Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Nexie. Tom 6 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Five Nights at Freddy's. Tales from the Pizzaplex. Nexie. Tom 6 - ebook

Czy potrafisz dochować tajemnicy?

Astrid nie mówi nikomu o dziwnym zachowaniu jej lalki Buddytronic. Kara przekonuje pracownika Pizzapleksu, by pozwolił jej spędzić po kryjomu w urządzeniu VR więcej czasu, niż wolno. Inżynier kreatywny Fazbear Entertainment tworzy niezwykły projekt pełen sekretów i niespodzianek.

W świecie Five Nights at Freddy’s wszystkie mroczne tajemnice wychodzą na jaw w najmniej oczekiwanym – i najgorszym z możliwych – momencie.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67931-97-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po co komu takie ustroj­stwo? – zapy­tał dzia­dek Astrid. Pochy­lał się nad wnuczką, opie­ra­jąc duże, cie­płe dło­nie na jej bar­kach. – Takie mecha­niczne zabawki to tylko kło­poty – dodał. Pokrę­cił głową tak, że broda zała­sko­tała czoło Astrid.

Przy­ci­śnięta do oświe­tlo­nego neo­nami łuku wej­ścia do miesz­czą­cego się w Piz­za­plek­sie Bud­dy­tro­nics Bouti­que – sklepu, w któ­rym można było zbu­do­wać sobie zabawkę według wła­snych wytycz­nych – Astrid nie odry­wała wzroku od nie­koń­czą­cych się rzę­dów ele­men­tów lalek i plu­sza­ków cią­gną­cych się wzdłuż ścian. Z jed­nego końca cha­otycz­nego, kolo­ro­wego skle­piku na drugi bie­gało co naj­mniej tuzin dzie­cia­ków; Astrid roz­po­zna­wała nie­które z nich ze szkoły. Wszyst­kie krzy­czały i gadały pod­eks­cy­to­wane. Nie­które wska­zy­wały różne czę­ści, opo­wia­da­jąc, co z nich zbu­dują, inne chwa­liły się już goto­wymi zabaw­kami.

Z gło­śni­ków w skle­pie ryczała szybka popowa pio­senka. Kil­koro dzieci tań­czyło ze swo­imi nowymi Bud­dy­tro­ni­cami (tak nazy­wały się zabawki; połą­cze­nie „buddy” – kum­pla – i ani­ma­tro­nika).

Astrid wodziła wzro­kiem od jed­nej zabawki do dru­giej. Wszyst­kie wyglą­dały tak, że aż chciało się je przy­tu­lać. Cho­ciaż dzięki ani­ma­tro­nicz­nym endosz­kie­le­tom i pro­ce­so­rom mogły mówić i ruszać się, to w sta­nie bez­czyn­no­ści ich bez­władne ciała były uro­cze. W ramio­nach swo­ich małych wła­ści­cieli spra­wiały wra­że­nie plu­szo­wych misiów albo szma­cia­nych lalek. Astrid też bar­dzo chcia­łaby tulić wła­snego przy­ja­znego robo­cika.

Ode­rwała wzrok od goto­wych zaba­wek i prze­nio­sła uwagę ponow­nie na resztę sklepu. Przed pół­kami peł­nymi ele­men­tów usta­wiono długą maszynę przy­po­mi­na­jącą fabryczną linię pro­duk­cyjną. Kiedy klient wybrał już wszyst­kie cechy upra­gnio­nej zabawki, ktoś z obsługi wkła­dał czę­ści do machiny i pro­gra­mo­wał ją. Na dużym ekra­nie nad maszy­ne­rią poja­wiał się obra­zek pre­zen­tu­jący, jak będzie wyglą­dała zabawka, i jeśli klient to akcep­to­wał, star­to­wał pro­ces pro­duk­cji. Meta­lowe „ramiona” maszyny pod­no­siły kolejne ele­menty i umiesz­czały je na swo­ich miej­scach, a skła­dana wła­śnie zabawka prze­su­wała się po taśmie. Funk­cjo­no­wa­nie maszy­ne­rii nad­zo­ro­wało kil­koro pra­cow­ni­ków Piz­za­pleksu.

W tej chwili Geena, jedna z dziew­czy­nek zna­nych Astrid ze szkoły – ładna (z czego dosko­nale zda­wała sobie sprawę), o dłu­gich, czar­nych i lśnią­cych wło­sach – dyry­go­wała kędzie­rzawą eks­pe­dientką, wska­zu­jąc na ekran linii pro­duk­cyj­nej.

– Ma mieć bar­dziej zie­lone oczy! – roz­ka­zała. Jak zwy­kle stała, opie­ra­jąc ręce na bio­drach. Jedną stopę wysu­nęła do przodu i tupała nią nie­cier­pli­wie w pod­łogę. Zawsze wie­działa, czego chce, i pra­gnęła tego w tej chwili.

Astrid przy­glą­dała się, jak eks­pe­dientka stuka w kla­wi­sze na panelu kon­tro­l­nym maszyny, a potem wymie­nia kilka czę­ści. Na ekra­nie zami­go­tał obraz maskotki – był to minia­tu­rowy Fun­time Foxy – któ­rej życzyła sobie Geena. Teraz miał bar­dziej zie­lone oczy, więc dziew­czynka sku­piła się na pysku.

– Więk­sze zęby! – zażą­dała. Eks­pe­dientka ponow­nie zabrała się do obsługi maszyny.

Astrid usły­szała, jak jej dzia­dek wzdy­cha.

– Dzie­ciaki w twoim wieku nie wie­dzą, jakie mają szczę­ście – powie­dział cicho. – I cią­gle wymy­ślają coś nowego.

Aż cała się spięła. Przez kilka tygo­dni pro­siła, żeby dzia­dek – far­far, jak go nazy­wała, co po szwedzku ozna­czało dziadka ze strony taty – dawał jej wię­cej zadań do wyko­na­nia, bo chciała doro­bić do kie­szon­ko­wego. Kiedy pytał, na co jej te pie­nią­dze, mówiła tylko „Na to i tamto”.

Choć far­far nie ufał tym „nowo­cze­snym dynk­som”, zawsze wspie­rał jej zain­te­re­so­wa­nie kom­pu­te­rami i pro­gra­mo­wa­niem. Wie­działa jed­nak, co myśli o ani­ma­tro­ni­kach z Piz­za­pleksu, i nie mogła się prze­móc, żeby powie­dzieć mu, że chce kupić sobie Bud­dy­tro­nica.

Gdy Astrid poszła do czwar­tej klasy, zaczęła zauwa­żać inne dzieci para­du­jące ze swo­imi ani­ma­tro­nicz­nymi kum­plami. Te poru­sza­jące się zabawki były naprawdę super; mieć taką było pra­wie jak mieć cał­kiem na wła­sność naj­lep­szego kolegę albo kole­żankę, któ­rych można było zabrać ze sobą dosłow­nie wszę­dzie. Jasne, nie były ludźmi, ale wiel­ko­ścią dorów­ny­wały nie­mal małemu dziecku – mie­rzyły od jakichś sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu do dzie­więć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu. Umiały się ruszać i cho­dzić (nieco nie­zgrab­nie). Umiały też mówić i nie powta­rzały tylko w kółko tych samych paru zdań. Zapro­gra­mo­wano je tak, żeby reago­wały na to, co się do nich mówi, przy­naj­mniej w naj­bar­dziej pod­sta­wowy spo­sób.

Astrid nie miała naj­lep­szej kole­żanki ani naj­lep­szego kolegi – ani w ogóle żad­nych kole­gów ani kole­ża­nek – więc despe­racko pra­gnęła mieć wła­snego Bud­dy­tro­nica. Pro­blem w tym, że taki robot kosz­to­wał aż tysiąc dola­rów. To była duża kwota. A w prze­ci­wień­stwie do reszty dzie­cia­ków z jej klasy, bez wyjątku pocho­dzą­cych z boga­tych rodzin, które dawały im wszystko, czego zapra­gnęły, Astrid się w takiej nie uro­dziła. Bez przy­ja­ciół. Bez zamoż­nych rodzi­ców. Astrid po pro­stu tu nie paso­wała.

Zawsze czuła się inna od wszyst­kich, ale przy­naj­mniej kie­dyś miała kole­żanki. Poznała Bro­oke i Jolie w pierw­szej kla­sie, kiedy prze­pro­wa­dziła się na to osie­dle z tatą, żeby zamiesz­kać z dziad­kiem. Cho­ciaż były „nor­mal­nymi” dziew­czyn­kami, które lubiły bawić się w dom i miały rodzi­ców kupu­ją­cych im wszyst­kie naj­mod­niej­sze zabawki i ubra­nia, zaak­cep­to­wały Astrid. Nie rozu­miała wpraw­dzie zbyt­nio, dla­czego zabawa w dom mia­łaby być fajna, bo wszystko to, co Bro­oke i Jolie robiły na niby, ona robiła naprawdę, poma­ga­jąc tacie i dziad­kowi. Wszyst­kie jej ubra­nia były uszyte w domu. Choć Bro­oke i Jolie uzna­wały to za zabawne, to nie wyśmie­wały się z niej z tego powodu.

Po dru­giej kla­sie Bro­oke się wypro­wa­dziła, a Astrid ode­szła ze szkoły publicz­nej i skoro już nie cho­dziła na lek­cje z Jolie, stra­ciła z nią kon­takt. Teraz była „sty­pen­dystką” w dro­giej pry­wat­nej pla­cówce (zajęła pierw­sze miej­sce w kon­kur­sie mate­ma­tyczno-pro­gra­mi­stycz­nym i wygrała sty­pen­dium opła­ca­jące jej naukę w tej szkole). Nauczy­ciele byli w porządku, ale dzieci zde­cy­do­wa­nie uwa­żały ją za dzi­waczkę. Astrid pró­bo­wała nawią­zy­wać z nimi jakiś kon­takt, ale zwy­czaj­nie nie wie­działa, jak być „nor­malną”. Prze­wyż­szała inte­li­gen­cją inne dzie­ciaki w kla­sie. Nie myślała ani nie ubie­rała się jak one. Jak mia­łaby to robić? Miała sta­ro­świec­kie imię, wycho­wy­wał ją sta­ro­świecki ojciec i rów­nie sta­ro­świecki dzia­dek.

Tato i far­far byli sto­la­rzami i zara­biali na życie, wyra­bia­jąc ręcz­nie meble w szwedz­kim stylu. Nie­mal wszystko inne także robili sami. Upra­wiali warzywa i owoce, fasolę i zboże. Hodo­wali krowy, żeby mieć mleko i ser. Budo­wali wła­sne maszyny i napra­wiali je, kiedy się psuły. Szyli nawet dla sie­bie i Astrid ubra­nia, które nie przy­po­mi­nały ciu­chów noszo­nych przez inne dzieci.

– Naszym dzie­dzic­twem jest rze­mio­sło. Życie rze­mieśl­nika to dobre życie – powta­rzał czę­sto tata Astrid. Może i było to prawdą, ale żało­wała, że jako rze­mieśl­nik jej tata musi cią­gle wyjeż­dżać, żeby sprze­da­wać swoje wyroby. Wię­cej nie było go w domu, niż był, i dla­tego przez więk­szość czasu Astrid towa­rzy­szył tylko far­far. Astrid kochała dziadka, ale on nie­złom­nie wie­rzył w „tra­dy­cję”, nie podo­bało mu się współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwo i trak­to­wał je podejrz­li­wie. Nie miała poję­cia, jak spra­wić, żeby zro­zu­miał, że ona bar­dzo chcia­łaby być jego czę­ścią.

Matka Astrid, która mogłaby oca­lić ją przed losem „dzi­waczki w dzi­wacz­nych ciu­chach”, dawno znik­nęła. Ode­szła, kiedy Astrid była jesz­cze malutka; prze­pro­wa­dziła się na drugi koniec kraju, żeby zostać modelką. Tata Astrid „nie apro­bo­wał” takich pomy­słów i nie chciał jej na coś takiego „pozwo­lić”. Astrid pra­wie nie pamię­tała mamy; miała tylko jedno jej zdję­cie. Mama była piękną kobietą, blon­dynką o nie­bie­skich oczach i twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cej nieco lalkę.

Tata mawiał, że Astrid jest do niej podobna. Może i była, tyle że miała też sze­ro­kie czoło i duże uszy po tacie.

– No dalej, mała – pona­glił ją far­far.

Astrid zamru­gała, orien­tu­jąc się, że pozwo­liła sobie odpły­nąć.

Odwró­ciła się i uśmiech­nęła do dziadka.

Był dokład­nie tak spo­koj­nym, wylu­zo­wa­nym czło­wie­kiem, na jakiego wyglą­dał w swo­jej ręcz­nie uszy­tej koszuli z sza­rej fla­neli i wor­ko­wa­tych ogrod­nicz­kach. Astrid uwa­żała, że jej far­far ma jedną z naj­mil­szych – i w ogóle naj­lep­szych – twa­rzy na świe­cie. Była okrą­gła, pozna­czona głę­bo­kimi zmarszcz­kami od uśmie­chu; domi­no­wały w niej łagodne nie­bie­skie oczy, duży, lekko skrzy­wiony w lewo nos i sze­ro­kie usta, które zwy­kle przy­bie­rały przy­ja­zny, pogodny wyraz. Nie wyglą­dał wcale jak dzia­dek, pomy­ślała Astrid. Gdyby nie siwe, kędzie­rzawe włosy i gęsta (ale schlud­nie przy­cięta) siwa broda, mógłby ucho­dzić za znacz­nie młod­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Odpo­wie­dział jej uśmie­chem i zmierz­wił jej krótką fry­zurę.

– Chodź, auto­maty cze­kają – powie­dział.

Poczuła falę miło­ści i uwiel­bie­nia dla swo­jego dziadka o tak słod­kiej, miłej twa­rzy. Cho­ciaż nie lubił Piz­za­pleksu, przy­cho­dził tu z nią, kiedy tylko miał czas. Astrid cie­szyła się, że lubił grać w ske­eball. Dzięki temu zresztą za pierw­szym razem udało jej się go namó­wić na wizytę w tym wiel­kim kom­plek­sie roz­ryw­ko­wym.

– Przy­po­mina mi to czasy, kiedy byłem dzie­cia­kiem i przy­jeż­dżało wesołe mia­steczko – mawiał zawsze, kiedy grali. Twier­dził, że ske­eball to jedyna „praw­dziwa gra” w salo­nie Piz­za­pleksu. Kiedy jed­nak już się w nią nagrali, pozwa­lał Astrid wybrać jakąś inną.

Wzięła go za rękę.

– Far­far, możemy póź­niej zjeść pizzę?

Zmarsz­czył sze­ro­kie czoło, które odzie­dzi­czyli po nim syn i wnuczka. Wydął grube wargi, uda­jąc, że się mocno namy­śla. Potem mru­gnął do Astrid.

– Z zie­lo­nymi paprycz­kami? – zapy­tał.

– A jest jakaś inna? – odparła i zachi­cho­tała.

Far­far ści­snął jej dłoń i ode­szli od witryny Bud­dy­tro­nics Bouti­que. Na odchod­nym Astrid zer­k­nęła jesz­cze przez ramię. Tak czy ina­czej zdo­bę­dzie swo­jego wła­snego Bud­dy­tro­nica, zde­cy­do­wała.

Choć gdy Astrid mijała biurko Remy’ego, chło­piec poczuł, że pali go kark, to wycią­gnął nogi i przy­gar­bił się. Odsu­nął na bok swo­jego Bud­dy­tro­nica – DJ Music Mana – jakby był nim znu­dzony. Fak­tycz­nie był. Kiedy Bud­dy­tro­niki poja­wiły się po raz pierw­szy, podob­nie jak kole­dzy uwa­żał, że to nie­sa­mo­wita sprawa, ale teraz powoli sta­wały się już nieco męczące. Zabawa nimi miała swoje ogra­ni­cze­nia i po kilku tygo­dniach Remy czuł, że nie ma już pożytku z robo­cika. Na­dal jed­nak codzien­nie zabie­rał go ze sobą do szkoły, bo wszy­scy tak robili.

Nikt nie wie­dział, że Remy lubi Astrid. I nikt nie mógł się o tym dowie­dzieć. Remy nale­żał do naj­po­pu­lar­niej­szych dzie­cia­ków w kla­sie. Jego tata był naj­bo­gat­szy w całym hrab­stwie, może nawet w całym sta­nie. Matka czę­sto przy­po­mi­nała synowi, że ich rodzina ma pewne „obo­wiązki” i kon­kretny „wize­ru­nek”. Remy musiał się sta­rać, żeby wypeł­niać jedne i nie kalać dru­giego. A sym­pa­tia do kla­so­wej dzi­waczki nie przy­sta­wała do żad­nego z powyż­szych.

Obser­wo­wał teraz, jak Astrid stoi przy tablicy z przodu sali o ścia­nach pokry­tych boaze­rią. To był dzień refe­ra­tów. Każdy z uczniów musiał napi­sać esej na temat osią­gnię­cia celu i prze­czy­tać go przed całą klasą. Remy już prze­czy­tał swój – opo­wie­dział o tym, jak skło­nił konia, żeby w końcu prze­sko­czył nad zwa­lo­nym drze­wem, które zagra­dzało ścieżkę na tere­nie rodzin­nej posia­dło­ści. Wywo­łało to salwy śmie­chu wśród kole­gów i kole­ża­nek, a to było jego praw­dzi­wym celem.

Po raz setny zadał sobie pyta­nie, dla­czego tylko on dostrzega, że Astrid jest fajna.

Dzi­siaj na przy­kład była ubrana w żółtą baweł­nianą sukienkę do kostek z dużym koł­nie­rzem, wyglą­da­ją­cym jak te szy­deł­kowe rze­czy, któ­rymi jego bab­cia ozda­biała opar­cia tapi­ce­ro­wa­nych krze­seł i foteli. Na gło­wie miała przy­po­mi­na­jącą beret poma­rań­czową cza­peczkę z dzia­niny, która opa­dała jej na jedno błę­kitne oko.

Cza­sem pró­bo­wał sobie wyobra­zić Astrid w zwy­kłych ciu­chach, jakie nosiły inne dziew­czyny z ich klasy, ale uznał, że nie byłaby wtedy tak pocią­ga­jąca – w jej sta­ro­świec­kich ubra­niach było coś naprawdę odjaz­do­wego.

A poza tym, jakie­kol­wiek nosi­łaby stroje, zda­niem Remy’ego Astrid była naj­ład­niej­szą dziew­czynką w szkole. Wyglą­dała jak księż­niczka z bajki, a Remy skry­cie pra­gnął zostać jej księ­ciem.

Cho­ciaż miała dłu­gie ręce i nogi oraz krótki kor­pus… pra­wie jak lalka. Ta budowa spra­wiała, że wyglą­dała kru­cho, deli­kat­nie, według Remy’ego – jakby potrze­bo­wała księ­cia, który by się nią zaopie­ko­wał. Nie zacho­wy­wała się jed­nak jak księż­niczka. W niczym nie przy­po­mi­nała nie­któ­rych dziew­czyn z klasy, roz­la­złych beks.

Nawet gdyby nie była tak ładna, i tak by ją lubił. Nie był pewien dla­czego. Może wyni­kało to ze spo­sobu, w jaki się poru­szała. Może mogłaby mieć bro­dawki i nosić papie­rową torbę zamiast ubra­nia, a jemu i tak by się podo­bała.

W prze­ci­wień­stwie do innych zna­nych mu dziew­czyn Astrid ni­gdy nie zacho­wy­wała się jak aktorka w spek­ta­klu, by zwró­cić na sie­bie uwagę. Ni­gdy nie wyda­wała się myśleć o tym, jakie robi wra­że­nie. Nie bły­skała sztucz­nym uśmie­chem ani nie przy­bie­rała żad­nych póz. Remy nie miał wąt­pli­wo­ści, że dokład­nie tak, jak na to wyglą­dała, Astrid była po pro­stu inte­li­gentną, dobrze czu­jącą się we wła­snej skó­rze dziew­czyną. Co naj­dziw­niej­sze, był to jesz­cze jeden powód, dla któ­rego inne dzie­ciaki w kla­sie jej nie lubiły. Tak dobrze czuła się sama ze sobą, że na lek­cjach cały czas pod­no­siła rękę i zabie­rała głos. Zawsze wie­działa, co odpo­wie­dzieć na zadane pyta­nie. Inni twier­dzili, że zadziera nosa i zacho­wuje się prze­mą­drzale. Remy wcale jej tak nie postrze­gał. Według niego była bły­sko­tliwa i pewna sie­bie. Jedyna w swoim rodzaju.

Nie spusz­cza­jąc pozor­nie znu­dzo­nego wzroku z jed­nego z wyso­kich okien, które wycho­dziły na zie­lony traw­nik za szkołą, Remy uważ­nie słu­chał każ­dego słowa Astrid. Musiał się sta­rać, żeby zacho­wać kamienną twarz, bo jej tekst był mądry i zabawny. Opo­wia­dał o dziew­czy­nie, która pró­bo­wała zaro­bić wystar­cza­jąco dużo, by kupić drogi naszyj­nik. Uży­wa­jąc pojęć eko­no­micz­nych, któ­rych praw­do­po­dob­nie nie znał nikt oprócz Remy’ego i może jesz­cze jed­nej osoby w kla­sie – Johnny’ego, jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, rów­nie bystrego jak Astrid i pra­wie tak boga­tego jak Remy – Astrid opi­sała plan zarob­kowy, łączący ciężką pracę ze sprytną mani­pu­la­cją psy­cho­lo­giczną.

W poło­wie eseju Astrid kla­sowy roz­ra­biaka Hugo wydał z sie­bie celowo gło­śny odgłos chra­pa­nia. Wszy­scy się roze­śmiali, a War­ren, kla­sowy agre­sor, strze­lił w dziew­czynkę kulką z papieru skle­jo­nego śliną.

Remy zary­zy­ko­wał zer­k­nię­cie na Astrid, gdy kulka wylą­do­wała na jej koł­nie­rzu. Zakrył usta dło­nią, by ukryć uśmiech, gdy Astrid od nie­chce­nia strzep­nęła pocisk – dość ener­gicz­nie, by poszy­bo­wał w kie­runku lewego ucha Camilli.

Camilla, jedna z popu­lar­nych dziew­czyn, zde­cy­do­wa­nie zbyt pewna sie­bie (jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką była Geena, chyba naj­więk­sza na świe­cie upar­ciu­cha), pisnęła, gro­miąc Astrid spoj­rze­niem. Ta jed­nak w ogóle nie zwró­ciła na to uwagi, po pro­stu czy­tała dalej.

– Nie jestem jed­nak pewna, czy to, co zro­bi­łam, było słuszne – czy­tała dalej Astrid. – Mój far­far mówi, że kiedy się cze­goś despe­racko pra­gnie, naj­pew­niej nie powinno się tego otrzy­mać.

– Co to jest far­fara? – zawo­łał z dru­giego końca klasy Brett, kolega Remy’ego.

Astrid pod­nio­sła wzrok znad zadru­ko­wa­nej kartki i poszu­kała pyta­ją­cego spo­koj­nym wzro­kiem.

– Far­far to szwedz­kie słowo ozna­cza­jące dziadka – wyja­śniła.

– Szkoda, że ty nie zosta­łaś w Szwe­cji – syk­nęła Camilla na tyle gło­śno, by usły­szała to cała sala.

Wszy­scy się roze­śmiali.

– Camilla! – wark­nęła panna Hal­l­strom. Spio­ru­no­wała wzro­kiem resztę klasy.

Skar­cona Camilla wzru­szyła ramio­nami. Śmie­chy uci­chły, prze­cho­dząc w stłu­mione chi­choty.

Astrid skoń­czyła swoją opo­wieść, a chuda jak patyk, ucze­sana w koń­ski ogon panna Hal­l­strom wstała.

– Dobra robota, Astrid – pochwa­liła dziew­czynkę z uśmie­chem, demon­stru­jąc krzywe zęby.

W kla­sie wybu­chła kako­fo­nia hałasu i bucze­nia. Remy też się do niej dołą­czył, czu­jąc się jak ostatni palant. Wize­ru­nek był waż­niej­szy od tego, co słuszne. Nauczył się tego od ojca.

Ale nawet bucząc, obser­wo­wał Astrid kątem oka. Z pod­nie­sioną głową wró­ciła na swoje miej­sce w ostat­niej ławce, pod­czas gdy panna Hal­l­strom waliła w biurko i krzy­czała, żeby wszy­scy się uspo­ko­ili.

Nad nale­żą­cym do dziadka dwu­pię­tro­wym domem na far­mie zapa­dał zmierzch. Astrid usia­dła na pat­chwor­ko­wej koł­drze przy­kry­wa­ją­cej jej podwójne łóżko. Na czer­wo­nych i żół­tych kwa­dra­tach bawełny roz­ło­żyła swoje oszczęd­no­ści. Prze­li­czyła je już trzy razy. Nie była nawet bli­ska zebra­nia wystar­cza­ją­cej kwoty.

Wes­tchnęła i wyj­rzała przez otwarte okno. Gałę­zie potęż­nego dębu były pełne mło­dych liści. Trze­po­tały na wie­trze, który wkra­dał się do pokoju Astrid i pory­wał do tańca brzegi jej tur­ku­so­wych zasłon. Niósł też ze sobą słodki zapach bzu, który far­far posa­dził na obrze­żach ogrodu.

Astrid rozej­rzała się po swoim przy­tul­nym pokoju z bla­do­żół­tymi ścia­nami, na któ­rych wisiały ręcz­nie tkane gobe­liny, opra­wione w ramki hafto­wane kwiaty, piękne akwa­rele i wyko­nane paste­lami pej­zaże uka­zu­jące lasy i jeziora. (Wszystko, co wisiało na ścia­nach, wyko­nali dla niej różni człon­ko­wie ogrom­nej rodziny, z któ­rych żaden nie miesz­kał w pobliżu, ale wszy­scy pamię­tali o niej w uro­dziny i Boże Naro­dze­nie). Zatrzy­mała wzrok na pół­kach peł­nych zwie­rzą­tek wyrzeź­bio­nych z drewna i kamie­nia. Jej ciotki, wuj­ko­wie i kuzyni zro­bili ich dla niej dzie­siątki, a ona wszyst­kie je kochała.

Nie po raz pierw­szy Astrid pomy­ślała o tym, jakie ma szczę­ście, że mieszka w tak pięk­nym miej­scu. Po tym, jak ode­szła od nich mama, ale zanim jesz­cze zamiesz­kali z far­fa­rem, Astrid z tatą gnieź­dzili się w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w beto­no­wym kom­plek­sie na skraju dziel­nicy prze­my­sło­wej. Nie zno­siła tego miej­sca. Było tam tak gło­śno i tłoczno, szaro i obskur­nie. Tak zimno. Zde­cy­do­wa­nie wolała zie­leń, która ota­czała dom dziadka, i uwiel­biała to, że w taki wie­czór jak dziś sły­szy za oknem tylko świer­got pta­ków i od czasu do czasu mucze­nie docho­dzące z pastwi­ska za domem.

Ale bez względu na to, jak bar­dzo lubiła swój dom, nie była w pełni szczę­śliwa. Czuła się zbyt sfru­stro­wana.

Przez ostatni mie­siąc, odkąd Astrid zoba­czyła, jak Geena zama­wia Bud­dy­tro­nica, w każ­dej wol­nej chwili pra­co­wała, by zaro­bić pie­nią­dze, któ­rych potrze­bo­wała na wła­snego. Ale prace, które mogła wyko­ny­wać, nie były zbyt docho­dowe, a ona nie miała w ciągu dnia wystar­cza­jąco dużo czasu.

Powie­działa ojcu i dziad­kowi, że na nad­cho­dzące uro­dziny wola­łaby dostać pie­nią­dze zamiast pre­zen­tów, ale widząc, jak wymie­niają mię­dzy sobą spoj­rze­nia, zro­zu­miała, że pew­nie już coś dla niej przy­go­to­wali. Dodała więc szybko:

– Ale cokol­wiek mi dacie, będzie wspa­niałe.

Mimo że miała krew­nych, któ­rzy się o nią trosz­czyli (z daleka), tatę i dziadka, Astrid więk­szość czasu spę­dzała sama. Nie prze­szka­dzało jej to, ponie­waż miała mnó­stwo rze­czy do roboty. Miała swoje obo­wiązki na far­mie i spę­dzała godziny przy kom­pu­te­rze. Cza­sami jed­nak naprawdę tęsk­niła za posia­da­niem jakich­kol­wiek przy­ja­ciół. Mogłaby ich zapro­sić na przy­ję­cie uro­dzi­nowe i popro­sić o pie­nią­dze zamiast pre­zen­tów. W szkole sły­szała, jak Camilla mówiła Geenie, że zamie­rza tak wła­śnie zro­bić, żeby kupić sobie zamszowe kozaki, któ­rych nie chcieli jej kupić rodzice.

Gdyby nawet Astrid zapro­siła kogo­kol­wiek na uro­dziny, i tak nikt by nie przy­szedł, a tym bar­dziej nie przy­niósłby pie­nię­dzy. Nie ozna­czało to jed­nak, że pomysł był sam w sobie bez­u­ży­teczny.

Choć nie miała przy­ja­ciół i ni­gdy nie obcho­dziła uro­dzin, ciotki i wuj­ko­wie zawsze przy­sy­łali jej pre­zenty. Pomy­ślała, że jeśli spryt­nie to roze­gra, może uda jej się namó­wić ich na pie­nią­dze zamiast pre­zen­tów. Kilka tygo­dni przed uro­dzinami usia­dła więc i skom­po­no­wała uprzejme liściki. Wyja­śniała w nich, że w szkole uczy się o pie­nią­dzach i ich inwe­sto­wa­niu, więc gdyby miała pewną kwotę do zain­we­sto­wa­nia, pomo­głoby jej to wyko­nać zadany pro­jekt. Czuła się tro­chę nie­zręcz­nie z powodu kłam­stwa, ale bez prze­sady. Chciała zain­we­sto­wać (w Bud­dy­tro­nica) i było to zwią­zane ze szkołą (chciała dopa­so­wać się do innych dzięki Bud­dy­tro­ni­cowi).

Plan Astrid mógłby się powieść, gdyby miała zwy­czajną rodzinę. Nie­stety więk­szość jej cio­tek i wuj­ków wywo­dziła się ze strony ojca. A far­far wycho­wał swo­ich synów i córki tak, by byli dumni z rze­mio­sła. Gotówki nie można zro­bić ręcz­nie. Astrid otrzy­mała więc jak zwy­kle swe­try robione na dru­tach, rzeź­bione zwie­rzątka do swo­jej kolek­cji i ręcz­nie szyte sukienki. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami także dzia­dek i tata poda­ro­wali jej własnoręcz­nie wyko­nany pre­zent – nowe, duże biurko do sypialni. Dębowe drewno, któ­rego użyli, było praw­do­po­dob­nie warte znacz­nie wię­cej niż kwota, któ­rej jej bra­ko­wało, i naprawdę musiała się sta­rać, żeby nie oka­zać zawodu na widok masyw­nego naroż­nego mebla, choć ide­al­nie wpa­so­wał się w lukę mię­dzy komodą a pół­kami w jej pokoju (pre­zenty z poprzed­nich uro­dzin). Uda­wała, że to naj­lep­sza rzecz na świe­cie; w żaden spo­sób nie zamie­rzała ranić uczuć dziadka.

Tro­chę gotówki jed­nak zdo­była. Kilka cio­tek ze strony mamy przy­słało pie­nią­dze. Pew­nie czuły się winne, bo ich sio­stra porzu­ciła córkę, więc wysłały bank­noty o nomi­nale aż stu dola­rów każda. Dzięki temu Astrid bra­ko­wało już tylko stu dwu­dzie­stu dola­rów.

Była bli­sko celu. Ale to nie wystar­czyło. To dla­tego zalała się łzami, gdy zdmu­chi­wała świeczki na upie­czo­nym przez far­fara tor­cie cze­ko­la­do­wym (tata był w tra­sie i nie zdą­żył wró­cić na jej uro­dziny).

Sie­dzieli z dziad­kiem przy małym stole z klo­no­wego drewna, usta­wio­nym dokład­nie pośrodku bor­dowo-kre­mo­wego ple­cio­nego dywanu, wyko­na­nego przez bab­cię (dla Astrid – _far­mor_; zmarła kilka lat przed naro­dzi­nami wnuczki). Ścienny zegar, hołu­biony przez dziadka jako wyjąt­kowo cenny, który wisiał na peł­nej rodzin­nych zdjęć, poma­lo­wa­nej na zie­lono ścia­nie, odmie­rzał kolejne sekundy.

– Co się dzieje, do dia­ska? – zapy­tał far­far, gdy Astrid ocie­rała mokrą buzię. Zbladł, jakby popeł­nił jakiś straszny czyn. – Cho­dzi o tort? – zapy­tał. – Już nie lubisz cze­ko­lady?

– Tort jest świetny – odparła Astrid. Głos jej jed­nak zadrżał.

Far­far uniósł brew.

– Naprawdę – zapew­niła. – Nie cho­dzi o tort.

– A zatem biurko – zga­dy­wał dalej far­far. – Ono ci się nie podoba.

– Nie! – zawo­łała Astrid. – To zna­czy, tak, podoba mi się biurko – pocią­gnęła nosem.

– Więc w czym pro­blem?

Potrzą­snęła głową. Jak miała wyja­śnić, czego chce i dla­czego?

Far­far skub­nął swoją brodę, tak jak zawsze, gdy pró­bo­wał roz­wią­zać jakiś pro­blem. Odsu­nął tort i pochy­lił się w stronę Astrid.

– Powiedz mi, mała, ile pie­nię­dzy zaosz­czę­dzi­łaś na tę fiku­śną lalkę?

Oczy Astrid roz­sze­rzyły się.

– Skąd wiesz?

Dzia­dek uśmiech­nął się, po czym wycią­gnął rękę i pokle­pał ją po dłoni. Nie odpo­wie­dział na pyta­nie.

– Bra­kuje mi stu dwu­dzie­stu dola­rów – wyznała Astrid.

– Tak się składa, że mam odło­żone sto dwa­dzie­ścia dola­rów na czarną godzinę. – Wyj­rzał przez okno. – No, dziś nie jest spe­cjal­nie czarno, ale możemy uda­wać.

Zachi­cho­tał.

Astrid uśmiech­nęła się. Potem zmarsz­czyła brwi.

– Ale prze­cież ty sądzisz, że te lalki…

Far­far mach­nął ręką.

– Może i się nie znam na tych wszyst­kich kom­pu­te­ro­wych spra­wach tak jak ty, ale rozu­miem, jak to jest coś lubić. W twoim wieku chcia­łem robić meble, tylko to mia­łem w gło­wie, a mój tatko uwa­żał, że jedy­nie robota na roli jest coś warta. Musia­łem nie­raz się z nim pohan­dry­czyć, żeby wresz­cie móc posta­wić na swoim, i obie­ca­łem sobie, że moje dzie­ciaki ni­gdy nie będą miały ze mną takich kło­po­tów. I twój tato, i całe jego rodzeń­stwo mogli wybrać, co chcą w życiu robić. Ty też możesz. Jeśli chcesz zatem mecha­niczną lalkę, to ją dosta­niesz. – Far­far wstał. – Poje­dziemy do Piz­za­pleksu i kupimy ci tego Bud­dy­trona.

– Bud­dy­tro­nica – popra­wiła odru­chowo.

– No wła­śnie. – Wycią­gnął rękę do wnuczki.

– Co u licha? – zdu­miał się dzia­dek, gdy dotarli z Astrid na miej­sce i zoba­czyli tłum zale­wa­jący główny ciąg komu­ni­ka­cyjny wewnątrz Piz­za­pleksu.

Astrid aż sap­nęła, gdy prze­biegł obok niej pra­cow­nik kom­pleksu w czer­wo­nej koszuli i pra­wie ją prze­wró­cił. Dzia­dek zła­pał ją w ostat­niej chwili i opie­kuń­czo objął ramie­niem.

Piz­za­plex był jak zwy­kle wypeł­niony hała­sem, który brzmiał, jakby poszcze­gólne dźwięki toczyły ze sobą wojnę. Roc­kowa muzyka z estrad zde­rzała się z falą meta­licz­nie brzmią­cych melo­dy­jek, pin­gnięć i innych odgło­sów gier. Szum kolejki gór­skiej spo­ty­kał się z rykiem samo­cho­dów z toru wyści­go­wego Roxy’s Race­way, a piski dzieci pró­bo­wały góro­wać nad śmie­chami i roz­mo­wami doro­słych. Tego wie­czoru w tym wszyst­kim poja­wiło się jed­nak coś jesz­cze bar­dziej inten­syw­nego. A może cał­kiem nowy dźwięk? Astrid wyda­wało się, że wychwy­tuje wśród zgiełku wysoki pisk. Przy­po­mi­nał odgłos sprzę­że­nia zwrot­nego, jaki cza­sami wydo­by­wał się z mikro­fo­nów.

– Dzieje się coś dziw­nego – powie­działa.

– Na to wygląda. – Dzia­dek popro­wa­dził ją na skraj wyło­żo­nego biało-czar­nymi kafel­kami chod­nika. – Zostańmy tutaj, na ubo­czu – zapro­po­no­wał, marsz­cząc brwi, gdy patrzył na ota­cza­jący ich chaos. Potem dodał mimo wszystko: – No to któ­rędy do two­jej wyma­rzo­nej lalki?

Astrid wska­zała poza zamek, który wzno­sił się pod wielką kopułą witra­żo­wego sufitu w cen­trum Piz­za­pleksu. Oczy­wi­ście nie był to praw­dziwy zamek, tylko teatr. Ale wyglą­dał tak, jak zawsze wyglą­dają zamki w baj­kach.

Far­far objął dziew­czynkę ramie­niem i zaczęli się prze­dzie­rać przez gęsty tłum. Gdy tak szli, wszyst­kie neony przy wej­ściach do skle­pów i w róż­nych urzą­dze­niach i stre­fach gier zaczęły migo­tać. Pod­świe­tlone gałę­zie wiel­kiego Drzewa Baja­rza, które stało nie­opo­dal teatru, na moment cał­kiem zga­sły. Podob­nie jak jego korze­nie – wężo­wate smugi diod LED roz­cho­dzące się od drzewa, które zda­wały się się­gać do każ­dej czę­ści Piz­za­pleksu. Następ­nie świa­tła roz­bły­sły ponow­nie, tak szybko, jak zga­sły. Potem zaczęły migo­tać kolejne. Gdy Astrid z dziad­kiem mijali główny obszar restau­ra­cyjny, zga­sły w nim górne lampy, a potem znów się zapa­liły.

Kolejny pra­cow­nik Piz­za­pleksu minął Astrid, pra­wie bie­gnąc. Tym razem przy­tu­liła się mocno do dziadka i unik­nęła koli­zji.

Zbli­żali się do Bud­dy­tro­nics Bouti­que. Musieli jesz­cze tylko przejść obok kilku skle­pów.

Tutaj tłum był jesz­cze więk­szy. Astrid wycią­gała szyję, aby coś dostrzec.

Far­far nie zwal­niał kroku, cią­gnąc ją za sobą, i wkrótce sta­nęli przed wej­ściem do sklepu. Astrid zapo­mniała o wszyst­kim. Puściła rękę dziadka i ruszyła pędem do środka.

Nagle sta­nął przed nią jeden z pra­cow­ni­ków, wysoki, ciem­no­włosy, o bar­dzo bli­sko sie­bie osa­dzo­nych oczach. Pod­niósł rękę.

– Przy­kro mi, ale nie możesz wejść. Chyba… zamy­kamy.

– Nie! – jęk­nęła Astrid. Nie mogła się powstrzy­mać. Była bar­dzo pod­eks­cy­to­wana, bo tak nie­wiele dzie­liło ją od Bud­dy­tro­nica.

– Chyba zamy­ka­cie? – zapy­tał dzia­dek, sta­jąc w lek­kim roz­kroku naprze­ciwko ciem­no­wło­sego sprze­dawcy. – Skoro tylko „chyba”, to może jed­nak może­cie pocze­kać, żeby moja wnuczka dostała swo­jego Bie­do­tro­nica?

Astrid zaru­mie­niła się, ale nie popra­wiła dziadka.

Zza linii mon­ta­żo­wej robo­tów wyszła pra­cow­nica o krę­co­nych wło­sach. Wymie­nili z męż­czy­zną spoj­rze­nie.

– Chyba musimy to wyłą­czyć – powie­działa. Się­gnęła po czarną meta­lową kratę, która zwy­kle zamy­kała wyj­ście, teraz roz­su­niętą na obie strony.

– Na pewno? – zapy­tał jej kolega. – Może…

Wzru­szył ramio­nami. Ona też.

– Uru­cho­mi­łam dia­gno­stykę, ale chyba tak będzie naj­le­piej.

Zaczęła wycią­gać meta­lowe kraty, żeby je zasu­nąć.

Dzia­dek Astrid zro­bił krok naprzód i zaparł się ręką o kratę. Usztyw­nił ramię, unie­moż­li­wia­jąc pra­cow­nicy sklepu zamknię­cie jej.

– Dla­czego nie może­cie jesz­cze tylko nas wpu­ścić? – zapy­tał. – Tylko jeden dodat­kowy robo­cik, hę? Potem poza­my­ka­cie i pój­dzie­cie do domu.

Kobieta potrzą­snęła głową, ale nie pró­bo­wała cią­gnąć za kratę.

– Nie cho­dzi o to, że chcemy wyjść wcze­śniej, pro­szę pana – wyja­śniła. – Po pro­stu nie jeste­śmy pewni, co to za pro­blemy ze świa­tłami i tak dalej. Wszystko działa… nie­sta­bil­nie. Naj­le­piej będzie, jeśli zamkniemy. Może pan wró­cić jutro.

Astrid pokrę­ciła głową. Miała naprawdę silne prze­czu­cie, że jeśli stąd odejdą, far­far zmieni zda­nie. Spo­sób, w jaki mru­żył oczy, łypiąc na półki z czę­ściami, świad­czył o wąt­pli­wo­ściach co do Bud­dy­tro­nica.

– Far­far, pro­szę… – wyszep­tała.

Nie wie­działa, jak zdo­łał ją usły­szeć wśród hałasu w Piz­za­plek­sie. Ale naj­wy­raź­niej usły­szał. A może tylko dobrze wie­dział, czego ona chce.

Spoj­rzał na iden­ty­fi­ka­tor kobiety.

– Karen – prze­czy­tał. – Mogę pani mówić po imie­niu?

Tamta się uśmiech­nęła.

– Jasne.

Dzia­dek Astrid rów­nież obda­rzył Karen jed­nym ze swo­ich naj­szer­szych i naj­bar­dziej pro­mien­nych uśmie­chów. Wska­zał na Astrid.

– Dziś są uro­dziny mojej wnuczki. Wła­śnie skoń­czyła dzie­więć lat.

Karen zer­k­nęła na dziew­czynkę.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – powie­działa.

– Dzię­kuję. – Astrid sta­rała się wyglą­dać jed­no­cze­śnie przy­jaź­nie i żało­śnie.

– A moja wnuczka chce dostać na uro­dziny tylko jedną rzecz, nic innego – cią­gnął dzia­dek. – I jest to jeden z tych waszych robo­kum­pli. Oso­bi­ście nie prze­pa­dam za ani­ma­tro­niką, ale moja wnuczka to grzeczna, dobra dziew­czynka i zasłu­guje na to, żeby speł­nić jej marze­nie. Chyba nie chcesz zepsuć uro­dzin takiemu miłemu dziecku?

Karen zer­k­nęła na kolegę. Iden­ty­fi­ka­tor gło­sił, że ma na imię Vince. Dzia­dek Astrid także na niego spoj­rzał.

– A ty, Vince? – zapy­tał. – Może ty chcesz zepsuć uro­dziny takiej uro­czej panience?

Far­far pokle­pał Astrid po gło­wie, jakby była małym dziec­kiem.

Zło­żyła rączki i sze­roko otwo­rzyła oczy, patrząc bła­gal­nie.

Karen i Vince wymie­nili jesz­cze jedno spoj­rze­nie, a górne świa­tła zami­go­tały. Karen wzru­szyła ramio­nami.

– Lepiej szybko się uwiń – powie­działa do Astrid.

Gestem zapro­siła Astrid z dziad­kiem do butiku. Następ­nie zamknęła za nimi kratę.

– Idź i wybierz, co chcesz – powie­działa. – Zoba­czymy, czy pro­gram odpali.

Astrid natych­miast rzu­ciła się do pó­łek z czę­ściami, omi­ja­jąc linię mon­ta­żową. Wie­działa, czego chce. Miała w gło­wie ide­alną wizję, więc szybko wybrała ele­menty.

Zaczęła od dłu­gich blond war­ko­czy.

– Trzy takie – wska­zała – i chcę, żeby były sple­cione razem, jak war­kocz uple­ciony z war­koczy.

Karen szła za Astrid z table­tem i wpi­sy­wała do niego instruk­cje.

Astrid wska­zała okrą­głe nie­bie­skie oczy.

– Chcę te oczy… – Potem poka­zała zadarty nos. – I ten nos.

Różowe, wydęte usta, które cał­kiem przy­po­mi­nały jej wła­sne.

– Te usta. I równe, białe zęby. Nie takie duże jak te – poka­zała które. Zmarsz­czyła brwi, przy­glą­da­jąc się wybo­rowi uzę­bie­nia. – Bar­dziej jak te. – Wska­zała mniej­sze. Potem pospie­szyła dalej wzdłuż rzędu. Zauwa­żyła pełne, różowe policzki i też je wska­zała. – Takie policzki…

Prze­cho­dziła od ele­mentu do ele­mentu, aż wybrała wszyst­kie, które razem miały stwo­rzyć obli­cze przy­po­mi­na­jące jak naj­bar­dziej twarz jej matki. Następ­nie pospie­szyła do działu z ubra­niami. Wybrała pro­stą nie­bie­ską sukienkę z małą fal­banką wokół rąbka i ciem­niej­szą kokardą w talii. Z przodu, poni­żej linii talii, sukienka miała duże naszy­wane kie­sze­nie w tym samym odcie­niu co kokarda.

– Popro­szę tę sukienkę. – Wska­zała. Zauwa­żyła słom­kowy kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem i nie­bie­ską kokardą, który paso­wał do sukienki. – I ten kape­lusz.

– Jasne – przy­tak­nęła Karen, zapi­su­jąc wszystko w urzą­dze­niu. – A ciało?

Wska­zała torsy, ręce i nogi. Astrid pomy­ślała, że ciała w kawał­kach są nieco prze­ra­ża­jące, więc po pro­stu spoj­rzała na kobietę.

– Chcę, żeby lalka była wysoka i smu­kła. Pro­szę wybrać takie czę­ści, żeby się nada­wały, i będzie dobrze.

Karen poki­wała głową i jesz­cze raz postu­kała w tablet.

– To wszystko? – zapy­tała.

Astrid zer­k­nęła na dziadka. Pod­niósł kciuk w górę. Uśmiech­nęła się i ski­nęła głową.

– Tak, to wszystko – powie­działa.

Świa­tła na sufi­cie znów zami­go­tały. Astrid pod­nio­sła wzrok, zagry­za­jąc wewnętrzną stronę wargi. _Pro­szę, nie wyłą­czaj się_, bła­gała w duchu elek­trycz­ność.

Lampy zapa­liły się ponow­nie. Karen pode­szła do maszyny i szybko wpi­sała instruk­cje Astrid.

– No dobrze – powie­działa Karen, wska­zu­jąc na ekran maszyny. – O czymś takim myśla­łaś?

Astrid spoj­rzała i kla­snęła w dło­nie.

– Ide­al­nie! – zawo­łała. To, co wid­niało na ekra­nie, wyglą­dało jak matka Astrid, gdyby była lalką. Naprawdę per­fek­cyj­nie. – Jest piękna – dodała dziew­czynka. – Nazwę ją Lexie.

– Ładne imię – pochwa­liła Karen. Uśmiech­nęła się. – W porządku. Zbu­dujmy Lexie. – Stuk­nęła w kilka kla­wi­szy na panelu kon­tro­l­nym.

Astrid usły­szała dud­nie­nie z wnę­trza. Coś brzęk­nęło, a potem ramiona maszyny zaczęły się­gać po czę­ści z pó­łek.

Zahip­no­ty­zo­wana obra­zem na ekra­nie maszyny dziew­czynka nie zwra­cała zbyt­niej uwagi na to, co robi maszyna, budu­jąc jej Bud­dy­tro­nica. Nie robili tego także ani Karen, ani Vince, ani far­far. Pra­cow­nicy sklepu stali bli­sko sie­bie, cicho roz­ma­wia­jąc. Dzia­dek wyglą­dał przez zamkniętą meta­lową kratę. Obser­wo­wał zamie­sza­nie w pobliżu sto­ją­cej nie­opo­dal szkla­nej kopuły.

Astrid nie odry­wała wzroku od obrazu na ekra­nie, dopóki szum taśmy mon­ta­żo­wej nie stał się gło­śniej­szy. Roz­le­gły się kolejny brzęk i ude­rze­nie. Czyżby Bud­dy­tro­nic był gotowy?

Pod­bie­gła do wylotu taśmy. Dotarła tam w momen­cie, gdy Karen pod­nio­sła gotową lalkę.

– Och. – Młoda kobieta aż gło­śno wes­tchnęła, a potem spoj­rzała na Astrid. – Naprawdę mi przy­kro – powie­działa.

Astrid zmarsz­czyła brwi.

– Dla­czego?

Karen skrzy­wiła się lekko i odwró­ciła Bud­dy­tro­nica tak, żeby Astrid mogła zoba­czyć go od frontu.

– Awa­ria musiała być poważ­niej­sza, niż sądzi­li­śmy – odparła. Potem rzu­ciła lalkę na meta­lową tacę na końcu taśmy. Wylą­do­wała na wznak, z rękami i nogami w powie­trzu, wpa­tru­jąc się w sufit.

Astrid wpa­try­wała się za to w nią. Poczuła, że za jej ple­cami staje dzia­dek.

– A cóż to jest, do kroć­set? – zapy­tał zdu­miony.

Zaci­snęła wargi. Kil­ka­krot­nie zamru­gała. _Nie będę pła­kać_, powie­działa sobie.

Ale bar­dzo chciała.

Jej piękny Bud­dy­tro­nic. Od tygo­dni myślała o tym, jak będzie wyglą­dał. Za każ­dym razem, gdy patrzyła na zdję­cie matki, wyobra­żała sobie, że widzi jej rysy ucie­le­śnione w for­mie małego ani­ma­tro­nika. Jakby znów z nią była. I tym razem chcia­łaby z nią być, bo pro­gram Bud­dy­tro­niców spra­wiał, że były one abso­lut­nie lojalne wobec wła­ści­cieli.

Ale to coś… w niczym nie przy­po­mi­nało jej matki.

Dzia­dek wska­zał na gotową lalkę.

– Nie zapła­cimy za to.

– Oczy­wi­ście, że nie, pro­szę pana – odparła Karen. – Zro­bimy tak…

Astrid nie sły­szała nic wię­cej. Miała wra­że­nie, że w jej gło­wie roz­sza­lała się burza. Uszy wypeł­niał szum. Serce waliło jak mło­tem. Czuła lek­kie mdło­ści.

Nie mogła jed­nak ode­rwać wzroku od Bud­dy­tro­nica.

Patrząc na blond lalkę, zdała sobie sprawę, że zawiera ona dokład­nie wszyst­kie wybrane przez nią czę­ści. Ale ich zesta­wie­nie było kosz­marne.

Weźmy nie­bie­skie oczy – nie były ulo­ko­wane jak należy. Jedno było znacz­nie wyżej niż dru­gie, a gałka oczna tego umiesz­czo­nego niżej wysta­wała z oczo­dołu, jakby miała z niego wysko­czyć. Okrą­głe policzki były na miej­scu, ale osa­dzone tak nisko na twa­rzy, że wyglą­dały jak u bul­doga. Pełne usta i zadarty nos znaj­do­wały się zbyt bli­sko sie­bie. Nos prak­tycz­nie leżał na gór­nej war­dze. Usta się nie domy­kały. Wyglą­dało to tak, jakby lalka szcze­rzyła zęby, w każ­dej chwili gotowa wark­nąć. Ogól­nie rzecz bio­rąc, twarz przy­po­mi­nała jak dzieło dok­tora Fran­ken­ste­ina.

No i włosy. Maszyna dała lalce war­ko­cze, tak jak pra­gnęła Astrid, ale zamiast na szczy­cie czaszki umie­ściła je u jej pod­stawy. Bie­gły do góry, a następ­nie two­rzyły węzeł, po czym roz­bie­gały się na wszyst­kie strony jak blond pająk. Były w tak wiel­kim nie­ła­dzie, że wyglą­dały nie­mal jak coś żywego.

Pro­por­cje lalki rów­nież były nie­wła­ściwe. Głowa – o wiele za mała w sto­sunku do metro­wej dłu­go­ści ciała, a ręce i nogi, choć dłu­gie i ładne, były przy­mo­co­wane w dziwny spo­sób. Ramiona, zamiast ze sta­wów bar­ko­wych, wysta­wały z boków lalki, a nogi zda­wały się zaczy­nać w jej talii, wyra­sta­jąc tuż obok ramion. Szyja była zbyt długa, a klatka pier­siowa zbyt krótka. Ubra­nia nie paso­wały na tak nie­fo­remne ciało. Kape­lusz nasu­nięty był nisko na czoło, sukienka była zmięta i pomarsz­czona, a na bar­kach nacią­gnięta do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści.

Trudno było patrzeć na to naprawdę ponad­prze­ciętne brzy­dac­two. Bud­dy­tro­nic wyglą­dał bar­dziej jak potwór niż lalka.

Far­far chwy­cił Astrid za rękę.

– Daj spo­kój, mała. To nie jest to, czego chcia­łaś. Chodźmy stąd. – Deli­kat­nie pocią­gnął, chcąc zabrać wnuczkę z dala od potwor­nego przed­miotu.

Ona jed­nak się nie ruszyła.

– Astrid, skar­bie? – powie­dział łagod­nie dzia­dek.

Kątem oka widziała, że odwraca się do Karen.

– Chyba jest w szoku – powie­dział. – Będę musiał poroz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem.

Astrid potrzą­snęła głową.

– Nie, far­far. W porządku.

Zro­biła krok do przodu. Dotknęła krót­ko­pal­cza­stej dłoni lalki.

– Naprawdę nie musisz jej brać – zapew­niła Karen. – Możesz wró­cić, kiedy napra­wimy sys­tem i zro­bimy ci dobrego Bud­dy­tro­nica.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: