- promocja
- W empik go
Filmy na życie. Przewodnik na każdą okazję - ebook
Filmy na życie. Przewodnik na każdą okazję - ebook
Książka to jedyny w swoim rodzaju przewodnik po filmach wybranych pod kątem konkretnych doświadczeń życiowych.
Złamana noga? Złamane serce? Utrata pracy czy sezonowa chandra? A może pierwsza randka? Przywołane tu filmowe historie pomogą przejść przez (nie tylko) trudne chwile oraz poczuć, że nie jesteśmy sami z tym, co przeżywamy, i że w kulturze możemy odnaleźć różne perspektywy patrzenia na rozmaite sytuacje życiowe i stany emocjonalne.
To z jednej strony książka o filmach, a z drugiej punkt wyjścia do głębszych refleksji dotyczących naszego życia.
To książka dla wszystkich, którzy choć raz trzymając w ręku pilota, przeglądając spis tytułów na platformie streamingowej czy przerzucając program telewizyjny lub repertuar kin, pomyśleli, że potrzebują takiego filmu, który wypełni w nich pewną pustkę albo przynajmniej rozwiesi most między nimi a innymi osobami. A ponieważ wszyscy nosimy w sobie trochę pustki i wszyscy szukamy jakiegoś porozumienia ze światem – to jest to książka dla każdego.
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-362-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy byłam małą dziewczynką, mój tata prenumerował miesięcznik „Film”, wówczas jeden z najważniejszych ukazujących się w Polsce magazynów poświęconych kinematografii. Na początku każdego numeru widniał spis filmów, których premierę planowano w danym miesiącu. Obok znajdowały się zdjęcie, krótki opis i oczywiście gatunek, do jakiego produkcja przynależała. Jako kilkuletnie dziecko zaznaczałam kropkami na tej stronie wszystkie filmy, które wydawały mi się ciekawe i które chciałam obejrzeć. Oczywiście nie miałam własnych pieniędzy na kino, a wyprawa na animowany poranek była zwykle wielkim wydarzeniem. Moje wybory były nieco przypadkowe. Tam, gdzie magazyn obiecywał romans czy komedię, niemal zawsze stawiałam kropkę. Sporo z tych tytułów zapamiętałam i wróciłam do nich po latach.
Wiele lat później, nim jeszcze w Polsce pojawiły się platformy streamingowe, znalazłam w sieci stronę, która pozwalała na bieżąco śledzić informacje o amerykańskich serialach dostępnych online i oczekujących na swoje premierowe odcinki w nachodzącym tygodniu. To właśnie tam po raz pierwszy spotkałam się z zupełnie nowym posegregowaniem filmów i seriali. Obok tradycyjnego podziału na gatunki znajdowały się tam zabawne opisy i sekcje. Do dziś pamiętam nagłówek jednej z nich: Really, really ridiculously good looking people („Naprawdę, naprawdę idiotycznie piękni ludzie”), co było nawiązaniem do filmu Zoolander, ale doskonale opisywało wszystkie te produkcje, gdzie fabuła jest miałka, ale obsada – przepiękna. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie w pełni sprawę, jak bardzo potrzebujemy innego myślenia o kategoriach filmów.
Platformy streamingowe zaczęły proponować swoim użytkownikom nowe, szczegółowe kategorie. To właśnie nowy podział filmów – już nie ze względu na szeroko pojęty gatunek, ale na istotne elementy fabuły, lokalizację czy bohaterów – stał się ich kartą przetargową. Widzowie, nawet do końca nie wiedząc, co chcieliby obejrzeć, mogli zobaczyć filmy przydzielone do niestosowanych dotąd kategorii – takie, które kończą się dobrze, takie, które nas zaskoczą, w których pojawia się silna postać kobieca, których akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii itp. Zupełnie nowe podejście do kategoryzacji filmów sprawiło, że coraz częściej informacja, że coś jest komedią, dramatem czy thrillerem, była niewystarczająca. Przeglądając coraz obszerniejsze katalogi filmowe, nie tylko chcemy wiedzieć, że coś jest komedią, ale chcemy mieć pewność, że poprawi nam humor, będzie miało kobiecą bohaterkę czy zostało nakręcone w Szwecji.
Równolegle do tego trendu pojawił się inny: widzowie mający dostęp do stron internetowych, blogów i portali pozwalających tworzyć własne listy filmowe. Amerykański portal Letterboxd umożliwia stworzenie listy filmów według dowolnego klucza. A klucz ten może być zarówno tradycyjny (np. „najlepsze horrory dwudziestego wieku”), jak i podążać na przekór znanym podziałom („filmy pytające, czym jest rzeczywistość”, „produkcje dla tych, którzy czują się samotni” itp.). Przyglądając się tym dziesiątkom list, można dostrzec, że wiele z nich odwołuje się nie tyle do bohaterów, wątków czy poruszanych tematów, ile do stanu samego widza. Zupełnie jakbyśmy próbowali wprowadzić nową kwalifikację, gdzie ważniejsze od starych gatunkowych podziałów są nasze emocje, uczucia czy skojarzenia. Stawiamy siebie na pierwszym miejscu, łącząc ze sobą zupełnie odmienne tytuły, gatunki i porządki.
Rozmawiając ze znajomymi i przyglądając się listom oraz rekomendacjom internetowym, mogłam dostrzec, jak często sięgamy po filmy w momentach, które są dla nas istotne emocjonalnie. Okazuje się, że znacznie ważniejsze od tego, z którego roku pochodzi film, kto w nim gra czy nawet o czym opowiada, jest to, że wpisuje się on w nasz określony stan psychiczny, a czasem nawet fizyczny (jak wiadomo, każdy nosi w sercu listę filmów, do których wraca, gdy zmorzy go przeziębienie czy grypa). W kinematografii szukamy zarówno pocieszenia, jak i tego niezwykle ważnego potwierdzenia: że nie jesteśmy sami. Filmy mają nas podnieść na duchu, nasycić nadzieją albo po prostu przypomnieć, że te same pytania zadawali sobie także inni. Czasem filmy pozwalają nam spojrzeć z boku na to, co sami przeżywamy. Gdy nie potrafimy zdystansować się do samych siebie, patrzymy na bohaterów i na ich przykładach widzimy swoje błędy, pomyłki – a także szanse.
Równie ważna jak moment emocjonalny, w którym sięgamy po dany film, jest kwestia tego, z kim go oglądamy. W naszym życiu zdarzają się nerwowe momenty, gdy zdajemy sobie sprawę, że konkretna okazja – czy widownia – będzie wymagała uważnego doboru filmu. Bo przecież co innego ogląda się na randce, co innego z babcią, co innego zaś z przyjaciółmi. Wybór tych filmów jest kluczowy nie tylko dlatego, że możemy się obawiać jakichś tematów lub nie chcemy czuć się zażenowani, że na wieczór filmowy z babcią wybraliśmy produkcję pełną seksu i przemocy (nawet jeśli babcia doskonale się bawi). Chodzi też o porozumienie, jakie można osiągnąć z drugą osobą dzięki odpowiedniej produkcji. Kiedyś na randce zdarzyło mi się wyjść z chłopakiem za rękę z seansu, i chwilę później w czasie naszej rozmowy o filmie zdałam sobie sprawę, że wielkiego związku z tego nie będzie. Film obnażył różnice naszej wrażliwości tak głęboko, jak tylko się dało.
Nasze spoglądanie na kinematografię przez pryzmat własnych emocji, pragnienia, by filmy wypełniły w nas jakąś pustkę – od lęku o przyszłość po tęsknotę za słońcem – wydaje mi się niezwykle cenne. Patrzenie na kulturę poprzez nasze emocje, przez ich poszukiwanie w dziele filmowym nie tylko jest naturalne, ale pokazuje także, jak bardzo jesteśmy wspólnotowi. Nie chcemy niczego przeżywać sami, szukamy kogoś, kto „ma” tak samo jak my albo kogoś, kto by nas pocieszył, pozwolił znaleźć temat do rozmów czy przynajmniej sprawił, że zima wydaje się mniej rozpaczliwa. Kultura jest tu kluczem do nas samych, pomostem do innych osób, odpowiedzią na nasze pytania. Jest to zarówno podejście niezwykle utylitarne, jak i całkowicie pozbawione wyrachowania. Łączy nas z tymi, którzy chodzili do antycznych teatrów, by przeżyć wielkie emocje i doświadczyć prawdziwych uczuć.
Nie ukrywam – od lat fascynuje mnie kategoryzowanie kina na własną rękę, zestrajanie go z emocjami. Przez lata tworzyłam, poprawiałam i uzupełniałam (głównie w swojej głowie) własne listy filmów: dostosowane do momentów moim zdaniem kluczowych, takich, w których „człowiek filmu się chwyta”. Jako wielbicielka wszystkich filmowych spisów, zwłaszcza tych w formie książek (właśnie od takich pozycji zaczęła się moja miłość do kina, przeglądałam je bowiem z niesłabnącą fascynacją, ponownie odznaczając kropkami tytuły, które znam), pragnęłam dołączyć do osób, które takie pozycje pisały. Zarazem jednak chciałam wyjść z bańki opisywania produkcji filmowych poprzez ich gatunki. Jednocześnie zastanawiałam się, jak mogłabym stworzyć taki spis, który byłby czymś więcej niż suchym wyszczególnieniem tytułów; taki, który odpowiadałby nie tylko na pytanie: „Co obejrzeć?”, ale też podpowiadał, dlaczego akurat ta produkcja może pomóc, z jakimi emocjami i myślami nas zostawi.
Podczas tych rozważań przyszły mi do głowy Filmy na życie – czyli pozycja, którą trzymacie w rękach. To nie jest pięćdziesiąt filmów, które musicie zobaczyć; to nie jest nawet pięćdziesiąt najlepszych filmów, jakie widziałam. Wybierając je, nie brałam pod uwagę prestiżu, uznania krytyki ani wyników box office. Na tej liście znajdują się nie tyle filmy „dobre”, ile „dobre w danej sytuacji”. Co oczywiście nie oznacza, że do moich spisów nie zaplątały się produkcje klasyczne, wybitne, nagradzane. Będą tu i takie, które wprawdzie nie kupiły każdego krytyka, ale idealnie zgrywają się z potrzebami widza.
Przystępując do pisania, rozmyślałam nad tym, czy przepytać moich znajomych, czytelników, obserwatorów lub znanych mi krytyków, jakie filmy umieściliby w poszczególnych kategoriach. Szybko zdałam sobie jednak sprawę, że to myślenie sprzeczne z ideą tej książki. Nie jestem w stanie wydestylować ani dla siebie, ani dla nikogo idealnej listy filmów: takich na każdą emocję. Mogę jedynie dać propozycję – osobistą, pod wieloma względami niedoskonałą, ale jednocześnie szczerą i prawdziwą, podobnie jak sama potrzeba emocjonalnego oglądania filmów. Wszelkie próby stworzenia ostatecznego czy pozornie obiektywnego wpisu zawróciłyby mnie z tej osobistej, czasem wręcz intymnej drogi. Byłoby to niewiele lepsze niż spis produkcji, które trzeba zobaczyć przed śmiercią, czy takich, które koniecznie trzeba znać.
Niejeden raz podczas pisania dopadało mnie poczucie, że ułożona przeze mnie lista mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Jeszcze w trakcie pracy nad książką wykreślałam jedne tytuły, dodawałam zupełnie inne, a potem wracałam do moich pierwotnych wyborów. Nawet teraz, gdy opisałam już wszystkie pięćdziesiąt tytułów, wciąż odczuwam jakąś niepewność. Przecież mogłabym wybrać co innego. Uspokajam się jednak, że ta nieskończona ilość możliwości jest pewnym usprawiedliwieniem moich wyborów. Ostatecznie kiedyś przecież musiałam powiedzieć „stop” poszukiwaniom i zdać się na własny instynkt.
Stąd też równie ważny co sam dobór filmów był dla mnie sposób pisania o nich. Chciałam, by filmy te stały się drzwiami do emocji, wspomnień, pytań i szerszych rozważań. Pod tym względem jest to książka bardzo osobista. Choć mówię w niej do was, czytelników, choć coś proponuję i polecam, to jednocześnie wiem, że nie sposób opowiadać o kinie, nie odsłaniając samej siebie. Każdy krytyk filmowy zdaje sobie sprawę, że nigdy nie piszemy tylko o filmach, piszemy także o nas samych oglądających te filmy. Podobnie jest w tym przypadku – chcę nie tylko podpowiedzieć, co można zobaczyć, ale także, najlepiej jak umiem, podsunąć interpretacyjne tropy i wskazać, na które pytania film stara się odpowiedzieć. Niestety – czasem byłam zmuszona zastosować spoiler, ale mam nadzieję, że będziecie czytać tę książkę przed seansami i po nich. A być może odnajdziecie w niej filmy, które już znacie, a na które nigdy nie patrzyliście w sposób zaproponowany przeze mnie?
Na koniec wstępu wypadałoby odpowiedzieć na pytanie, jak tworzyłam kategorie, wedle których dzielę filmy. Czy obejmują one całość ludzkiego doświadczenia? Czy pasują do wszystkich? Odpowiedź będzie niesatysfakcjonująca. Z jednej strony starałam się wybrać takie kategorie i momenty, które wydają mi się dość uniwersalne. Z drugiej zaś wiem, że intuicyjne dobieranie filmów do własnych emocji nigdy nie będzie uniwersalne, i zapewne znajdą się takie osobiste kategorie, które pominęłam. Myślę jednak, że większość z zaproponowanych kategorii odwołuje się do takich doświadczeń, które łączą: jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większość z nas. Jak możecie się domyślać, są to także moje osobiste kategorie, nad którymi myślałam od lat i uzupełniałam z każdym obejrzanym filmem. Nigdy ich nie spisywałam, tylko raczej „przechowywałam” we własnej głowie, gotowa podzielić się nimi z każdym, kto zada odpowiednie pytanie.
Dobierając tytuły, starałam się, by reprezentowały nie tylko kinematografię amerykańską, nie tylko jedną czy dwie dekady i nie tylko filmy napisane i wyreżyserowane przez mężczyzn. Tu muszę od razu zaznaczyć – nie zawsze mi się to udawało. Ostatecznie swoje osobiste przywiązanie do tytułu stawiałam ponad rok produkcji. Jak zapewne zauważy czujne oko czytelnika, jest tu nieco więcej tytułów z początku XXI wieku niż z lat siedemdziesiątych; lata dwudzieste i trzydzieste, które kocham nade wszystko i którymi zajmuję się naukowo – w ogóle się tu nie załapały. Zdecydowałam jednak, że nic na siłę. Przyjdzie czas, gdy wciągnę wszystkich czytelników w świat mojej ukochanej kinematografii sprzed wojny. Po prostu jeszcze nie nadszedł ten moment.
Możecie stawiać sobie pytania: dla kogo jest ta książka? Czy jesteście jej odpowiednimi odbiorcami? Czy wymaga ona pogłębionej wiedzy filmowej? Czy trzeba być bardzo dorosłym? Czy trzeba obejrzeć ponad tysiąc filmów? Czy należy się „znać na kinie”? Od razu powiem – odpowiedź na wszystkie pytania brzmi: nie. Nie trzeba też spełniać postawionego przed każdym rozdziałem wymogu. Filmy na randkę można obejrzeć samemu, na stratę pracy – ciesząc się etatem, produkcje do oglądania z dziadkami – nawet po ich odejściu. Obiecuję nie kontrolować, czy każdy, kto ogląda filmy z kategorii „na złamaną nogę”, rzeczywiście ma kończynę w gipsie.
To książka dla wszystkich, którzy choć raz trzymając w ręku pilota, przeglądając spis tytułów na platformie streamingowej czy przerzucając program telewizyjny lub repertuar kin, pomyśleli, że potrzebują takiego filmu, który wypełni w nich pewną pustkę albo przynajmniej rozwiesi most między nimi a innymi osobami. A ponieważ wszyscy nosimy w sobie trochę pustki i wszyscy szukamy jakiegoś porozumienia ze światem – to jest to książka dla każdego.FILMY NA ZŁAMANE SERCE
Prawdopodobnie wszyscy choć raz w życiu będziemy cierpieć z powodu złamanego serca. To przykra konstatacja, choć od razu można pocieszyć się myślą, że skoro cierpimy, oznacza to, że kochaliśmy. Tyle z pocieszeń, bo nieodwzajemniona czy zakończona miłość boli tak bardzo, iż niekoniecznie chcemy, by w takim momencie ktoś nas zapewniał, że kiedyś będzie dobrze. Zwykle pragniemy się wtedy zawinąć w koc, schować w łóżku i nie wychodzić z niego tak długo, aż ból przeminie. Nawet jeśli miałoby to trwać tygodniami czy miesiącami. Kto, czując ból serca, choć raz nie pomyślał, że najlepiej byłoby zniknąć, wypisać się z rzeczywistości, aż przestanie nas dręczyć poczucie, że nasze życie romantyczne skończyło się na zawsze?
Nie będę nikogo zapewniać, że filmy mogą wyleczyć z poczucia osamotnienia czy porzucenia. Byłoby pięknie wyrwać się z tego wszystkiego jednym seansem, ale choć bardzo wierzę w moc kinematografii, taki stan trwa nieco dłużej i jest bardziej skomplikowany. Co więcej, nie ma żadnego przepisu dobrego dla wszystkich na taką sytuację; to trochę jak z gojeniem się prawdziwych ran – każdy organizm zasklepia je w swoim tempie. Nie jest to więc zestawienie filmów, które zadziała jak magiczny lek, eliksir, który natychmiast wleje w nas radość życia i nadzieję na romantyczne przeboje. Każdy ze złamanym sercem wie, że czasem człowiek ma ochotę wyjść z domu dopiero po czterdziestu seansach Dirty Dancing albo po dwudziestu powtórkach Dumy i uprzedzenia (to od naszego wieku zależy, którą wersję wybierzemy).
Choć kino z niczego tak po prostu nie wyleczy, to jednak może pomóc. Opowieści o nieszczęśliwej miłości przekonują nas, że nie tylko my jedni na świecie nie doczekaliśmy się jeszcze swojego happy endu. Historie o dobrych rozstaniach przekonują nas, że czasem, aby naprawdę być sobą, musimy się z kimś rozstać. A czasem po prostu chcemy posłuchać czy popatrzeć, jak ktoś – znacznie elokwentniej od nas – mówi, co czujemy my sami. Trzeba bowiem podkreślić, że świadomość, że nie tylko my cierpimy, popełniamy błędy i nie wiemy, co będzie dalej, bardzo pomaga. A czasem dobrze po prostu sobie popłakać – niekoniecznie nad własnym złamanym sercem.
Wybierając konkretne filmy, odnosiłam się do moich własnych doświadczeń. Do tego, co ja sama chciałam zobaczyć, gdy serce bolało od nieodwzajemnionych uczuć, gdy człowiek obiecywał sobie, że spędzi samotnie resztę swoich dni. Być może to właśnie z sercowych niepowodzeń wynika moja wielka słabość do melodramatu. O ile łatwiej się przeżywa rozstania, gdy w filmach wszyscy są nieszczęśliwi, a kochanków rozdziela niemożliwa do przejścia bariera. Nagle własne złamane serce zdaje się elementem szerszego świata romantycznych bohaterów i bohaterek. Skoro wszyscy tak cierpią, może wcale to nie oznacza, że to tylko my źle wybieramy i nie nadajemy się do kochania? Okazuje się bowiem, że złamane serce jest częścią ludzkiej egzystencji. Jedynie nielicznym uda się uniknąć tego doświadczenia.
Oczywiście, żeby oglądać wszystkie te filmy, nie trzeba być „zaraz po rozstaniu”. Nie trzeba też mieć złamanego serca. Można czuć na przykład jakieś romantyczne niespełnienie, trudne do zdefiniowania. Jakieś pragnienie, by miłość była bardziej dostępna, związki – łatwiejsze, rozstania – przyjemniejsze. To wystarczy, by się w tym melancholijnym rozdziale odnaleźć. Tu jednak od razu przyznaję: choć nie potrafię leczyć z miłosnej melancholii, to nie mogłam się powstrzymać przed podpowiedziami, że czasem najlepszy wybór – to złamać sobie serce. Czasem bowiem nie mamy w sobie tyle siły, by zakończyć związek, który już dawno przestał nas satysfakcjonować, albo co gorsza, tkwimy w relacji, która unieszczęśliwia i nas, i drugą osobę. Znacznie łatwiej się zakochać niż przyznać, że to już koniec i czas się rozejść.
Skoro już jesteście w tym łóżku, zawinięci w koc, niechętni do rozmowy ze znajomymi (zwłaszcza ci szczęśliwie zakochani stali się dziwnie irytujący), to może sięgnijcie po film? Na chwilę odłóżcie na bok smutek i zagubienie i zanurzcie się w emocjach bohaterów. Zamiast płakać tylko nad sobą, zapłaczcie też nad nimi i nad ich losem. To tak cudownie oczyszczające, że potem, kto wie – może się okaże, że te dwie godziny w innym świecie, z problemami bohaterów, sprawiły, że boli jakby słabiej. Albo że od momentu, w którym boleć przestanie, dzieli nas już trochę mniej…Casablanca
Tytuł oryginalny: Casablanca
Reżyseria: Michael Curtiz
Rok produkcji: 1942
Casablanca to być może jedyny film na świecie, którego ostatnie zdanie znają nawet ci, którzy nie mają pojęcia, o czym właściwie jest ten czarno-biały klasyk z Humphreyem Bogartem. Wcale się nie dziwię, że niewiele osób sięga po ten film. Nawet ja, mimo że od najmłodszych lat interesowałam się kinematografią, byłam przekonana, że to nieznośna ramota. A już z pewnością się nie spodziewałam, że to zabawny, momentami wzruszający film, który zostawia widza z poczuciem, że nie każda miłość musi być spełniona.
Rick, główny bohater, na czas wojny zaszył się w Casablance. Prowadzi bar i szulernię, obsługuje każdego, kto chce zostawić u niego pieniądze, pije przy stoliku i stara się ignorować wszystko, co dzieje się wokół niego. Żyje w całkiem dobrych układach z lokalną policją i czeka, aż czasy się zmienią. Tymczasem Casablanka pełna jest zdesperowanych uciekinierów z całego świata, którzy marzą o wyrwaniu się z Maroka i przedostaniu dalej – najlepiej do Stanów Zjednoczonych. Kiedy w ręce Ricka wpadają listy tranzytowe, które taką ucieczkę mogłyby umożliwić, los stawia na jego drodze Ilsę. Ricka i Ilsę łączy wspólna przeszłość. Kiedyś w Paryżu ich serca grzmiały razem głośniej niż armaty. Wszystko się jednak zmieniło. Laszlo, mąż Ilsy, wcale nie zginął w walce z nazistami. Wręcz przeciwnie – uciekł z obozu koncentracyjnego i chce się przedostać do Stanów. Rick zaś staje przed dylematem – czy pomóc kobiecie, którą kochał, czy też – spróbować zostawić ją przy sobie.
Zrealizowana jeszcze w czasie wojny, w 1942 roku, Casablanca przeszła do historii jako jeden z tych ukochanych przez widzów filmów, który początkowo nie przypadł do gustu krytykom. Rzeczywiście – nie wyróżnia się wybitną fabułą; można by powiedzieć: melodramat, jakich wiele. Romans, wojna, wspólne wspomnienia i ten mąż, który nie tylko żyje, ale na domiar złego szlachetnie walczy z nazistami. Jakie uczucie jest w stanie przetrwać takie przeszkody? Skoro więc mamy do czynienia z historią, która nie jest zbyt oryginalna (wręcz składa się niemal z samych filmowych klisz), to dlaczego film stał się tak powszechnie znany i – nie wahajmy się tego powiedzieć – kultowy?
Trzeba zaznaczyć, że Casablanca z perspektywy 1942 roku była filmem zupełnie innym niż dziś. Widzowie, podobnie jak bohaterowie, nie wiedzieli, kto zwycięży w II wojnie światowej. Odbiorcy w Stanach Zjednoczonych mogli rozmyślać nad postawą głównego bohatera, który wybiera między neutralnością a walką o ideały, w kontekście własnego państwa. Przed Pearl Harbor nie było oczywiste, czy Stany włączą się w działania wojenne. Warto też dodać, że premierę filmu przyśpieszono, tak by zbiegła się z doniesieniami medialnymi o działaniach aliantów w Afryce. Był to zatem film z tamtej perspektywy niezwykle współczesny – może nie dokumentalny, ale mocno osadzony w tym, o czym donosiła prasa.
Casablanca nie była jednak tylko ciekawostką. To wciąż film kochany, oglądany, zmieniany i cytowany. Do dziś pamiętam, że dopiero jako nastolatka zorientowałam się, iż jeden z odcinków uwielbianego przeze mnie Trzynastego posterunku odtwarzał dialogi z filmu niemal słowo w słowo. Przedziwnymi drogami potrafią chodzić kulturowe nawiązania. Ta długowieczność oznacza, że historia Ricka i Ilsy jest czymś zdecydowanie więcej niż tylko zbiorem klisz wypuszczonych w świat w odpowiednim momencie.
Ta melodramatyczna historia sprowadza się w istocie do dwóch ważnych kwestii. Pierwsza – czy można kochać, ignorując wszystko wokół, tak jak Ilsa i Rick kochali się w Paryżu, do którego wkraczają niemieckie wojska? Druga – czy miłość rzeczywiście jest najważniejsza, czy być może są sprawy, przy których blednie nawet ona? Początkowo można dojść do wniosku, że Rick to człowiek cyniczny, odcinający się od świata i jego konfliktów. Oczywiście im dłużej oglądamy film, tym bardziej dostrzegamy, że bije w nim serce idealisty i romantyka. Człowieka, który tylko udaje, że idzie przez świat obojętnie. Z kolei Ilsa pojawia się w Casablance jako kobieta oddana mężowi, która jednak chce ujawnić przed nami, że w istocie jej sercem wciąż rządzi gorące uczucie, które wcale nie dotyczy walki z faszyzmem. To paradoksalnie wystarczy, by nas pochłonąć – uwielbiamy, gdy bohaterowie ujawniają, że pod ich deklarowanymi, pozornie niezachwianymi postawami wobec świata w istocie kryją się dużo wrażliwsze dusze.
Jednak kluczem do sukcesu Casablanki jest jej zakończenie: ostatnia, słynna scena na lotnisku. Oto mamy dwie osoby, które niewątpliwie się kochają. Być może gdyby porzuciły cały świat, gdyby odwróciły się od tego, co dzieje się wokół, mogłyby być szczęśliwe. Ale od świata nie można się odwrócić. Świat wzywa, by zachować się moralnie, by odsunąć własne szczęście. I choć w tej jednej chwili człowiek tak bardzo pragnie podążyć za uczuciami, musi postąpić rozsądnie, by kiedyś nie żałować swoich decyzji – może nie dziś i nie jutro, ale kiedyś tak. Rick i Ilsa muszą więc wzajemnie złamać sobie serca – bo inaczej nie sposób zachować się przyzwoicie. Oboje mają światu coś do oddania i nie mogą tego zignorować.
Tu pewnie ktoś zapyta, dlaczego uważam, że film, w którym kochająca się para nie zostaje razem, polecam osobom ze złamanym sercem. Cóż to za wyrafinowane tortury proponuję swoim czytelnikom! Już tłumaczę. Po pierwsze, zawsze powtarzam, że jeśli już płaczemy, to możemy popłakać owszem, nad sobą, ale także nad innymi. Nic tak dobrze nie robi na złamane serce jak poczucie, że nie tylko nas życie dotknęło i nie tylko my przeklinamy dzień, w którym się zakochaliśmy. Po drugie, historia Ilsy i Ricka jest moim zdaniem doskonałym potwierdzeniem tego, że ogromne znaczenie ma nie tylko to, w kim się zakochamy, ale także wszystko, co dzieje się wokół tej miłości. Każda miłość ma swój kontekst: ważne jest, gdzie żyjemy, w jakich czasach, jak obraca się koło historii, gdzie toczy się nasze życie. Nikt nie kocha w próżni. Nie zawsze, ale często to właśnie okoliczności powodują, że coś nie wychodzi, pomimo że bardzo tego pragniemy. Nie muszą to być wydarzenia tak dramatyczne jak wojny czy epidemie, ale nasza miłość nie sprawia, że świat przestaje się kręcić – niezależnie od tego, jak bardzo chcemy zatrzymać dla siebie te chwile, gdy jesteśmy tylko we dwoje i gdy wszystko wokół wydaje się nie istnieć.
Casablanca nie uleczy złamanego serca. Może was rozbawiać (tak, bywa zabawna), może niespodzianie zrodzić w was pragnienie śpiewania Marsylianki czy zaowocować mnóstwem rewolucyjnych uczuć. Z całą jednak pewnością ów melodramat zostawia nas z myślą, że czasem wydarzy się taka miłość, która nie da nam spełnienia, która nie skończy się happy endem, którą trzeba będzie wypuścić z rąk. Z czym jednak zostaniemy? Być może w tej pustce, która pozostanie po naszej ukochanej osobie, znajdzie się ktoś, w kim się nie zakochamy, ale dzięki niej jakoś odnajdziemy się w nowym dla nas świecie. I choć romansu z tego nie będzie, da to początek naprawdę pięknej przyjaźni.