Five Nights At Freddy's . Lalkarz. Tom 9 - ebook
Five Nights At Freddy's . Lalkarz. Tom 9 - ebook
Dziewiąta część przerażającej serii opowiadań Fazbear Frights z uniwersum Five Nights at Freddy’s. Owładnięty obsesją Jack zrobi wszystko, by uchronić swoją pizzerię przed bankructwem. Colton, sfrustrowany niesprawiedliwą grą arkadową, nie spocznie, dopóki jej nie naprawi. Payton i Marley odłączają się od grupy, by obejrzeć maszyny pracujące przy produkcji dodatków do pizzy; nie spodziewają się, że jedna z nich nie wróci dziś do domu…
Mrożące krew w żyłach opowiadania, które spędzą sen z powiek nawet fanom o mocnych nerwach.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-01-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Serio!? Kolejny!? – wrzasnął Jack. Ta durna świnia była trzecim z kolei animatronikiem, który postanowił wyzionąć ducha, i to na przestrzeni mniej niż miesiąca. Naprawy kosztowały. A Jack nie spał na pieniądzach.
To miejsce drenowało mu kieszeń. Kiedy kupił je trzy lata temu, zrobił to z przekonaniem, że Pizza Playground, pizzeria urządzona specjalnie z myślą o dzieciach, z grami i animatronikami, będzie świetną inwestycją. Pizza, automaty, gadające i śpiewające kukły zwierzaków – maluchy to uwielbiają, nie? A rodzice zawsze szukają nowych źródeł rozrywki dla swoich rozwydrzonych pociech, szczególnie, kiedy w grę wchodzą urodziny. Jack naprawdę liczył na spory dochód z organizacji imprez urodzinowych.
Jednak dzieciaki jakoś tutaj nie zaglądały, a on nie rozumiał dlaczego. Czyżby rodzice tak zapychali im terminarze zajęciami sportowymi i korepetycjami, że nie miały kiedy oddać się choćby przez chwilę bezmyślnej rozrywce? A może w dzisiejszych czasach wolały inny jej rodzaj, taką, jaką zapewniały im komputery i konsole? Cokolwiek było powodem, Jack tracił pieniądze, jakby były wodą przelewaną przez sito. Tylko tego ranka musiał kazać kucharzom wyrzucenie przeterminowanych składników na pizze, których nikt nie zjadł. A teraz jeszcze trzeba było się zastanowić, jak zapłacić za naprawę animatroników, których i tak nikt nie oglądał.
– Porter! Sage! Chodźcie no tu! – krzyknął. Był wściekły i zestresowany, czuł, że twarz mu dosłownie płonie. Przypomniał sobie słowa lekarza, który polecił mu uważać na ciśnienie, ale jak miał na nie uważać, skoro wszystko wokół się waliło?
Porter wyłonił się zza sceny, a Sage – z kanciapy dozorcy. Mieli po dwadzieścia parę lat, mogliby być synami Jacka. Ale nie byli. „Co za para łamag”, pomyślał Jack, patrząc, jak człapią w jego kierunku z minami psów daremnie starających się przypodobać swojemu panu. Jack nie był zadowolony z żadnego z nich. Porter, niski okularnik, był złotą rączką i do jego zadań należało zajmowanie się animatronikami. Twierdził, że jest niby jakimś wynalazcą i kiedy nie próbował z marnymi efektami spełniać poleceń szefa, stale bawił się w magazynku z narzędziami. Sage, wysoki brunet o długich włosach, które nosił zaplecione w warkocze, miał utrzymywać lokal w czystości. Uważał się za aspirującego pisarza. Podczas przerw siadywał przy stoliku, pochylony nisko nad notesem, i z zapałem skrobał kolejne strony swojej tak zwanej „powieści”.
„To jasne, że żadnego z nich nie czeka świetlana przyszłość”, pomyślał Jack. Mieli szczęście, że uznał ich za wartych minimalnej stanowej i pozwalał zabierać do domu niesprzedaną pizzę.
– Świnia padła – poinformował. – Zabierzcie ją do magazynu.
– Rany, padają jak muchy – skomentował Sage, obrzucając spojrzeniem prawie już pustą scenę.
– Dziękuję za stwierdzenie faktu, Kapitanie Oczywistość, nikt cię o nie nie prosił – odparł Jack. – Zamiast językiem ruszcie rękami i zabierzcie prosiaka do magazynu.
– Robi się, szefie – powiedział Sage, choć wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał się przed przewracaniem oczami.
Jack nie znosił niesubordynacji.
– Niedługo skończą się nasze problemy – odezwał się Porter, wchodząc na scenę, żeby pomóc koledze wynieść zepsutego robota. – Prawie skończyłem konstruować prototyp mojej maszyny. Będzie w stanie tworzyć niskokosztowe, ale za to wysoko efektywne animatroniki wyłącznie z tanich kawałków drewna. Serio, będzie pan pod wrażeniem, szefie!
– Uwierzę, jak zobaczę – mruknął pod nosem szef. Coś w tym kolesiu i jego niezmąconym optymizmie wybitnie go irytowało.
Porter wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby przyszło mu zmierzyć się z wyjątkowo satysfakcjonującym wyzwaniem.
– O, zobaczy pan. I uwierzy. – Zwrócił się do Sage’a: – Gotowy? Dźwigamy na trzy. Raz… dwa…
Z pomocą kolegi przeniósł martwą animatroniczną świnię do magazynu, gdzie ułożyli ją w kącie.
– Nie mogę już znieść, jak ten ogr się do nas odzywa – powiedział. – Kiedy tylko opatentuję moją maszynę i znajdę kupca, zrywam się stąd, będę wiał, aż się będzie za mną kurzyło.
– A ja tu zostanę, z całym tym kurzem w zębach – westchnął Sage. – Może kiedyś się zlitujesz i zaprosisz mnie do swojej willi na zupę. Wiesz, nie zapominaj o dawnych kolegach z pracy, którzy ciągle żyją na odgrzewanej zeschłej pizzy i takie tam.
Porter poklepał go po ramieniu.
– Stary, nie będziesz potrzebował mojej łaski. Wydasz tę książkę. Trafi na listy bestsellerów. Będziesz jeździł po całym kraju i rozdawał autografy. Nigdy więcej zeschłej pizzy.
Sage uśmiechnął się nieśmiało.
– Serio myślisz, że jest na tyle dobra?
– Pewnie! – przytaknął Porter. Jasne, było mu miło pocieszyć kolegę, ale jednocześnie robił to zupełnie szczerze. Sage naprawdę miał talent. – Jest dużo lepsza niż wiele książek, które już są na rynku i które zdarzyło mi się czytać. I nie tylko ja tak myślę. Twoja profesorka od kreatywnego pisania też tak mówi, prawda?
Uczęszczali razem na miejscową uczelnię, choć studiowali różne rzeczy – Porter inżynierię mechaniczną, a Sage – anglistykę.
Sage skinął głową.
– Zgadza się, bardzo pozytywnie się o niej wyrażała.
– No widzisz! Muszę powiedzieć, że jak dla mnie to, co piszesz, jest nie tylko przyjemną lekturą, ale też źródłem inspiracji. Pomysł na wynalazek przyszedł mi, kiedy czytałem twoją powieść.
– Jak to? – Sage uniósł brew.
– „Lalkarz” jest o drewnianej kukle, która chce stać się człowiekiem, nie?
Sage znów kiwnął głową.
– Mój Lalkarz zamienia zwykły kawałek drewna w coś, co wydaje się żywe – wyjaśnił Porter. Nie słyszał na razie wrzasków Jacka, uznał więc, że zgryźliwy szef chwilowo zajął się czymś innym. Odsunął więc połyskującą, fioletową zasłonę, za którą ukrywał swoje dzieło w towarzystwie kilku popsutych animatroników. – Chodź i sam zobacz. Jeśli Jack tu zajrzy, będę udawał, że dłubię przy kukłach, a ty możesz udawać, że coś tu czyścisz.
Sage uśmiechnął się.
– Porter, masz na mnie zdecydowanie zły wpływ.
Poszedł za niższym chłopakiem za starą zasłonę, która kiedyś prawdopodobnie stanowiła kurtynę opadającą na scenę.
– Oto on! – Porter wskazał zamaszystym gestem na przysadzistą machinę. – Lalkarz!
– Wygląda jak duży rozdrabniacz do drewna – zauważył Sage.
– Od tego wyszedłem – przytaknął Porter tonem doświadczonego handlowca prezentującego towar. – Ale ta maszyna potrafi o wiele więcej!
Podobnie jak rozdrabniacze do drewna, Lalkarz miał otwór, do którego wrzucało się pniak. Kiedy jednak znalazł się on w maszynie, zachodził znacznie bardziej skomplikowany proces. Porter planował ubiegać się o patent, kiedy tylko uda mu się dopracować kilka ostatnich detali. Miał nadzieję, że Lalkarz stanie się pierwszym z wielu wynalazków, które opatentuje.
– Pomóż mi załadować do niego ten kawał drewna i zademonstruję ci, co i jak.
– Jasne – odparł Sage, lecz zabrzmiało to nieco niepewnie. – To bezpieczne, prawda?
– Absolutnie bezpieczne! – zapewnił Porter. – Wszystkie ostre części są schowane w środku.
Maszyna była wysokim pionowym metalowym walcem z rozsuwanymi drzwiczkami, które otwierały się za naciśnięciem przycisku. Kiedy Porter go nacisnął, otworzyły się, ukazując wnękę rozmiarów człowieka, ze wszystkich stron otoczoną metalowymi ostrzami. Sage i Porter wspólnymi siłami dźwignęli półtorametrowej wysokości cedrowy pieniek i postawili go pionowo we wnęce. Porter znów nacisnął guzik.
– Teraz musimy tylko poczekać.
Maszyna zamruczała, budząc się do życia. Dźwięk przybierał na sile. Urządzenie warczało, charczało, wreszcie zaryczało.
– Czy to ma tak hałasować!? – zawołał Sage, próbując przekrzyczeć rumor.
Dla Portera mechaniczna kakofonia wydawała się brzmieć jak muzyka. Uśmiechnął się.
– Wszystko działa idealnie.
Po niecałej minucie hałasu i drżenia maszyna znieruchomiała.
– Patrz i podziwiaj! – Porter wskazał na drzwiczki. – Teraz najlepsze.
– Patrzę i podziwiam – zgodził się Sage, choć brzmiało to, jakby nie wiedział do końca, co myśleć.
Porter nacisnął guzik i drzwiczki się rozsunęły, ukazując przypominającą człowieka figurkę z drewna, wyposażoną w zginające się w stawach kończyny.
– Teraz tylko odrobinka wysiłku… – Porter złapał kukiełkę za barki i pociągnął, a potem jeszcze raz, mocniej.
Sage się roześmiał.
– Wygląda, jakbyś odbierał poród.
– Dokładnie to robię – odparł Porter.
Pociągnął jeszcze raz z całych sił i figurka wyskoczyła wreszcie z wnętrza machiny. Porter wyciągnął ją w całości i postawił na nogi.
Wiedział, że ktoś mógłby nazwać dzieło jego urządzenia prymitywnym, ale dla niego było piękne. Wyglądało jak mały człowieczek. W swojej drewnianej prostocie przywodziło Porterowi na myśl małe manekiny, których używali jako modeli na lekcjach rysunku w szkole. Choć było ono naprawdę proste i nieskomplikowane, ktoś taki jak ich szef, Pan Maruda, mógłby z pewnością uznać je za użyteczne. Wystarczy ubrać figurkę w pluszowy strój królika, lisa czy miśka i już mamy niedrogiego animatronika, idealnego do ich pizzerii.
– Dobra, muszę przyznać, że to naprawdę czadowe – uśmiechnął się Sage.
– Nie widziałeś jeszcze najbardziej czadowej części – odparł Porter. – Poczekaj.
Wcisnął przycisk umieszczony w okolicach krzyża figurki i zaczęła się ona powoli poruszać. Obróciła głowę w lewo, potem w prawo. Podniosła ręce, jakby chciała, żeby ją przytulić.
– Rany! – Sage był pod wrażeniem. – Sam to wszystko wymyśliłeś?
Porter się zaśmiał.
– Zgadza się, sam, w końcu duży ze mnie chłopak i samodzielny. To supertanie rozwiązanie. Stać cię na kawał drewna, to masz animatronika.
– Wiesz co? Myślę, że Jackowi naprawdę może się to spodobać – skomentował Sage, obchodząc dookoła nowo powstałego animatronika i przyglądając się jego ruchom.
– Mam nadzieję – odparł Porter, wiedząc, że szefowi niełatwo zaimponować. – Fajnie byłoby doczekać się nieco szacunku z jego strony. I może jakiejś dodatkowej kasy.
– Jasna sprawa – przyznał Sage. – Ale jeśli tak dalej pójdzie z wynalazkami, nie będziesz musiał długo siedzieć w tym grajdole. Czeka cię droga na szczyt, stary.
– Ciebie też – powiedział Porter. Sage dał mu do przeczytania kilka pierwszych rozdziałów powieści i Portera naprawdę zachwyciły żywy, barwny język i bogata wyobraźnia kolegi.
– Mam nadzieję – powtórzył niedawne słowa kolegi Sage. – Na pewno nie chciałbym zmarnować najlepszych lat w tym miejscu.
– Oj! – Porter nagle obejrzał się na Lalkarza. – Prawie zapomniałem o bardzo ważnym elemencie prezentacji.
Kucnął przy maszynie.
– Kiedy lalka jest gotowa, trzeba pamiętać o wyciągnięciu tej tu szuflady na dole. Pełno w niej trocin i odciętych kawałków drewna. Jeśli się to zaniedba, maszyna następnym razem nie zadziała prawidłowo.
Wyrzucił zawartość szuflady do kubła na śmieci.
– Coś jak filtr w suszarce, który zbiera nitki, tak? – zapytał Sage.
– Właśnie.
– Halo, czy ktoś tu w ogóle pracuje? – dobiegł ich z jadalni tubalny głos Jacka. – Trzeba powycierać stoły i przygotować scenę!
Sage klepnął Portera w ramię.
– Chyba to jeszcze nie nasz czas, co?
Porter się roześmiał.
– Nie. Przecież trzeba powycierać stoły i poustawiać animatroniki.
Ruszyli do jadalni, mentalnie szykując się na grad obelg ze strony szefa.
Okazało się, że słusznie.
– Czy ktoś tu w ogóle pracuje poza mną? – wrzasnął na ich widok Jack, aż purpurowy na twarzy z wściekłości. Gdyby Porter czuł do niego większą sympatię, pewnie stan szefa by go zaniepokoił. Facet musi mieć ciśnienie pod sam sufit, pomyślał.
– Przepraszamy pana, byliśmy zajęci na zapleczu.
– Klienci nie widzą zaplecza! Widzą front lokalu! A tutaj panuje niezły bajzel. Stoliki są brudne. Trzeba poustawiać wszystko na scenie tak, żeby nie było widać, że brakuje kukieł.
– Nad tym właśnie pracowaliśmy, proszę pana. Nad animatronikami – odparł Porter. – Niedługo skończą się wszystkie pana problemy i to za ułamek ceny.
Skrzywił się w duchu, bo brzmiał jak prezenter z TV shopu. Doświadczenie nauczyło go jednak, że Jack lubi taką marketingową gadkę szmatkę – uważał, że „brzmi mądrze”.
– Jakoś nie spodziewam się cudów – burknął Jack.
– Sam pan zobaczy. Może w piątek rano, zanim otworzymy? – zaproponował Porter. – Powinienem do tego czasu wszystko dopracować.
– Lepiej, żeby tak było – powiedział Jack, co Porter uznał za jego wersję zgody. – Co tak stoicie jak chochoły w polu? Do roboty!
– Już się robi, szefie. – Sage złapał przygotowane wiaderko wody z odkażaczem oraz ścierkę i zaczął wycierać stoliki. Porter zaś wdrapał się na scenę i zaczął majstrować przy animatronikach.
Jack wstał zza stołu.
– Muszę popracować w biurze, ale wrócę, żeby sprawdzić, jak wam idzie.
– Tak jest – odparł Porter, ciągnąc mechaniczną kukłę na środek sceny.
Kiedy Jack znalazł się na tyle daleko, że nie mógł już ich usłyszeć, Porter mruknął:
– Ktoś mu nacharkał dzisiaj do owsianki.
– Nie tylko dzisiaj, codziennie – uzupełnił Sage. – Widziałeś kiedyś, żeby miał dobry humor?
Porter przewrócił oczami.
– Ani razu. Ciekawe, czy kiedykolwiek go ma. Może poza pracą? Myślisz, że ma jakieś hobby?
– Jasne – odparł Sage, podnosząc wzrok znad wycieranego właśnie blatu. – Dla rozrywki kopie szczeniaczki, wyrywa staruszkom torebki i doprowadza do płaczu sierotki.
Porter się roześmiał.
– Lepiej bądźmy cicho, bo się doigramy.
– A to jeszcze możemy mieć bardziej przechlapane? – Sage wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Przez jakiś czas pracowali w milczeniu. Kiedy Porter już ustawił wszystko na scenie i udało mu się z powodzeniem uruchomić animatroniki, poczuł, że jest tu z nimi ktoś jeszcze. Włoski na karku stanęły mu dęba. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje.
Odwrócił się i zobaczył, że miał rację. Tuż przy skraju sceny stała mała dziewczynka, może czteroletnia. Zadzierała główkę, wpatrując się w Portera wielkimi, brązowymi oczami.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć – odparł. Kilka metrów za dziewczynką zobaczył parę dorosłych, zapewne jej rodziców. – Witam państwa – dodał skrępowany. Klienci stanowili tu taką rzadkość, że człowiek był w szoku, kiedy się zjawiali.
Dziewczynka wskazała na animatronicznego miśka.
– To Baron von Bear?
– Zgadza się, to Baron – odparł Porter. Naprawdę powinien był zasunąć kurtynę, gdy pracował, właśnie po to, żeby żadne dzieci, które mogłyby wejść do lokalu, nie zobaczyły wyłączonych animatroników.
– Będzie śpiewał? – zadała kolejne pytanie mała.
– Tak – potwierdził. – Pierwsze przedstawienie za piętnaście minut.
– A będzie pizza?
– Pewnie. – Porter złapał kilka kart dań ze stolika obsługi i podał je rodzinie. – Może zajmiecie państwo miejsca przy którymś stoliku, a ja zaraz pójdę po kelnerkę?
Angie, jedyna kelnerka pozostała w pizzerii, siedziała w kuchni nad pracą domową. Opowiadała Porterowi, że studiuje pielęgniarstwo, bo z restauracją, jak widać, na pewno nie wypali. Kucharz, Edwin, grał w coś na telefonie.
– Hej, Ang – zagadnął Porter. – Masz klientów.
Angie podniosła wzrok znad podręcznika.
– Serio? Mówisz, że mam dziś szansę dostać jakiś napiwek?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Na to wygląda. Tylko nie wydaj wszystkiego od razu.
– A ja może faktycznie dziś coś ugotuję. – Edwin schował telefon do kieszeni. – Trzeba zużyć te składniki. Połowa już jest na granicy przydatności.
Angie zerwała się na równe nogi.
– Tego nie zamierzam przekazywać moim jedynym klientom.
– Dobry pomysł. – Kucharz się roześmiał.
Tego wieczoru zjawiło się jeszcze kilka rodzin, ale ruch i tak był mały, a Porter większość zmiany spędził, starając się wyglądać na zarobionego, żeby Jack za bardzo na niego nie krzyczał. Z tym lokalem coś było nie tak. Rodzinna pizzeria powinna być głośna, pełna śmiechu, tętnić życiem. W tym miejscu jednak można było usłyszeć co najwyżej wybuchy złości szefa.
Było super wyjść na świeże, nocne powietrze, kiedy knajpa już się zamknęła. Porter, Sage, Angie i Edwin z ulgą zostawili szefa, żeby kisił się w swoich humorach, a ich nastroje momentalnie się poprawiły.
– Ej, chcecie coś przekąsić? – zagadnął grupę Porter. Wiedział, że zapewne powinien oszczędzać swoje mizerne grosze, ale czuł, że nie przełknie kolejnej zupki chińskiej z torebki w pustym mieszkaniu.
Rozległy się pomruki aprobaty.
– Na co macie ochotę? – zapytał zatem.
– Wszystko, byle nie pizza! – zakrzyknęli chórem.
Był to ich stały żart. Jedli tyle nieświeżych placków, że już im się ulewało, ale nie przestawali, bo w końcu zeschła pizza była za darmo. Nie mogli już sobie nawet wyobrazić, jak by to było zapłacić za pizzę – nawet dobrą!
Znaleźli się w końcu w sieciowej burgerowni Golden Heifer, choć żadne z nich nie miało dość pieniędzy na burgery i musieli zadowolić się tostami z serem i kanapkami z bekonem i pomidorem. Zamówili też porcję frytek do podziału, którą wyraźnie zmęczona kelnerka ustawiła na środku stołu.
– Nie szukacie czasem kucharza? – zagadnął Edwin, gdy stawiała na blacie keczup.
– W tej chwili nie, złociutki – odparła. – Ale możesz wypełnić formularz i przekażemy go do kadr.
– Dzięki, zrobię to. – Edwin rzucił jej olśniewający uśmiech, który zbladł, gdy tylko kobieta odeszła. – Powiem wam coś, szukam na serio innej roboty. Wam też to radzę, jeśli chcecie mieć co do garnka włożyć.
– Myślisz, że Jack nas pozwalnia? – zapytała Angie, wylewając na talerz z frytkami kałużę keczupu.
– Tak też może być – przyznał Edwin, pociągając z kubka z kawą. – Ale myślę, że raczej lokal padnie, zanim będzie miał szansę to zrobić. Pracuję w gastro znacznie dłużej od was, dzieciaki. Wiem, kiedy knajpa ciągnie ostatkiem sił. Zaczyna w niej cuchnąć śmiercią, ot co.
– Jesteś pewien, że to nie przeterminowane salami? – zażartował Sage.
– Żadna różnica – skwitował Edwin, łapiąc frytkę i maczając ją we wspólnej kałuży keczupu. – Gdybyśmy sprzedawali to salami na pizzy, to by się nie przeterminowało i nie byłoby ryzyka, że wylądujemy na bruku.
– Ej, teraz to mnie dobiłeś – powiedziała Angie, mieszając słomką w szklance z oranżadą.
– Nie ma co się łamać – odparł kucharz. – Studiujesz. Masz przed sobą przyszłość, dobrą pracę. Porter i Sage też są na uniwerku. Przy tym stoliku tylko ja jestem w czarnej… dziurze.
– Może nie – odezwał się Porter. – Mój wynalazek jest prawie gotowy. Obniży koszty związane z mechanicznymi postaciami. Pokażę go Jackowi w piątek. Jeśli nie będzie musiał ciągle wydawać forsy na naprawy i zakupy nowych animatroników, będzie mógł zainwestować w reklamę, lepsze jedzenie, może nawet parę nowych automatów do gier. Klienci zaczną się u nas pojawiać.
– Podziwiam twój optymizm. – Angie wsunęła do ust frytkę. – Obyś miał rację.
– Myślę, że mamy szansę – poparł kolegę Sage. – Pokazał mi dziś tę maszynę. Nazwał ją „Lalkarz”, od tytułu mojej książki. Naprawdę robi wrażenie.
Uśmiechnął się szeroko.
– Mam na myśli maszynę, nie książkę. Chociaż książka też jest niczego sobie.
– Twoja wiara jest budująca – powiedział Edwin. Podniósł szklankę z oranżadą w geście toastu. – Za lepszą przyszłość!
– Za lepszą przyszłość! – powtórzyli wszyscy, stukając się szklankami.
Porter i Sage dzielili dwupokojowe mieszkanie w suterenie. Z okna mieli niesamowity widok na stopy przechodniów. Mieszkanie było ciemne i wilgotne, z tanią boazerią na ścianach i wiekową wykładziną w kolorze mchu na skrzypiącej podłodze. Jedyną jego zaletą był całkiem przystępny czynsz, szczególnie że opłacali go na spółkę.
Ten wieczór nie różnił się od innych. Wrócili do domu. Sage poszedł do siebie, żeby popracować nad książką. Porter poszedł do siebie, żeby popracować nad projektami wynalazków. Rysował, mierzył i notował, aż tak się zmęczył, że oczy same mu się zamykały. Jak zawsze. Potem padł na łóżko, do cna skonany, nastawiwszy wcześniej budzik, żeby wstać jak najwcześniej i zdążyć na poranne zajęcia przed kolejną popołudniową zmianą w „Krainie Pizzy i Poniżenia”, jak czasami myślał o swoim miejscu pracy. Jego plan tygodnia był napięty do kresu wytrzymałości; ta harówka go wykańczała, ale nie ustępował, pewien, że oto pnie się na szczyt. Sage tymczasem wrócił do rękopisu i stukał do późna w klawiaturę w przyćmionym świetle biurkowej lampy.
„LALKARZ” (FRAGM.)
AUTOR: SAGE BRANTLEY
_Sylwester Sosnowski wyłonił się z komory idealny w każdym calu. Najpierw zobaczył własne dłonie, wyposażone we wszystkie stawy, dzięki którym zginały się jak należy. Z podziwem patrzył, jak spełniają jego wolę i zaciskają się w pięści, a potem prostują i rozpościerają palce._
– Robi wrażenie, prawda? – odezwał się Stwórca.
Sylwester pokiwał głową.
– Chciałbyś zobaczyć resztę siebie? – padło kolejne pytanie, a Sylwester znowu przytaknął.
Stwórca się uśmiechnął.
– Zaprogramowałem ci zdolność mowy i rozumienia. Kiedy o coś pytam, proszę, odpowiadaj jednym słowem – „tak” albo „nie”. A zatem, chciałbyś zobaczyć resztę siebie?
– Tak – powiedział Sylwester. Jego wargi bez wysiłku uformowały to słowo.
– Dobrze – odparł Stwórca. – Chodź za mną.
Sylwester pozwolił poprowadzić się ku wielkiej tafli szkła, która – jak skądś wiedział – nazywała się lustrem. Przyjrzał się sobie. Był osobą, całkowicie uformowaną i kompletną, miał twarz o symetrycznych rysach i oczy, które otwierały się i zamykały. Jeśli zażyczył sobie poruszyć ręką czy nogą, kończyny spełniały jego niewypowiedziane polecenia. Nie był jeszcze ubrany, ale wiedział, że kiedy założy coś na siebie, zyska wygląd bardzo zbliżony do człowieka – z jednym wyjątkiem. W przeciwieństwie do tego, co widział u Stwórcy, jego ciało i twarz nie były miękkie i elastyczne; nie składały się bowiem z żywej tkanki i skóry, ale z gładkiego, litego drewna.
– Przystojny z ciebie chłopak – pochwalił go Stwórca. – I utalentowany. Myślisz. Poruszasz się. Mówisz. Masz trzy z pięciu zmysłów, którymi dysponują ludzie: wzrok, słuch i węch.
– Czego mi brakuje?
Stwórca wzruszył ramionami.
– To nic wielkiego. Nie masz smaku, bo nie potrzebujesz jeść. I nie dostałeś zmysłu dotyku, bo nie udało nam się jeszcze dopracować tej technologii. Ale to nie takie złe. Nie będziesz czuł chłodu ani gorąca, ani bólu. W pewien sposób zatem ten brak czyni cię lepszym od osób, które mają wszystkie zmysły.
Sylwester dotknął lewej ręki prawą. Potem wyciągnął dłoń i dotknął barku Stwórcy. Miał rację. Sylwester niczego nie poczuł.
Zanim Jack wszedł do domu, zdjął buty. Becky tego wymagała, bała się bowiem, że mógłby zarysować piękny nowy parkiet. Jack to rozumiał – wiedział, ile kosztowała podłoga; w końcu za nią zapłacił. A jednak kiedy zdejmował buty i przechodził przez próg, trzymając je w dłoni, nadal czuł się dziwnie, jakby się skradał, jakby był włamywaczem, intruzem we własnym domu.
Wszedł do świeżo wyremontowanych pomieszczeń. Parkiety lśniły. Meble w salonie były smukłe i nowoczesne (i mniej wygodne, niż by sobie życzył). Becky uwielbiała programy o wystroju wnętrz i naprawdę dała z siebie wszystko, żeby ich przytulny stary dom zaczął wyglądać elegancko i na poziomie. Kiedy jednak Jack patrzył na to wszystko, widział tylko pieniądze uciekające mu ciurkiem z portfela.
Zastał Becky w kuchni; czytała magazyn wnętrzarski i popijała napój dietetyczny. Choć było już późno, nadal miała na sobie dizajnerską bluzkę i eleganckie chinosy, a jej fryzura i makijaż były nienaganne. Od kiedy udało jej się doprowadzić dom do zadowalającego wedle niej stanu, uznała w pewnym sensie, że teraz sama też musi spełniać konkretne standardy. Koniec z łażeniem w dresie. Musiała pasować do otoczenia.
Podniosła wzrok znad lektury.
– Wiesz co? Pomyślałam, że moglibyśmy wyburzyć ścianę między salonem a jadalnią – powiedziała. – Zrobić tam otwartą przestrzeń.
– Najbardziej otwarty w tym domu jest portfel – odparł Jack. – Mój portfel.
Ciężkim krokiem podszedł do lodówki – nowiutkiej, z nierdzewnej stali, bardzo drogiej – i zajrzał do środka. Jaki sens mieć w domu supernowoczesną lodówkę, jeśli nie ma w niej nic wartego zjedzenia?
– Nigdy nie mamy w tym domu nic smacznego – skomentował.
Becky przewróciła oczami.
– Wypiłam na kolację koktajl owocowy. Mogę tobie też zrobić.
– To nie jest jedzenie – warknął Jack. – Jedzenie się gryzie.
Becky wstała zza stołu i zaczęła wybierać z misy owoce.
– Skarbie, wiem, że chciałbyś co wieczór zjeść wielki, soczysty stek, ale lekarz powiedział przecież, że to ci szkodzi na cholesterol i ciśnienie. Koktajl z odżywką białkową to zdrowsza opcja. Poza tym nie zaszkodziłoby ci schudnąć o rozmiar.
Jackowi pękała głowa z głodu i złości.
– Nic ci nigdy nie pasuje, nie? Zawsze trzeba jeszcze coś poprawić. Dom, ciuchy, mój brzuch – wszystko trzeba stale zmieniać i ulepszać. Zawsze o oczko wyżej.
Becky wrzucała spokojnie borówki do blendera.
– Z twoim brzuchem akurat przydałoby się zejść o oczko niżej – uśmiechnęła się.
Kiedyś uważał, że jej uśmiech błyszczy jak słońce, ale w kontekście tego wieczoru i krytyki, jaką mu zaserwowała, był po prostu irytujący.
– Bardzo śmieszne! – żachnął się. – Zostaw ten koktajl. Nie chcę żadnego koktajlu! Idę na burgera!
– Ale twój cholesterol…!
– Jeśli umrę od cholesterolu, to przynajmniej najedzony i szczęśliwy! – odparł i wypadł z domu. Zorientował się, że zapomniał butów i musiał wrócić na paluszkach, żeby je założyć. Nie do końca takie dramatyczne wyjście sobie zaplanował.
Jack podjechał do okienka drive-thru w Golden Heifer.
– Dziękujemy, że wybierasz Golden Heifer. Sprawdź nasze menu i złóż zamówienie – odezwał się ktoś z głośniczka.
– Cheeseburger Mu-Chrum, z podwójnym bekonem, duże frytki i szejk z masłem orzechowym – odparł bez namysłu.
– Dziewięć dwadzieścia pięć. Zapraszam do okienka – usłyszał w odpowiedzi.
Podał młodej kasjerce dychę i złapał torbę z jedzeniem. Potem zaparkował przy restauracji, żeby zjeść. Rozwinął burgera i zobaczył, że brakuje w nim bekonu. Rozwścieczony, wyskoczył z auta i poczłapał do okienka drive-thru, dzierżąc kanapkę w dłoni jako dowód rzeczowy.
Drobna, młoda kasjerka o szarobrązowych włosach powiedziała:
– Przepraszam pana, ale drive-thru obsługuje tylko samochody. Jeśli chce pan porozmawiać z obsługą, proszę wejść do środka.
– Zamówiłem cheeseburgera Mu-Chrum, ale „chrum” w nim nie widzę! – wrzasnął Jack. – Nigdzie nie będę wchodził. Będę tu stał, aż dacie mi to, co zamówiłem. Żądam bekonu!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki