Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fikcyjny ja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fikcyjny ja - ebook

Nowe miejsce, nowe nazwisko, nowa tożsamość - czy to przepis na skuteczne zerwanie z przeszłością? Pod warunkiem, że przeszłość zerwie z tobą. Leopold Kant po przeprowadzce do Polski zaczyna nowe życie, chce znaleźć pracę i nie rzucać się w oczy. Plany krzyżuje mu śmierć sąsiadki, która postanawia dokonać żywota w jego mieszkaniu. I to nie koniec niespodzianek - ktoś musi zaopiekować się Fusią, Tolą i Urwisem, a druga sąsiadka stwierdza, że Leoś spełni się w tej roli idealnie. Kiedy dojdzie do tego zamordowana w lesie kobieta z tajemniczą blizną na szyi i przeszłość, która jednak upomina się o bohatera, powstanie prowadząca do nieoczekiwanego finału mieszanka zdarzeń. Co ukrywa Leopold Kant? Dlaczego zmienił swoją tożsamość? Te pytania nurtują, ale kiedy poznasz na nie odpowiedź, będziesz się zastanawiać nad jednym: czy Leoś wyjdzie z tego cało?

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67787-06-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Imię i na­zwi­sko to dane, które do­sta­jemy w ra­mach ży­cio­wego pa­kietu star­to­wego. A po­tem gro­ma­dzimy ba­gaż do­świad­czeń, kon­se­kwen­cji po­dej­mo­wa­nych wy­bo­rów. Cią­gniemy nasz wó­zek, kie­ru­jąc nim na spółkę z lo­sem. Bywa, że trzeba rzu­cić wszystko i za­cząć od nowa. Trzeba? Może nie trzeba, ale nada­rza się oka­zja, więc się to robi. Bo ma się dość, bo nie po­trafi się da­lej po sta­remu, bo nie jest się wy­star­cza­jąco doj­rza­łym, by od­po­wie­dzial­nie sta­wić czoła ży­ciu i roz­wią­zać pro­blemy na­prawdę. Bo się ucieka przed kimś...

Za­czy­nam więc na nowo i na – z po­zoru pro­ste – py­ta­nie o toż­sa­mość sam mu­szę so­bie od­po­wie­dzieć, bo wciąż nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, kim będę. To, co zwy­kle oczy­wi­ste, dla mnie nie jest wcale ta­kie jed­no­znaczne. Nad­szedł czas, by wy­my­ślić sie­bie. Tym ra­zem od zera, bez po­wią­zań. To­tal­nie na nowo. Lo­sowe imię, a na­zwi­sko... niech bę­dzie fik­cyjne, ale zwy­czajne. Nowy, zmy­ślony, fik­cyjny ja. Kant. Le­opold Kant.Czy­ste konto

Prze­my­śla­łem kwe­stię i do­sze­dłem do wnio­sku, że mu­szę na po­waż­nie za­brać się za to moje godne po­ża­ło­wa­nia ży­cie. Przy­je­cha­łem tu po to, by za­cząć od nowa i tym ra­zem nie po­kpić sprawy. Kurz dawno opadł, więc wró­ci­łem do kraju, lecz nie chcę, a wła­ści­wie nie mogę, po­ka­zy­wać się w ro­dzin­nym mie­ście, po­mimo że korci mnie, by je zo­ba­czyć. Spraw­dzić, czy mój (już nie mój) dom na­dal wy­gląda jak daw­niej, czy wresz­cie prze­bu­do­wali drogę do­jaz­dową, która była ko­ścią nie­zgody mię­dzy są­sia­dami. Mógł­bym za kilka go­dzin tam być i zwy­czaj­nie prze­je­chać się po oko­licy. Wy­siadł­bym z po­ciągu i pod dwor­cem PKP zła­pał­bym au­to­bus li­nii sto trzy­dzie­ści sie­dem, by po kil­ku­na­stu mi­nu­tach zza szyby zo­ba­czyć bu­dy­nek o kre­mo­wych ścia­nach, w któ­rym spę­dzi­łem mło­dość. Trasa za­ha­cza o moją dawną ulicę, gdzie nie da­lej jak sto pięć­dzie­siąt me­trów od domu był przy­sta­nek. Za­wsze tak było, z pew­no­ścią nie zmie­niło się to od lat. Nikt nie zwró­ciłby na mnie uwagi. Kusi mnie ten po­mysł okrop­nie, przy­znaję, ale bądźmy szcze­rzy, nie cho­dzi o in­nych. Obie­ca­łem so­bie za­mknąć tam­ten roz­dział szczel­nie i na za­wsze, nie wzbu­dzać wspo­mnień.

Dok­tor Jo­han­son z Po­ole po­wie­dział wy­raź­nie: „Z prze­szło­ści ważne są wnio­ski, które po­winny nam po­móc w bu­do­wa­niu jak naj­lep­szej przy­szło­ści, i to w przy­szłość trzeba pa­trzeć, bo tylko ona nas czeka (i śmierć, rzecz ja­sna) i tylko na nią mo­żemy mieć re­alny wpływ. Le­piej bu­do­wać niż grze­bać w zglisz­czach. Je­steś swoim ce­lem, chłop­cze, nie środ­kiem do celu ani prze­szkodą, pa­mię­taj”. Tak, tak, do­sko­nale pa­mię­tam te słowa, bo za­no­to­wa­łem je so­bie, jak na­sto­latki za­pi­sują bez­cenne złote my­śli w swo­ich bro­ka­tem zdo­bio­nych pa­mięt­nicz­kach. Wy­da­wało mi się to głu­pie, ale na­le­gał na pro­wa­dze­nie za­pi­sków i te­raz je­stem mu za to wdzięczny. W ogóle ten etap te­ra­pii, gdy pro­wa­dzi­łem coś w ro­dzaju oso­bli­wego re­je­stru wła­snych spo­strze­żeń i ro­bi­łem no­tatki na se­sjach, spra­wił, że po­czu­łem się ina­czej, bar­dziej jak ba­dacz wła­snego przy­padku, a nie po pro­stu pa­cjent, który przy­szedł, aby otrzy­mać go­tową, już przez ko­goś opra­co­waną me­todę gwa­ran­tu­jącą lep­sze ju­tro.

Po­rzu­cam za­tem spon­ta­niczną myśl o wy­cieczce w ro­dzinne strony i na­sta­wiam się na bu­do­wa­nie przy­szło­ści. Za­sta­nówmy się, na czym stoję. Mam nowe na­zwi­sko, nowe miesz­ka­nie w mie­ście, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie miesz­ka­łem, nikt nie zna mnie ani ja ni­kogo. Roz­ma­wia­łem tylko z po­śred­niczką najmu lo­kalu, która po otrzy­ma­niu pod­pi­sa­nej umowy i kau­cji o war­to­ści trzech czyn­szów nie za­szczy­ciła mnie choćby naj­mniej­szą re­flek­sją. Czuję się, jak­bym był nie­wi­dzialny, prze­zro­czy­sty. Ma to oczy­wi­ście swoje do­bre strony: nikt mnie nie roz­po­znaje, nie ko­ja­rzy ze sta­rymi spra­wami, je­stem bez­pieczny i mogę wieść spo­kojne ży­cie za­do­wo­lo­nego z sie­bie sza­raka. Wy­pijmy za to.

Miesz­kanko na dzie­wią­tym pię­trze w jed­nym z wielu osie­dlo­wych pe­ere­low­skich blo­ków, gdzie na każ­dym po­zio­mie są cztery lo­kale, wy­daje się od­po­wied­nim miej­scem, by po­zo­stać ano­ni­mo­wym w tłu­mie. Tu mogę być spo­koj­nie prze­cięt­nym, sza­rym oby­wa­te­lem, nie­zwra­ca­ją­cym ni­czy­jej uwagi. Dwa po­koje – je­den mały, drugi mi­kry – kuch­nia i ła­zienka to te­raz moje cen­trum bytu, z któ­rym oswa­jam się od kilku dni. Jest cał­kiem przy­jem­nie. Czy­sto, przy­tul­nie... Mam nie naj­gor­szy wi­dok z okna na ka­wa­łek prze­strzeni i inny mrów­ko­wiec. Jest też bal­kon o po­wierzchni może jed­nego me­tra kwa­dra­to­wego. Wła­ści­wie brzmi słabo, ale umówmy się, po co mi bal­kon? Nie będę upra­wiał pe­lar­go­nii ani tam prze­sia­dy­wał, by ga­pić się ko­muś w okna, a pa­le­nie rzu­ci­łem dawno temu. Może cza­sem ga­cie wy­su­szę na świe­żym po­wie­trzu la­tem, nic wię­cej.

Ju­tro wy­ru­szę w mia­sto. Pierw­sza roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna, może pierw­sze zna­jo­mo­ści. Po­znam lu­dzi. Tak. Praca i nowi zna­jomi są na szczy­cie li­sty mo­ich prio­ry­te­tów w bu­do­wa­niu no­wego ży­cia. Osza­leję, je­śli będę wciąż ga­dał tylko do sie­bie i pił do od­bi­cia w szy­bie. Nie cho­dzi prze­cież o to, by się cał­ko­wi­cie wy­alie­no­wać. À pro­pos... za­raz mi za­mkną mo­no­po­lowy.

– Do­bry wie­czór – mó­wię kul­tu­ral­nie do fa­ceta, który do­siada się w win­dzie.

Po­miesz­cze­nie robi się na­gle cia­sne i duszne, a ja czuję się nie­swojo. Wyż­szy ode mnie o głowę i szer­szy o pół czło­wieka łysy typ stoi i gapi się na mnie, jego nie­ska­lana my­ślą twarz ani drgnie, a od­dech mógłby za­bi­jać ko­mary. Z ra­mie­nia zwisa mu sza­lik z żół­tymi frędz­lami i na­pi­sem w tym sa­mym ko­lo­rze. W końcu mar­szy brwi i to­czy po mnie wzro­kiem.

– Psz­sze­praszzz... a ty za kim je­seeś? – Na pewno już dziś sko­rzy­stał z pro­mo­cji „drugi trzy­dzie­ści pro­cent ta­niej” na sze­ścio­paki Le­cha.

– Słu­cham? – W su­mie roz­szy­fro­wa­łem beł­kot, ale nie mam po­ję­cia, o co mu cho­dzi.

– Za Po­go­nią szyyy za­aaa... Le­gią, bo jak za Le­gią... – Oży­wia się i unosi zwi­niętą pięść.

– A! Za Po­go­nią oczy­wi­ście! – wo­łam po­spiesz­nie. Przy­znaję, że lekko się spo­ci­łem. Że też od razu nie sko­ja­rzy­łem ki­bica po tym sza­liku.

– No! Swój chłop! – Miaż­dży mnie w nie­ocze­ki­wa­nym uści­sku i tak za­staje nas ja­kaś pań­cia z pie­skiem, gdy drzwi windy roz­su­wają się na par­te­rze.Za­sada nr 1: nie rzu­cać się w oczy

Wie­dzia­łem, że z tym wy­kształ­ce­niem bę­dzie je­den wielki nie­wy­pał. Co mi strze­liło do głowy, by po­słu­chać tego kre­tyna Ra­fała, który prze­cież ni­gdy ni­czego po­rząd­nie nie zro­bił, a w swoim mnie­ma­niu zna się na wszyst­kim naj­le­piej, po­cząw­szy od bu­dow­lanki przez me­dy­cynę, po­li­tykę, na pe­ru­wiań­skich świn­kach mor­skich z rusztu skoń­czyw­szy. Eko­no­mia, też mi re­we­la­cja. Dy­plomy z Kielc oraz ze Swan­sea może i wy­glą­dają prze­ko­ny­wa­jąco, ale na wszyst­kich czte­rech roz­mo­wach po­le­głem po trze­cim py­ta­niu, kiedy pierw­szym było coś w stylu: „Jak się pan czuje?”, a dru­gim: „Dla­czego za­in­te­re­so­wała pana na­sza oferta?”. Na ta­kie ba­nały je­stem oczy­wi­ście per­fek­cyj­nie przy­go­to­wany, ale moja im­pro­wi­za­cja na polu te­ma­tów stricte zwią­za­nych z pracą ni­kogo nie po­wa­liła na ko­lana. Przede wszyst­kim li­czy się to, by nie być na wi­delcu i zmi­ni­ma­li­zo­wać moż­li­wość spo­tka­nia ko­goś, kto mógłby mnie roz­po­znać, bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi swoją nie­wie­dzą i kwa­li­fi­ka­cjami, które ist­nieją tylko na pa­pie­rze. Trzeba ostroż­nie mie­rzyć siły na za­miary, a na szczę­ście nie ma co li­czyć. To już nie te lata.

Mam jesz­cze prawo jazdy ka­te­go­rii D i li­cen­cję taxi, w do­datku uczci­wie zdo­byte (choć nieco mniej uczci­wie prze­ko­pio­wane na nowe na­zwi­sko i zak­tu­ali­zo­wane), więc mógł­bym po­szu­kać ro­boty jako kie­rowca au­to­busu czy tak­sów­karz, ale wów­czas miał­bym stycz­ność z mnó­stwem przy­pad­ko­wych lu­dzi każ­dego dnia, a tego wo­lał­bym unik­nąć. Na wszelki wy­pa­dek. Nie wiem, czy nie do­stanę w końcu ja­kiejś psy­chozy na tym punk­cie. Za­czy­nam po­wąt­pie­wać, czy przy­jazd do kraju był ta­kim świet­nym po­my­słem, prze­cież rów­nie do­brze mo­głem po­wę­dro­wać gdzie­kol­wiek. Je­dyne, co mnie ogra­ni­cza, to po­wierzch­nia tej pla­nety.

Od kilku go­dzin sie­dzę jak ten głu­pek i prze­glą­dam oferty. Szkoda, że nikt nie po­szu­kuje spe­cja­li­sty do spraw po­ja­wia­nia się w nie­wła­ści­wym miej­scu i nie­wła­ści­wym cza­sie albo nie ma ogło­sze­nia: „Za­trud­nię dur­nia”. Czy tak nie by­łoby pro­ściej?

Dzwo­nek do drzwi wzbu­dza we mnie sprzeczne uczu­cia: pre­tekst, by choć na chwilę po­rzu­cić upier­dliwe za­ję­cie, wy­wo­łuje za­do­wo­le­nie, na­to­miast fakt, że ktoś cze­goś naj­wy­raź­niej ode mnie chce – nie­po­kój. Może mnie na­mie­rzyli, może to po­li­cja, urząd skar­bowy, brat? Spo­koj­nie, oby to byli świad­ko­wie Je­howy lub ja­kaś miła są­siadka po szklankę cu­kru. Ta od pie­ska na przy­kład. Z uśmie­chem otwie­ram drzwi i spo­glą­dam w dół. Przede mną stoi ma­leńka, za­su­szona ko­bie­cina w chu­stce na gło­wie. Wy­gląda, jakby urwała się z in­nej epoki.

– O! Jest pan, dzień do­bry, młody czło­wieku – za­czyna po­spiesz­nie, opie­ra­jąc się ręką o fu­trynę drzwi. Zmarszczki wo­kół jej ust ukła­dają się w coś w ro­dzaju uśmie­chu. Le­d­wie ła­pie od­dech. – Ro­za­lia Gwiz­doń je­stem, są­siadka. Miesz­kam pię­tro ni­żej. A... pan u nas nowy? Tak, tak... to pan się wpro­wa­dził w ze­szłym ty­go­dniu, pa­mię­tam... Do­brze, do­brze. Wy­gląda pan na mi­łego mło­dzieńca. – Mie­rzy mnie wzro­kiem, nie prze­sta­jąc mó­wić. – Bo wie pan, tu przed pa­nem to miesz­kali tacy lu­dzie, że szkoda ga­dać. Taka para była, mło­dzi tacy, a jak się kłó­cili! Uszy wię­dły! Ja kiep­skie uszy mam, a co się na­słu­cha­łam. – Ma­cha ręką. – A, a wcze­śniej to stu­denci, jesz­cze go­rzej, spać po nocy nie dali, świą­tek, pią­tek po­li­cja przy­jeż­dżała, a oni da­lej, jak tylko od­je­chała.

– Prze­pra­szam pa­nią, ja tro­chę za­jęty je­stem – rzu­cam szybko, gdy na­biera po­wie­trza. – Po­trze­buje pani cze­goś?

– Ja? – Chyba wy­trą­ci­łem ją z rytmu. – Tak, tak... chwi­leczkę... za­raz... – Od­rywa się od fu­tryny i ła­pie jedną ręką za głowę, a drugą kła­dzie na klatce pier­sio­wej. Chwieje się nie­po­ko­jąco, więc nie­wiele my­śląc, pro­po­nuję, by we­szła. – A nie, ja nie chcę ro­bić kło­potu – mówi, wcho­dząc. – Tylko mu­szę so­bie tego... wie pan, głowa nie ta... co to ja mia­łam... – Idzie pro­sto do kuchni, jakby była u sie­bie, i siada na ta­bo­re­cie przy stole. – Jak­byś mi mógł, ko­cha­nieńki, odro­binkę wody... A! Już wiem! Bo mi znowu Fu­sia ucie­kła i czy pan jej gdzie nie wi­dział, za­py­tać chcia­łam.

– Fu­sia? – Po­daję ku­bek z wodą i sia­dam obok. Do­piero te­raz za­uwa­żam, że sta­ruszka ma ze sobą brą­zową to­rebkę, za­pewne tak samo wie­kową jak i ona. Grze­bie w niej za­pa­mię­tale przez chwilę, po czym wy­do­bywa zło­żony na pół pa­pie­rek.

– Fu­sia, o pro­szę, tro­chę się po­gnio­tła ta fo­to­gra­fia, bo wie pan, ona, zna­czy Fu­sia, cza­sem się gdzieś za­wie­ru­szy i mu­szę py­tać, każ­demu po­ka­zać, bo tu, młody czło­wieku, to się cią­gle lo­ka­to­rzy zmie­niają, cią­gle, nie ma roku, żeby ktoś nowy i każdy tylko swoje sprawy, a ja la­tam jak głu­pia po pię­trach, och... tak mi ciężko coś. Otwórz, ko­cha­nieńki, okno, do­brze? – Sa­pie co­raz bar­dziej, więc zry­wam się, by uchy­lić.

Co jest?! Nie­ocze­ki­wany ha­łas za ple­cami każe mi na­tych­miast się od­wró­cić. Jed­nym sko­kiem do­pa­dam do le­żą­cej ko­biety.

– Halo! Pro­szę pani! Halo! Co się stało?! Pro­szę się ode­zwać! Sły­szy mnie pani?! – Po­trzą­sam nią, nie wie­dząc, co ro­bić, ale ona nic! Kom­plet­nie nie re­aguje! Może ona... Nie, to nie­moż­liwe. Co za ir­ra­cjo­nalna myśl. Nie, nie, nie! Ze­mdlała, stra­ciła przy­tom­ność, to się zda­rza. Za­raz się ock­nie. – Halo!!! Pro­szę pani!!!Chi­chot losu

To nie dzieje się na­prawdę. Za­raz się obu­dzę i ode­tchnę z ulgą, bo to prze­cież tylko idio­tyczny, zu­peł­nie nie­re­alny, cho­ciaż przy­znaję, wy­jąt­kowo re­ali­styczny sen. Może po­pro­sić tego po­li­cjanta, by mnie uszczyp­nął? Co za non­sens. Senna mara nie bę­dzie mnie szczy­pać, bym się obu­dził. No tak, ale to by wła­śnie udo­wod­niło, że...

– Pan Le­opold Kant. – Funk­cjo­na­riusz zerka na trzy­many w dłoni do­wód oso­bi­sty. Po­woli, nie­mal z na­masz­cze­niem od­czy­tuje dane, jakby chciał na­uczyć się ich na pa­mięć. Moje per­so­na­lia ja­koś dziw­nie brzmią w jego ustach. Chyba się jesz­cze do nich nie przy­zwy­cza­iłem. – Pro­szę od­po­wie­dzieć na py­ta­nie. – Prze­nosi na mnie wzrok, wga­pia się bez­na­mięt­nie i czeka. Nic nie po­wiem, może za­mieni się w ty­grysa i tym sa­mym udo­wodni... Wła­ści­wie to fa­cet bar­dziej przy­po­mina je­nota. – Dla­czego pani Gwiz­doń prze­by­wała w tym miesz­ka­niu? – Pod­nosi głos, chyba my­śli, że nie­do­sły­szę.

– On jest w szoku, pa­nie ofi­ce­rze. – Tej też nie znam. – Wpro­wa­dził się w ze­szły czwar­tek.

Zer­kam na ko­bietę w ja­skra­wej po­domce i z dziw­nym ko­lo­rem wło­sów.

– Dzię­kuję pani. Ja­sicki, zaj­mij się tą pa­nią. – Po­li­cjant zbywa ją, za co je­stem na­wet wdzięczny. Ma w so­bie coś nie­po­ko­ją­cego, jakby była nie na miej­scu, z in­nej bajki. No i wo­lał­bym, żeby się tu tak nie zła­ziły. A co z tą od Fusi?

– Aaa... co z tą pa­nią? – Wska­zuję pod­łogę, na któ­rej jesz­cze kilka chwil temu le­żała sta­ruszka. Dla­czego mam wra­że­nie, że wszystko, co po­wiem, brzmi, jak­bym był tę­pawy? Zdaje się, że le­karz stwier­dził zgon, nim ją wy­nie­śli.

– Dla­czego pani Ro­za­lia Gwiz­doń prze­by­wała w pana miesz­ka­niu?

– Kto?

– Gwiz­do­niowa. On pyta o Gwiz­do­niową – woła skrze­kli­wie z przed­po­koju tamta ko­bieta, wy­cią­ga­jąc szyję w moją stronę.

Ja­sicki naj­wy­raź­niej nie ra­dzi so­bie ze świad­kiem. Świad­kiem? Prze­cież to ja je­stem świad­kiem. Roz­ja­śnia mi się w gło­wie, jakby ktoś włą­czył lampę, ba, re­flek­tor sta­dio­nowy. Zbie­ram się w so­bie.

– Ta sta­ruszka, to zna­czy pani, która tu le­żała, przy­szła do mnie po psa. Nie, nie. Źle się wy­ra­zi­łem. Ona szu­kała psa, tego ze zdję­cia.

– Tu, u pana, szu­kała psa.

– Tak. Py­tała o psa. Źle się po­czuła i za­pro­po­no­wa­łem, by usia­dła, da­łem jej wodę i pod­sze­dłem do okna, by je otwo­rzyć, bo miała pro­blem z od­dy­cha­niem, a wtedy ona ze­mdlała, więc za­dzwo­ni­łem po po­moc. – Na­resz­cie! Udało mi się po­wie­dzieć coś z sen­sem, a w do­datku szczerą prawdę. Za­miast apro­baty, zro­zu­mie­nia, bo o po­chwale wzo­ro­wej po­stawy oby­wa­tel­skiej na­wet nie ma­rzę, wi­dzę wciąż ka­mienną twarz i nie sły­szę żad­nego ko­men­ta­rza. Po­li­cjant przy­gląda mi się na tyle długo, że robi mi się nie­swojo. Za­czy­nają bo­leć mnie po­liczki i uświa­da­miam so­bie, że sze­roko się uśmie­cham. No tak, je­stem za­do­wo­lony ze swo­ich ze­znań, ale chyba nie wy­gląda to zbyt do­brze w ob­li­czu za­ist­nia­łej sy­tu­acji. – Prze­pra­szam, ja je­stem głę­boko po­ru­szony tym, co tu się stało, nie spo­dzie­wa­łem się... chcia­łem po­móc, a tu... – Ogar­niam na­prędce mi­mikę.

– Zo­sta­nie pan we­zwany do zło­że­nia ze­znań. – Po­li­cjant od­daje do­ku­menty, wciąż pa­trząc na mnie in­ten­syw­nie. – Do wi­dze­nia.

Kilka mi­nut póź­niej zo­staję sam. Ja i ci­sza.

– Wszystko z pa­nem w po­rządku? – A jed­nak ktoś jesz­cze się tu kręci. – Po­winni ja­kie­goś psy­cho­loga albo na ob­ser­wa­cję, prze­cież pan ogromny wstrząs prze­żył! Kto by po­my­ślał, że Ro­za­lia taki nu­mer wy­kręci ob­cej oso­bie! Za­wsze była dziwna i miała sza­lone po­my­sły, ale...

– Prze­pra­szam, kim pani jest?

Ko­bieta, z którą roz­ma­wiał ten drugi funk­cjo­na­riusz, wnosi z po­wro­tem do kuchni sto­łek i naj­wy­raź­niej za­mie­rza na nim usiąść. Po­spiesz­nie za­bie­ram jej me­bel i wci­skam z dru­giej strony stołu, wsu­wa­jąc głę­boko pod blat. Mam ochotę wy­wa­lić tę babę jak naj­szyb­ciej, za­nim też mi tu kojf­nie, jed­nak coś mi mówi, że le­piej zy­skać so­jusz­nika niż wroga, więc nic nie mó­wię. Ta wy­gląda zdro­wiej i chyba odro­binę mło­dziej. Można rzec: ży­wot­niej.

– No, są­siadką je­stem, miesz­kam tuż obok pana, drzwi po le­wej. Dla­tego przy­szłam, bo usły­sza­łam to całe za­mie­sza­nie. Wie pan, ja się w cu­dze sprawy nie wtrą­cam, ale po­go­to­wie, po­li­cja tak w biały dzień w spo­koj­nej dziel­nicy! No, ta­kie nie­szczę­ście! Ta­kie nie­spo­dzie­wane nie­szczę­ście! – Wznosi za­afe­ro­wana ręce do góry, jakby chciała przy­wo­łać deszcz. – Gdyby pan czego po­trze­bo­wał...

– Tak, to zna­czy nie! Nie po­trze­buję, ale bar­dzo dzię­kuję. – Od­pro­wa­dzam ją do drzwi, jak­bym za­ga­niał nie­sforną owcę do za­grody. – Chciał­bym ochło­nąć, ze­brać my­śli, je­śli pani po­zwoli. Dzię­kuję za tro­skę.

– No, oczy­wi­ście, to zro­zu­miałe, już idę, ale wie pan, jakby co, to ja za­wsze w domu je­stem. W ra­zie jakby co. Do wi­dze­nia, młody czło­wieku.

Po­szła. Pisz­czy mi w uszach.Spa­dek

Z ano­ni­mo­wego miesz­kańca mrów­kowca bły­ska­wicz­nie sta­łem się „tym, u któ­rego umarła stara Gwiz­do­niowa”. Po pro­stu re­we­la­cyj­nie. Wo­lał­bym po ci­chu prze­cze­kać albo gdzieś się ulot­nić, ale nie mogę, bo po pierw­sze mu­szę cze­kać na we­zwa­nie po­li­cji, a po dru­gie do­sta­łem w spadku po nie­boszczce cały in­wen­tarz.

Jesz­cze tego sa­mego dnia, który oka­zał się ostat­nim dla po­czci­wej star­szej pani i mo­jego spo­koju, wró­ciła ta druga są­siadka, co to niby nie wtrąca się w cu­dze sprawy. Tym ra­zem nie wpu­ści­łem go­ścia za próg, więc cała roz­mowa od­była się na klatce scho­do­wej. Trwała za­ska­ku­jąco krótko, jed­nak nie bez po­wodu.

Nim zdą­ży­łem za­pro­te­sto­wać, ko­bieta wrę­czyła mi ma­łego psiaka oraz dwie smy­cze, po czym po­spiesz­nie oznaj­miła, że oto Fu­sia się zna­la­zła i w związku z tym, że nie ma ni­kogo, kto mógłby za­opie­ko­wać się zwie­rzę­tami świę­tej pa­mięci pani Ro­za­lii, a ja prze­cież nie pra­cuję, to niech się zajmę nimi do przy­jazdu córki zmar­łej. Na­stęp­nie czmych­nęła szyb­ciej, niż się po­ja­wiła. Nie wiem, kiedy ta córka ma przy­je­chać, czy w ogóle jest już po­wia­do­miona, i skąd wła­ści­wie po­mysł, że na­daję się na opie­kuna zwie­rząt. Na koń­cach smy­czy były jesz­cze dwa bar­dzo za­do­wo­lone, mer­da­jące ogo­nami psy. A chwilę wcze­śniej my­śla­łem, że go­rzej już być nie może. Po­wie­dzia­łem oczy­wi­ście ba­bie, że to ja­kiś non­sens, ab­so­lut­nie nie zga­dzam się na ta­kie zrzu­ca­nie od­po­wie­dzial­no­ści, ale zu­peł­nie mnie zi­gno­ro­wała. Zwy­czaj­nie zwiała do sie­bie, mam­ro­cząc coś o aler­gii i na­tych­mia­sto­wej po­trze­bie od­da­le­nia się od sier­ści. Osta­tecz­nie opa­no­wa­łem chęć do­bi­ja­nia się do jej drzwi i zre­zy­gno­wany za­bra­łem to­wa­rzy­stwo do sie­bie, zwłasz­cza że ten więk­szy, ko­smaty, za­nim się zo­rien­to­wa­łem, co się w ogóle dzieje, i tak wbiegł do środka jak do sie­bie, cią­gnąc mnie za sobą.

Ni­gdy nie mia­łem na­wet cho­mika, tym bar­dziej nie znam się na psach. Z dru­giej strony... na czym tu się znać? Trzeba na­kar­mić, wy­pro­wa­dzić cza­sem na spa­cer, po­gła­skać i tyle. Pro­ste jak bu­dowa cepa. Mi­liony lu­dzi ma psy, żadna fi­lo­zo­fia. Umarł czło­wiek, a ja stra­ci­łem kon­trolę nad swoim ży­ciem, za­nim ją w pełni od­zy­ska­łem. Czymże są trzy nie­wiel­kie pie­ski w ob­li­czu tego wszyst­kiego? Dzień czy dwa, naj­wy­żej kilka, i ktoś je ode mnie od­bie­rze. Tak, trzeba się za­cho­wać jak od­po­wie­dzialny męż­czy­zna i przy­jąć to na klatę. Zy­skam w oczach są­sia­dów. Będę do­brym czło­wie­kiem, a przy oka­zji mam po­wód, by nie la­tać w naj­bliż­szym cza­sie na te idio­tyczne roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne, i czas, aby prze­my­śleć so­bie ścieżkę za­wo­dową raz jesz­cze, bo czuję, że za­bra­łem się do tego od dupy... od złej strony. Czy­ta­łem gdzieś, że zwie­rzęta mają te­ra­peu­tyczne zdol­no­ści, sko­rzy­stam więc przy oka­zji z dar­mo­wej do­go­te­ra­pii. Dok­tor Jo­han­son byłby ze mnie dumny, wresz­cie po­tra­fię zna­leźć po­zy­tywy w po­zor­nie fa­tal­nej sy­tu­acji. Przy­naj­mniej się sta­ram.

*

Je­stem po­twor­nie zmę­czony, bolą mnie nogi, plecy i ręce. I gar­dło od wielu nie­uda­nych prób prze­krzy­cze­nia psiego ja­zgotu na spa­ce­rach. Co to za po­twory? Ni­gdy w ży­ciu bym nie przy­pu­ścił, że spa­ce­rek z pie­skami może być taką mor­dęgą. Dla Fuśki nie do­sta­łem smy­czy, więc bie­gała sama, zu­peł­nie mnie nie słu­cha­jąc. Dwa po­zo­stałe – Urwis i Tola (imiona zna­la­złem na ad­re­sów­kach przy ob­ro­żach) – też mnie igno­ro­wały i pró­bo­wały le­cieć za Fu­sią. W do­datku bez prze­rwy plą­tały się ze sobą smy­czami, szcze­kały na inne psy i szar­pały mną nie­mi­ło­sier­nie. Za­cho­dzę w głowę, jak ta ko­bie­cina so­bie z nimi da­wała radę.

Plus jest taki, że ja­koś we czwórkę, bez strat w zwie­rzę­tach i lu­dziach, wró­ci­li­śmy do domu, zje­dli­śmy ko­la­cję i chyba mam chwilę spo­koju. Tola i Urwis chra­pią na moim łóżku, a Fu­sia zwi­nęła się w rogu ka­napy. Mu­szę rano pójść do sklepu. Nie przy­pusz­cza­łem, że psy tyle je­dzą. Ju­tro za­żą­dam od tej wścib­skiej francy nu­meru te­le­fonu do córki Gwiz­do­nio­wej. To typ są­siadki, która wszystko o wszyst­kich wie, więc na sto pro­cent go ma. A je­śli nie, to i bez we­zwa­nia pójdę na ko­mi­sa­riat do­ma­gać się kon­taktu z krew­nymi de­natki. Ktoś musi za­brać te psy jak naj­szyb­ciej. Bez dwóch zdań. Nie­do­brze się to wszystko za­częło, nie­do­brze.

Idę do kuchni po piwo i mi­mo­wol­nie wzdry­gam się na wspo­mnie­nie ostat­nich wy­da­rzeń. Ten gli­niarz pa­trzył na mnie, jakby chciał prze­świe­tlić mnie wzro­kiem. Jakby wie­dział... Non­sens. Jak miał pa­trzeć? Przy­je­chał do we­zwa­nia w spra­wie na­głego zej­ścia. Mógł ewen­tu­al­nie brać pod uwagę, że je­stem winny. Pew­nie na­wet po­wi­nien. W końcu taką ma pracę. Wszystko wska­zuje na wy­pa­dek, bo to był wy­pa­dek, więc za chwilę nikt nie bę­dzie się tym zaj­mo­wał. Dla­czego więc czuję, że sy­tu­acja wy­myka mi się spod kon­troli i sy­pie? Ja­sna cho­lera. Po­cią­gam spory łyk piwa i od­sta­wiam puszkę na pa­ra­pet, bo za­czyna się śli­zgać w spo­co­nej dłoni. Od­wra­cam się do okna i przy­kle­jam czoło do zim­nej szyby. Spo­koj­nie. Ja, Le­opold Kant, trzy­dzie­sto­pię­cio­letni ka­wa­ler, przy­je­cha­łem do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu pracy i mam po pro­stu tro­chę pe­cha. Złożę te cho­lerne ze­zna­nia, od­dam psy córce de­natki albo po pro­stu pierw­szej lep­szej oso­bie z ro­dziny, która się tu po­jawi, spa­kuję ma­natki i prze­niosę się gdzie in­dziej. Po pro­stu.Bez­senna noc

Coś jest nie tak... Co to za stu­ka­nie? Matko je­dyna, co tak po­twor­nie śmier­dzi? A! Co to jest?! Zry­wam się na równe nogi, a wła­ści­wie za­plą­tuję w koł­drę i nie mogę wstać, serce za­raz roz­wali mi klatkę pier­siową, ale spo­koj­nie, ja pier­dolę, to tylko pies. W ciem­no­ści ma­ja­czy mi przed oczami ku­dłaty łeb, z któ­rego wy­do­bywa się re­gu­larne dy­sze­nie i ten smród. Ja­koś wstaję, za­pa­lam świa­tło, które na­tych­miast wdziera się przez za­spane oczy wprost do mó­zgu. Nie­na­wi­dzę tego. Czego on chce? Wciąż dy­szy i biega. Stuka jak sza­lony pa­zu­rami o par­kiet.

– Czego chcesz ode mnie w środku nocy? – sy­czę przez zęby. Wiem, że nie od­po­wie, ale je­stem bez­radny. Leci do drzwi wyj­ścio­wych i z po­wro­tem do mnie, po czym znów za­wraca. Spa­cer? Chce na spa­cer?! O tej po­rze? – Osza­la­łeś? – py­tam, a Urwis w od­po­wie­dzi szczeka dwa razy i znowu pę­dzi do drzwi, nie­mal roz­wa­la­jąc so­bie o nie łeb, jakby chciał je sta­ra­no­wać. – Za­po­mnij, stary, jest śro­dek nocy.

Ga­szę świa­tło i kładę się osten­ta­cyj­nie, na­kry­wa­jąc głowę koł­drą. Kun­del naj­wy­raź­niej nie ro­zu­mie po ludzku, bo do ze­stawu dźwię­ków do­kłada po­szcze­ki­wa­nie na wy­so­kich to­nach, jakby przy­go­to­wy­wał się do wy­cia. Chyba nie mam wyj­ścia.

Oczy­wi­ście wieje jak cho­lera i za­cina kłu­ją­cym w oczy desz­czem. Je­stem pe­łen uzna­nia dla Fusi, która za­miast się ze­rwać i iść z nami jak Tola, zro­biła trzy kółka wo­kół wła­snej osi i uło­żyła się grzbie­tem w moją stronę, po czym sap­nęła i naj­wy­raź­niej za­snęła. A ja, jak ten głu­pek, pró­buję omi­jać ka­łuże, co w tych egip­skich ciem­no­ściach jest prak­tyczne nie­wy­ko­nalne. Chcąc nie chcąc idę w prze­mo­czo­nych tramp­kach, a dwa psy szar­pią mną na boki. Tola jest wy­raź­nie za­wie­dziona ja­ko­ścią spa­cerku, ale cóż... nikt jej nie ka­zał pchać się do drzwi. Urwis zaś naj­pierw lata jak głupi z no­sem przy ziemi, a po­tem wy­gina się w kan­gura. I tak trzy razy. Wspa­niale, tylko sraczki bra­ko­wało. Mam na­dzieję, że to jed­no­ra­zowy pro­blem.

Je­stem mo­kry i prze­mar­z­nięty, nie bez trudu zdej­muję przy­kle­jone do ciała ciu­chy i idę pod cie­pły prysz­nic. Za­raz po­łożę się do łóżka i po­śpię tak długo, jak tylko się da. Trzeba ko­rzy­stać z przy­wi­le­jów bez­ro­bot­nego stanu.

Tym­cza­sem go­rąca ką­piel po lo­do­wa­tej desz­czówce tylko mnie roz­bu­dziła, wy­grze­buję więc z nie­roz­pa­ko­wa­nego wciąż kar­tonu pierw­szą lep­szą książkę. Nie ma to jak lek­tura do po­duszki. Tylko... gdzie ja mam spać? Cho­lerne psy. Naj­wy­raź­niej same za­dbały o to, by się po­wy­cie­rać, i wy­brały moją po­ściel. Koł­dra jest upstrzona mo­kro­błot­nymi pla­mami, a ku­dłaty Urwis z przy­ja­ciółką śpią w naj­lep­sze na mo­ich po­dusz­kach. Nie, nie mam naj­mniej­szego za­miaru te­raz zmie­niać po­sze­wek i su­szyć. Idę na ka­napę do Fusi.

Wieś. Tak dawno tu nie by­łem... Łany zbóż, prze­strzeń, świeże mleko. Jako dziecko przy­jeż­dża­łem tu cza­sem z bra­tem do babci. Nie do wiary! To ona! Ten krótki ko­żu­szek ozdo­biony żół­tym wzo­rem przy brzegu i siwy war­kocz roz­po­znam wszę­dzie. A my­śla­łem, że umarła dawno temu. Dla­czego mnie okła­mali? Bab­ciu. Bab­ciu! Co ona robi? Prze­cież to dzia­dek za­wsze prze­rzu­cał obor­nik. Bab­ciu, po­mogę ci! Strasz­nie to śmier­dzi. Z każ­dym kro­kiem bar­dziej. Tak, wieś ko­ja­rzy się z tym za­pa­chem. Bab­ciu, za­cze­kaj! Idę, lecz nie zbli­żam się, tylko ten smród... Bab­ciu!

Zry­wam się z krzy­kiem na ustach. To był tylko sen. Oczy­wi­ście. Wy­stra­szy­łem Fu­się, która ze­ska­kuje na pod­łogę, lecz za­raz włazi z po­wro­tem i z wark­nię­ciem nie­za­do­wo­le­nia mo­ści się na środku, by nie było mi choć przez chwilę wy­god­niej. Co za zło­śliwy pies. Chwila. Sen snem, ale na­prawdę coś po­twor­nie śmier­dzi.

– Fuśka, śmier­dzielu – na­rze­kam pod no­sem.

Taki mały pies, a taki smród. Za­my­kam oczy. Nie da się tego igno­ro­wać. Mu­szę prze­wie­trzyć, bo się udu­szę. Wy­ska­kuję spod koca i otwie­ram okno na oścież. Lo­do­waty po­wiew ude­rza mnie pro­sto w twarz swoją wil­go­cią. Mam ochotę wrzesz­czeć. Bluzę zo­sta­wi­łem chyba w ła­zience, więc ru­szam w tym kie­runku i omal nie wdep­tuję w źró­dło smrodu. Wiel­kie i od­ra­ża­jące kup­sko leży so­bie na sa­mym środku przed­po­koju jakby ni­gdy nic! Za­glą­dam do sy­pialni. Nocny ter­ro­ry­sta z ko­le­żanką smacz­nie śpią.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: