- W empik go
Fizjologia małżeństwa - ebook
Fizjologia małżeństwa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 531 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FIZJOLOGIO, czego żądasz ode mnie?
Czy chcesz dowieść, że małżeństwo wiąże na całe życie dwoje istot zupełnie sobie nie znanych?
Że żyć – znaczy pragnąć, a żadne pragnienie nie oprze się więzom małżeństwa?
Że małżeństwo jest instytucją niezbędną dla społeczeństwa, lecz przeciwną naturze?
Że rozwód, ten cudowny balsam na niedole małżeństwa, stanie się jednogłośnym żądaniem ludzkości?
Że mimo wszystkich braków małżeństwo jest najistotniejszym źródłem własności?
Że stanowi doskonałą rękojmię bezpieczeństwa dla rządów?
Że jest coś wzruszającego w tym połączeniu dwojga istot dla wspólnego dźwigania ciężaru życia?
Że śmieszne jest żądanie, aby jedna myśl kierowała wolą dwóch jednostek?
Że małżeństwo czyni z kobiety niewolnicę?
Że nie istnieje małżeństwo zupełnie szczęśliwe?
Że małżeństwo ukrywa stek zbrodni i że znane wypadki morderstwa nie są najcięższymi w ich liczbie?
Że bezwzględna wierność jest niemożebna, przynajmniej dla mężczyzny?
Że gdyby dało się przeprowadzić ścisłe ocenienie kwestii, wykazałoby ono, iż zasada dziedziczenia stanowi raczej źródło rozterki niż spokoju?
Że wiarołomstwo sprawia więcej złego, aniżeli dobrego przynosi małżeństwo?
Że niewierność kobiety sięga samych początków społeczności i że to nieustające przemytnictwo nie zdołało naruszyć istoty małżeństwa?
Że prawa miłości łączą dwoje istot węzłem tak silnym, iż żadne prawo ludzkie nie zdoła go rozerwać?
Że jeżeli istnieją małżeństwa zapisane w księgach kościelnych, istnieją inne, złączone wolą natury, harmonią lub przeciwieństwem charakterów, jak również własnościami fizycznymi;
Że zatem niebo i ziemia są ze sobą w ustawicznej sprzeczności?
Że zdarza się spotkać mężów niepospolitych fizycznie i umysłowo, których żony biorą kochanków brzydkich, marnych lub głupich?
Wszystkie te zagadnienia mogłyby, w danym razie, natchnąć do niejednej książki; ale książki te już istnieją, a zagadnienia te od dawna przesądzono.
Czegóż więc chcesz ode mnie. Fizjologio?
Czy odsłaniasz mi nowe podstawy życia? Czy chcesz stwierdzić, że kobieta powinna być wspólną własnością? Ależ to już było! Próbował tego Likurg i niektóre szczepy greckie; próbowali Tatarzy i inne dzikie plemiona.
Czy powiesz, że kobiety trzeba zamykać pod kluczem? Turcy już to zrobili, a dziś wypuszczają je na wolność.
Czy może każesz wydawać dziewczęta za mąż bez posagu i wykluczyć je od dziedziczenia?…
Angielscy pisarze i moraliści udowodnili, że byłaby to, obok rozwodu, najpewniejsza rękojmia szczęścia w małżeństwie.
Czy chcesz powiedzieć, iż jakaś malutka Agar niezbędną jest w każdym stadle? Na to nie potrzeba specjalnej ustawy. Paragraf, który potępia wiarołomną żonę bez względu na miejsce zbrodni, mężczyznę zaś karze jedynie w wypadku skalania domu rodzinnego, zostawia pole dla pozadomowych przyjaciółek.
Sanchez napisał szczegółową rozprawę o małżeństwie z punktu konfesjonału; omówił każdy szczegół uciech małżeńskich, czy i o ile są one dozwolone i legalne; zakreślił wszystkie moralne, religijne i cielesne obowiązki; słowem, gdyby kto chciał dziś wydać na nowo tę olbrzymią księgę in folio, zatytułowaną "De Matrimonio", dzieło to zmieściłoby się ledwie w dwunastu naszych tomach.
Bezlik jurystów zgromadził skrzętnie konflikty zachodzące w małżeństwie. Istnieją nawet dzieła o kongresie prawniczym, poświęconym temu przedmiotowi. Legion lekarzy ogłosił niemniejszy legion dzieł o małżeństwie z punktu widzenia wiedzy i sztuki lekarskiej.
Czymże zatem może być w XIX wieku dzieło poświęcone fizjologii małżeństwa, jeśli nie mdłą kompilacją lub czczą gadaniną głupca, spisaną dla głupców? Oto już sędziwi kapłani, ująwszy w rękę złotą wagę, zważyli na niej najdrobniejsze wątpliwości; starzy, uczeni prawnicy, nałożywszy najsilniejsze okulary, zbadali i rozgraniczyli wszystkie zawikłania; starzy lekarze poprowadzili pewną ręką skalpel poprzez wszystkie rany; osiwiali sędziowie, zasiadłszy na wysokich krzesłach, osądzili wszystkie sporne kwestie; pokolenia całe przeciągnęły zostawiając za sobą echo okrzyków szczęścia lub rozpaczy; wiek każdy rzucił swój głos do urny; księgi, natchnione przez Ducha Świętego, i inne, spisane przez największych poetów i myślicieli, objęły wszystko, od Ewy do wojny trojańskiej, od Heleny do pani de Maintenon, od żony Ludwika XIV do La Contemporaine.
Czegóż więc chcesz ode mnie, Fizjologio?
Czy masz zamiar nakreślić szereg mniej lub więcej udanych obrazków, aby dowieść, iż pobudką małżeństwa u mężczyzny może być:
Ambicja: wypadki dobrze znane;
Brzydota: gdy mężczyzna obawia się, iż kiedyś mógłby się znaleźć bez kobiety;
Cnota: jak książę de St-Aignan, który nie mógł się zdobyć na popełnienie grzechu;
Dobroć: aby wydobyć dziewczynę z niewoli przykrej i despotycznej matki;
Energia młodej osoby, która upatrzyła sobie męża;
Fatalność; ależ zawsze!
Gniew: gdy się ktoś żeni, aby wydziedziczyć spadkobierców;
Honor: gdy młoda panienka była nieco nieostrożna;
Interes: to najczęściej;
Kłopoty: znaczy spaść z deszczu pod rynnę;
Lekkomyślność niedowarzonego studenta;
Łakomstwo: aby zgarnąć majątek po starej babie;
Miłość: aby się z niej tym pewniej wyleczyć;
Naśladownictwo utartego zwyczaju;
Obowiązki względem n a s z y c h dzieci;
Proces: jako sposób ukończenia takowego;
Rozsądek… to przytrafia się jeszcze doktrynerom;
Starość: aby raz koniec zrobić;
Testament: gdy zmarły wuj obciąży sukcesję obowiązkiem poślubienia kuzynki;
Uraza do niewiernej kochanki;
Wdzięczność: przy czym oddaje się zazwyczaj więcej, niż się otrzymało;
X: brakuje (może dlatego, iż tak rzadko figuruje na początku wyrazu, wzięto tę literę jako symbol niewiadomej);
Yatidi, co oznacza po turecku godzinę spoczynku i wszystko, co jest z nią związane; Zakład: przykładem lord Byron…
Ależ te wszystkie przypadki dostarczyły już tematu trzydziestu tysiącom komedii i stu tysiącom romansów.
Fizjologio, po raz trzeci i ostatni, czego ty chcesz ode mnie?
Wszakże w tej kwestii wszystko jest wytarte bardziej niż bruk uliczny, pospolitsze niż kramy targowe. Małżeństwo to temat tak ograny jak figura Barabasza na przedstawieniach pasyjnych; wszystkie odwieczne refleksje, jakie z nim się łączą, walają się po literaturach całego świata; nie wpadniesz na pomysł tak rozsądny ani na koncept tak szalony, który by kiedyś nie znalazł już swego autora, wydawcy, księgarza i czytelnika.
Pozwólcie mi się odezwać do was słowami Rabelais'go, naszego wspólnego patrona: "Jak się macie, dobrzy ludziska, niech was Bóg ma w swojej opiece. Gdzie jesteście?
Nie mogę was dojrzeć. Poczekajcie, niech nawdzieję okulary. Aha, już was widzę. Wy wszyscy, wasze żony, dzieci, jesteście w dobrym zdrowiu? To mnie bardzo cieszy". Ale nie dla was piszę, moi drodzy. Skoro macie już dorosłe dzieci, nic nie mamy z sobą do mówienia.
"Aha, i wy tu jesteście, opilce znamienite, zacne podagryki, drapichrusty, wy, kochasie wymuskane, wy, co pantagruelizujecie przez cały dzień boży, co umiecie tak ładnie odmawiać wasze sprośne godzinki: do trzech razy, do sześci, do dziewięci, na nieszpory, na jutrznię, ile tylko się zmieści".
Nie do was to zwraca się ta. "Fizjologia małżeństwa", skoro nie jesteście żonaci. Czego wam i na przyszłość życzę, amen. "Nuże, wy! liżyobrazki, nabożnisie, obłudniki, świętoszki i inne takie ludzie, które przybrały twarze w maski, aby świat tumanić!… Precz mi stąd, lisy farbowane! Wynoście się, kapuściane głowy! Do kroćset diabłów, jeszcze was tu widzę!…"
Któż zatem zostanie ze mną, jeśli nie te dobre dusze, które jeszcze kochają starą wesołość? Nie one płaksy, które przy lada okazji lubią się mazać wierszem i prozą, które chcą odnaleźć własne mdłości w odach, sonetach i elegiach; nie te mydłki wykarmione na niebieskich migdałach; ale owi dawni kompani Pantagruela, którym nie trzeba dwa razy powtarzać, gdy chodzi o to, by sobie nieco podpić i podworować, którzy umieją znaleźć smak w książce Rabelais'go "O grochu ze słoniną, cum commento" albo w książce "O dostojeństwie rozporka", słowem, którzy cenią jeszcze te piękne stare dzieła, nie gardzące żadnego rodzaju tłustością, "letkie w dotknięciu, śmiałe w potykaniu".
Nie można się już śmiać z rządu, moi mili, odkąd znalazł sposób, by z nas wycisnąć tysiąc pięćset milionów podatku. Nasi zacni opaci i biskupi, mnichy i mniszeczki nie są jeszcze dość bogaci, aby warto było dobrać się do ich piwniczek; ale niech no nadciągnie święty Michał, który samego diabła przepędził z nieba, a wrócą jeszcze dawne dobre czasy. Tymczasem zostało nam we Francji jedno tylko małżeństwo, w którym można jeszcze znaleźć przedmiot do śmiechu. Uczniowie Panurga, was tylko chcę za czytelników. Wy jedni umiecie w porę wziąć książkę do ręki i w porę ją odłożyć, nie wydziwiać próżno, w pół słowa zrozumieć, o co chodzi, i wyssać pożywny szpik z kości pacierzowej.
Owi ludzie patrzący przez mikroskop, którzy widzą tylko jeden punkcik, owi mądrzy cenzorzy czyż naprawdę wszystko już powiedzieli i wszystko przepatrzyli? Czy zawyrokowali już ostatecznie, że książka o małżeństwie jest tak niemożebna do napisania, jak nie podobna ze stłuczonego garnka zrobić nowy?
– Tak, mości błaźnie. Ściskaj małżeństwo, ile ci się podoba, zawsze zeń wyjdzie tylko radość dla kawalerów, a strapienie dla mężów. To wieczysty morał. Milion zadrukowanych stronic nie wynajdzie innej treści. Jednakże spróbuję postawić mą pierwszą tezę: Małżeństwo jest walką na śmierć i życie, przed którą oboje małżonkowie proszą nieba o błogosławieństwo, gdyż chcieć kochać się wiecznie jest najzuchwalszym z zamiarów; jakoż walka rozpoczyna się niebawem, a zwycięstwo, to znaczy wolność, przypada zręczniejszemu z przeciwników.
– Zgoda. Ale cóż w tym nowego?
Zatem zwracam się do mężów świeżo, dziś lub wczoraj upieczonych; do tych, którzy, wychodząc z kościoła albo z urzędu gminnego, oddają się nadziei zachowania żony tylko dla siebie; do tych, u których czy to egoizm, czy jakieś nieokreślone uczucie powoduje, iż na widok nieszczęść bliźniego powiadają sobie: "Mnie się to nie trafi!"
Zwracam się do tych marynarzy, którzy, choć widzieli moc statków idących pod wodę, mimo to puszczają się na morze; do dziarskich chłopców, którzy, sami rozbiwszy niejedną cnotę małżeńską, mimo to odważają się żenić. A oto mój temat, wieczyście nowy, wieczyście stary! Mężczyzna, młody lub starszy, zakochany lub nie, na mocy kontraktu wciągniętego bez zarzutu do ksiąg w kancelarii mera, w parafii i w niebiesiech, nabywa na własność młodą dziewczynę o długim, jedwabistym warkoczu, czarnych i wilgotnych oczach, mikroskopijnej nóżce, drobnych i delikatnych paluszkach, koralowych usteczkach, ząbkach lśniących jak kość słoniowa, pełnej a gibkiej kibici, wypieszczoną jak laleczka, powabną i drżącą ze wzruszenia; dziewczynę białą i niewinną jak lilia, a obsypaną przez naturę najbardziej kuszącymi ponętami. Długie, ciemne rzęsy przedziwnie łagodzą jarzący blask oczu; twarzyczka mieni się barwami białej i czerwonej kamelii; dziewicza płeć ledwie widocznym puszkiem przypomina owoc dojrzewającej brzoskwini; delikatna siatka żyłek zwiastuje ciepło krążące pod tą nieskalaną powłoką; cała postać pulsuje życiem i wabi życie ku sobie, oddycha rozkoszą i miłością, promieniuje naiwnością i wdziękiem. Młoda dziewczyna kocha męża lub bodaj wierzy, że kocha… On, zakochany, myśli w tej chwili: "Te oczy mnie tylko widzieć będą w całym świecie, pod moim tylko uściskiem zadrżą miłośnie te słodkie usteczka, dla mnie ta drobna rączka chowa drażniące skarby swych pieszczot, ja jeden poruszę westchnieniem to dziewicze łono, ja pierwszy obudzę do życia tę uśpioną duszę. Po tych jedwabnych puklach będą się ślizgać moje tylko dłonie, ja, w godzinie upojeń, składać będę na tej drżącej główce delikatne pocałunki.
Przy mym łożu każę czuwać śmierci i bronić jego nieskalanej czystości przed niegodnym rabusiem; ten ołtarz miłości spłynie krwią zuchwalca lub moją własną. Na nim spoczywa mój spokój, cześć, szczęście; od jego czystości zależy honor nazwiska i los moich dzieci; tego ołtarza bronić będę jak lwica młodych. Biada śmiałkowi, którego stopa naruszy moje legowisko!" Dobrze więc, odważny zapaśniku, z serca przyklaskujemy twemu postanowieniu. Do dziś żaden geometra nie odważył się na morzu małżeńskiego szczęścia wykreślić geograficznej szerokości i długości. Próżno wypytywałbyś osiwiałych mężów o niezliczone mielizny, rafy podwodne, skaliste wybrzeża, wichry, prądy i huragany, na których rozbiły się ich łodzie: milczą, tak wstyd im własnego pogromu. Brak więc dotąd mapy, brak busoli pielgrzymom żeglującym po morzu małżeństwa… to dzieło niech im posłuży za mapę i busolę. Nie mówiąc o pończosznikach i kupcach korzennych, iluż spotykamy ludzi, którzy tracą drogi czas na nieustanne odgadywanie ukrytych sprężyn, kierujących czynnościami kobiet? Czyż nie byłoby zatem aktem wysokiej filantropii ułożyć im, zgrupować w rozdziały i skatalogować wszystkie tajemne zagadki i zawikłania małżeństwa? Dobrze zredagowany spis rzeczy pozwoli im śledzić uderzenia serca własnych żon z taką samą ścisłością, z jaką tabliczka logarytmów wskazuje wyniki działań arytmetycznych.
I cóż wy na to przedsięwzięcie? Czy nie jest nowe i śmiałe? Czyż znalazł się kiedy filozof, który by uczył, jak powstrzymać kobietę od zdradzania męża? Czyż to nie będzie komedia nad komediami? Nowe speculum vitae humanae? To już nie owe jałowe roztrząsania, których bezcelowość wykazaliśmy przed chwilą. Dziś w dziedzinie nauk moralnych, jak w wiedzy ścisłej, świat żąda faktów, spostrzeżeń. Tych będziemy mieli zaszczyt dostarczyć. Zacznijmy więc od stwierdzenia stanu rzeczy; od ocenienia sił każdej ze stron walczących. Nim wyprowadzimy na plac urojonego szermierza, rozpatrzmy się w cyfrze nieprzyjaciół, policzmy tych kozaków, którzy chcą zalać jego maleńką ojczyznę.
Dalej więc w drogę z nami, kto łaska! Uśmieje się do syta, komu będzie do śmiechu. Podnoście kotwicę, rozpinajcie żagle! Oto punkt wyjścia naszej podróży: mały, okrągły punkcik. Znamy go, prawda? To już wielka korzyść; nie każdy pisarz mógłby powiedzieć to samo o swojej książce.
A jeśli przyjdzie nam ochota śmiać się wśród płaczu, a płakać wśród śmiechu, jak boski Rabelais pił wśród jedzenia, a jadł wśród picia; jeśli nam się spodoba pomieszać, na jednej stronicy, Heraklita z Demokrytem; jeśli sobie zadrwimy ze stylu i z kunsztownych okresów?… Co?… niech no ktoś z załogi spróbuje szemrać!… Hola! precz mi z pokładu, stare mózgownice sypiące trocinami! Precz z klasykami w powijakach! Do wody romantyków w śmiertelnych gzłach! i dalej! na pełne morze!…
Powie ktoś, iż przypominam owych jowialistów, którzy, krztusząc się już naprzód, mówią: „Opowiem wam historyjkę; zobaczycie, będziecie się pokładać ze śmiechu!…” Nie, moi państwo, nie pora na żarty, gdy mowa o małżeństwie. Nie widzicie, że autor ma zamiar roztrząsać małżeństwo poważnie, jako lekką chorobę, na którą wszyscy jesteśmy narażeni, i że ta książka ma być jej monografią?
– Dobrze, panie autorze, ale w takim razie przypominasz co najmniej owych pocztylionów, którzy, ledwie ruszyli palą raz po raz z bata dlatego jedynie, iż wiozą bogatych Anglików. Nie przebiegniesz ani pół mili w tym galopie, a już będziesz musiał zleźć z kozła, aby poprawić uprząż lub dać się wydychać koniom. Po cóż zatem dąć w surmy przed wygraną bitwą? Ejże, drodzy pantagrueliści, czyż nie wystarcza dziś nadąć się powodzeniem, aby je zdobyć w istocie? Czymże jest dziś wielkie dzieło, jeśli nie obszernie rozprowadzonym drobiazgiem? Czemuż nie miałbym sięgnąć po liście laurowe choćby po to, aby nimi ozdobić dobrze korzenną szyneczkę, po której tak miło przepłukać gardło winkiem. Chwilkę jeszcze, pilocie! Nie odbijaj od brzegu, nim się nie porozumiemy co do pewnej małej definicji. Czytelnicy, jeśli od czasu do czasu, nie częściej niż w życiu, spotkacie w tym dziele słowo c n o t a lub k o b i e t a c n o t l i w a, wiedzcie, iż słowo to nie oznacza tu nic więcej prócz owej przykrej łatwości, z jaką kobieta zamężna przechowuje skarby serca wyłącznie dla męża; chyba że to samo słowo spotkacie użyte w znaczeniu ogólnym, czego rozróżnienie zostawia się wrodzonej bystrości każdego.ROZMYŚLANIE DRUGIE STATYSTYKA MAŁŻEŃSKA
Od lat dwudziestu wysila się rząd, aby obliczyć, ile na cały obszar ziemi francuskiej przypada hektarów lasu, pola, winnic lub ugoru. Nie poprzestając na tym, stara się ustalić liczbę i gatunki wszelakiego bydła. Uczeni posunęli się jeszcze dalej: policzyli sągi drzewa, kilogramy mięsa, hektolitry wina, nawet ilość jaj i kartofli spożywanych codziennie przez ludność Paryża. Natomiast, rzecz dziwna, nie znalazł się jeszcze nikt, kto by, czy to w imię honoru małżeńskiego, czy w interesie kandydatów do tego świętego stanu lub z idealnych pobudek moralności i chęci doskonalenia instytucji spróbował ustalić liczbę uczciwych kobiet we Francji. Jak to? Więc ministerium francuskie mogłoby w razie potrzeby odpowiedzieć z całą ścisłością, ilu w danej chwili posiada ludzi pod bronią, ilu szpiegów, ilu urzędników, ilu uczniów w szkołach; natomiast, gdyby kto zapytał o liczbę cnotliwych kobiet… milczenie – próżnia! Przypuśćmy, że nagle królowi Francji przychodzi fantazja, by wśród poddanek poszukać sobie dostojnej małżonki? Cóż wtedy?! Rząd nie byłby w stanie przedstawić, nawet w przybliżeniu, liczby białych owieczek godnych zaszczytnego wyróżnienia, tak iż trzeba by się chyba uciekać do publicznego konkursu! Śmieszne, doprawdy.
Widocznie zatem, zarówno w naukach politycznych jak i moralnych, starożytni zostaną zawsze dla nas niedoścignionymi mistrzami. Historia poucza nas, iż kiedy Aswerus zapragnął pojąć żonę spośród cór Persji, wybrał Ester, jako najpiękniejszą i najcnotliwszą. Musieli zatem ministrowie znaleźć jakiś sposób, aby śmietankę najprzedniejszych dziewic perskich wydzielić z całej ludności kobiecej. Niestety, Biblia, zwykle tak ścisła i jasna w omawianiu kwestii małżeńskich, tym razem nie przekazała potomności owego procederu.
Spróbujmy zatem uzupełnić owo niezrozumiałe zaniedbanie rządu, ustalając liczebne stosunki płci żeńskiej we Francji. Wzywamy wszystkich przyjaciół moralności publicznej, aby śledzili bieg naszej pracy, i poddajemy pod ich sąd nasze metody. Obliczenia będziemy się starali prowadzić ściśle, lecz bez pedanterii, tak aby każdy z łatwością mógł za nami podążyć aż do celu. Ludność Francji obliczają powszechnie na trzydzieści milionów.
Niektórzy przyrodnicy twierdzą, iż liczba istot płci żeńskiej przewyższa cyfrę mężczyzn – lecz ponieważ nie brak i przeciwnych zapatrywań, przeto, posługując się rachunkiem prawdopodobieństwa, przyjmiemy piętnaście milionów jako liczbę kobiet we Francji. Z tej ogólnej sumy przyjdzie nam zaraz z początku odrzucić okrągłą liczbę dziewięciu milionów istot, które, jakkolwiek, biorąc rzecz powierzchownie, okazują pewne podobieństwo do kobiety, jednak po głębszej rozwadze musiały być z tego obliczenia wyłączone.
Oto powody:
Uczeni przyrodnicy określają nazwą C z ł o w i e k jedynie pewien gatunek rodzaju Dwurękich, ustalony przez Dumérila w "Zoologii analitycznej" na str. 16, a który to gatunek Bory – Saint-Vincent uważał za stosowne uzupełnić włączając weń grupę Orangów. Jakkolwiek jednak zoologowie widzą w pojęciu Człowieka jedynie zwierzę ssące o trzydziestu dwóch kręgach, posiadające kość gnykową i którego półkule mózgowe wyposażone są większą niż u innych ssawców ilością zwojów; Jakkolwiek nie uznają w łonie tego gatunku innych różnic, Jak tylko różnice wytworzone działaniem klimatu a dające podstawę do podzielenia gatunku Człowiek na piętnaście rożnych ras, o nazwach naukowych, których wyliczania możemy sobie oszczędzić – to jednak sądzimy, że i fizjologowi przysługuje prawo stworzenia działów i poddziałów, a to na podstawie stopnia inteligencji oraz pewnych specjalnych warunków moralnej i materialnej egzystencji. Przyznajemy zatem, iż owe dziewięć milionów istot, o których mowa, przedstawiają niewątpliwie na pierwszy rzut oka wszystkie cechy przypisywane gatunkowi ludzkiemu; stwierdzamy, iż posiadają wymaganą ilość kręgów, kość gnykową, jarzmową itp.; nie bronimy bynajmniej panom uczonym z Ogrodu Zoologicznego pomieścić je w rodzaju D w u r ę k i c h; ale widzieć w nich kobiety!… Nie, na to nasza „Fizjologia” nie zgodzi się nigdy.
W naszych oczach i w oczach czytelnika, dla którego książka ta jest przeznaczona, kobieta stanowi nader rzadką odmianę gatunku Człowieka, o pewnych odrębnych cechach fizjologicznych. Odmiana ta jest rezultatem troskliwych i długowiekowych starań ludzkości; jest kosztownym owocem, jaki dzięki potędze złota i dobroczynnemu ciepłu cywilizacji udało się wyhodować. Poznać można kobietę po pewnych szczególnych właściwościach. Skóra jej jest biała, miękka i niezmiernie delikatna, toteż otacza ją drobiazgową czystością i staraniem. Palce jej lubią się przesuwać jedynie po miękkich, puszystych i pachnących przedmiotach. Podobna gronostajowi, jak on ginie niekiedy z bólu, gdy ktoś niebacznie splami jej białą tunikę. Lubi godzinami całymi gładzić długie i miękkie sploty swoich włosów i nasycać je odurzającym zapachem; lubi szlifować różowe paznokcie i wycinać je we wdzięczne formy migdałów, lubi często zanurzać w kąpieli delikatne członki. W nocy tylko najmiększe puchy służą jej za posłanie, we dnie najcenniejsze dywany, toteż horyzontalna pozycja jest przez nią ulubiona.
Głos jej napawa dziwną słodyczą, ruchy czarują wdziękiem, wymowa odznacza się zadziwiającą płynnością. Stroni od uciążliwej pracy, a jednak mimo pozorów słabości są ciężary, które unosi i którymi igra ze zdumiewającą łatwością. Unika blasku słońca i chroni się przed nim za pomocą wymyślnych przyrządów. Chodzić – to dla niej już ciężkie utrudzenie; czy jada?
– to tajemnica; czy podlega innym ziemskim potrzebom? – to niezgłębiona zagadka. Istotą jej ciekawość: kto potrafi ukryć przed nią choćby najmniejszą drobnostkę, ten z łatwością ujmie ją w pułapkę, gdyż dusza jej w ciągłej jest pogoni za Nieznanem. Religia jej to miłość; podobać się temu, kogo kocha, to jej myśl wyłączna. Być kochaną – oto jedyny cel wszystkich jej czynności, jak jedynym celem każdego ruchu – wzbudzać pożądanie. Stąd myśl jej pracuje bez ustanku nad odkryciem coraz nowych sposobów błyszczenia. Potrafi żyć i poruszać się jedynie w atmosferze zbytku i wykwintu; dla niej to młoda Hinduska przędzie delikatny włos kóz tybetańskich; dla niej Tarara tka swoje przeźrocze gazy; dla niej w pracowniach Brukseli pomykają czółenka naładowane nitkami najcieńszego lnu; dla niej Visapur wydziera z łona ziemi najświetniejszym blaskiem migocące kamienie, a Sévres złoci misternie najbielszą glinkę porcelany. Ona to dniem i nocą przemyśliwa nad nowym strojem; życie spędza na krochmaleniu sukien i kunsztownym mięciu chusteczek. Wyświeżona i strojna, spieszy olśniewać oczy nieznajomych mężczyzn, których hołdy pochlebiają jej dumie, których pragnienia, przez nią obudzone, napawają ją rozkoszą, jakkolwiek ich osoby są jej zupełnie obojętne. Godziny wykradzione pielęgnowaniu własnego ciała lub rozkoszy spędza na śpiewaniu najsłodszych melodii; dla niej to Francja i Włochy tworzą swe cudne koncerty, a Neapol zaczarowuje w struny duszę drgającą harmonią. Oto istota, która jest królową świata, a niewolnicą własnego kaprysu. Obawia się małżeństwa, gdyż grozi zepsuciem figury, ale daje mu się ująć, ponieważ wabi obietnicą szczęścia. Jeśli ma dzieci, to sprawa czystego przypadku; skoro podrosną, starannie je ukrywa.
Czyliż te rysy, zaczerpnięte na los szczęścia z tysiąca innych, znajdziemy u owych istot o rękach czarnych jak ręce małpy, o skórze stwardniałej i popękanej jak stary pergamin, o twarzy spalonej żarem słonecznym i szyi pomarszczonej jak u starej indyczki? Ciało ich okryte łachmanami, glos szorstki i chrypliwy, spojrzenie tępe, woń odrażająca; w nieustannej myśli o kawałku suchego chleba, wciąż pochylone ku ziemi, okopują, włóczą, żną, wiążą, zbierają zboże, zaczyniają chleb, drą łyka; sypiają po jamach ledwie okrytych słomą, wspólnie z mężczyznami, dziećmi i bydłem domowym; skąd się biorą dzieci, tym sobie nie zaprzątają głowy. Płodzić ich jak najwięcej, aby jak najwięcej rzucić na pastwę nędzy i trudu – to całe ich zadanie; miłość – jeśli tu można mówić o miłości – i jest dla nich jedną z prac gospodarskich lub co najwyżej spekulacją.
Niestety! jeśli muszą istnieć na świecie sklepikarki, spędzające dzień cały na sprzedawaniu szmalcu i łojówek; żony rolników dojące krowy, nieszczęśnice zaprzęgnięte we wszelkich warsztatach jak bydło pociągowe lub dźwigające na plecach motykę, kosz lub worek; jeśli istnieje na świecie aż nazbyt liczny zastęp tych poziomych istot, dla których życie ducha, wykwint kultury, rozkoszne burze serca są na zawsze niedostępnym rajem, mamyż uznać je za kobiety dlatego, iż kaprys natury wyposażył je również kością gnykową i trzydziestoma dwoma kręgami? Niechże raczej pozostaną dla fizjologa w gatunku… Orangów! My przemawiamy tutaj tylko w imieniu tych i dla tych, którzy, wolni od trosk życia powszedniego, wszystek czas i siły duszy poświęcić mogą miłości; dla tych wybranych, w których beztroska i dobrobyt stworzyły szlachetny kult miłości; do tych uduchowionych, którzy posiedli na własność Chimery. Przekleństwo wszystkiemu, co nie żyje życiem ducha, wszystkiemu, co nie jest młodością i wdziękiem, co nie kipi ogniem namiętności! Oto jawny wyraz tajemnych uczuć naszych filantropów, o ile umieją czytać lub mogą jeździć własnym powozem. Zapewne, prawodawca, urzędnik, ksiądz lub poborca podatkowy mogą w tych dziewięciu milionach wyklętych przez nas istot widzieć jednostki administracyjne, wierne owieczki, podsądnych i podatników; ale człowiek uczucia, buduarowy filozof, zajadając ze smakiem pulchną bułeczkę, zasianą i zebraną przez te nieszczęsne istoty, wykluczy je jednak wraz z nami bezwarunkowo z gatunku Kobieta. Dla nas nie istnieje inna kobieta, jak tylko ta, która może nas natchnąć miłością, istota, którą wypielęgnowała kultura wieków i pomazała ją na kapłankę Myśli, a w której błogosławione próżniactwo rozwinęło potęgę wyobraźni; słowem, tylko ta istota, której dusza, śniąc o miłości, stwarza sobie obraz zarówno najwyższych rozkoszy duchowych jak fizycznego upojenia.
Ścisłość nakazuje nam zaznaczyć, iż pośród owych dziewięciu milionów żeńskich pariasów znajduje się tu i owdzie jakieś kilka tysięcy dziewcząt, które kaprys Amora wyposażył skarbami wdzięków; te dopływają prędzej czy później do Paryża lub innych wielkich centrów i niejednokrotnie uda im się tam zdobyć przyzwoitą pozycję; lecz na te dwa lub trzy tysiące uprzywilejowanych przypada sto tysięcy innych, które marnieją w służbie lub staczają się na dno ostatecznego upadku. W każdym razie w obliczeniach naszych weźmiemy w rachubę owe Pompadurki w ludowym wydaniu. Tę pierwszą podstawę rachunku oparliśmy na statystycznym fakcie, że Francja liczy osiemnaście milionów ludzi biednych, dziesięć milionów mniej lub więcej zamożnych i dwa miliony bogatych. Istnieje zatem we Francji jedynie sześć milionów kobiet, które są, były lub będą przedmiotem uczuciowego zainteresowania mężczyzny.
Poddajmy teraz tę elitę filozoficznemu rozumowaniu.
Bez zbytniej obawy protestów ośmielamy się przypuszczać, iż małżonkowie liczący wyżej dwudziestu lat pożycia pod wspólnym dachem śpią już zazwyczaj spokojnie, nie lękając się wtargnięcia pod ten dach miłości wraz ze skandalicznym procesem o naruszenie wiary. A zatem z owych sześciu milionów należy nam odciągnąć około dwu milionów kobiet, bardzo skądinąd interesujących, gdyż, licząc z górą czterdzieści wiosen, niejedno na świecie widziały; ponieważ jednak zalety ich nie są zazwyczaj w stanie poruszyć niczyjego serca, nie wchodzą zatem w rachubę w obecnie nas zajmującej kwestii. Damy te, o ile nie zdołają utrzymać się na powierzchni dzięki szczególniejszym zaletom towarzyskim, stają się pastwą nudy, za którą idzie dewocja, pieski, kotki i inne namiętności, które obrażają już tylko Pana Boga. Obliczenia dokonane przez urząd statystyczny nakazują nam dalej odciągnąć z ogólnej cyfry dwa miliony dziewcząt, mniej lub więcej nieletnich. Stworzenia te, śliczne i miłe jak cukierki, rozpoczynają dopiero abecadło życia i bawią się niewinnie z rówieśnikami, nie przeczuwając, że ci mali mężczyźni, którzy są teraz przedmiotem ich śmiechu, staną się kiedyś przyczyną ich płaczu.
A teraz, z pozostałej cyfry dwóch milionów, któryż rozsądny człowiek nie pozwoli nam wyłączyć stu tysięcy biednych dziewcząt ułomnych, szpetnych, chorych, rachitycznych, skrofulicznych, ociemniałych, ubogich a starannie wychowanych, które to dziewczęta, pozostawszy w stanie panieńskim, nie mogą w żaden sposób stać się kamieniem obrazy dla świętych praw małżeństwa? Któż nam nie ustąpi drugich stu tysięcy: szarytek, tercjarek, zakonnic, nauczycielek, panien do towarzystwa, etc…? Zaokrąglimy jeszcze to świątobliwe zgromadzenie włączając w nie dość trudną do ścisłego określenia liczbę młodych dziewcząt, które już wyrosły z niewinnych zabaw wieku dziecięcego, lecz są zbyt młode, by już obrywać płatki pomarańczowego kwiatu. Wreszcie z owego półtora miliona istot, które ostały się na dnie probierczego tygielka, musimy odrzucić jeszcze pięćset tysięcy, która to liczba przypada na córki Baala, źródło rozkoszy dla ludzi mało wybrednych. W tę cyfrę zamkniemy, razem z nimi – i bez wielkiej obawy, aby się jedne od drugich zepsuły – damy na utrzymaniu, modystki, panny sklepowe, kelnerki, aktorki, śpiewaczki, chórzystki, baletniczki, figurantki, panny służące etc. Istoty te wzbudzają wprawdzie naokoło wiele namiętności, lecz uważałyby za wysoką niewłaściwość zawiadamiać mera, rejenta, księdza i cały tłum gapiów o dniu i godzinie, w której mają zamiar oddać się wybrańcowi serca. To postępowanie, słusznie potępiane przez świat, z natury wścibski i ciekawy, ma jednak tę zaletę, iż nie zobowiązuje ich w niczym względem danego mężczyzny, względem pana mera i względem Świetnego Sądu. Nie naruszając zatem w niczym publicznej przysięgi, kobiety te nie mają nic wspólnego z książką poświęconą wyłącznie legalnemu małżeństwu. Pomyśli niejeden z czytelników, iż nazbyt skąpo obliczono ten ostatni towar; być może; ale w takim razie cyfra ta, zbyt umiarkowana, wyrówna pozycje, które poprzednio mogły wydawać się komuś odmierzone zbyt hojnie. I tak, jeśli ktoś z miłości do bogatej wdowy zechce ją przemycić do pozostałego miliona, może ją śmiało urwać z pozycji sióstr miłosierdzia, panienek ułomnych lub figurantek Opery. Wreszcie, przyjęliśmy dla ostatniej kategorii cyfrę nie większą niż pięćset tysięcy, ponieważ, jak już mieliśmy sposobność napomknąć, liczbę tę powiększa znacznie zastęp rekrutujący się z owych dziewięciu milionów kobiet z prostego ludu. Z tej samej przyczyny pominęliśmy klasę robotniczą i drobny przemysł. Kobiety tych dwu grup społecznych są jedynie wyrazem usiłowań, jakie czyni dziewięć milionów Dwurękich rodzaju żeńskiego, aby się podnieść ku wyższym regionom cywilizacji. Bez tej drobiazgowej ścisłości w obliczeniach całe to statystyczne rozmyślanie mogłoby niejednemu z czytelników wydać się czczą zabawką.
Myśleliśmy już, aby za pomocą jakiejś stutysięcznej grupki stworzyć rodzaj kasy amortyzacyjnej gatunku Kobieta, coś niby asylum dla kobiet, które popadną w stan przejściowy, np. dla wdów; ale po namyśle zdecydowaliśmy się operować okrągłymi cyframi. Nic łatwiejszego jak udowodnić ścisłość naszej analizy; wystarczy jedno zestawienie: Życie kobiety dzieli się na trzy okresy, rozgraniczone bardzo wyraźnie. Okres pierwszy zaczyna się w kolebce a kończy wiekiem kobiecej dojrzałości; drugi obejmuje cały czas, w którym kobieta zdatna jest do małżeństwa; trzeci wreszcie liczy się od krytycznego wieku, w którym natura, w sposób dość brutalny, nakazuje zmysłom milczenie. Te trzy okresy, równe mniej więcej co do czasu trwania, dzielą oczywiście i ogólną sumę kobiet na trzy prawie równe cyfry. Jeśli zatem pominiemy ułamki, których dokładne obliczenie zostawiamy uczonym matematykom, wypadnie, iż wśród sześciu milionów kobiet przypada dwa miliony na wiek od roku do osiemnastu lat, dwa miliony od osiemnastu do czterdziestu i dwa miliony kobiet starszych. Owe dwa miliony kobiet, wiekiem zdolnych do małżeństwa, podzielił kapryśny układ stosunków społecznych na trzy wielkie grupy, a mianowicie: te, które dla wyżej wyszczególnionych przyczyn za mąż nie wychodzą;
te, o których cnotę mężczyźni niewiele się troszczą, i wreszcie ów milion prawych małżonek, który ma być przedmiotem dalszych roztrząsań. Widzimy zatem z tego dość dokładnego zestawienia żeńskiej ludności, iż we Francji istnieje jedynie niewielkie, około miliona liczące stadko białych owieczek, do której to uprzywilejowanej obórki wszystkie wilki usiłują się zakraść.
Przesiejmy teraz jeszcze przez jedno sito ten milion kobiet, tak starannie już przebrany. Aby dojść do najściślejszego poglądu na to, w jakim stopniu mężczyzna może pokładać zaufanie we własnej żonie, przypuśćmy na chwilę, iż wszystkie te mężatki będą zdradzały mężów. Przyjmując dla naszych obliczeń tę hipotezę, musimy zaraz z początku odrzucić z naszego miliona jedną dwudziestą młodych osób, które, dopiero co wyszedłszy za mąż, przynajmniej przez czas jakiś zostaną wierne świętej przysiędze.
Następnie jedną dwudziestą kobiet w danej chwili chorych. Cyfra ta, którą potrącamy na rzecz cierpień ludzkich, z pewnością nie jest zbyt wygórowana.
Pewne skłonności, które podobno czynią kobietę obojętną na potęgę męskiego uroku, dalej zmartwienia, ciąża, brzydota okroją również jedną dwudziestą naszego miliona. Postanowienie wiarołomstwa nie wdziera się w serce kobiety jak kula pistoletowa. Choćby nawet wzajemna sympatia zrodziła miłość od pierwszego spojrzenia, zawsze kobieta musi przebyć wewnętrzną walkę, która, zależnie od trwania, wyłączy ją na czas jakiś z ogólnej sumy niewierności. Sądzę, iż obrazilibyśmy uczucia wstydu niewieściego we Francji, gdybyśmy w tym kraju, tak pełnym wojennego ducha, chcieli wyrazić czas tych rozpaczliwych walk w cyfrze jednej dwudziestej ogólnej sumy kobiet; aby więc tę pozycję zaokrąglić, przypuśćmy, iż niejedna z owych poprzednio obliczonych kobiet chorych nawet wśród flaszeczek z lekarstwami nie rozstaje się ze swym ukochanym i że wreszcie odmienny stan kobiety nie zdoła niekiedy odstraszyć zapamiętałego amanta. W ten sposób uzyskaną nadwyżkę oddajemy chętnie na rzecz walczących bohaterek niewieściej cnoty.
Z tych samych przyczyn nie śmielibyśmy podsuwać, iż kobieta opuszczona przez kochanka znajdzie natychmiast hic et nunc drugiego; jednak ten czas ugoru, z natury rzeczy krótszy niż poprzedni, obliczymy na jedną czterdziestą.
Te wykluczenia uszczuplą ogólną sumę do cyfry ośmiuset tysięcy kobiet, które w danej chwili zdolne są do naruszenia wiary małżeńskiej.
A teraz któż nie pragnąłby uwierzyć, iż te wybrane kobiety są i pozostaną cnotliwe? Czyż nie są kwiatem ludności całego kraju? Czyż nie olśniewają młodością, wdziękiem, życiem i miłością? Wierzyć w ich cnotę to nasza religia społeczna, gdyż one są ozdobą świata i chwałą Francji. Obecnie zadaniem naszym będzie oznaczyć w tonie tego miliona: liczbę tzw. kobiet przyzwoitych; liczbę kobiet cnotliwych.
Zbadanie tej kwestii i oznaczenie tych dwóch kategorii wymaga jednak osobnych rozmyślań, które będą niejako uzupełnieniem niniejszego.ROZMYŚLANIE TRZECIE O KOBIECIE PRZYZWOITEJ
Poprzednie rozmyślanie doprowadziło nas do pewnika, iż posiadamy we Francji przybliżoną sumę miliona kobiet mających wyłączny przywilej wzbudzania uczuć, do których szanujący się mężczyzna przyznaje się bez wstydu lub które z przyjemnością ukrywa. Wśród tego zatem miliona kobiet musimy, wziąwszy w rękę latarnię Diogenesa, odbyć przechadzkę, aby określić w naszym kraju liczbę kobiet, które zalicza się do "przyzwoitych". Poszukiwanie to sprowadzi nas na chwilę z drogi suchych cyfr i obliczeń. Dwóch wykwintnie ubranych młodych ludzi, których wcięta figurka i zaokrąglone ramiona przypominają drewnianego chłopka do ubijania bruku, których trzewiki nieskazitelną elegancją świadczą, iż wyszły z ręki pierwszorzędnego szewca, spotyka się pewnego poranku na bulwarze, tuż koło pasażu Panoramy.
– A to ty?
– Tak, to ja. Podobny jestem, prawda?
I obaj parskają śmiechem, mniej lub więcej inteligentnym, zależnie od natury dowcipu, który zagaił rozmowę.
Następnie, skoro się już obrzucą badawczym spojrzeniem żandarma, który w myśli porównywa daną osobę z listem gończym, skoro stwierdzą u siebie wzajem dostateczną świeżość rękawiczek, kamizelek i staranność w zawiązaniu krawata, skoro się upewnią, iż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa żaden z nich nie popadł w nędzę lub nieszczęście, wówczas ujmują się pod ręce i (przyjąwszy, że spotkali się koło Variétes) jeszcze nie zdążyli dojść do Frascati, kiedy już padło z ich ust wzajemne zapytanie, w formie zazwyczaj dość jaskrawej, a którego złagodzony przekład brzmi jak następuje:
– I cóż? Z kimże obecnie…? Z zasady jest to zawsze zachwycająca kobieta. Któryż z paryskich pielgrzymów, lubiących godzinami błądzić po tym kochanym bruku, nie chwytał mimo woli uchem owych tysięcy słów i zdań, rzucanych przez przechodniów i przelatujących w powietrzu niby kule na polu bitwy? Komuż nie utkwił w pamięci ten lub inny z owej niezliczonej ilości wyrazów, zamarzłych, jak u Rabelais'go, w powietrzu? Ale ludzie przeważnie krążą po ulicach tak samo, jak jedzą, jak żyją – nie myśląc o tym. Niewielu jest dość wrażliwych melomanów, dość bystrych fizjonomistów, którzy by umieli rozpoznać tonację tych oderwanych nut, którzy by byli zdolni wyczuć namiętności, jakich te nuty są wykrzyknikiem.
Och! błądzić po ulicach Paryża! – cóż za czarowne i rozkoszne zajęcie! Wałęsać się to cała umiejętność, to istna gastronomia oka. Przechadzać się – to wegetacja; wałęsać się – to życie. Młoda i piękna kobieta, pożerana na ulicy parą gorejących oczu, mogłaby za to żądać wynagrodzenia z daleko większą słusznością niż ów właściciel garkuchni, który chciał ściągnąć dwadzieścia groszy z limuzyńskiego chłopka za to, iż ten szeroko rozdętymi nozdrzami chciwie wciągał pożywne zapachy potraw. Wałęsać się znaczy rozkoszować się, bawić się zbieraniem myśli i spostrzeżeń; podziwiać wspaniałe obrazy miłości, nieszczęścia lub radości życia; przenikać jednym spojrzeniem tysiące egzystencyj; znaczy, dla młodego, wszystkiego pragnąć, wszystko posiadać; dla starca – żyć życiem młodych, wcielać się w ich pragnienia. Ileż tedy odpowiedzi nie zdarzyło się usłyszeć wałęsającemu się po Paryżu artyście na owo kategoryczne zapytanie, na którym stanęliśmy przed chwilą!
– Ma trzydzieści pięć lat, ale nie dałbyś jej dwudziestu! – opowiada z błyszczącymi oczyma kipiący życiem i młodością chłopak, który, świeżo wypuszczony z ławki szkolnej, pragnąłby, jak Cherubin, cały świat kobiet przycisnąć do piersi.
– A cóż ty sobie myślisz? Ma batystowe peniuary i pierścionki z brylantami! – odpowiada dependent notarialny.
– Ma powóz i konie, i lożę w Komedii Francuskiej! – objaśnia z dumą młody oficerek.
– Co, ja!? – woła inny, nieco starszy, jak gdyby odpowiadając na słowa powątpiewania. – Ależ nie kosztuje mnie ani grosza! Przy moich kwalifikacjach! Czyżbyś ty już był w tym położeniu, szanowny przyjacielu?
Tu następuje lekkie uderzenie dłonią po brzuszku towarzysza.
– Och – mówi drugi – nie możesz sobie wyobrazić, jak ona mnie kocha! Ale też ma męża największego cymbała w świecie! Ach, mój drogi, Buffon opisał po mistrzowsku wszelkie rodzaje zwierząt, ale to dwunogie stworzenie zwane mężem…
Jak miło usłyszeć coś w tym rodzaju, kiedy się jest żonatym!…
– Och, mój drogi, jak anioł!… – oto odpowiedź na jakieś zapytanie, dyskretnie szepnięte do ucha.
– Czy możesz mi powiedzieć, jak się nazywa, lub pokazać mi ją przynajmniej?