Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Nexie. Tom 6 - ebook
Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Nexie. Tom 6 - ebook
Czy potrafisz dochować tajemnicy?
Astrid nie mówi nikomu o dziwnym zachowaniu jej lalki Buddytronic. Kara przekonuje pracownika Pizzapleksu, by pozwolił jej spędzić po kryjomu w urządzeniu VR więcej czasu, niż wolno. Inżynier kreatywny Fazbear Entertainment tworzy niezwykły projekt pełen sekretów i niespodzianek.
W świecie Five Nights at Freddy’s wszystkie mroczne tajemnice wychodzą na jaw w najmniej oczekiwanym – i najgorszym z możliwych – momencie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67931-97-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyciśnięta do oświetlonego neonami łuku wejścia do mieszczącego się w Pizzapleksie Buddytronics Boutique – sklepu, w którym można było zbudować sobie zabawkę według własnych wytycznych – Astrid nie odrywała wzroku od niekończących się rzędów elementów lalek i pluszaków ciągnących się wzdłuż ścian. Z jednego końca chaotycznego, kolorowego sklepiku na drugi biegało co najmniej tuzin dzieciaków; Astrid rozpoznawała niektóre z nich ze szkoły. Wszystkie krzyczały i gadały podekscytowane. Niektóre wskazywały różne części, opowiadając, co z nich zbudują, inne chwaliły się już gotowymi zabawkami.
Z głośników w sklepie ryczała szybka popowa piosenka. Kilkoro dzieci tańczyło ze swoimi nowymi Buddytronicami (tak nazywały się zabawki; połączenie „buddy” – kumpla – i animatronika).
Astrid wodziła wzrokiem od jednej zabawki do drugiej. Wszystkie wyglądały tak, że aż chciało się je przytulać. Chociaż dzięki animatronicznym endoszkieletom i procesorom mogły mówić i ruszać się, to w stanie bezczynności ich bezwładne ciała były urocze. W ramionach swoich małych właścicieli sprawiały wrażenie pluszowych misiów albo szmacianych lalek. Astrid też bardzo chciałaby tulić własnego przyjaznego robocika.
Oderwała wzrok od gotowych zabawek i przeniosła uwagę ponownie na resztę sklepu. Przed półkami pełnymi elementów ustawiono długą maszynę przypominającą fabryczną linię produkcyjną. Kiedy klient wybrał już wszystkie cechy upragnionej zabawki, ktoś z obsługi wkładał części do machiny i programował ją. Na dużym ekranie nad maszynerią pojawiał się obrazek prezentujący, jak będzie wyglądała zabawka, i jeśli klient to akceptował, startował proces produkcji. Metalowe „ramiona” maszyny podnosiły kolejne elementy i umieszczały je na swoich miejscach, a składana właśnie zabawka przesuwała się po taśmie. Funkcjonowanie maszynerii nadzorowało kilkoro pracowników Pizzapleksu.
W tej chwili Geena, jedna z dziewczynek znanych Astrid ze szkoły – ładna (z czego doskonale zdawała sobie sprawę), o długich, czarnych i lśniących włosach – dyrygowała kędzierzawą ekspedientką, wskazując na ekran linii produkcyjnej.
– Ma mieć bardziej zielone oczy! – rozkazała. Jak zwykle stała, opierając ręce na biodrach. Jedną stopę wysunęła do przodu i tupała nią niecierpliwie w podłogę. Zawsze wiedziała, czego chce, i pragnęła tego w tej chwili.
Astrid przyglądała się, jak ekspedientka stuka w klawisze na panelu kontrolnym maszyny, a potem wymienia kilka części. Na ekranie zamigotał obraz maskotki – był to miniaturowy Funtime Foxy – której życzyła sobie Geena. Teraz miał bardziej zielone oczy, więc dziewczynka skupiła się na pysku.
– Większe zęby! – zażądała. Ekspedientka ponownie zabrała się do obsługi maszyny.
Astrid usłyszała, jak jej dziadek wzdycha.
– Dzieciaki w twoim wieku nie wiedzą, jakie mają szczęście – powiedział cicho. – I ciągle wymyślają coś nowego.
Aż cała się spięła. Przez kilka tygodni prosiła, żeby dziadek – farfar, jak go nazywała, co po szwedzku oznaczało dziadka ze strony taty – dawał jej więcej zadań do wykonania, bo chciała dorobić do kieszonkowego. Kiedy pytał, na co jej te pieniądze, mówiła tylko „Na to i tamto”.
Choć farfar nie ufał tym „nowoczesnym dynksom”, zawsze wspierał jej zainteresowanie komputerami i programowaniem. Wiedziała jednak, co myśli o animatronikach z Pizzapleksu, i nie mogła się przemóc, żeby powiedzieć mu, że chce kupić sobie Buddytronica.
Gdy Astrid poszła do czwartej klasy, zaczęła zauważać inne dzieci paradujące ze swoimi animatronicznymi kumplami. Te poruszające się zabawki były naprawdę super; mieć taką było prawie jak mieć całkiem na własność najlepszego kolegę albo koleżankę, których można było zabrać ze sobą dosłownie wszędzie. Jasne, nie były ludźmi, ale wielkością dorównywały niemal małemu dziecku – mierzyły od jakichś siedemdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Umiały się ruszać i chodzić (nieco niezgrabnie). Umiały też mówić i nie powtarzały tylko w kółko tych samych paru zdań. Zaprogramowano je tak, żeby reagowały na to, co się do nich mówi, przynajmniej w najbardziej podstawowy sposób.
Astrid nie miała najlepszej koleżanki ani najlepszego kolegi – ani w ogóle żadnych kolegów ani koleżanek – więc desperacko pragnęła mieć własnego Buddytronica. Problem w tym, że taki robot kosztował aż tysiąc dolarów. To była duża kwota. A w przeciwieństwie do reszty dzieciaków z jej klasy, bez wyjątku pochodzących z bogatych rodzin, które dawały im wszystko, czego zapragnęły, Astrid się w takiej nie urodziła. Bez przyjaciół. Bez zamożnych rodziców. Astrid po prostu tu nie pasowała.
Zawsze czuła się inna od wszystkich, ale przynajmniej kiedyś miała koleżanki. Poznała Brooke i Jolie w pierwszej klasie, kiedy przeprowadziła się na to osiedle z tatą, żeby zamieszkać z dziadkiem. Chociaż były „normalnymi” dziewczynkami, które lubiły bawić się w dom i miały rodziców kupujących im wszystkie najmodniejsze zabawki i ubrania, zaakceptowały Astrid. Nie rozumiała wprawdzie zbytnio, dlaczego zabawa w dom miałaby być fajna, bo wszystko to, co Brooke i Jolie robiły na niby, ona robiła naprawdę, pomagając tacie i dziadkowi. Wszystkie jej ubrania były uszyte w domu. Choć Brooke i Jolie uznawały to za zabawne, to nie wyśmiewały się z niej z tego powodu.
Po drugiej klasie Brooke się wyprowadziła, a Astrid odeszła ze szkoły publicznej i skoro już nie chodziła na lekcje z Jolie, straciła z nią kontakt. Teraz była „stypendystką” w drogiej prywatnej placówce (zajęła pierwsze miejsce w konkursie matematyczno-programistycznym i wygrała stypendium opłacające jej naukę w tej szkole). Nauczyciele byli w porządku, ale dzieci zdecydowanie uważały ją za dziwaczkę. Astrid próbowała nawiązywać z nimi jakiś kontakt, ale zwyczajnie nie wiedziała, jak być „normalną”. Przewyższała inteligencją inne dzieciaki w klasie. Nie myślała ani nie ubierała się jak one. Jak miałaby to robić? Miała staroświeckie imię, wychowywał ją staroświecki ojciec i równie staroświecki dziadek.
Tato i farfar byli stolarzami i zarabiali na życie, wyrabiając ręcznie meble w szwedzkim stylu. Niemal wszystko inne także robili sami. Uprawiali warzywa i owoce, fasolę i zboże. Hodowali krowy, żeby mieć mleko i ser. Budowali własne maszyny i naprawiali je, kiedy się psuły. Szyli nawet dla siebie i Astrid ubrania, które nie przypominały ciuchów noszonych przez inne dzieci.
– Naszym dziedzictwem jest rzemiosło. Życie rzemieślnika to dobre życie – powtarzał często tata Astrid. Może i było to prawdą, ale żałowała, że jako rzemieślnik jej tata musi ciągle wyjeżdżać, żeby sprzedawać swoje wyroby. Więcej nie było go w domu, niż był, i dlatego przez większość czasu Astrid towarzyszył tylko farfar. Astrid kochała dziadka, ale on niezłomnie wierzył w „tradycję”, nie podobało mu się współczesne społeczeństwo i traktował je podejrzliwie. Nie miała pojęcia, jak sprawić, żeby zrozumiał, że ona bardzo chciałaby być jego częścią.
Matka Astrid, która mogłaby ocalić ją przed losem „dziwaczki w dziwacznych ciuchach”, dawno zniknęła. Odeszła, kiedy Astrid była jeszcze malutka; przeprowadziła się na drugi koniec kraju, żeby zostać modelką. Tata Astrid „nie aprobował” takich pomysłów i nie chciał jej na coś takiego „pozwolić”. Astrid prawie nie pamiętała mamy; miała tylko jedno jej zdjęcie. Mama była piękną kobietą, blondynką o niebieskich oczach i twarzy przypominającej nieco lalkę.
Tata mawiał, że Astrid jest do niej podobna. Może i była, tyle że miała też szerokie czoło i duże uszy po tacie.
– No dalej, mała – ponaglił ją farfar.
Astrid zamrugała, orientując się, że pozwoliła sobie odpłynąć.
Odwróciła się i uśmiechnęła do dziadka.
Był dokładnie tak spokojnym, wyluzowanym człowiekiem, na jakiego wyglądał w swojej ręcznie uszytej koszuli z szarej flaneli i workowatych ogrodniczkach. Astrid uważała, że jej farfar ma jedną z najmilszych – i w ogóle najlepszych – twarzy na świecie. Była okrągła, poznaczona głębokimi zmarszczkami od uśmiechu; dominowały w niej łagodne niebieskie oczy, duży, lekko skrzywiony w lewo nos i szerokie usta, które zwykle przybierały przyjazny, pogodny wyraz. Nie wyglądał wcale jak dziadek, pomyślała Astrid. Gdyby nie siwe, kędzierzawe włosy i gęsta (ale schludnie przycięta) siwa broda, mógłby uchodzić za znacznie młodszego niż w rzeczywistości.
Odpowiedział jej uśmiechem i zmierzwił jej krótką fryzurę.
– Chodź, automaty czekają – powiedział.
Poczuła falę miłości i uwielbienia dla swojego dziadka o tak słodkiej, miłej twarzy. Chociaż nie lubił Pizzapleksu, przychodził tu z nią, kiedy tylko miał czas. Astrid cieszyła się, że lubił grać w skeeball. Dzięki temu zresztą za pierwszym razem udało jej się go namówić na wizytę w tym wielkim kompleksie rozrywkowym.
– Przypomina mi to czasy, kiedy byłem dzieciakiem i przyjeżdżało wesołe miasteczko – mawiał zawsze, kiedy grali. Twierdził, że skeeball to jedyna „prawdziwa gra” w salonie Pizzapleksu. Kiedy jednak już się w nią nagrali, pozwalał Astrid wybrać jakąś inną.
Wzięła go za rękę.
– Farfar, możemy później zjeść pizzę?
Zmarszczył szerokie czoło, które odziedziczyli po nim syn i wnuczka. Wydął grube wargi, udając, że się mocno namyśla. Potem mrugnął do Astrid.
– Z zielonymi papryczkami? – zapytał.
– A jest jakaś inna? – odparła i zachichotała.
Farfar ścisnął jej dłoń i odeszli od witryny Buddytronics Boutique. Na odchodnym Astrid zerknęła jeszcze przez ramię. Tak czy inaczej zdobędzie swojego własnego Buddytronica, zdecydowała.
Choć gdy Astrid mijała biurko Remy’ego, chłopiec poczuł, że pali go kark, to wyciągnął nogi i przygarbił się. Odsunął na bok swojego Buddytronica – DJ Music Mana – jakby był nim znudzony. Faktycznie był. Kiedy Buddytroniki pojawiły się po raz pierwszy, podobnie jak koledzy uważał, że to niesamowita sprawa, ale teraz powoli stawały się już nieco męczące. Zabawa nimi miała swoje ograniczenia i po kilku tygodniach Remy czuł, że nie ma już pożytku z robocika. Nadal jednak codziennie zabierał go ze sobą do szkoły, bo wszyscy tak robili.
Nikt nie wiedział, że Remy lubi Astrid. I nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Remy należał do najpopularniejszych dzieciaków w klasie. Jego tata był najbogatszy w całym hrabstwie, może nawet w całym stanie. Matka często przypominała synowi, że ich rodzina ma pewne „obowiązki” i konkretny „wizerunek”. Remy musiał się starać, żeby wypełniać jedne i nie kalać drugiego. A sympatia do klasowej dziwaczki nie przystawała do żadnego z powyższych.
Obserwował teraz, jak Astrid stoi przy tablicy z przodu sali o ścianach pokrytych boazerią. To był dzień referatów. Każdy z uczniów musiał napisać esej na temat osiągnięcia celu i przeczytać go przed całą klasą. Remy już przeczytał swój – opowiedział o tym, jak skłonił konia, żeby w końcu przeskoczył nad zwalonym drzewem, które zagradzało ścieżkę na terenie rodzinnej posiadłości. Wywołało to salwy śmiechu wśród kolegów i koleżanek, a to było jego prawdziwym celem.
Po raz setny zadał sobie pytanie, dlaczego tylko on dostrzega, że Astrid jest fajna.
Dzisiaj na przykład była ubrana w żółtą bawełnianą sukienkę do kostek z dużym kołnierzem, wyglądającym jak te szydełkowe rzeczy, którymi jego babcia ozdabiała oparcia tapicerowanych krzeseł i foteli. Na głowie miała przypominającą beret pomarańczową czapeczkę z dzianiny, która opadała jej na jedno błękitne oko.
Czasem próbował sobie wyobrazić Astrid w zwykłych ciuchach, jakie nosiły inne dziewczyny z ich klasy, ale uznał, że nie byłaby wtedy tak pociągająca – w jej staroświeckich ubraniach było coś naprawdę odjazdowego.
A poza tym, jakiekolwiek nosiłaby stroje, zdaniem Remy’ego Astrid była najładniejszą dziewczynką w szkole. Wyglądała jak księżniczka z bajki, a Remy skrycie pragnął zostać jej księciem.
Chociaż miała długie ręce i nogi oraz krótki korpus… prawie jak lalka. Ta budowa sprawiała, że wyglądała krucho, delikatnie, według Remy’ego – jakby potrzebowała księcia, który by się nią zaopiekował. Nie zachowywała się jednak jak księżniczka. W niczym nie przypominała niektórych dziewczyn z klasy, rozlazłych beks.
Nawet gdyby nie była tak ładna, i tak by ją lubił. Nie był pewien dlaczego. Może wynikało to ze sposobu, w jaki się poruszała. Może mogłaby mieć brodawki i nosić papierową torbę zamiast ubrania, a jemu i tak by się podobała.
W przeciwieństwie do innych znanych mu dziewczyn Astrid nigdy nie zachowywała się jak aktorka w spektaklu, by zwrócić na siebie uwagę. Nigdy nie wydawała się myśleć o tym, jakie robi wrażenie. Nie błyskała sztucznym uśmiechem ani nie przybierała żadnych póz. Remy nie miał wątpliwości, że dokładnie tak, jak na to wyglądała, Astrid była po prostu inteligentną, dobrze czującą się we własnej skórze dziewczyną. Co najdziwniejsze, był to jeszcze jeden powód, dla którego inne dzieciaki w klasie jej nie lubiły. Tak dobrze czuła się sama ze sobą, że na lekcjach cały czas podnosiła rękę i zabierała głos. Zawsze wiedziała, co odpowiedzieć na zadane pytanie. Inni twierdzili, że zadziera nosa i zachowuje się przemądrzale. Remy wcale jej tak nie postrzegał. Według niego była błyskotliwa i pewna siebie. Jedyna w swoim rodzaju.
Nie spuszczając pozornie znudzonego wzroku z jednego z wysokich okien, które wychodziły na zielony trawnik za szkołą, Remy uważnie słuchał każdego słowa Astrid. Musiał się starać, żeby zachować kamienną twarz, bo jej tekst był mądry i zabawny. Opowiadał o dziewczynie, która próbowała zarobić wystarczająco dużo, by kupić drogi naszyjnik. Używając pojęć ekonomicznych, których prawdopodobnie nie znał nikt oprócz Remy’ego i może jeszcze jednej osoby w klasie – Johnny’ego, jego najlepszego przyjaciela, równie bystrego jak Astrid i prawie tak bogatego jak Remy – Astrid opisała plan zarobkowy, łączący ciężką pracę ze sprytną manipulacją psychologiczną.
W połowie eseju Astrid klasowy rozrabiaka Hugo wydał z siebie celowo głośny odgłos chrapania. Wszyscy się roześmiali, a Warren, klasowy agresor, strzelił w dziewczynkę kulką z papieru sklejonego śliną.
Remy zaryzykował zerknięcie na Astrid, gdy kulka wylądowała na jej kołnierzu. Zakrył usta dłonią, by ukryć uśmiech, gdy Astrid od niechcenia strzepnęła pocisk – dość energicznie, by poszybował w kierunku lewego ucha Camilli.
Camilla, jedna z popularnych dziewczyn, zdecydowanie zbyt pewna siebie (jej najlepszą przyjaciółką była Geena, chyba największa na świecie uparciucha), pisnęła, gromiąc Astrid spojrzeniem. Ta jednak w ogóle nie zwróciła na to uwagi, po prostu czytała dalej.
– Nie jestem jednak pewna, czy to, co zrobiłam, było słuszne – czytała dalej Astrid. – Mój farfar mówi, że kiedy się czegoś desperacko pragnie, najpewniej nie powinno się tego otrzymać.
– Co to jest farfara? – zawołał z drugiego końca klasy Brett, kolega Remy’ego.
Astrid podniosła wzrok znad zadrukowanej kartki i poszukała pytającego spokojnym wzrokiem.
– Farfar to szwedzkie słowo oznaczające dziadka – wyjaśniła.
– Szkoda, że ty nie zostałaś w Szwecji – syknęła Camilla na tyle głośno, by usłyszała to cała sala.
Wszyscy się roześmiali.
– Camilla! – warknęła panna Hallstrom. Spiorunowała wzrokiem resztę klasy.
Skarcona Camilla wzruszyła ramionami. Śmiechy ucichły, przechodząc w stłumione chichoty.
Astrid skończyła swoją opowieść, a chuda jak patyk, uczesana w koński ogon panna Hallstrom wstała.
– Dobra robota, Astrid – pochwaliła dziewczynkę z uśmiechem, demonstrując krzywe zęby.
W klasie wybuchła kakofonia hałasu i buczenia. Remy też się do niej dołączył, czując się jak ostatni palant. Wizerunek był ważniejszy od tego, co słuszne. Nauczył się tego od ojca.
Ale nawet bucząc, obserwował Astrid kątem oka. Z podniesioną głową wróciła na swoje miejsce w ostatniej ławce, podczas gdy panna Hallstrom waliła w biurko i krzyczała, żeby wszyscy się uspokoili.
Nad należącym do dziadka dwupiętrowym domem na farmie zapadał zmierzch. Astrid usiadła na patchworkowej kołdrze przykrywającej jej podwójne łóżko. Na czerwonych i żółtych kwadratach bawełny rozłożyła swoje oszczędności. Przeliczyła je już trzy razy. Nie była nawet bliska zebrania wystarczającej kwoty.
Westchnęła i wyjrzała przez otwarte okno. Gałęzie potężnego dębu były pełne młodych liści. Trzepotały na wietrze, który wkradał się do pokoju Astrid i porywał do tańca brzegi jej turkusowych zasłon. Niósł też ze sobą słodki zapach bzu, który farfar posadził na obrzeżach ogrodu.
Astrid rozejrzała się po swoim przytulnym pokoju z bladożółtymi ścianami, na których wisiały ręcznie tkane gobeliny, oprawione w ramki haftowane kwiaty, piękne akwarele i wykonane pastelami pejzaże ukazujące lasy i jeziora. (Wszystko, co wisiało na ścianach, wykonali dla niej różni członkowie ogromnej rodziny, z których żaden nie mieszkał w pobliżu, ale wszyscy pamiętali o niej w urodziny i Boże Narodzenie). Zatrzymała wzrok na półkach pełnych zwierzątek wyrzeźbionych z drewna i kamienia. Jej ciotki, wujkowie i kuzyni zrobili ich dla niej dziesiątki, a ona wszystkie je kochała.
Nie po raz pierwszy Astrid pomyślała o tym, jakie ma szczęście, że mieszka w tak pięknym miejscu. Po tym, jak odeszła od nich mama, ale zanim jeszcze zamieszkali z farfarem, Astrid z tatą gnieździli się w dwupokojowym mieszkaniu w betonowym kompleksie na skraju dzielnicy przemysłowej. Nie znosiła tego miejsca. Było tam tak głośno i tłoczno, szaro i obskurnie. Tak zimno. Zdecydowanie wolała zieleń, która otaczała dom dziadka, i uwielbiała to, że w taki wieczór jak dziś słyszy za oknem tylko świergot ptaków i od czasu do czasu muczenie dochodzące z pastwiska za domem.
Ale bez względu na to, jak bardzo lubiła swój dom, nie była w pełni szczęśliwa. Czuła się zbyt sfrustrowana.
Przez ostatni miesiąc, odkąd Astrid zobaczyła, jak Geena zamawia Buddytronica, w każdej wolnej chwili pracowała, by zarobić pieniądze, których potrzebowała na własnego. Ale prace, które mogła wykonywać, nie były zbyt dochodowe, a ona nie miała w ciągu dnia wystarczająco dużo czasu.
Powiedziała ojcu i dziadkowi, że na nadchodzące urodziny wolałaby dostać pieniądze zamiast prezentów, ale widząc, jak wymieniają między sobą spojrzenia, zrozumiała, że pewnie już coś dla niej przygotowali. Dodała więc szybko:
– Ale cokolwiek mi dacie, będzie wspaniałe.
Mimo że miała krewnych, którzy się o nią troszczyli (z daleka), tatę i dziadka, Astrid większość czasu spędzała sama. Nie przeszkadzało jej to, ponieważ miała mnóstwo rzeczy do roboty. Miała swoje obowiązki na farmie i spędzała godziny przy komputerze. Czasami jednak naprawdę tęskniła za posiadaniem jakichkolwiek przyjaciół. Mogłaby ich zaprosić na przyjęcie urodzinowe i poprosić o pieniądze zamiast prezentów. W szkole słyszała, jak Camilla mówiła Geenie, że zamierza tak właśnie zrobić, żeby kupić sobie zamszowe kozaki, których nie chcieli jej kupić rodzice.
Gdyby nawet Astrid zaprosiła kogokolwiek na urodziny, i tak nikt by nie przyszedł, a tym bardziej nie przyniósłby pieniędzy. Nie oznaczało to jednak, że pomysł był sam w sobie bezużyteczny.
Choć nie miała przyjaciół i nigdy nie obchodziła urodzin, ciotki i wujkowie zawsze przysyłali jej prezenty. Pomyślała, że jeśli sprytnie to rozegra, może uda jej się namówić ich na pieniądze zamiast prezentów. Kilka tygodni przed urodzinami usiadła więc i skomponowała uprzejme liściki. Wyjaśniała w nich, że w szkole uczy się o pieniądzach i ich inwestowaniu, więc gdyby miała pewną kwotę do zainwestowania, pomogłoby jej to wykonać zadany projekt. Czuła się trochę niezręcznie z powodu kłamstwa, ale bez przesady. Chciała zainwestować (w Buddytronica) i było to związane ze szkołą (chciała dopasować się do innych dzięki Buddytronicowi).
Plan Astrid mógłby się powieść, gdyby miała zwyczajną rodzinę. Niestety większość jej ciotek i wujków wywodziła się ze strony ojca. A farfar wychował swoich synów i córki tak, by byli dumni z rzemiosła. Gotówki nie można zrobić ręcznie. Astrid otrzymała więc jak zwykle swetry robione na drutach, rzeźbione zwierzątka do swojej kolekcji i ręcznie szyte sukienki. Zgodnie z przewidywaniami także dziadek i tata podarowali jej własnoręcznie wykonany prezent – nowe, duże biurko do sypialni. Dębowe drewno, którego użyli, było prawdopodobnie warte znacznie więcej niż kwota, której jej brakowało, i naprawdę musiała się starać, żeby nie okazać zawodu na widok masywnego narożnego mebla, choć idealnie wpasował się w lukę między komodą a półkami w jej pokoju (prezenty z poprzednich urodzin). Udawała, że to najlepsza rzecz na świecie; w żaden sposób nie zamierzała ranić uczuć dziadka.
Trochę gotówki jednak zdobyła. Kilka ciotek ze strony mamy przysłało pieniądze. Pewnie czuły się winne, bo ich siostra porzuciła córkę, więc wysłały banknoty o nominale aż stu dolarów każda. Dzięki temu Astrid brakowało już tylko stu dwudziestu dolarów.
Była blisko celu. Ale to nie wystarczyło. To dlatego zalała się łzami, gdy zdmuchiwała świeczki na upieczonym przez farfara torcie czekoladowym (tata był w trasie i nie zdążył wrócić na jej urodziny).
Siedzieli z dziadkiem przy małym stole z klonowego drewna, ustawionym dokładnie pośrodku bordowo-kremowego plecionego dywanu, wykonanego przez babcię (dla Astrid – _farmor_; zmarła kilka lat przed narodzinami wnuczki). Ścienny zegar, hołubiony przez dziadka jako wyjątkowo cenny, który wisiał na pełnej rodzinnych zdjęć, pomalowanej na zielono ścianie, odmierzał kolejne sekundy.
– Co się dzieje, do diaska? – zapytał farfar, gdy Astrid ocierała mokrą buzię. Zbladł, jakby popełnił jakiś straszny czyn. – Chodzi o tort? – zapytał. – Już nie lubisz czekolady?
– Tort jest świetny – odparła Astrid. Głos jej jednak zadrżał.
Farfar uniósł brew.
– Naprawdę – zapewniła. – Nie chodzi o tort.
– A zatem biurko – zgadywał dalej farfar. – Ono ci się nie podoba.
– Nie! – zawołała Astrid. – To znaczy, tak, podoba mi się biurko – pociągnęła nosem.
– Więc w czym problem?
Potrząsnęła głową. Jak miała wyjaśnić, czego chce i dlaczego?
Farfar skubnął swoją brodę, tak jak zawsze, gdy próbował rozwiązać jakiś problem. Odsunął tort i pochylił się w stronę Astrid.
– Powiedz mi, mała, ile pieniędzy zaoszczędziłaś na tę fikuśną lalkę?
Oczy Astrid rozszerzyły się.
– Skąd wiesz?
Dziadek uśmiechnął się, po czym wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni. Nie odpowiedział na pytanie.
– Brakuje mi stu dwudziestu dolarów – wyznała Astrid.
– Tak się składa, że mam odłożone sto dwadzieścia dolarów na czarną godzinę. – Wyjrzał przez okno. – No, dziś nie jest specjalnie czarno, ale możemy udawać.
Zachichotał.
Astrid uśmiechnęła się. Potem zmarszczyła brwi.
– Ale przecież ty sądzisz, że te lalki…
Farfar machnął ręką.
– Może i się nie znam na tych wszystkich komputerowych sprawach tak jak ty, ale rozumiem, jak to jest coś lubić. W twoim wieku chciałem robić meble, tylko to miałem w głowie, a mój tatko uważał, że jedynie robota na roli jest coś warta. Musiałem nieraz się z nim pohandryczyć, żeby wreszcie móc postawić na swoim, i obiecałem sobie, że moje dzieciaki nigdy nie będą miały ze mną takich kłopotów. I twój tato, i całe jego rodzeństwo mogli wybrać, co chcą w życiu robić. Ty też możesz. Jeśli chcesz zatem mechaniczną lalkę, to ją dostaniesz. – Farfar wstał. – Pojedziemy do Pizzapleksu i kupimy ci tego Buddytrona.
– Buddytronica – poprawiła odruchowo.
– No właśnie. – Wyciągnął rękę do wnuczki.
– Co u licha? – zdumiał się dziadek, gdy dotarli z Astrid na miejsce i zobaczyli tłum zalewający główny ciąg komunikacyjny wewnątrz Pizzapleksu.
Astrid aż sapnęła, gdy przebiegł obok niej pracownik kompleksu w czerwonej koszuli i prawie ją przewrócił. Dziadek złapał ją w ostatniej chwili i opiekuńczo objął ramieniem.
Pizzaplex był jak zwykle wypełniony hałasem, który brzmiał, jakby poszczególne dźwięki toczyły ze sobą wojnę. Rockowa muzyka z estrad zderzała się z falą metalicznie brzmiących melodyjek, pingnięć i innych odgłosów gier. Szum kolejki górskiej spotykał się z rykiem samochodów z toru wyścigowego Roxy’s Raceway, a piski dzieci próbowały górować nad śmiechami i rozmowami dorosłych. Tego wieczoru w tym wszystkim pojawiło się jednak coś jeszcze bardziej intensywnego. A może całkiem nowy dźwięk? Astrid wydawało się, że wychwytuje wśród zgiełku wysoki pisk. Przypominał odgłos sprzężenia zwrotnego, jaki czasami wydobywał się z mikrofonów.
– Dzieje się coś dziwnego – powiedziała.
– Na to wygląda. – Dziadek poprowadził ją na skraj wyłożonego biało-czarnymi kafelkami chodnika. – Zostańmy tutaj, na uboczu – zaproponował, marszcząc brwi, gdy patrzył na otaczający ich chaos. Potem dodał mimo wszystko: – No to którędy do twojej wymarzonej lalki?
Astrid wskazała poza zamek, który wznosił się pod wielką kopułą witrażowego sufitu w centrum Pizzapleksu. Oczywiście nie był to prawdziwy zamek, tylko teatr. Ale wyglądał tak, jak zawsze wyglądają zamki w bajkach.
Farfar objął dziewczynkę ramieniem i zaczęli się przedzierać przez gęsty tłum. Gdy tak szli, wszystkie neony przy wejściach do sklepów i w różnych urządzeniach i strefach gier zaczęły migotać. Podświetlone gałęzie wielkiego Drzewa Bajarza, które stało nieopodal teatru, na moment całkiem zgasły. Podobnie jak jego korzenie – wężowate smugi diod LED rozchodzące się od drzewa, które zdawały się sięgać do każdej części Pizzapleksu. Następnie światła rozbłysły ponownie, tak szybko, jak zgasły. Potem zaczęły migotać kolejne. Gdy Astrid z dziadkiem mijali główny obszar restauracyjny, zgasły w nim górne lampy, a potem znów się zapaliły.
Kolejny pracownik Pizzapleksu minął Astrid, prawie biegnąc. Tym razem przytuliła się mocno do dziadka i uniknęła kolizji.
Zbliżali się do Buddytronics Boutique. Musieli jeszcze tylko przejść obok kilku sklepów.
Tutaj tłum był jeszcze większy. Astrid wyciągała szyję, aby coś dostrzec.
Farfar nie zwalniał kroku, ciągnąc ją za sobą, i wkrótce stanęli przed wejściem do sklepu. Astrid zapomniała o wszystkim. Puściła rękę dziadka i ruszyła pędem do środka.
Nagle stanął przed nią jeden z pracowników, wysoki, ciemnowłosy, o bardzo blisko siebie osadzonych oczach. Podniósł rękę.
– Przykro mi, ale nie możesz wejść. Chyba… zamykamy.
– Nie! – jęknęła Astrid. Nie mogła się powstrzymać. Była bardzo podekscytowana, bo tak niewiele dzieliło ją od Buddytronica.
– Chyba zamykacie? – zapytał dziadek, stając w lekkim rozkroku naprzeciwko ciemnowłosego sprzedawcy. – Skoro tylko „chyba”, to może jednak możecie poczekać, żeby moja wnuczka dostała swojego Biedotronica?
Astrid zarumieniła się, ale nie poprawiła dziadka.
Zza linii montażowej robotów wyszła pracownica o kręconych włosach. Wymienili z mężczyzną spojrzenie.
– Chyba musimy to wyłączyć – powiedziała. Sięgnęła po czarną metalową kratę, która zwykle zamykała wyjście, teraz rozsuniętą na obie strony.
– Na pewno? – zapytał jej kolega. – Może…
Wzruszył ramionami. Ona też.
– Uruchomiłam diagnostykę, ale chyba tak będzie najlepiej.
Zaczęła wyciągać metalowe kraty, żeby je zasunąć.
Dziadek Astrid zrobił krok naprzód i zaparł się ręką o kratę. Usztywnił ramię, uniemożliwiając pracownicy sklepu zamknięcie jej.
– Dlaczego nie możecie jeszcze tylko nas wpuścić? – zapytał. – Tylko jeden dodatkowy robocik, hę? Potem pozamykacie i pójdziecie do domu.
Kobieta potrząsnęła głową, ale nie próbowała ciągnąć za kratę.
– Nie chodzi o to, że chcemy wyjść wcześniej, proszę pana – wyjaśniła. – Po prostu nie jesteśmy pewni, co to za problemy ze światłami i tak dalej. Wszystko działa… niestabilnie. Najlepiej będzie, jeśli zamkniemy. Może pan wrócić jutro.
Astrid pokręciła głową. Miała naprawdę silne przeczucie, że jeśli stąd odejdą, farfar zmieni zdanie. Sposób, w jaki mrużył oczy, łypiąc na półki z częściami, świadczył o wątpliwościach co do Buddytronica.
– Farfar, proszę… – wyszeptała.
Nie wiedziała, jak zdołał ją usłyszeć wśród hałasu w Pizzapleksie. Ale najwyraźniej usłyszał. A może tylko dobrze wiedział, czego ona chce.
Spojrzał na identyfikator kobiety.
– Karen – przeczytał. – Mogę pani mówić po imieniu?
Tamta się uśmiechnęła.
– Jasne.
Dziadek Astrid również obdarzył Karen jednym ze swoich najszerszych i najbardziej promiennych uśmiechów. Wskazał na Astrid.
– Dziś są urodziny mojej wnuczki. Właśnie skończyła dziewięć lat.
Karen zerknęła na dziewczynkę.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała.
– Dziękuję. – Astrid starała się wyglądać jednocześnie przyjaźnie i żałośnie.
– A moja wnuczka chce dostać na urodziny tylko jedną rzecz, nic innego – ciągnął dziadek. – I jest to jeden z tych waszych robokumpli. Osobiście nie przepadam za animatroniką, ale moja wnuczka to grzeczna, dobra dziewczynka i zasługuje na to, żeby spełnić jej marzenie. Chyba nie chcesz zepsuć urodzin takiemu miłemu dziecku?
Karen zerknęła na kolegę. Identyfikator głosił, że ma na imię Vince. Dziadek Astrid także na niego spojrzał.
– A ty, Vince? – zapytał. – Może ty chcesz zepsuć urodziny takiej uroczej panience?
Farfar poklepał Astrid po głowie, jakby była małym dzieckiem.
Złożyła rączki i szeroko otworzyła oczy, patrząc błagalnie.
Karen i Vince wymienili jeszcze jedno spojrzenie, a górne światła zamigotały. Karen wzruszyła ramionami.
– Lepiej szybko się uwiń – powiedziała do Astrid.
Gestem zaprosiła Astrid z dziadkiem do butiku. Następnie zamknęła za nimi kratę.
– Idź i wybierz, co chcesz – powiedziała. – Zobaczymy, czy program odpali.
Astrid natychmiast rzuciła się do półek z częściami, omijając linię montażową. Wiedziała, czego chce. Miała w głowie idealną wizję, więc szybko wybrała elementy.
Zaczęła od długich blond warkoczy.
– Trzy takie – wskazała – i chcę, żeby były splecione razem, jak warkocz upleciony z warkoczy.
Karen szła za Astrid z tabletem i wpisywała do niego instrukcje.
Astrid wskazała okrągłe niebieskie oczy.
– Chcę te oczy… – Potem pokazała zadarty nos. – I ten nos.
Różowe, wydęte usta, które całkiem przypominały jej własne.
– Te usta. I równe, białe zęby. Nie takie duże jak te – pokazała które. Zmarszczyła brwi, przyglądając się wyborowi uzębienia. – Bardziej jak te. – Wskazała mniejsze. Potem pospieszyła dalej wzdłuż rzędu. Zauważyła pełne, różowe policzki i też je wskazała. – Takie policzki…
Przechodziła od elementu do elementu, aż wybrała wszystkie, które razem miały stworzyć oblicze przypominające jak najbardziej twarz jej matki. Następnie pospieszyła do działu z ubraniami. Wybrała prostą niebieską sukienkę z małą falbanką wokół rąbka i ciemniejszą kokardą w talii. Z przodu, poniżej linii talii, sukienka miała duże naszywane kieszenie w tym samym odcieniu co kokarda.
– Poproszę tę sukienkę. – Wskazała. Zauważyła słomkowy kapelusz z szerokim rondem i niebieską kokardą, który pasował do sukienki. – I ten kapelusz.
– Jasne – przytaknęła Karen, zapisując wszystko w urządzeniu. – A ciało?
Wskazała torsy, ręce i nogi. Astrid pomyślała, że ciała w kawałkach są nieco przerażające, więc po prostu spojrzała na kobietę.
– Chcę, żeby lalka była wysoka i smukła. Proszę wybrać takie części, żeby się nadawały, i będzie dobrze.
Karen pokiwała głową i jeszcze raz postukała w tablet.
– To wszystko? – zapytała.
Astrid zerknęła na dziadka. Podniósł kciuk w górę. Uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Tak, to wszystko – powiedziała.
Światła na suficie znów zamigotały. Astrid podniosła wzrok, zagryzając wewnętrzną stronę wargi. _Proszę, nie wyłączaj się_, błagała w duchu elektryczność.
Lampy zapaliły się ponownie. Karen podeszła do maszyny i szybko wpisała instrukcje Astrid.
– No dobrze – powiedziała Karen, wskazując na ekran maszyny. – O czymś takim myślałaś?
Astrid spojrzała i klasnęła w dłonie.
– Idealnie! – zawołała. To, co widniało na ekranie, wyglądało jak matka Astrid, gdyby była lalką. Naprawdę perfekcyjnie. – Jest piękna – dodała dziewczynka. – Nazwę ją Lexie.
– Ładne imię – pochwaliła Karen. Uśmiechnęła się. – W porządku. Zbudujmy Lexie. – Stuknęła w kilka klawiszy na panelu kontrolnym.
Astrid usłyszała dudnienie z wnętrza. Coś brzęknęło, a potem ramiona maszyny zaczęły sięgać po części z półek.
Zahipnotyzowana obrazem na ekranie maszyny dziewczynka nie zwracała zbytniej uwagi na to, co robi maszyna, budując jej Buddytronica. Nie robili tego także ani Karen, ani Vince, ani farfar. Pracownicy sklepu stali blisko siebie, cicho rozmawiając. Dziadek wyglądał przez zamkniętą metalową kratę. Obserwował zamieszanie w pobliżu stojącej nieopodal szklanej kopuły.
Astrid nie odrywała wzroku od obrazu na ekranie, dopóki szum taśmy montażowej nie stał się głośniejszy. Rozległy się kolejny brzęk i uderzenie. Czyżby Buddytronic był gotowy?
Podbiegła do wylotu taśmy. Dotarła tam w momencie, gdy Karen podniosła gotową lalkę.
– Och. – Młoda kobieta aż głośno westchnęła, a potem spojrzała na Astrid. – Naprawdę mi przykro – powiedziała.
Astrid zmarszczyła brwi.
– Dlaczego?
Karen skrzywiła się lekko i odwróciła Buddytronica tak, żeby Astrid mogła zobaczyć go od frontu.
– Awaria musiała być poważniejsza, niż sądziliśmy – odparła. Potem rzuciła lalkę na metalową tacę na końcu taśmy. Wylądowała na wznak, z rękami i nogami w powietrzu, wpatrując się w sufit.
Astrid wpatrywała się za to w nią. Poczuła, że za jej plecami staje dziadek.
– A cóż to jest, do kroćset? – zapytał zdumiony.
Zacisnęła wargi. Kilkakrotnie zamrugała. _Nie będę płakać_, powiedziała sobie.
Ale bardzo chciała.
Jej piękny Buddytronic. Od tygodni myślała o tym, jak będzie wyglądał. Za każdym razem, gdy patrzyła na zdjęcie matki, wyobrażała sobie, że widzi jej rysy ucieleśnione w formie małego animatronika. Jakby znów z nią była. I tym razem chciałaby z nią być, bo program Buddytroniców sprawiał, że były one absolutnie lojalne wobec właścicieli.
Ale to coś… w niczym nie przypominało jej matki.
Dziadek wskazał na gotową lalkę.
– Nie zapłacimy za to.
– Oczywiście, że nie, proszę pana – odparła Karen. – Zrobimy tak…
Astrid nie słyszała nic więcej. Miała wrażenie, że w jej głowie rozszalała się burza. Uszy wypełniał szum. Serce waliło jak młotem. Czuła lekkie mdłości.
Nie mogła jednak oderwać wzroku od Buddytronica.
Patrząc na blond lalkę, zdała sobie sprawę, że zawiera ona dokładnie wszystkie wybrane przez nią części. Ale ich zestawienie było koszmarne.
Weźmy niebieskie oczy – nie były ulokowane jak należy. Jedno było znacznie wyżej niż drugie, a gałka oczna tego umieszczonego niżej wystawała z oczodołu, jakby miała z niego wyskoczyć. Okrągłe policzki były na miejscu, ale osadzone tak nisko na twarzy, że wyglądały jak u buldoga. Pełne usta i zadarty nos znajdowały się zbyt blisko siebie. Nos praktycznie leżał na górnej wardze. Usta się nie domykały. Wyglądało to tak, jakby lalka szczerzyła zęby, w każdej chwili gotowa warknąć. Ogólnie rzecz biorąc, twarz przypominała jak dzieło doktora Frankensteina.
No i włosy. Maszyna dała lalce warkocze, tak jak pragnęła Astrid, ale zamiast na szczycie czaszki umieściła je u jej podstawy. Biegły do góry, a następnie tworzyły węzeł, po czym rozbiegały się na wszystkie strony jak blond pająk. Były w tak wielkim nieładzie, że wyglądały niemal jak coś żywego.
Proporcje lalki również były niewłaściwe. Głowa – o wiele za mała w stosunku do metrowej długości ciała, a ręce i nogi, choć długie i ładne, były przymocowane w dziwny sposób. Ramiona, zamiast ze stawów barkowych, wystawały z boków lalki, a nogi zdawały się zaczynać w jej talii, wyrastając tuż obok ramion. Szyja była zbyt długa, a klatka piersiowa zbyt krótka. Ubrania nie pasowały na tak nieforemne ciało. Kapelusz nasunięty był nisko na czoło, sukienka była zmięta i pomarszczona, a na barkach naciągnięta do granic wytrzymałości.
Trudno było patrzeć na to naprawdę ponadprzeciętne brzydactwo. Buddytronic wyglądał bardziej jak potwór niż lalka.
Farfar chwycił Astrid za rękę.
– Daj spokój, mała. To nie jest to, czego chciałaś. Chodźmy stąd. – Delikatnie pociągnął, chcąc zabrać wnuczkę z dala od potwornego przedmiotu.
Ona jednak się nie ruszyła.
– Astrid, skarbie? – powiedział łagodnie dziadek.
Kątem oka widziała, że odwraca się do Karen.
– Chyba jest w szoku – powiedział. – Będę musiał porozmawiać z kierownikiem.
Astrid potrząsnęła głową.
– Nie, farfar. W porządku.
Zrobiła krok do przodu. Dotknęła krótkopalczastej dłoni lalki.
– Naprawdę nie musisz jej brać – zapewniła Karen. – Możesz wrócić, kiedy naprawimy system i zrobimy ci dobrego Buddytronica.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki