistrzowi Krzyżaków Konradowi Wallenrodowi plan rozbioru Królestwa Polskiego pomiędzy Węgry, Morawy, Rzeszę Niemiecką i Zakon Krzyżacki. Mistrz plan odrzucił, ale niezrażony Luksemburczyk do pomysłów rozbiorowych jeszcze później powracał.
Zawisza się tym specjalnie nie przejmował, podobnie jak wielu innych rycerzy polskich służących Zygmuntowi. Prości, niepiśmienni wojacy nie orientowali się w zawiłościach wielkiej polityki. Nie obowiązywały też wówczas tak ścisłe jak obecnie reguły lojalności wobec własnego państwa czy tym bardziej narodu. Polscy rycerze mieszkający na Pomorzu Gdańskim służyli panom tej ziemi, czyli Krzyżakom, mieszkający na Śląsku – władcom Czech. Ani myśleli o jakiejś konspiracji w celu „wyzwolenia polskich ziem spod obcej niewoli”. To nie ta epoka. Zasadniczo wojownik walczył dla władcy, w którego państwie posiadał ziemię, bądź dla tego, który mu płacił. W przypadku Zawiszy te dwie zasady miały wejść ze sobą w konflikt.
Służąc Zygmuntowi, najsłynniejszy polski rycerz brał udział głównie w bojach ze zbrojną opozycją wspierającą konkurencyjnych kandydatów do węgierskiego tronu. Wciąż się wyróżniał, a Zygmunt hojnie go wynagradzał. Czarnowłosy wojownik, znany w państwie Luksemburczyka jako Zavissa lub Zavissius Niger, otrzymał m.in. prawo do pobierania dochodów z miasteczka Sabinov na Górnych Węgrzech (obecnie Słowacja). Jako sprawdzony już najemnik ściągnął na służbę u króla Węgier również swego młodszego brata, Jana Farureja.
W 1408 r. szykowała się nowa kampania. Ludność uzależnionej od Królestwa Węgier Bośni coraz częściej buntowała się przeciw rządom ludzi Luksemburczyka. Duża część mieszkańców tej bałkańskiej krainy wyznawała potępioną przez Kościół katolicki herezję bogomilską. Zygmunt ogłosił krucjatę przeciw heretykom i namówił papieża do wezwania rycerstwa na świętą wyprawę w obronie wiary. Armia węgierska, zasilona najemnikami i ochotnikami, ruszyła na Bośnię. W szeregach krzyżowców mieli znaleźć się również Zawisza i Jan Farurej.
Kampanię toczono z większym niż zazwyczaj okrucieństwem, gdyż w walkach z heretykami nie obowiązywały rycerskie zasady. Ludność opanowanych miast wyrzynano, jeńców zabijano, zrzucając z murów zdobytych zamków. Armia węgierska szybko posuwała się do przodu, łamiąc punkty oporu Bośniaków.
Nie wiadomo jednak, czy rycerze z Garbowa zdążyli wziąć udział w tej okrutnej ofensywie. Wkrótce bowiem z północy nadeszły wieści o wybuchu wojny państwa krzyżackiego z unią polsko-litewską. Król Władysław Jagiełło pchnął posłańców na Węgry, by namawiali rycerzy-najemników do powrotu do kraju. Ród Zawiszy dzierżył w Polsce ziemię na prawie rycerskim, co zobowiązywało jego członków do wojskowej służby dla monarchy. Z drugiej strony pan z Garbowa zobowiązał się wcześniej do służby dla Zygmunta, niewykluczone, że określonej jakimś terminem. Trzeba było dokonać wyboru.
Wysłannicy Jagiełły agitowali skutecznie. Perspektywa starcia z renomowanymi krzyżackimi rycerzami była kusząca. Pięć grzywien, które płacono w Polsce rycerzom za udział w kampanii poza granicami królestwa, stanowiło nędzne wynagrodzenie, ale można się było spodziewać hojnych nagród za szczególne osiągnięcia. Jagiełło nie skąpił pieniędzy wojownikom, za co go nawet mocno krytykowano. „Nierozważną szczodrotą i rozrzutnością więcej krajowi czynił uszczerbku niż inni chciwością i łakomstwem” – pisał potem kronikarz Jan Długosz.
Zawisza podjął decyzję: podobnie jak wielu innych wojowników wybrał wierność zasadom prawa rycerskiego. Pociągnął do Polski, by przyłączyć się do wojsk Jagiełły.
W królewskiej armii trafił do najlepszej jednostki, wielkiej chorągwi ziemi krakowskiej. Chorągwie były tworzone na zasadzie terytorialnej, obejmując rycerzy danej ziemi, bądź rodowej, skupiając zbrojnych z jednego rozrośniętego rodu. Krakowska stanowiła jednak wyjątek, gdyż oprócz rzeczywistych krakowian ściągano do niej najlepszych rycerzy z całego kraju. Zawisza został jednym z przedchorągiewnych, czyli wojowników stanowiących główny rdzeń uderzeniowy jednostki.
Zawisza do dziś jest częstym bohaterem rekonstrukcji historycznych – na zdjęciu aktor w kostiumie legendarnego rycerza podczas inscenizacji w Krakowie, lata 30.
Rycerz przyprowadzał ze sobą do chorągwi z reguły dwóch, trzech wyekwipowanych przez siebie konnych strzelców-kuszników. Razem stanowili tzw. kopię. O kusznikach Zawiszy niczego bliższego nie wiemy; ówcześni kronikarze nie interesowali się w najmniejszym stopniu wojownikami niskiego stanu. Możemy się domyślać, że wzbogacony już na wojnach Zygmunta szlachcic miał niezłych i dobrze wyposażonych strzelców. Podczas wyprawy wojennej ekwipunek całej kopii – namioty, broń, zbroje, zapasy żywności – transportowano na jednym, dwóch wozach taborowych, obsługiwanych przez pachołków. Za ich utrzymanie również płacił Zawisza.
3 lipca 1410 r. połączona polsko-litewska armia Jagiełły ruszyła w kierunku państwa zakonnego, kierując się na jego stolicę – Malbork. Wielki mistrz Ulrich von Jungingen podjął próbę zablokowania marszu na stołeczne miasto. 14 lipca obie armie znalazły się w okolicach jeziora Dąbrowa Wielka. Z zachmurzonego nieba lał deszcz, rozlegały się grzmoty, wył wicher. Około 30 tysięcy wojowników polskich i litewskich oraz kilkanaście tysięcy krzyżackich szykowało w swoich obozowych namiotach broń do walki.
Wczesnym rankiem następnego dnia armia jagiellońska podjęła marsz w stronę pozycji krzyżackich. Wojska stanęły naprzeciw siebie na polach pod wsią Grunwald*. Wraz ze swoją chorągwią Zawisza znalazł się na prawym skrzydle wojsk polskich. Po lewej stronie miał pozostałe chorągwie Królestwa Polskiego, na prawo rozciągały się długie szeregi Litwinów, przed nim – w odległości jakichś 5 kilometrów – stali Krzyżacy.
Gorączkowo ponaglana przez dowódcę Marcina z Wrocimowic kilkusetosobowa chorągiew krakowska ustawiała się w kolumnowy szyk bojowy. Zawisza i inni przedchorągiewni uformowali klin w kształcie rombu, który stanął na czele formacji. Stanowili go najbogatsi i najlepiej zbrojni kopijnicy, w pełnych zbrojach płytowych, w hełmach z zasłonami na twarz, na ogierach bojowych z głowami i piersiami często również osłoniętymi żelazem. W ostatnim szeregu klina stanął chorąży Zyndram, trzymając w ręku czerwony gonfanon** z białym orłem w koronie. Za nim formowali długą kolumnę pozostali, biedniejsi i gorzej zbrojni wojownicy, osłonięci tylko płytowymi napierśnikami, kolczugami, pancerzami skórzanymi, najczęściej w kapalinach – otwartych hełmach w formie kapelusza z opuszczonym rondem. Po bokach ustawiali się kopijnicy, w środku – strzelcy z kuszami.
Z oddali, od prawej strony, dochodził gwar. Trwała tam już od jakiegoś czasu zażarta bitwa Litwinów z chorągwiami krzyżackimi. Niebo się rozpogodziło i było coraz goręcej. Konie krakowian parskały nerwowo, coraz bardziej spoceni rycerze zabijali stres pogawędkami i żartami. Bardziej nerwowi co i rusz zsiadali z koni z pomocą giermków, by oddać mocz – w tym okresie, nawet w pełnej zbroi płytowej, penis osłaniano co najwyżej tylko kolczą siatką, którą można było unieść. Wszystkim dźwięczało w głowach pytanie: „Kiedy poczniem, u diabła?” Czas dłużył się niemiłosiernie.
Wreszcie przygalopował posłaniec od króla. Rozkaz do szarży! Dowódca dał znak chorążemu, ten podniósł gonfanon. Rozległ się przeciągły, zawodzący dźwięk rogu. Zawisza spiął konia i ruszył do przodu, pilnując, by trzymać się szyku. Za klinem podążyła cała chorągiew. Z lotu ptaka wyglądała niczym wielka, długa mszyca najeżona kolcami, sunąca powoli na żer.
Z sekundy na sekundę coraz bardziej się rozpędzali. Zamkniętą w stalowej przyłbicy głowę Zawiszy wypełniał już tylko wszechogarniający łoskot setek uderzających w ziemię kopyt. W pewnym momencie zza szpar osłony twarzy dojrzał niewyraźną linię wojowników, skrytą w kurzawie wzniecanej przez wierzchowce. Krzyżacy!
Na znak dany przez chorążego strzelcy ze środka krakowskiej kolumny unieśli w górę kusze. Wystrzelili – setki ostrych bełtów przemknęły ponad głowami ich towarzyszy z klina, lecąc w stronę zbliżającej się krzyżackiej chorągwi. Ale wrodzy kusznicy też nie próżnowali. Na krakowian spadł nagle deszcz pocisków; ktoś wrzasnął z bólu, przeraźliwie zakwiczał trafiony wierzchowiec, w jakimś miejscu złamał się szyk.
Większość bełtów odbiła się jednak od tarcz i pancerzy i chorągiew parła naprzód. Konie gnały galopem, rycerze pochylili kopie, strzelcy dobyli mieczy, z gardeł gruchnął bojowy wrzask. Już było widać herby na tarczach wrogów – jakieś ptaki, lwy, szachownice, już za chwilę…
Dwie chorągwie zderzyły się z przeraźliwym łoskotem. Zawisza jako jeden z pierwszych wpadł w mordercze żelazne kłębowisko. Odrzuciwszy niepotrzebne już połamane kopie, sieczono się mieczami i tasakami. Usiłując skruszyć zbroje, rąbano toporami i buzdyganami. Szukano nieosłoniętych miejsc na ciele wroga, by zadać perfidny cios sulicą*** albo nadziakiem. Ranni spadali z siodeł na ziemię, tratowani kopytami szalejących w bitewnym tańcu wierzchowców.
Ale tylko część rycerzy walczyła „na całego”, brawurowo i ryzykancko. Wielu uważało, by przede wszystkim chronić się tarczą przed ciosami, i atakowało tylko w razie bezpiecznej okazji. Wokół ciżby tłukących się zawzięcie zabijaków krążyły więc dziesiątki bardziej bojaźliwych, wrzeszcząc, wymachując bronią, wymieniając się mało groźnymi ciosami w tarcze.
Wkrótce coraz trudniej było rozpoznać, kto swój, a kto wróg. Przed bitwą Jagiełło kazał swym rycerzom poobwiązywać ramiona wiązkami słomy, dobrze wiedząc, że tylko nielicznych wrogów łatwo rozróżnić po białych jakach z czarnym krzyżem. Przygniatająca większość rycerzy Zakonu nosiła własne, kolorowe barwy herbowe, a liczni spośród wielu tysięcy walczących po stronie krzyżackiej rycerzy z Pomorza i Prus mieli na tarczach takie same herby jak ich pobratymcy z armii Jagiełły. Teraz, w chaosie bitwy, gdy pot zalewał oczy, a kurz ograniczał widoczność, niejeden ciął „wroga”, by z przerażeniem spostrzec po chwili, że zadał cios swojemu.
Zawisza nie wiedział, że sytuacja na polu bitwy staje się krytyczna. Na prawym skrzydle litewski opór pękł i wojownicy księcia Witolda rzucili się do ucieczki. Mistrz Ulrich mógł teraz posłać więcej chorągwi przeciw Polakom. Krzyżacy napierali coraz mocniej, zażarcie atakując krakowian. W pewnym momencie osłabiony Zyndram wypuścił z ręki drzewce i gonfanon z białym orłem runął na ziemię. Zgroza – czołowa jednostka straciła swój znak! Rozochoceni Krzyżacy obstąpili chorągiew, jeden z nich zaintonował triumfalną pieśń Chrystus zmartwychwstał. Upadek białego orła krakowian mógł złamać morale wojsk jagiellońskich i rozstrzygnąć bitwę.
Zabijaka z Garbowa zachował jednak zimną krew. Razem z grupą rycerzy zaczął przebijać się w stronę miejsca, gdzie leżała chorągiew. Zaatakowali z dziką furią, odpierając krzyżackich wojowników. Któryś z Polaków chwycił złachany gonfanon i ponownie uniósł go w górę. Chorągiew krakowska walczy dalej! – być może ten sygnał uratował wojska polskie od klęski?
Niebawem na pole walki zaczęły powracać tysiące Litwinów i szala zwycięstwa gwałtownie przechyliła się na stronę jagiellońską. Około godziny 15.00 Ulrich von Jungingen dał sygnał do boju swym odwodowym oddziałom. Niezmordowany Zawisza wraz z pozostałymi krakowianami pogalopował przeciw ostatnim już chorągwiom krzyżackim, prowadzonym do boju przez samego mistrza. Wobec przygniatającej przewagi liczebnej Polaków Krzyżacy nie mieli już jednak szans. „W pierwszym zderzeniu padli mistrz, marszałek, komturowie całego Zakonu Krzyżackiego” – pisał świadek bitwy, anonimowy autor Kroniki konfliktu Władysława króla polskiego z Krzyżakami w roku Pańskim 1410.
Chwała powalenia Ulricha von Jungingena nie przypadła jednak Zawiszy ani żadnemu z rycerzy krakowskich. Wielkiego mistrza zabił prawdopodobnie w starciu na kopie niejaki Mszczuj ze Skrzyńska, przedchorągiewny z chorągwi nadwornej.
Klęska Zakonu była porażająca, a rozradowany Jagiełło potrafił docenić tych, którzy najbardziej się do niej przyczynili. Zawiszy obiecał nagrodę w wysokości aż 800 grzywien – za taką kwotę można było ówcześnie kupić dom w Krakowie, drewniany oczywiście. Skoro zgodnie z prawem przysługiwało rycerzowi 5 grzywien za wyprawę zagraniczną, zasługi czarnowłosego kopijnika oceniono niebywale wysoko. Królom często jednak brakowało gotówki i tak też było w tym przypadku. Pan z Garbowa otrzymał bowiem prawo do czerpania dochodów z królewskiej wsi Borunice w ziemi krakowskiej. Mógł je pobierać do czasu otrzymania kwoty obiecanej przez monarchę.
Na tym się jednak nie skończyło. Zawisza otrzymał wkrótce urząd starosty kruszwickiego, dzięki czemu mógł czerpać zyski z trzech miast i sześciu wsi. Potem Jagiełło dorzucił mu kolejne starostwo – spiskie. Dzięki swym wyczynom na wojnie z Zakonem najemnik z Sandomierszczyzny awansował do grupy zamożnego rycerstwa.
Jego talenty nie ograniczały się jednak do sprawnej walki kopią i mieczem. Wśród masy niepiśmiennych, prymitywnych wojowników wyróżniał się sprytem i dworską ogładą. U Luksemburczyka nauczył się prawdopodobnie jedzenia z talerza zamiast ze wspólnej misy, co w Polsce powszechnie jeszcze praktykowano nawet na dworach możnowładczych. Według części historyków w młodości musiał otrzymać niezłe wykształcenie jak na czasy, w których przyszło mu żyć. Chodził pewnie do szkoły parafialnej, a niewykluczone, że miał nawet prywatnego preceptora. Mogło mu to ułatwić karierę na dworze luksemburskim, a potem jagiellońskim.
W każdym razie tuż po wojnie z Zakonem zaczął występować w roli nie tylko rycerza, ale również dworzanina-dyplomaty. Wiedząc o znajomości bohatera spod Grunwaldu z Zygmuntem Luksemburskim, Jagiełło zaczął go wysyłać z misjami dyplomatycznymi na Węgry. Zawisza przyczynił się do zawarcia pokoju pomiędzy dwoma dotychczas zwaśnionymi władcami. 15 marca 1412 r. Królestwo Węgierskie, które w zakończonej właśnie wojnie wspierało Krzyżaków, podpisało z Polską w Lubowli traktat przymierza.
Luksemburczyk i Jagiełło spotkali się niedługo potem w Budzie, by przypieczętować ugodę. Zorganizowano z tej okazji turniej rycerski, w którym wzięli udział mistrzowie kopii i miecza z niemal całej Europy, od Francji po Ruś. Najlepsi rycerze turniejowi byli wówczas odpowiednikiem dzisiejszych celebrytów. Wielbieni przez publikę, zdobywali wielkie fortuny, stawali się bożyszczami kobiet, brylowali na dworach królów i książąt.
W Budzie przez dwa dni od rana do wieczora około 100 rycerzy, w tym Zawisza, odbywało konne pojedynki w szrankach. Potykali się też giermkowie. Jan Długosz napisał w swej kronice, że najlepsi okazali się Polacy. Być może w „klasyfikacji grupowej” tak było, niemniej jednak zwyciężył jakiś rycerz ze Śląska, a więc poddany władcy Czech. Jako nagrodę zgarnął wspaniałego wierzchowca ze złotymi podkowami. Wśród giermków najlepszy okazał się Austriak – przypadł mu koń i srebrne podkowy.
Zawisza wzbogacił się na bitwach u boku Władysława Jagiełły. Na zdjęciu zapis z 1414 r. na sumę na Borunicach przekazany przez polskiego króla
W 1415 r. czarnowłosy rycerz wszedł w skład polskiej delegacji na sobór w Konstancji, zwołany w celu zakończenia wielkiej schizmy, czyli rozłamu w łonie Kościoła. Pierwsze skrzypce grał w tym wydarzeniu Zygmunt Luksemburski, który do korony węgierskiej dołączył niedawno niemiecką. Wielki międzynarodowy zjazd zachodniego chrześcijaństwa dawał okazję nie tylko do polityczno-religijnych negocjacji, ale również do celebryckich popisów. Wjeżdżając 29 stycznia do miasta w południowych Niemczech, polska delegacja wzbudziła duże zainteresowanie. Szczególną uwagę zwrócono na słynnego Zavissę i jego pstrokaty orszak liczący 24 konie. Heros spod Grunwaldu zadziwił ekstrawaganckim ubiorem ozdobionym malowanymi strusimi piórami. Prawdopodobnie nosił się zgodnie z kontrowersyjną modą burgundzką, która zaczynała robić furorę na dworach, budząc jednocześnie zgorszenie wśród mnichów-moralistów. Czy, również według ówczesnej mody, doczepiał sobie do ubrania dzwoneczki, by oznajmiać swe przybycie dzwonieniem, tego niestety nie wiemy.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* W literaturze niemieckiej walka ta została określona pierwszą bitwą pod Tannenbergiem. Tannenberg to niemiecka nazwa wsi Stębark, położonej niedaleko Grunwaldu.
** Gonfanon – chorągiew z krawędzią wyciętą w ozdobne kliny, „zęby”.
*** Sulica – krótka włócznia popularna szczególnie na Litwie i Rusi, ale używana też przez Polaków i Krzyżaków.ŹRÓDŁA
Wywiady autora, w tym z:
– Barbarą Orlik-Racięcką, córką asa pancernego Edmunda Orlika
– Jolantą Pusłowską, pasierbicą asa myśliwskiego Stanisława Skalskiego
– płk. Grzegorzem Kaliciakiem, dowódcą obrony City Hall w Karbali
Podstawowa bibliografia:
Andrusiewicz Andrzej, Krwawa dekada. Polska interwencja w Rosji 1602–1612. Dyplomacja, samozwańcy, wojna, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2013.
Bartlewicz Jan, Flotylla Pińska i jej udział w wojnie polsko-sowieckiej 1918–1920, Warszawa: Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy, 1933.
Besala Jerzy, Małżeństwa królewskie – Jagiellonowie, Warszawa: Bellona, 2013.
Bielecki Robert, Somosierra 1808, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1989.
Brandys Marian, Kozietulski i inni, Warszawa: Wydawnictwo MG, 2009.
Brandys Marian, Oficer największych nadziei, Warszawa: Iskry, 1986.
Bruchnalska Maria, Ciche bohaterki. Udział kobiet w powstaniu styczniowym, Miejsce Piastowe: Wydawnictwo Towarzystwa św. Michała Archanioła, 1933.
Czapliński Władysław, Glosa do Trylogii, Białystok: Łuk, 1999.
Derdej Piotr, Koronowo 1410, Warszawa: Bellona, 2004.
Długosz Jan, Jana Długosza kanonika krakowskiego Dziejów polskich ksiąg dwanaście, 1961–2006.
Dyskant Józef Wiesław, Czarnobyl 1920, Warszawa: Bellona, 1994.
Gędek Marek, Atlas historyczny wojen polskich. Kartograficzny zapis dziejów polskiej sztuki wojennej w nowym ujęciu, Warszawa: Bellona, 2009.
Głuchowski Piotr, Górka Marcin, Karbala, Warszawa: Agora, 2015.
Godzina druga. Walki pod Górą św. Anny w czasie trzeciego powstania na Górnym Śląsku w 1921 r. Wspomnienia uczestników, red. Danuta Kułakowska, Warszawa: Książka i Wiedza, 1959.
Kaliciak Grzegorz, Afganistan. Odpowiedzieć ogniem, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2015.
Kaliciak Grzegorz, Karbala. Raport z obrony City Hall, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2015.
Kieniewicz Stefan, Powstanie styczniowe, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1983.
Kosman Marceli, Skrzetuski w historii i legendzie, Poznań: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1989.
Koźmian Andrzej Edward, Żywot Bartłomieja Nowodworskiego, kawalera maltańskiego królów polskich Stefana i Zygmunta III dworzanina, kapitana harcerzów, kommandora poznańskiego, Wrocław: nakł. Zygmunt Schletter, 1840.
Kuczyński Stefan M., Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim w latach 1409–1411, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1987.
Kupisz Dariusz, Psków 1581–1582, Warszawa: Bellona, 2006.
Łossowski Piotr, Żołnierze minionych lat, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1978.
Łubieński Tomasz, 1939. Zaczęło się we wrześniu, Warszawa: Wydawnictwo Nowy Świat, 2009.
Magnuski Janusz, Karaluchy przeciw Panzerom, Warszawa: Pelta, 1995.
Majewski Andrzej Adam, Moskwa 1617–1618, Warszawa: Bellona, 2006.
Mielżyński Maciej, Wspomnienia i przyczynki do historji III powstania górnośląskiego, Mikołów: nakł. autora, 1931.
Możejko Beata, Szybkowski Sobiesław, Śliwiński Błażej, Zawisza Czarny z Garbowa herbu Sulima, Gdańsk: WiM, 2003.
Murray Leo, Psychologia wojny. Strach i odwaga na polu bitwy, Warszawa: Wydawnictwo RM, 2014.
Nadolski Andrzej, Broń i strój rycerstwa polskiego w średniowieczu, Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1979.
Nadolski Andrzej, Grunwald 1410, Warszawa: Bellona, 1996.
Niegolewski Andrzej, Les Polonais à Somo-Sierra en Espagne en 1808: rectifications relatives à l’attaque de Somo-Sierra, décrite par des historiens français, suivies des opinions de Napoléon I sur la Pologne, Paryż: Dumineray, 1855.
Pasek Jan Chryzostom, Pamiętniki, oprac. Wiesław Solecki, Warszawa: Jota, 1991.
Pitera Romuald, Gniew. Opowieść biograficzna, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1965.
Piwowarczyk Dariusz, Obyczaj rycerski w Polsce późnośredniowiecznej (XIV–XV wiek), Warszawa: DiG, 1998.
Piwowarczyk Dariusz, Poczet rycerzy polskich XIV i XV wieku, Warszawa: Bellona, 2004.
Polski słownik biograficzny, Polska Akademia Nauk, Polska Akademia Umiejętności, 1935–2015.
Przymanowski Janusz, Przymanowska Maria, Leonarda i jej synowie, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1980.
Rogacki Tomasz, Egipt 1798–1801, Warszawa: Bellona, 1999.
Seddall Henry, Malta. Past and Present, Londyn: Chapman ; Hall, 1870.
Storr Jim, The Human Face of War, Bloomsbury Academic, Birmingham, 2009.
Strumph-Wojtkiewicz Stanisław, Agent nr 1, Warszawa: Iskry, 1974.
Skakowski Adam Mieczysław, Les Polonais en Egypte, 1798–1801, HardPress Publishing, 2013.
Skalski Stanisław, Czarne krzyże nad Polską, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1985.
Słownik historyczno-geograficzny województwa krakowskiego w średniowieczu, Kraków 1993.
Sojda Grzegorz, Śliżewski Grzegorz, Generał pilot Stanisław Skalski. Portret ze światłocieniem, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Alma-Press, 2015.
Spiskowcy i partyzanci 1863 roku, red. Stefan Kieniewicz, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1967.
Sułkowski Józef, Jenerała Józefa Sułkowskiego życie i pamiętniki historyczne, polityczne i wojskowe. O rewolucyi polskiej w latach 1792–1793, kampaniach włoskich 1796–1797, wyprawie tyrolskiej i kampaniach egipskich, napisał i zebr. Hortenzyusz de St. Albin, tłum. Ludwik Miłkowski, Poznań: J.K. Żupański, 1864.
Śledziński Kacper, Zbaraż 1649, Warszawa: Bellona, 2005.
Taube Karol, Figle diablika błot pińskich. Ze wspomnień marynarza, Warszawa: Oddział Ligi Morskiej i Kolonialnej przy Kierownictwie Marynarki Wojennej, 1937.
Zarys historji wojennej flotyll rzecznych, oprac. Karol Taube, Olgierd Żukowski, Warszawa: Zakł. Graf. „Polska Zjednoczona”, 1931.
Turnbull Stephen, The Hussite Wars 1419–36, Osprey Publishing, 2004.
Weir William, 50 broni, które zmieniły sposób prowadzenia wojen, tłum. Stanisław Kroszczyński, Warszawa: Amber, 2005.
Wojcieszak Bogumił, Andrzej Niegolewski (1787–1857). Biografia polityczna, Poznań: Forum Naukowe, 2003.
Wolański Adam, Wojna polsko-rosyjska 1792 r., Warszawa: Volumen, Bellona, 1996.
Zaloga Steven J., Polska 1939. Blitzkrieg, Poznań: Polskie Media Amer. Com SA, 2009.
Zarys historji wojennej flotyll rzecznych, oprac. Karol Taube, Olgierd Żukowski, Warszawa: Zakł. Graf. „Polska Zjednoczona”, 1931.
Żółkiewski Stanisław, Początek i progres wojny moskiewskiej Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, 1998.
Artykuły z czasopism: „Dziennik Łódzki”, „Gazeta Wyborcza”, „Focus Historia”, „Mówią Wieki”, „Nowa Technika Wojskowa”, „Polska Zbrojna”, „Polska Zachodnia”, „Śląsk”, „Za Wolność i Lud”, „Zaranie Śląskie”.