- W empik go
Fioletowy plecak i trzy herbaty - ebook
Fioletowy plecak i trzy herbaty - ebook
Trzy podróże, trzy herbaty i jeden podróżnik. Turysta? Wędrowiec? Pielgrzym? Łukasz Szopa, Polak, świeżo upieczony absolwent austriackiej szkoły średniej, dwa razy w towarzystwie przyjaciół, a raz samotnie wyrusza na Wschód. Każdy kolejny wyjazd jest lepiej przygotowany, lecz mimo to zawsze stawia na jego drodze niespodzianki. Jak młody, niedoświadczony człowiek poradzi sobie w krajach byłych republik radzieckich? Czy uda mu się bez szwanku powrócić do domu z włóczęgi po Kirgizji, Kazachstanie, Mongolii, Armenii czy Gruzji?
Książka stanowi zapis wspomnień sprzed ponad dwudziestu lat, a gawędziarski, swobodny tok opowieści daje czytelnikowi szansę na przeniesienie się wraz z autorem w czasie i przestrzeni. Doświadczenia problemów, przed którymi stawał podróżujący pozbawiony Internetu, telefonów komórkowych i możliwości wcześniejszego zbadania warunków panujących w byłych republikach tuż po rozpadzie ZSRR dla wielu z czytelników mogą okazać się niezwykłe.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-363-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podróż po Azji Środkowej zaczyna się w Moskwie. Jak większość podróży po byłym Związku Radzieckim. Tym bardziej że nam, trojgu osiemnastolatków tuż po maturze, finanse pozwalają na korzystanie przede wszystkim z przyziemnych środków lokomocji, jak pociągi i autobusy. Poza tym, a nawet – przede wszystkim – mamy świadomość, że tak właśnie wygląda podróżowanie, nie za szybko, nie samolotem, gdyż – jak rzekł pewien azjatycki mędrzec – trzeba uważać, aby ciało szybkością przemierzania kilometrów nie oddaliło się za bardzo od ducha, by ten, poprzez wkraczanie na nowe terytoria, poprzez wtapianie się w nowe kultury, nie zostawał za bardzo w tyle.
Początkiem jest więc Beloruskij Wogzał, Dworzec Białoruski, którego betonowego peronu dotykamy, opuszczając nasz wagon. Markus już na dole odbiera po kolei podawane mu przeze mnie trzy plecaki, podczas gdy Irene jeszcze raz sprawdza w przedziale, czy czegoś nie zapomnieliśmy. Tu zaczyna się podróż, przygoda, Azja. Nie na Kazanskim Wogzale, z którego dopiero za kilka dni wyruszymy pociągiem w kierunku Kirgizji, a właśnie tu, gdzie, opuszczając polski wagon, dotykamy Wschodu. Dlatego też zmiana kół w wagonach i związana z tym czterogodzinna przerwa w Brześciu początkiem jeszcze nie była – gdyż wagony podniesiono na prawie dwa metry, i kto (jak my) na czas nie opuścił wagonu, ten ziemi białoruskiej stopą nie dotknął…
Jeszcze mniej rzeczywistym początkiem była Warszawa, w której spędziliśmy przedpołudnie. Trzy plecaki umieściliśmy w dworcowych schowkach, by tramwajem skoczyć do Śródmieścia i zaraz z powrotem, w strachu, że nie znając warszawskich odległości, ruchu i komunikacji miejskiej, nie zdążymy wrócić na podstawiony od jedenastej, a odjeżdżający o trzynastej dziesięć pociąg do Moskwy. Nie wspominając o dworcu w Katowicach, w Tychach, czy o moim tam domu, gdzie w miesiąc po zakończeniu karier austriackich gimnazjalistów spotkaliśmy się przed odjazdem: Irene wracająca z Brazylii, Markus z Kuby i ja z nieudanej randki z Małgosią nad Jeziorem Paprocańskim.
Bagaże i my już na dole. Zanim założymy je na plecy, próbujemy zorientować się w zgiełku przesuwających się mas ludzi i nie dać się oszołomić lipcowemu słońcu, nie mówiąc o odganianiu oferujących się tragarzy. Zresztą kto wie, czy to tragarze, a szkoda byłoby już na samym początku utracić część ekwipunku: plecaki ze stelażami, karimaty, śpiwory, namiot, kuchenkę.
Są to nasze pierwsze minuty w Rosji, w byłym Sojuzie, i w głowie huczą jeszcze trochę niesamowite i straszne opowieści Adama, architekta, który w Tychach wynajmuje część naszego domu i który co rano, przy kawie i kołaczykach lub pączkach, jeśli nie czytał na głos (chciałem czy nie) artykułów z „Gazety Wyborczej”, to przytaczał mrożące krew w żyłach historie o Rosji, Azji, podróżujących tam nieszczęśnikach, którzy stracili wszystko oprócz wrażeń – i pewnie życia, gdyż inaczej nie byłoby tych opowieści. Chociaż to też nie jest pewne, gdyż Adam osobiście nigdzie na wschód od Wisły (oprócz krakowskiej starówki) się nie rusza, więc autentyczność jego referatów zaczynających się od: „Słyszałem, jak taki facet…” czy: „Było raz coś takiego, że…” to bardzo otwarta kwestia.
Z drugiej strony mój tata, doświadczony w podróżach po Rosji i w ogóle po „radzieckim Wschodzie”, również nie tylko ostrzegał nas przed niebezpieczeństwem kradzieży, ale jeszcze w Tychach niemalże zmusił Markusa, który miał największy „osobisty budżet na podróż”, osiemset dolarów, aby część, dokładnie pięćset dolarów, powierzył właśnie jemu na czas podróży. Miał mu je oddać już w Moskwie, do której sam przybędzie samolotem.
Czekamy prawie pół godziny, gdyż miał nas odebrać Jurij, znajomy taty, u którego prawdopodobnie będziemy nocować. Sam tata też już powinien być w Moskwie, może nawet odbierze nas stąd razem z Jurijem, o ile pozwoli mu na to czas między różnymi „biznesowymi” spotkaniami. Niestety, nawet po rozrzedzeniu się tłumu na peronie nie ma śladu taty ani Jurija, za to słońce daje popalić – tym bardziej że ostatnie zapasy płynów zniknęły podczas parnej nocy w pociągu.
Wydaje nam się, jakby powiewał minimalny wiaterek, no i jesteśmy na świeżym (jak na tłumny dworzec metropolii) powietrzu – po nocy w pociągu, w którym każde okno było zaśrubowane. To pozostałość po niedawnych czasach, kiedy imperialistycznym agentom próbowano w ten sposób uniemożliwić wyrzucanie szpiegowskich informacji. Efekt w naszym przypadku był taki, że szpieg Markus o mało nie padł i właśnie uwalnia się od bólu głowy. A może zaszkodziła mu górnośląska kranówa – nasz ostatni płynny zapas?
W każdym razie nie ma nikogo, kto miałby nas odebrać. Zadzwonić też trudno, bo choć co kilka kroków wiszą automaty telefoniczne, to działają tylko na monety piętnastokopiejkowe, których przy obecnej kilkusetprocentowej inflacji niemal nikt nie posiada – no, chyba że właśnie do telefonowania, i wtedy warte są kilka rubli. Nie pozostaje więc nic innego, jak wziąć kartkę z adresem do ręki, plecak na plecy i udać się w kierunku dworcowej hali, by poszukać jakiejś taksówki.
Tu znowu tłok i chaos, a do tego twarze i sceny jak z Eisensteina. W końcu udaje nam się przedrzeć przez labirynt kiosków, sprzedawców, podróżnych, policjantów – do postoju taksówek. A raczej parkingu przed dworcem, zastawionego bez jakiejkolwiek logiki dziesiątkami samochodów. Z których niektóre to rzeczywiście taksówki.
Wsiadamy do rozpadającego się żółtego żiguli, gdyż właśnie ten pojazd znajdował się – jak błyskawicznie oceniliśmy – w najlepszej pozycji, by w ogóle opuścić swoje stanowisko i wyjechać w kierunku szosy. Co prawda nie jest to oficjalna taksówka, brak jakiegokolwiek szyldu czy taksomierza, jednak mamy już doświadczenie z podróży po innych krajach (Markusa po Kubie, Ireny po Brazylii czy mojej po Polsce z Markusem i Gregorem trzy lata temu), więc najpierw pokazujemy adres biura GE, w którym pracuje Jurij, potem dokładnie z góry ustalamy cenę. Taksówkarz chce najpierw – wykorzystując naszą nieuwagę, czyli głośną rozmowę po niemiecku – dwadzieścia marek. Udajemy oburzenie, on z kolei pyta: „A co to w Austrii warte?”, na co ja: „A skolko to dla tiebia?”, no i umawiamy się na dziesięć dolarów – z bagażem. Jednak bagaż, czyli trzy plecaki, zachowuje się podobnie jak trzy plecaki podczas wspomnianej podróży po Polsce: budowane na wschodzie automobile pozwalają jedynie na włożenie dwóch plecaków do bagażnika, trzeci musi towarzyszyć Irenie i Markusowi na tylnym siedzeniu.
Ruch uliczny w Moskwie jest fascynujący. Czasami po sześć pasów z jednej strony, masa aut, światła – również czerwone – tylko czasami brane przez kierowców pod uwagę. Komunikacja świetlna, znaki drogowe jak i linie pasów spełniają tu najwyraźniej funkcje nie nakazów i zakazów, a co najwyżej „doradcze”. Każdy jeździ możliwie swobodnie, zmieniając pasy – wydaje się czasami – tylko dla humoru, dla urozmaicenia sobie monotonii wielkomiejskiego ruchu. Markus, dla którego do niedawna najpowszedniejszym środkiem lokomocji były kubańskie traktory na pustych szosach, w ogóle nic nie mówi, zamarł. Może obawia się, że nasze „azjatyckie przygody” skończą się już wkrótce na jednym z moskiewskich bulwarów. Tylko Ireny ruch uliczny nie rusza, ale nic dziwnego – w porównaniu z Sao Paulo Moskwa jest pod tym względem Zürichem. Mimo to wydaje się nam, że niebezpieczeństwo śmierci i kalectwa jest tutaj większe – w odróżnieniu od „południowców” nikt bowiem nie używa klaksonu.
Próbując nie patrzeć przed siebie i szukając zajęcia dla wzroku, oglądam deskę rozdzielczą. Brakuje kilku przycisków. Najsprawniej, choć przy tym upale to nic nie daje, działa nienależący do standardowego wyposażenia auta mały wentylatorek. Podłączony nie przez zapalniczkę, a kabelkami prowadzącymi gdzieś w głąb otworu właściwej, niedziałającej wentylacji. Jednak dalej wzrok mój pada na – najwidoczniej sprawny – zegar. I tu nagle zdaję sobie sprawę z faktu, dlaczego Jurija nie było na dworcu: zapominając o strefach czasu, podaliśmy mu „polski” czas przyjazdu pociągu, czyli godzinę jedenastą z minutami. A pociąg przyjechał to Moskwy po pierwszej – czasu moskiewskiego. Czyli pewnie Jurij był o „moskiewskiej” jedenastej na dworcu, gdzie nas oczywiście jeszcze nie było. Wliczając nasze perypetie na dworcu (czekanie, szukanie kopiejek do telefonu, taksówka), jest teraz pół do drugiej (tutejszego czasu) – czyli jeśli Jurij jest w miarę inteligentny, to zorientował się już, że pociąg przyjeżdża po pierwszej – i jest niestety ponownie w drodze na dworzec…
Ale to nic – myślę – w biurze na pewno będą jacyś jego koledzy, sekretarka, więc poczekamy tam na niego. Potem obracam się do tyłu i tłumaczę nasz błąd przyjaciołom. „Aaaa, to dlatego tak gorąco!…” – wzdycha Markus i zaraz poprawia wskazówki zegarka. Irene nadal się nie przejmuje, śmieje się, jakby ta anegdota nie dotyczyła nas. Jakby powiedział nasz nauczyciel historii: „brazylijska mentalność”…
Zaraz jednak czeka nas następna niespodzianka, następna pomyłka. Już się dziwię, dlaczego taksówkarz po raz drugi jedzie tym samym bulwarem – gdyż nic z tego nie będzie miał, ustaliliśmy przecież stałą cenę. Na to on po chwili: „Niumera siemnatsiat – niet!” i dodaje, że ulica z tej strony numerów nieparzystych kończy się na dziewiątce! Mówię, żeby przejechał jeszcze raz, może kogoś spytał, może ulica ciągnie się gdzieś dalej? Na szczęście, podczas gdy on dalej krąży i zawraca, i przystaje, udaje mi się w plecaku (dobrze, że to mój był na tylnym siedzeniu, a nie w bagażniku!) wygrzebać wizytówkę Jurija – na której jest napisane nie „17/4”, a „4/17”! Czyli to ten duży szary przedrewolucyjny budynek kilkanaście metrów stąd! Cóż, pomyłka to sprawka taty, który przedwczoraj dyktował mi adres telefonicznie – ale najwidoczniej z pamięci.
Po kilku minutach jesteśmy w biurze. Czwarte piętro. Jurija – jak oczekiwaliśmy – jeszcze nie ma, gdyż po raz drugi pojechał po nas na dworzec… Za to możemy trochę odsapnąć. Po pierwsze, zrzucając z siebie bagaże, po drugie, w biurze firmy zatrudniona jest nawet kucharka, która zaraz opiekuje się nami, oferując obiad, a po trzecie, od portiera po sekretarkę i kilku jego kolegów – możemy rozmawiać po angielsku. Choć zauważyłem, że z każdą minutą i każdym kolejnym dialogiem mój rosyjski, do którego nauki w podstawówce niezbyt się przykładałem, odżywa i mogę się coraz lepiej porozumiewać. Jednak właśnie ten mój plus jest „wiecznym” podróżniczym minusem w sytuacjach, gdy reszta grupy języka nie zna: z jednej strony choćby szczątkowa znajomość języka to większa swoboda, komfort, a nawet władza, z drugiej strony jednak fakt, że jest się jedynym „porozumiewaczem” zmusza, a nawet degraduje mnie do roli wiecznego tłumacza, co czasem męczy. Teraz więc, w biurze międzynarodowego koncernu, Irene i Markus są językowo znów na równo ze mną, i pozostawiam trochę im próby wytłumaczenia, skąd wziął się w ogóle nasz „szalony” pomysł podróżowania po posowieckiej Azji. Wytłumaczyć to trudno, szczególnie moskwianom, dla których perspektywa tułaczki po gorących i „niecywilizowanych” stepach i wzgórzach „ich” Azji Centralnej wydaje się nawet bardziej obca niż „centralnym” czy „zachodnim” Europejczykom.
Markus próbuje swoich retorycznych sił, mówi coś o chęci przygód, o naszym zainteresowaniu „tajemniczym Wschodem”, fascynującą przyrodą i kilkusetletnią kulturą, jednak wydaje mi się, że te argumenty nie docierają. Przynajmniej kamufluje jakoś naszą własną niepewność, czy raczej brak prawdziwych powodów całego przedsięwzięcia. Może najlepiej udaje mu się to, gdy wspomina, że celem jest część świata, która dopiero od niedawna jest w miarę „otwarta” dla turystów, że to dla nas coś jak przetarcie pierwszych szlaków Kirgizji, Uzbekistanu, Turkmenistanu – z „zachodniego”, turystycznego punktu widzenia. Na szczęście nie wspomina o tym, że ten nasz „dziki i niezrozumiały” dla nich cel podróży to tylko początek rzeczywiście dzikich i niemożliwych planów typu: z Kirgistanu przez ujgurski Xianyang do Tybetu, dalej poprzez Nepal do Ladakhu, i powrót przez Kaszmir i Afganistan do Tadżykistanu i Uzbekistanu. Już sama kwestia potrzebnego czasu i trudności biurokratycznych, takich jak wizy i zaproszenia, szybko zmusiła nas do bardziej realistycznego zaplanowania podróży, do ograniczenia jej do byłych republik sowieckich – a kto wie, czy i to się w ogóle uda. Tym bardziej że już tutaj, na samym początku, zaczęło się od pomyłek ze strefą czasu czy z adresem!
Wreszcie zjawia się Jurij, a wraz z nim tata. Na dworcu byli razem i od tego momentu akcja trochę szybciej się toczy, może dlatego, że ani mój ojciec, ani sam Jurij nie mają za dużo czasu, a może z tego powodu, że obaj starali się z wyprzedzeniem jak najwięcej dla nas zaplanować.
Do planów nie należało jednak to, że – jak się nagle okazuje – tata nie jest w stanie zwrócić Markusowi jego pięciuset dolarów. Nie musi długo szukać, gdyż w chwili, gdy przed pożegnaniem się z nami (ma za chwilę samolot do Wiednia) chce po prostu sięgnąć do marynarki po portfel – stwierdza, że tego portfela nie ma! Jeszcze trochę szuka po spodniach, potem w samochodzie na dole, ale nic z tego: najwidoczniej ukradziono mu portfel na dworcu! Próbując jak detektyw zrekonstruować przestępstwo, dochodzi do wniosku, że pewnie stało się to wtedy, gdy nerwowo biegając i szukając nas na dworcu, w sierpniowej spiekocie, zdjął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię, no i… No i co teraz?
Każde z naszej trójki wzięło na tę podróż między pięćset (ja) a osiemset (Markus) dolarów, co oznacza, że Markusowi budżet skurczył się w niespełna pół dnia o ponad połowę. Cóż, nie można tego już zmienić, jakikolwiek transfer pieniędzy z Austrii do Moskwy trwałby pewno za długo, więc postanawiamy podzielić się pozostałymi pieniędzmi, zrobić w ogóle wspólną kasę. Jakoś sobie poradzimy. Śmieszne, choć dla nas może nie tragiczne, ale problematyczne jest to, że okradziono właśnie mojego tatę, który ostrzegając nas przed kradzieżami, „dla bezpieczeństwa” trzymał te pieniądze.
Pakujemy plecaki, gdyż czas ruszyć dalej, do Siergieja, podobno znajomego taty, który ma nam pomóc w znalezieniu noclegu w Moskwie (Jurij tłumaczy, że sam ma małe mieszkanie i do tego małe dzieci), w wymianie dolarów na ruble i w uzyskaniu biletu na pociąg do Kirgizji. Z początku sami nie wiedzieliśmy, czy udamy się z Moskwy do Kirgizji, by potem trasą „według wskazówek zegara” zatoczyć półkole przez Tadżykistan, Uzbekistan i Turkmenistan, czy właśnie odwrotnie: zaczniemy od północy Uzbekistanu i tym samym „półkolem”, tylko w odwrotnym kierunku, wybierzemy Kirgizję jako ostatnią stację. Wygląda jednak na to, że tajemniczy Sergiej (według taty to mafioso, ale „raczej dobry”, nie wiadomo dokładnie, czym, oprócz tworzyw sztucznych i paliwa, handluje, ale podobno wspomaga też odbudowę cerkwi i klasztorów) sam wszystko zaplanował, a Jurij tylko wykonuje polecenia.
Jedziemy więc czarnym mercedesem Siergieja (który nie zjawił się osobiście, a wysłał nam szofera) do jego biura. Podobno to „niedaleko stąd”, jednak jazda trwa prawie godzinę. Specjalnie nas to nie martwi, tym bardziej że po raz pierwszy wszystkie plecaki weszły do bagażnika, a nasza trójka na tylnym siedzeniu (z przodu siedzą szofer i Jurij) ma i tak dużo miejsca. Doświadczamy również wyraźnej różnicy w jakości resorów tego pojazdu w porównaniu do żiguli z dworca.
Siergieja w biurze nie ma, za to biuro – gdyż Jurij gdzieś wydzwania i mamy przy kawie trochę czasu na pobieżne obserwacje – w pełni odpowiada mafijnemu stereotypowi: wysokie, ciemne pomieszczenia, każde okno stalowo okratowane, mahoniowe, ciężkie meble, głębokie fotele, wypolerowane powierzchnie biurek i stołów. I inaczej niż w poprzednim biurze, mimo że szefa nie ma, wszyscy pracownicy przemykają jak mróweczki, a jeśli już się odzywają, to ściszonym tonem, jakby bali się podsłuchu.
Jurij wraca i tłumaczy, że dziś Siergieja już nie zobaczymy, bilet i pieniądze możemy załatwić jutro, a póki co szofer zawiezie nas do Lidy, która zaraz się tu pojawi. Jaka Lida? – myślimy i powoli staje się dla nas jasne, że nasze plany podróży podczas przerw między lekcjami w austriackim gimnazjum to jedno, a organizacja podróży, którą najwyraźniej przejął Siergiej – drugie. Wyboru nie mamy, więc starając się nie przypominać sobie „rosyjskich historii” architekta Adama, mamy nadzieję, że szef mafii będzie dobry nie tylko dla prawosławnego duchowieństwa, ale i dla nas.
Po godzinie jest Lida, czterdziestokilkuletnia kobieta o zielonych oczach i ciemnoblond włosach. Podobno pracuje dla Siergieja, lecz trudno nam to sobie wyobrazić: nie przypomina ani seksownej sekretarki, ani niebezpiecznej agentki, robi wrażenie ciepłej, lecz bardzo cichej, nawet speszonej czy zawstydzonej osoby. Cóż, gdybym pracował dla Siergieja, też pewnie w krótkim czasie doznałbym takiej metamorfozy. Wsiadamy więc znów do mercedesa, tym razem Lida z przodu – Jurij wróci do siebie taksówką. Milczymy, tylko kilka razy Lida podaje szoferowi namiary, w którym kierunku jechać, gdzie skręcić, przed którym wieżowcem zaparkować.
Wysiadamy. Jakieś osiedle soc-architektury, gdzie każdy z kilkudziesięciu budynków wydaje nam się identyczny. Choć Lida dokładnie wskazała kierowcy, gdzie ma zaparkować, nie wchodzimy do najbliższego budynku, tylko kluczymy jakimiś skrótami przez chaszcze i omijamy zaplecze sklepu spożywczego, by w całkiem innym wieżowcu wtopić się w mrok klatki schodowej, podążając za nią w kierunku windy.
Czy wspominać moją windofobię? I to nie tylko odnośnie do dźwigów socjalistycznej produkcji, nieruszanych przez żadnego mechanika od wmontowania we wczesnych latach siedemdziesiątych. Za późno, gdyż Lida mieszka na jedenastym, a że Irene i Markus już włożyli plecaki do windy (robiąc z nich stos przy ścianie, inaczej nie sposób byłoby się we czwórkę zmieścić), postanawiam pogodzić się z losem i do nich solidarnie dołączyć. Nie wiem, czy to ścisk, czy strach, w każdym razie nabieram powietrza i oddycham dopiero na szóstym piętrze. Dlaczego na szóstym? Gdyż winda nie chciała wywieźć na jedenaste czterech osób i trzech plecaków. A więc dowiozła nas na szóste, Lida kazała wszystkim wysiąść, po czym ponownie wejść do windy, i pojechaliśmy dalej.
Wejście do mieszkania trochę trwa, gdyż Lida ma przed sobą podwójne drzwi i w sumie chyba cztery, jeśli nie sześć, zamków!
Dopiero w środku, gdy w kuchni częstuje nas znakomitym arbuzem i trochę się rozluźnia, tłumaczy nam, co będzie dalej. A mianowicie – i stąd ona wzięła się w naszej historii – Siergiej postanowił, że byłoby zbyt niebezpieczne dla nas podróżować samym, jako obcokrajowcom, po Kirgizji i w ogóle Azji, więc wyruszy z nami Losza, jej siedemnastoletni syn. Powoli już nic nas nie dziwi, widocznie nie pozostaje nam nic innego, jak być trybikami w zaplanowanej przez Siergieja konstrukcji. Nawet nie pytam Lidy, czy Losza wie już o swoim „szczęściu”, to znaczy, że za dwa-trzy dni wyruszy na kilkutygodniową tułaczkę po stepach, górach i pustyniach Azji Środkowej. Nie pytam też, czy ktoś pytał ją o zgodę co do naszego zakwaterowania u niej – gdyż mieszkanie na pewno nie jest większe niż lokum Jurija; to półtora pokoju z kuchnią i łazieneczką „metr na metr”.
Po arbuzie po kolei bierzemy prysznic. Reszta w tym czasie pije zrobioną przez Lidę herbatę. Tak właśnie wyobrażałem sobie Rosję i Rosjan, i przewyższa to nawet moje oczekiwania: mocna rosyjska herbata, pogawędki przy blacie kuchennego stołu, które z pogodną rezygnacją omijają tematykę „zrządzeń losu i wierchu” (którymi jest Siergiej).
Potem, już czyści i odświeżeni, bierzemy się za rozpakowanie plecaków, a przynajmniej za zrobienie sobie łóżek – na szczęście mamy karimaty i śpiwory, więc po krótkim przekomarzaniu udaje nam się przekonać Lidę, że nie musi dawać nam żadnej pościeli.
Pod wieczór, około szóstej, pojawia się Losza. Miły, ciemnowłosy, ładnie wyglądający chłopak, choć od razu mamy też wrażenie, że jest aż za bardzo spokojny, grzeczny, niemalże bardziej cichy i nieśmiały niż jego matka. Nie tak wyobrażaliśmy sobie „doświadczonego i rezolutnego” towarzysza podróży. Trochę taki „piękniś – maminsynek”. Cóż, rozmyślając tak o nim, nie pytam o ojca, kto wie, dlaczego go nie ma i nikt o nim nie wspomina. Alkohol? Afganistan?
Lida przygotowała kolację: mięso, ziemniaki, sałata, potem ogórki i wódka. Po chwili wpada też Wiktor, „przyjaciel rodziny” – bardzo miły, gadatliwy, wesoły mężczyzna około czterdziestki. Po kolacji, wbrew temu, co myśleliśmy, jesteśmy zbyt zmęczeni, by wyjść jeszcze raz na miasto, tym bardziej że po głównym daniu Lida zaraz podała ogórki – do przyniesionej przez Wiktora wódki. A więc nasz pierwszy dzień w Rosji kończy się typowo: wódką, zakuską i biesiadnymi rozmowami.
★
Przy śniadaniu dyskutujemy nad planem dnia, od czego dziś zacząć: od zwiedzania miasta czy starania się o bilety? Po konsultacji z Lidą i Loszą wygrywa kompromis: przed południem Losza zabierze nas nad jakąś plażę, potem do centrum, gdzie po południu spotkamy Lidę na dworcu, tam ona postara się o bilety, a przynajmniej „wybada sytuację”. Chodzi nie tyle o to, jak dostać na jutro lub pojutrze same bilety, co nie będzie łatwe, ale by nabyć je w cenach „dla Rosjan”. Wieczorem, oby, uda nam się spotkać Siergieja i wymienić wreszcie część dolarów na ruble. Część – gdyż pędząca inflacja co dnia zawyża kurs dolara, co dla nas jest dobre, póki nie wymienimy ich za dużo.
Plaża, do której docieramy z Loszą kombinacją metra i „łapanej nie-taksówki”, okazuje się brudnym bajorkiem, rozszerzeniem jakiegoś kanału, wokół którego można znaleźć zaśmiecone kępki piasku, a i te raczej zajęte przez ludzi. Do tego nie zauważam w pobliżu ani jednej ładnej Rosjanki – więc mimo że wchodzimy na trochę do wody, udaje mi się po konsultacji z Markusem namówić Loszę i Irenę (której z kolei towarzystwo Loszy coraz bardziej odpowiada), by udać się do centrum.
Nie jest to takie proste, gdyż na peryferiach Moskwy nie-taksówkę trudno złapać, mało tu ruchu, musimy więc przedzierać się przez zagracony nadpalonymi oponami, karoseriami żiguli, a nawet jednego gazika i innym śmieciem lasek do innej szosy.
W końcu jednak, po podróży zatłoczonym metrem przypominającym saunę, gdzie ochłonąć można tylko trochę na wspaniałych marmurowych stalinowskich stacjach, około południa jesteśmy na placu Czerwonym. Który równocześnie mniej i bardziej fascynuje niż moje o nim dotychczasowe wyobrażenia. Bardziej, gdyż jest dużo większy, niż na telewizyjnych ujęciach defilad i wieców, gdzie wydawał się szerszą ulicą – a tu czasem ma się wrażenie, też ze względu na lekkie wybrzuszenie, że niektórych końców nie widać, że są za horyzontem. Z kolei nie jest tak zatłoczony, jak myślałem; ludzie korzystają z niego nie jak z miejskiego deptaka do spacerów czy zakupów (co zrozumiałe), a raczej jako ulicy, przejścia z jednej strony na drugą. Tylko pobocza są ciekawe, na przykład mury Kremla, pod którymi mrowi się od sprzedawców, kramików i pojedynczych demonstrantów, którzy urządzili tu sobie własny Hyde Park. A więc jedni reklamują swoją właśnie założoną partię, jakiś jegomość jest najwidoczniej prorokiem i przepowiada wszystkim raka i AIDS (równocześnie!?). Najciekawszym prezenterem jest jednak człowiek, który wywiesił za sobą duże kartonowe plansze z rysunkami technicznymi i diagramami różnych silników spalinowych i parowych. Bezrobotny czy amatorski nauczyciel fizyki? Wynalazca szukający inwestorów? Niedaleko już Lenin, to znaczy jego mauzoleum. Postanawiamy skorzystać i wejść, ale dziś nic z tego – Lenin zamknięty, nie przyjmuje. Niestety, choć dopytujemy Loszę, nie wiadomo nawet, czy akurat tylko dzisiaj, czy też na „nie wiadomo jak długo”. Trudno, Lenin nie ucieknie, może uda się nam go odwiedzić w drodze powrotnej.
Losza proponuje pojechać do parku Kultury (znanego też jako park Gorkiego). Nie wiemy, co to jest, więc zgadzamy się, prosząc jednak, by przynajmniej, skoro już tu jesteśmy, przejść przez GUM. Zgadza się, trochę się dziwiąc – i po chwili rozumiemy dlaczego. GUM jest obecnie niezbyt udaną mieszanką dotychczasowych sklepów (odzież, meble, spożywcze, pamiątki), raczej pustych i zakurzonych, a także błyszczących aż do bólu zachodnich filii butików Gucciego, Sanyo czy salonu Mercedesa.
Nie ma co tracić tu czasu, po lodach o smaku słodkiego mleka zmieszanego z masłem zanurzamy się znów w paszczy metra i jego kilkudziesięciometrowym przełyku – niekończących się ruchomych schodach. Celem jest stacja Park Kultury, a więc niemalże sami orientujemy się według planów, do której linii metra i po ilu stacjach wysiąść.
Wejście do parku to olbrzymia wielokolumnowa brama, trochę przypominająca bramę Brandenburską. Z tą różnicą, że po przejściu tamtej nie czeka na człowieka grupa wielbłądów i ich właściciel, namawiający do przejażdżki. Ale to dopiero pierwsze metry parkowej „kultury”, nie brak tu innych niespodzianek i dziwolągów, jedno kuriozum goni drugie, choć podobnie jak brama duża część „eksponatów” wydaje się być tanią kopią: a to powoli rozpadający się prom kosmiczny, a tu z kolei częściowo zarośnięte „antyczne” figury, tam znowu nieczynny wiedeński Riesenrad.
W ogóle większość wystaw i budynków jest tu zamknięta lub nieczynna, częściowo zepsuta – a szkoda, bo ma się wrażenie, że na przykład pozostałości po cudach sowieckiej techniki, jak prom Buran czy rakieta Wostok, a nawet przerobiony na restaurację samolot pasażerski (zamknięty i nieczynny jak mauzoleum Lenina – zarówno jako samolot, jak i restauracja) byłyby ciekawym celem. Żywe są tylko – oprócz ludzi – zwierzęta. Uciekliśmy wielbłądom, ale natrafiliśmy na niedźwiedzia brunatnego – na szczęście na łańcuchu. Nie tylko na znak protestu przeciw takiej męczarni zwierząt (ten upał!) rezygnujemy ze zdjęcia, choć kosztuje ponoć tylko piętnaście rubli.
Klucząc między monumentalnie przedstawioną energią atomową, gołymi „dawidami” i „afrodytami”, elektrotechniką, karuzelami i rozpadającym się kosmosem, przysiadamy dla ochłonięcia przy fontannie pośrodku parku. Losza tłumaczy, że pozłacane kobiety z brązu, stojące wokół złotego środka fontanny to piętnaście sowieckich republik. A ten środek to komunizm? Pewnie tak, gdyż fontanna nie działa.
Wychodzimy. Za bramą mała dziewczynka w słowiańskim stroju towarzyszy wielbłądom tańcząc orientalny (?!) taniec przy muzyce ze skrzeczącego magnetofonu. Obok koszyk na monety – i od razu zauważamy, że pierwsze monety wrzuca facet, który pół godziny temu troszczył się o wielbłądy…
Zmęczeni kuriozalnymi wrażeniami i całkiem normalnym gorącem, udajemy się na dworzec. Tam dość szybko, mimo tłumu przed szeregiem może dwudziestu kas, znajdujemy Lidę. Mówi, że zamówiła cztery bilety na pojutrze, na jutro nie dała rady, ale dopiero jutro po południu można je odebrać – i zapłacić. To o tyle dobre, że nie musimy teraz stać w kolejce (co się oszukiwać, zrobiła to za nas Lida, kto wie, od której tu stoi), choć system z „zamawianiem i odbieraniem” nie całkiem rozumiem.
Wieczorem miał nas odwiedzić Siergiej, ale i tym razem nic z tego – pozostaje tajemniczy i nieuchwytny. Co do wymiany pieniędzy to pal licho – dziś i tak minimalne sumy wymienialiśmy na mieście, nie bacząc na kurs (bo czymś trzeba było płacić za taksówki, metro i maślane lody), więc jutro też w ten sposób postaramy się o ruble. Mieliśmy jednak nadzieję spotkać wreszcie Siergieja, by omówić – a właściwie dowiedzieć się, gdyż on wszystko planuje – co i jak dalej z Kirgizją. Tym bardziej że dziś na dworcu dowiedzieliśmy się, że te nasze bilety będą do Biszkeku. Po powrocie do domu mamy jednak ten problemik, że nie udało nam się na żadnej z naszych map znaleźć w całej Kirgizji stacji czy miasta o tej nazwie! Znaleźliśmy malutki Biszkek w Uzbekistanie, ale w pobliżu żadnej linii kolejowej. Lida dzwoni więc do Siergieja, ten zaprasza nas na jutro wieczorem do siebie, a przy okazji zapewnia, że ten nasz Biszkek na pewno jest w Kirgizji. No dobrze, Siergiejowi wypada zaufać.
★
Następny, trzeci nasz dzień w Moskwie, ma być ostatnim – taką przynajmniej mamy nadzieję. Oczywiście, biorąc pod uwagę, że kolejnego, w którym chcemy już być w pociągu do Kirgizji, nie liczymy, co ma o tyle sens, że odjazd pociągu jest o 7:29. Ale ta informacja to na razie wszystko, jeśli chodzi o dalszą podróż. Poza tym nadal ani rubli od Siergieja, ani biletów, ani nawet pojęcia, czym jest stacja docelowa pociągu, ten cały Biszkek. Plany dziś podobne jak wczoraj: w towarzystwie Loszy zwiedzanie Moskwy, połączone albo też przerywane, jak kto woli, próbą kupienia biletów na dworcu, Kazanskim Wogzale.
Przy śniadaniu Lida mówi nam, po kilku próbach „podejścia do tematu”, że niestety Losza z nami nie pojedzie, gdyż… i tu wymienia kilka pseudopowodów, między innymi, że musi przygotowywać się na zaczynające się za miesiąc studia albo że zaplanowali, Lida i on, wkrótce urlop nad Morzem Czarnym, i dlatego nie może jechać. Ale mamy się nie martwić, bo rozmawiała już z Siergiejem, i zamiast Loszy pojedzie jakiś Misza.
Wątpimy w takie argumenty, aż w końcu dzwonię do Jurija (do Siergieja nie mam numeru, a poza tym coraz bardziej wątpię, czy jako realna osoba istnieje), po czym w końcu dowiaduję się, skąd ta nagła decyzja i zmiana w planach: Lida poprzedniej nocy miała sen, jakiś koszmar nocny czy też coś „proroczego”, i treść tego snu sprawiła, że za wszelką cenę nie chce dopuścić, by jej syn wybierał się w jakąś niepewną podróż po Azji. Ale, powtarza Jurij, mamy się nie przejmować, wsjo w pariadkie, pojedzie z nami inny, starszy i doświadczony „chłopak Siergieja” (tak właśnie go nazywa) – Misza. Czy sam Jurij tego Miszę zna, nawet nie pytam. Przyjaciołom opowiadam – korzystając z niemieckiego i chwili większej odległości od Loszy, gdy jesteśmy już w drodze do metra – jak wygląda sytuacja. Trochę nie wiemy, co o tym myśleć, ale z drugiej strony mamy świadomość, że nic tu nie zmienimy: ani decyzji i przesądów Lidy (zresztą, w końcu to jej syn), ani Siergiejowego „rozwiązania”, czyli alternatywnego Miszy.
Przy metrze – jest dopiero po dziesiątej, ale już upał, więc znów decydujemy się na lody – Irena i ja zauważamy śmieszny fenomen. Gdziekolwiek stajemy – aby odpocząć, jeść na stojąco lody (bo nie ma co wchodzić z nimi do metra, a ławek w pobliżu brak) – tworzy się za nami kolejka! Może tak „nieudolnie” sobie stoimy, raczej jedno za drugim niż w kręgu, i stąd te biorące się od nas pseudokolejki? Przypominamy sobie, że i wczoraj pewnie kilka razy tak było. W związku z tym musimy nie tylko unikać takich nieporozumień, ale – gdy mimo to kolejka się za nami stworzy – próbujemy za każdym razem, w miarę wcześnie, uświadomić stojących obywateli, że to pomyłka, że za niczym nie stoimy, na nic nie czekamy, że „przed nami nic nie ma”. Takie zapewnienia, z kolei, często budzą wręcz odwrotne reakcje – ludzie nam nie dowierzają, myślą, że może chcemy się pozbyć „konkurentów” do jakiejś niepospolitej okazji.
Kolejką, niestety całkiem prawdziwą, jest wyczekiwanie na kupienie zarezerwowanych biletów na dworcu. Upał, ścisk, ciągle ktoś, przechodząc przez kolejkę, rozrywa ją i trzeba uważać na swoją pozycję, poza tym trudno ocenić, jak się posuwa. Czasami nagle, o niemalże dwa metry, a czasami przez pół godziny ani o centymetr. Przypomina się więc psychologia kolejki, gdzie nawet gdy ona się nie posuwa, człowiek chętnie wykorzystuje najmniejszą lukę przed sobą – by dla własnego samopoczucia jednak przesunąć się dalej.
Wreszcie, po dwóch i pół godzinie, mamy skarb: bilety, cztery, tyle było zamówionych, z tym że teraz ten czwarty nie dla Loszy, a dla Miszy. Na szczęście bilety są „anonimowe”, więc nie powinno być problemów. Chowam je jak najlepiej, myśląc, że może są bardziej wartościowe niż banknoty. Pamiętam przecież nieostrożność taty z pieniędzmi Markusa. Zapłaciliśmy rublami, i to też było trochę absurdalne, gdyż czekaliśmy z wymianą kilkudziesięciu dolarów na ruble – by nimi zapłacić w kasie – niemal do ostatniej chwili, wystraszeni spadającym z dnia na dzień kursem rubla.
Idziemy do metra, lecz tutaj okazuje się, że kolejka po żetony jest tak długa, że decydujemy się – dość na dziś stania – przejść piechotą do następnej, mniejszej i rzadziej uczęszczanej stacji, aby stąd pojechać w kierunku Kremla.
Kreml specjalnie nas nie podnieca. Jest taki, jak oczekiwaliśmy, zresztą i tak można najwyżej spacerować pomiędzy budynkami. Wchodzimy tylko do jednej cerkwi oraz do muzeum, które po kilku krokach opuszczamy. Zaliczamy to, co znamy z opowieści i anegdot, czyli obiekty typu: największy dzwon świata, który nigdy nie dzwonił, bo urwał się, spadając i zabijając kilka osób, albo największa armata, która nigdy nie wystrzeliła. Rozrywką jest jedynie obserwacja policjantów, którzy nie tylko bronią wejścia do niektórych budynków czy w niektóre obszary Kremla, ale również, pełni motywacji, ścigają każdą osobę, która odważy się wejść na jakikolwiek trawnik. Na jednego zwiedzającego, który zamyślony wszedł na trawę, policja zaczęła groźnie gwizdać i o mało nie skończyło się to akcją antyterrorystyczną, gdyż osobnik ten nie zrozumiał, że to o niego chodzi, po prostu nie wyobrażał sobie, że policja gwiżdże na kogoś, kto spaceruje po skwerze.
★
Wieczorem wyprawa do Siergieja, z Loszą. Po części nie-taksówką, po części piechotą. Przy obu okazjach niepokoi nas radykalizm i zawzięcie moskwian w kwestii oszczędzania. Chodzi dokładnie o oszczędzanie na żarówkach samochodowych reflektorów, w połączeniu z oszczędnym (czyli na wielu peryferyjnych osiedlach i ulicach – żadnym) oświetleniu ulic. Kombinacja obu tych oszczędności raczej nie oszczędza życia: jazda samochodem wydaje nam się nie tyle brawurą, co szaleństwem – co jakiś czas jak widma mijamy spłoszonych przechodniów czy zaskakuje nas nagle wyprzedzający z tyłu samochód. Czystym samobójstwem jest dalszy spacer na piechotę, szczególnie przechodzenie kilku większych ulic. Kilka razy Losza gwałtownie łapie któregoś z nas za ramię i odciąga w tył – i dopiero potem zauważamy, jak z moskiewskiego mroku wyskakuje jakaś wołga czy żiguli. Teraz, około ósmej wieczorem, coś jeszcze widać, jest szaro, jeszcze nie czarno, ale co będzie za kilka godzin?
U Siergieja zaskakuje nas, że żyje on w mieszkanku na parterze wielkiego bloku, czyli nie w willi za Moskwą, obwarowanej murem i ochroną, a w niepozornym M3 na blokowisku. Otwiera nam jego mała córeczka, Katia czy Masza. Dalej wita nas jego żona, zapraszając do środka. Podczas gdy Masza czy Katia zasiadają przed telewizorem w pokoju obok (z odbiornika regularnie dochodzą do nas na zmianę odgłosy piszczących opon, strzelaniny i stosunku seksualnego), żona Siergieja (którego „niestety dziś nie ma, ale to nic, pieniądze już przygotowane”) prosi do stołu zastawionego likierami, konfiturami, ciastkami, no i herbatą z samowaru.
Po rozmowie o wszystkim i o niczym przechodzimy do nurtujących nas punktów samej podróży. Tak więc, po pierwsze: w Kirgizji ktoś będzie na nas czekał na dworcu, by nas odebrać, pomóc nam i tak dalej. Po drugie, wymieniamy pieniądze. Decydujemy się wymienić na razie „tylko” sześćset dolarów, bojąc się inflacji rubla, w nadziei, że nawet pośród pustyni i stepów Azji znajdzie się możliwość, by w razie potrzeby wymienić więcej. Okazuje się, że w przeliczeniu otrzymujemy ponad siedemdziesiąt tysięcy rubli. Ale ta suma to jeszcze nic. Szokiem jest dla nas powrót żony Siergieja z sypialni, gdzie miała pieniądze: przynosi je niemalże torbami, w każdym razie robi tę drogę ze trzy razy, za każdym kładąc na stole, w końcu z braku miejsca na kanapie, następne paczki. Myślimy, że przyniosła całe ich oszczędności, całą „kasę”, ale to właśnie tylko te nasze siedemdziesiąt tysięcy. Dziesiątki w pakietach po tysiąc, pięćdziesiątki i setki w pakietach po dziesięć tysięcy rubli. Większych banknotów, a brała pieniądze dziś z banku – niet. Nie ma. Nawet w bankach. Problem teraz w tym, jak to zabrać! Po kieszeniach spodni (jesteśmy w T-shirtach) niewiele się mieści. Rozwiązaniem są więc reklamówki!
Emocje w niesieniu takiej ilości forsy przez blokowiska Moskwy o dziesiątej wieczorem mają jednak jeden plus – odsuwają na dalszy plan strach przed samochodami-widmami, mijającymi nas czasami z prędkością na pewno nieodpowiednią dla terenu zabudowanego. W domu dzielimy pieniądze: po siedemnaście tysięcy każde z nas chowa w zakamarkach swojego plecaka, a resztę biorę ja jako wspólne „kieszonkowe”.
Przed północą niespodzianka – dzwonek do drzwi, zjawia się Misza. Człowiek z krwi i kości, całkiem miły, ten przynajmniej na pierwszy rzut oka wygląda na „przysposobionego na Azję”. Schodzę z nim na dół, tam – ta ostatnia moskiewska noc produkuje cud za cudem – przy mercedesie czeka Siergiej. Witam się, pyta, czy wszystko w porządku, mówię że tak, nie pytam o Biszkek i inne „niewiadome”, dziękuję po prostu za pomoc, podaję rękę, jego uścisk wcale nie jest taki żelazny, jak myślałem, i niemalże od razu się żegnamy, bo o czym tu dużo rozmawiać.
Wracam na górę. Pakujemy plecaki, jutro wczesna pobudka. O pierwszej w nocy słyszę jeszcze jakiś telefon, odbiera Lida, chwilę szeptem rozmawia, w końcu okala nas cisza. Jutro – ku Azji.