Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fizjologia małżeństwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fizjologia małżeństwa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 531 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­MY­ŚLA­NIE PIERW­SZE PRZED­MIOT

FI­ZJO­LO­GIO, cze­go żą­dasz ode mnie?

Czy chcesz do­wieść, że mał­żeń­stwo wią­że na całe ży­cie dwo­je istot zu­peł­nie so­bie nie zna­nych?

Że żyć – zna­czy pra­gnąć, a żad­ne pra­gnie­nie nie oprze się wię­zom mał­żeń­stwa?

Że mał­żeń­stwo jest in­sty­tu­cją nie­zbęd­ną dla spo­łe­czeń­stwa, lecz prze­ciw­ną na­tu­rze?

Że roz­wód, ten cu­dow­ny bal­sam na nie­do­le mał­żeń­stwa, sta­nie się jed­no­gło­śnym żą­da­niem ludz­ko­ści?

Że mimo wszyst­kich bra­ków mał­żeń­stwo jest naj­istot­niej­szym źró­dłem wła­sno­ści?

Że sta­no­wi do­sko­na­łą rę­koj­mię bez­pie­czeń­stwa dla rzą­dów?

Że jest coś wzru­sza­ją­ce­go w tym po­łą­cze­niu dwoj­ga istot dla wspól­ne­go dźwi­ga­nia cię­ża­ru ży­cia?

Że śmiesz­ne jest żą­da­nie, aby jed­na myśl kie­ro­wa­ła wolą dwóch jed­no­stek?

Że mał­żeń­stwo czy­ni z ko­bie­ty nie­wol­ni­cę?

Że nie ist­nie­je mał­żeń­stwo zu­peł­nie szczę­śli­we?

Że mał­żeń­stwo ukry­wa stek zbrod­ni i że zna­ne wy­pad­ki mor­der­stwa nie są naj­cięż­szy­mi w ich licz­bie?

Że bez­względ­na wier­ność jest nie­mo­żeb­na, przy­najm­niej dla męż­czy­zny?

Że gdy­by dało się prze­pro­wa­dzić ści­słe oce­nie­nie kwe­stii, wy­ka­za­ło­by ono, iż za­sa­da dzie­dzi­cze­nia sta­no­wi ra­czej źró­dło roz­ter­ki niż spo­ko­ju?

Że wia­ro­łom­stwo spra­wia wię­cej złe­go, ani­że­li do­bre­go przy­no­si mał­żeń­stwo?

Że nie­wier­ność ko­bie­ty się­ga sa­mych po­cząt­ków spo­łecz­no­ści i że to nie­usta­ją­ce prze­myt­nic­two nie zdo­ła­ło na­ru­szyć isto­ty mał­żeń­stwa?

Że pra­wa mi­ło­ści łą­czą dwo­je istot wę­złem tak sil­nym, iż żad­ne pra­wo ludz­kie nie zdo­ła go ro­ze­rwać?

Że je­że­li ist­nie­ją mał­żeń­stwa za­pi­sa­ne w księ­gach ko­ściel­nych, ist­nie­ją inne, złą­czo­ne wolą na­tu­ry, har­mo­nią lub prze­ci­wień­stwem cha­rak­te­rów, jak rów­nież wła­sno­ścia­mi fi­zycz­ny­mi;

Że za­tem nie­bo i zie­mia są ze sobą w usta­wicz­nej sprzecz­no­ści?

Że zda­rza się spo­tkać mę­żów nie­po­spo­li­tych fi­zycz­nie i umy­sło­wo, któ­rych żony bio­rą ko­chan­ków brzyd­kich, mar­nych lub głu­pich?

Wszyst­kie te za­gad­nie­nia mo­gły­by, w da­nym ra­zie, na­tchnąć do nie­jed­nej książ­ki; ale książ­ki te już ist­nie­ją, a za­gad­nie­nia te od daw­na prze­są­dzo­no.

Cze­góż więc chcesz ode mnie. Fi­zjo­lo­gio?

Czy od­sła­niasz mi nowe pod­sta­wy ży­cia? Czy chcesz stwier­dzić, że ko­bie­ta po­win­na być wspól­ną wła­sno­ścią? Ależ to już było! Pró­bo­wał tego Li­kurg i nie­któ­re szcze­py grec­kie; pró­bo­wa­li Ta­ta­rzy i inne dzi­kie ple­mio­na.

Czy po­wiesz, że ko­bie­ty trze­ba za­my­kać pod klu­czem? Tur­cy już to zro­bi­li, a dziś wy­pusz­cza­ją je na wol­ność.

Czy może ka­żesz wy­da­wać dziew­czę­ta za mąż bez po­sa­gu i wy­klu­czyć je od dzie­dzi­cze­nia?…

An­giel­scy pi­sa­rze i mo­ra­li­ści udo­wod­ni­li, że by­ła­by to, obok roz­wo­du, naj­pew­niej­sza rę­koj­mia szczę­ścia w mał­żeń­stwie.

Czy chcesz po­wie­dzieć, iż ja­kaś ma­lut­ka Agar nie­zbęd­ną jest w każ­dym sta­dle? Na to nie po­trze­ba spe­cjal­nej usta­wy. Pa­ra­graf, któ­ry po­tę­pia wia­ro­łom­ną żonę bez wzglę­du na miej­sce zbrod­ni, męż­czy­znę zaś ka­rze je­dy­nie w wy­pad­ku ska­la­nia domu ro­dzin­ne­go, zo­sta­wia pole dla po­za­do­mo­wych przy­ja­ció­łek.

San­chez na­pi­sał szcze­gó­ło­wą roz­pra­wę o mał­żeń­stwie z punk­tu kon­fe­sjo­na­łu; omó­wił każ­dy szcze­gół uciech mał­żeń­skich, czy i o ile są one do­zwo­lo­ne i le­gal­ne; za­kre­ślił wszyst­kie mo­ral­ne, re­li­gij­ne i cie­le­sne obo­wiąz­ki; sło­wem, gdy­by kto chciał dziś wy­dać na nowo tę ol­brzy­mią księ­gę in fo­lio, za­ty­tu­ło­wa­ną "De Ma­tri­mo­nio", dzie­ło to zmie­ści­ło­by się le­d­wie w dwu­na­stu na­szych to­mach.

Bez­lik ju­ry­stów zgro­ma­dził skrzęt­nie kon­flik­ty za­cho­dzą­ce w mał­żeń­stwie. Ist­nie­ją na­wet dzie­ła o kon­gre­sie praw­ni­czym, po­świę­co­nym temu przed­mio­to­wi. Le­gion le­ka­rzy ogło­sił nie­mniej­szy le­gion dzieł o mał­żeń­stwie z punk­tu wi­dze­nia wie­dzy i sztu­ki le­kar­skiej.

Czym­że za­tem może być w XIX wie­ku dzie­ło po­świę­co­ne fi­zjo­lo­gii mał­żeń­stwa, je­śli nie mdłą kom­pi­la­cją lub czczą ga­da­ni­ną głup­ca, spi­sa­ną dla głup­ców? Oto już sę­dzi­wi ka­pła­ni, ująw­szy w rękę zło­tą wagę, zwa­ży­li na niej naj­drob­niej­sze wąt­pli­wo­ści; sta­rzy, ucze­ni praw­ni­cy, na­ło­żyw­szy naj­sil­niej­sze oku­la­ry, zba­da­li i roz­gra­ni­czy­li wszyst­kie za­wi­kła­nia; sta­rzy le­ka­rze po­pro­wa­dzi­li pew­ną ręką skal­pel po­przez wszyst­kie rany; osi­wia­li sę­dzio­wie, za­siadł­szy na wy­so­kich krze­słach, osą­dzi­li wszyst­kie spor­ne kwe­stie; po­ko­le­nia całe prze­cią­gnę­ły zo­sta­wia­jąc za sobą echo okrzy­ków szczę­ścia lub roz­pa­czy; wiek każ­dy rzu­cił swój głos do urny; księ­gi, na­tchnio­ne przez Du­cha Świę­te­go, i inne, spi­sa­ne przez naj­więk­szych po­etów i my­śli­cie­li, ob­ję­ły wszyst­ko, od Ewy do woj­ny tro­jań­skiej, od He­le­ny do pani de Ma­in­te­non, od żony Lu­dwi­ka XIV do La Con­tem­po­ra­ine.

Cze­góż więc chcesz ode mnie, Fi­zjo­lo­gio?

Czy masz za­miar na­kre­ślić sze­reg mniej lub wię­cej uda­nych ob­raz­ków, aby do­wieść, iż po­bud­ką mał­żeń­stwa u męż­czy­zny może być:

Am­bi­cja: wy­pad­ki do­brze zna­ne;

Brzy­do­ta: gdy męż­czy­zna oba­wia się, iż kie­dyś mógł­by się zna­leźć bez ko­bie­ty;

Cno­ta: jak ksią­żę de St-Aignan, któ­ry nie mógł się zdo­być na po­peł­nie­nie grze­chu;

Do­broć: aby wy­do­być dziew­czy­nę z nie­wo­li przy­krej i de­spo­tycz­nej mat­ki;

Ener­gia mło­dej oso­by, któ­ra upa­trzy­ła so­bie męża;

Fa­tal­ność; ależ za­wsze!

Gniew: gdy się ktoś żeni, aby wy­dzie­dzi­czyć spad­ko­bier­ców;

Ho­nor: gdy mło­da pa­nien­ka była nie­co nie­ostroż­na;

In­te­res: to naj­czę­ściej;

Kło­po­ty: zna­czy spaść z desz­czu pod ryn­nę;

Lek­ko­myśl­ność nie­do­wa­rzo­ne­go stu­den­ta;

Ła­kom­stwo: aby zgar­nąć ma­ją­tek po sta­rej ba­bie;

Mi­łość: aby się z niej tym pew­niej wy­le­czyć;

Na­śla­dow­nic­two utar­te­go zwy­cza­ju;

Obo­wiąz­ki wzglę­dem n a s z y c h dzie­ci;

Pro­ces: jako spo­sób ukoń­cze­nia ta­ko­we­go;

Roz­są­dek… to przy­tra­fia się jesz­cze dok­try­ne­rom;

Sta­rość: aby raz ko­niec zro­bić;

Te­sta­ment: gdy zmar­ły wuj ob­cią­ży suk­ce­sję obo­wiąz­kiem po­ślu­bie­nia ku­zyn­ki;

Ura­za do nie­wier­nej ko­chan­ki;

Wdzięcz­ność: przy czym od­da­je się za­zwy­czaj wię­cej, niż się otrzy­ma­ło;

X: bra­ku­je (może dla­te­go, iż tak rzad­ko fi­gu­ru­je na po­cząt­ku wy­ra­zu, wzię­to tę li­te­rę jako sym­bol nie­wia­do­mej);

Yati­di, co ozna­cza po tu­rec­ku go­dzi­nę spo­czyn­ku i wszyst­ko, co jest z nią zwią­za­ne; Za­kład: przy­kła­dem lord By­ron…

Ależ te wszyst­kie przy­pad­ki do­star­czy­ły już te­ma­tu trzy­dzie­stu ty­siąc­om ko­me­dii i stu ty­siąc­om ro­man­sów.

Fi­zjo­lo­gio, po raz trze­ci i ostat­ni, cze­go ty chcesz ode mnie?

Wszak­że w tej kwe­stii wszyst­ko jest wy­tar­te bar­dziej niż bruk ulicz­ny, po­spo­lit­sze niż kra­my tar­go­we. Mał­żeń­stwo to te­mat tak ogra­ny jak fi­gu­ra Ba­ra­ba­sza na przed­sta­wie­niach pa­syj­nych; wszyst­kie od­wiecz­ne re­flek­sje, ja­kie z nim się łą­czą, wa­la­ją się po li­te­ra­tu­rach ca­łe­go świa­ta; nie wpad­niesz na po­mysł tak roz­sąd­ny ani na kon­cept tak sza­lo­ny, któ­ry by kie­dyś nie zna­lazł już swe­go au­to­ra, wy­daw­cy, księ­ga­rza i czy­tel­ni­ka.

Po­zwól­cie mi się ode­zwać do was sło­wa­mi Ra­be­la­is'go, na­sze­go wspól­ne­go pa­tro­na: "Jak się ma­cie, do­brzy lu­dzi­ska, niech was Bóg ma w swo­jej opie­ce. Gdzie je­ste­ście?

Nie mogę was doj­rzeć. Po­cze­kaj­cie, niech na­wdzie­ję oku­la­ry. Aha, już was wi­dzę. Wy wszy­scy, wa­sze żony, dzie­ci, je­ste­ście w do­brym zdro­wiu? To mnie bar­dzo cie­szy". Ale nie dla was pi­szę, moi dro­dzy. Sko­ro ma­cie już do­ro­słe dzie­ci, nic nie mamy z sobą do mó­wie­nia.

"Aha, i wy tu je­ste­ście, opil­ce zna­mie­ni­te, za­cne po­da­gry­ki, dra­pi­chru­sty, wy, ko­cha­sie wy­mu­ska­ne, wy, co pan­ta­gru­eli­zu­je­cie przez cały dzień boży, co umie­cie tak ład­nie od­ma­wiać wa­sze spro­śne go­dzin­ki: do trzech razy, do sze­ści, do dzie­wię­ci, na nie­szpo­ry, na jutrz­nię, ile tyl­ko się zmie­ści".

Nie do was to zwra­ca się ta. "Fi­zjo­lo­gia mał­żeń­stwa", sko­ro nie je­ste­ście żo­na­ci. Cze­go wam i na przy­szłość ży­czę, amen. "Nuże, wy! li­ży­obraz­ki, na­boż­ni­sie, ob­łud­ni­ki, świę­tosz­ki i inne ta­kie lu­dzie, któ­re przy­bra­ły twa­rze w ma­ski, aby świat tu­ma­nić!… Precz mi stąd, lisy far­bo­wa­ne! Wy­no­ście się, ka­pu­ścia­ne gło­wy! Do kroć­set dia­błów, jesz­cze was tu wi­dzę!…"

Któż za­tem zo­sta­nie ze mną, je­śli nie te do­bre du­sze, któ­re jesz­cze ko­cha­ją sta­rą we­so­łość? Nie one płak­sy, któ­re przy lada oka­zji lu­bią się ma­zać wier­szem i pro­zą, któ­re chcą od­na­leźć wła­sne mdło­ści w odach, so­ne­tach i ele­giach; nie te my­dł­ki wy­kar­mio­ne na nie­bie­skich mig­da­łach; ale owi daw­ni kom­pa­ni Pan­ta­gru­ela, któ­rym nie trze­ba dwa razy po­wta­rzać, gdy cho­dzi o to, by so­bie nie­co pod­pić i pod­wo­ro­wać, któ­rzy umie­ją zna­leźć smak w książ­ce Ra­be­la­is'go "O gro­chu ze sło­ni­ną, cum com­men­to" albo w książ­ce "O do­sto­jeń­stwie roz­por­ka", sło­wem, któ­rzy ce­nią jesz­cze te pięk­ne sta­re dzie­ła, nie gar­dzą­ce żad­ne­go ro­dza­ju tłu­sto­ścią, "let­kie w do­tknię­ciu, śmia­łe w po­ty­ka­niu".

Nie moż­na się już śmiać z rzą­du, moi mili, od­kąd zna­lazł spo­sób, by z nas wy­ci­snąć ty­siąc pięć­set mi­lio­nów po­dat­ku. Nasi za­cni opa­ci i bi­sku­pi, mni­chy i mni­szecz­ki nie są jesz­cze dość bo­ga­ci, aby war­to było do­brać się do ich piw­ni­czek; ale niech no nad­cią­gnie świę­ty Mi­chał, któ­ry sa­me­go dia­bła prze­pę­dził z nie­ba, a wró­cą jesz­cze daw­ne do­bre cza­sy. Tym­cza­sem zo­sta­ło nam we Fran­cji jed­no tyl­ko mał­żeń­stwo, w któ­rym moż­na jesz­cze zna­leźć przed­miot do śmie­chu. Ucznio­wie Pa­nur­ga, was tyl­ko chcę za czy­tel­ni­ków. Wy jed­ni umie­cie w porę wziąć książ­kę do ręki i w porę ją odło­żyć, nie wy­dzi­wiać próż­no, w pół sło­wa zro­zu­mieć, o co cho­dzi, i wy­ssać po­żyw­ny szpik z ko­ści pa­cie­rzo­wej.

Owi lu­dzie pa­trzą­cy przez mi­kro­skop, któ­rzy wi­dzą tyl­ko je­den punk­cik, owi mą­drzy cen­zo­rzy czyż na­praw­dę wszyst­ko już po­wie­dzie­li i wszyst­ko prze­pa­trzy­li? Czy za­wy­ro­ko­wa­li już osta­tecz­nie, że książ­ka o mał­żeń­stwie jest tak nie­mo­żeb­na do na­pi­sa­nia, jak nie po­dob­na ze stłu­czo­ne­go garn­ka zro­bić nowy?

– Tak, mo­ści błaź­nie. Ści­skaj mał­żeń­stwo, ile ci się po­do­ba, za­wsze zeń wyj­dzie tyl­ko ra­dość dla ka­wa­le­rów, a stra­pie­nie dla mę­żów. To wie­czy­sty mo­rał. Mi­lion za­dru­ko­wa­nych stro­nic nie wy­naj­dzie in­nej tre­ści. Jed­nak­że spró­bu­ję po­sta­wić mą pierw­szą tezę: Mał­żeń­stwo jest wal­ką na śmierć i ży­cie, przed któ­rą obo­je mał­żon­ko­wie pro­szą nie­ba o bło­go­sła­wień­stwo, gdyż chcieć ko­chać się wiecz­nie jest naj­zu­chwal­szym z za­mia­rów; ja­koż wal­ka roz­po­czy­na się nie­ba­wem, a zwy­cię­stwo, to zna­czy wol­ność, przy­pa­da zręcz­niej­sze­mu z prze­ciw­ni­ków.

– Zgo­da. Ale cóż w tym no­we­go?

Za­tem zwra­cam się do mę­żów świe­żo, dziś lub wczo­raj upie­czo­nych; do tych, któ­rzy, wy­cho­dząc z ko­ścio­ła albo z urzę­du gmin­ne­go, od­da­ją się na­dziei za­cho­wa­nia żony tyl­ko dla sie­bie; do tych, u któ­rych czy to ego­izm, czy ja­kieś nie­okre­ślo­ne uczu­cie po­wo­du­je, iż na wi­dok nie­szczęść bliź­nie­go po­wia­da­ją so­bie: "Mnie się to nie tra­fi!"

Zwra­cam się do tych ma­ry­na­rzy, któ­rzy, choć wi­dzie­li moc stat­ków idą­cych pod wodę, mimo to pusz­cza­ją się na mo­rze; do dziar­skich chłop­ców, któ­rzy, sami roz­biw­szy nie­jed­ną cno­tę mał­żeń­ską, mimo to od­wa­ża­ją się że­nić. A oto mój te­mat, wie­czy­ście nowy, wie­czy­ście sta­ry! Męż­czy­zna, mło­dy lub star­szy, za­ko­cha­ny lub nie, na mocy kon­trak­tu wcią­gnię­te­go bez za­rzu­tu do ksiąg w kan­ce­la­rii mera, w pa­ra­fii i w nie­bie­siech, na­by­wa na wła­sność mło­dą dziew­czy­nę o dłu­gim, je­dwa­bi­stym war­ko­czu, czar­nych i wil­got­nych oczach, mi­kro­sko­pij­nej nóż­ce, drob­nych i de­li­kat­nych pa­lusz­kach, ko­ra­lo­wych ustecz­kach, ząb­kach lśnią­cych jak kość sło­nio­wa, peł­nej a gib­kiej ki­bi­ci, wy­piesz­czo­ną jak la­lecz­ka, po­wab­ną i drżą­cą ze wzru­sze­nia; dziew­czy­nę bia­łą i nie­win­ną jak li­lia, a ob­sy­pa­ną przez na­tu­rę naj­bar­dziej ku­szą­cy­mi po­nę­ta­mi. Dłu­gie, ciem­ne rzę­sy prze­dziw­nie ła­go­dzą ja­rzą­cy blask oczu; twa­rzycz­ka mie­ni się bar­wa­mi bia­łej i czer­wo­nej ka­me­lii; dzie­wi­cza płeć le­d­wie wi­docz­nym pusz­kiem przy­po­mi­na owoc doj­rze­wa­ją­cej brzo­skwi­ni; de­li­kat­na siat­ka ży­łek zwia­stu­je cie­pło krą­żą­ce pod tą nie­ska­la­ną po­wło­ką; cała po­stać pul­su­je ży­ciem i wabi ży­cie ku so­bie, od­dy­cha roz­ko­szą i mi­ło­ścią, pro­mie­niu­je na­iw­no­ścią i wdzię­kiem. Mło­da dziew­czy­na ko­cha męża lub bo­daj wie­rzy, że ko­cha… On, za­ko­cha­ny, my­śli w tej chwi­li: "Te oczy mnie tyl­ko wi­dzieć będą w ca­łym świe­cie, pod moim tyl­ko uści­skiem za­drżą mi­ło­śnie te słod­kie ustecz­ka, dla mnie ta drob­na rącz­ka cho­wa draż­nią­ce skar­by swych piesz­czot, ja je­den po­ru­szę wes­tchnie­niem to dzie­wi­cze łono, ja pierw­szy obu­dzę do ży­cia tę uśpio­ną du­szę. Po tych je­dwab­nych pu­klach będą się śli­zgać moje tyl­ko dło­nie, ja, w go­dzi­nie upo­jeń, skła­dać będę na tej drżą­cej głów­ce de­li­kat­ne po­ca­łun­ki.

Przy mym łożu każę czu­wać śmier­ci i bro­nić jego nie­ska­la­nej czy­sto­ści przed nie­god­nym ra­bu­siem; ten oł­tarz mi­ło­ści spły­nie krwią zu­chwal­ca lub moją wła­sną. Na nim spo­czy­wa mój spo­kój, cześć, szczę­ście; od jego czy­sto­ści za­le­ży ho­nor na­zwi­ska i los mo­ich dzie­ci; tego oł­ta­rza bro­nić będę jak lwi­ca mło­dych. Bia­da śmiał­ko­wi, któ­re­go sto­pa na­ru­szy moje le­go­wi­sko!" Do­brze więc, od­waż­ny za­pa­śni­ku, z ser­ca przy­kla­sku­je­my twe­mu po­sta­no­wie­niu. Do dziś ża­den geo­me­tra nie od­wa­żył się na mo­rzu mał­żeń­skie­go szczę­ścia wy­kre­ślić geo­gra­ficz­nej sze­ro­ko­ści i dłu­go­ści. Próż­no wy­py­ty­wał­byś osi­wia­łych mę­żów o nie­zli­czo­ne mie­li­zny, rafy pod­wod­ne, ska­li­ste wy­brze­ża, wi­chry, prą­dy i hu­ra­ga­ny, na któ­rych roz­bi­ły się ich ło­dzie: mil­czą, tak wstyd im wła­sne­go po­gro­mu. Brak więc do­tąd mapy, brak bu­so­li piel­grzy­mom że­glu­ją­cym po mo­rzu mał­żeń­stwa… to dzie­ło niech im po­słu­ży za mapę i bu­so­lę. Nie mó­wiąc o poń­czosz­ni­kach i kup­cach ko­rzen­nych, iluż spo­ty­ka­my lu­dzi, któ­rzy tra­cą dro­gi czas na nie­ustan­ne od­ga­dy­wa­nie ukry­tych sprę­żyn, kie­ru­ją­cych czyn­no­ścia­mi ko­biet? Czyż nie by­ło­by za­tem ak­tem wy­so­kiej fi­lan­tro­pii uło­żyć im, zgru­po­wać w roz­dzia­ły i ska­ta­lo­go­wać wszyst­kie ta­jem­ne za­gad­ki i za­wi­kła­nia mał­żeń­stwa? Do­brze zre­da­go­wa­ny spis rze­czy po­zwo­li im śle­dzić ude­rze­nia ser­ca wła­snych żon z taką samą ści­sło­ścią, z jaką ta­blicz­ka lo­ga­ryt­mów wska­zu­je wy­ni­ki dzia­łań aryt­me­tycz­nych.

I cóż wy na to przed­się­wzię­cie? Czy nie jest nowe i śmia­łe? Czyż zna­lazł się kie­dy fi­lo­zof, któ­ry by uczył, jak po­wstrzy­mać ko­bie­tę od zdra­dza­nia męża? Czyż to nie bę­dzie ko­me­dia nad ko­me­dia­mi? Nowe spe­cu­lum vi­tae hu­ma­nae? To już nie owe ja­ło­we roz­trzą­sa­nia, któ­rych bez­ce­lo­wość wy­ka­za­li­śmy przed chwi­lą. Dziś w dzie­dzi­nie nauk mo­ral­nych, jak w wie­dzy ści­słej, świat żąda fak­tów, spo­strze­żeń. Tych bę­dzie­my mie­li za­szczyt do­star­czyć. Za­cznij­my więc od stwier­dze­nia sta­nu rze­czy; od oce­nie­nia sił każ­dej ze stron wal­czą­cych. Nim wy­pro­wa­dzi­my na plac uro­jo­ne­go szer­mie­rza, roz­pa­trz­my się w cy­frze nie­przy­ja­ciół, po­licz­my tych ko­za­ków, któ­rzy chcą za­lać jego ma­leń­ką oj­czy­znę.

Da­lej więc w dro­gę z nami, kto ła­ska! Uśmie­je się do syta, komu bę­dzie do śmie­chu. Pod­no­ście ko­twi­cę, roz­pi­naj­cie ża­gle! Oto punkt wyj­ścia na­szej po­dró­ży: mały, okrą­gły punk­cik. Zna­my go, praw­da? To już wiel­ka ko­rzyść; nie każ­dy pi­sarz mógł­by po­wie­dzieć to samo o swo­jej książ­ce.

A je­śli przyj­dzie nam ocho­ta śmiać się wśród pła­czu, a pła­kać wśród śmie­chu, jak bo­ski Ra­be­la­is pił wśród je­dze­nia, a jadł wśród pi­cia; je­śli nam się spodo­ba po­mie­szać, na jed­nej stro­ni­cy, He­ra­kli­ta z De­mo­kry­tem; je­śli so­bie za­drwi­my ze sty­lu i z kunsz­tow­nych okre­sów?… Co?… niech no ktoś z za­ło­gi spró­bu­je szem­rać!… Hola! precz mi z po­kła­du, sta­re mó­zgow­ni­ce sy­pią­ce tro­ci­na­mi! Precz z kla­sy­ka­mi w po­wi­ja­kach! Do wody ro­man­ty­ków w śmier­tel­nych gzłach! i da­lej! na peł­ne mo­rze!…

Po­wie ktoś, iż przy­po­mi­nam owych jo­wia­li­stów, któ­rzy, krztu­sząc się już na­przód, mó­wią: „Opo­wiem wam hi­sto­ryj­kę; zo­ba­czy­cie, bę­dzie­cie się po­kła­dać ze śmie­chu!…” Nie, moi pań­stwo, nie pora na żar­ty, gdy mowa o mał­żeń­stwie. Nie wi­dzi­cie, że au­tor ma za­miar roz­trzą­sać mał­żeń­stwo po­waż­nie, jako lek­ką cho­ro­bę, na któ­rą wszy­scy je­ste­śmy na­ra­że­ni, i że ta książ­ka ma być jej mo­no­gra­fią?

– Do­brze, pa­nie au­to­rze, ale w ta­kim ra­zie przy­po­mi­nasz co naj­mniej owych pocz­ty­lio­nów, któ­rzy, le­d­wie ru­szy­li palą raz po raz z bata dla­te­go je­dy­nie, iż wio­zą bo­ga­tych An­gli­ków. Nie prze­bie­gniesz ani pół mili w tym ga­lo­pie, a już bę­dziesz mu­siał zleźć z ko­zła, aby po­pra­wić uprząż lub dać się wy­dy­chać ko­niom. Po cóż za­tem dąć w sur­my przed wy­gra­ną bi­twą? Ejże, dro­dzy pan­ta­gru­eli­ści, czyż nie wy­star­cza dziś na­dąć się po­wo­dze­niem, aby je zdo­być w isto­cie? Czym­że jest dziś wiel­kie dzie­ło, je­śli nie ob­szer­nie roz­pro­wa­dzo­nym dro­bia­zgiem? Cze­muż nie miał­bym się­gnąć po li­ście lau­ro­we choć­by po to, aby nimi ozdo­bić do­brze ko­rzen­ną szy­necz­kę, po któ­rej tak miło prze­płu­kać gar­dło win­kiem. Chwil­kę jesz­cze, pi­lo­cie! Nie od­bi­jaj od brze­gu, nim się nie po­ro­zu­mie­my co do pew­nej ma­łej de­fi­ni­cji. Czy­tel­ni­cy, je­śli od cza­su do cza­su, nie czę­ściej niż w ży­ciu, spo­tka­cie w tym dzie­le sło­wo c n o t a lub k o b i e t a c n o t l i w a, wiedz­cie, iż sło­wo to nie ozna­cza tu nic wię­cej prócz owej przy­krej ła­two­ści, z jaką ko­bie­ta za­męż­na prze­cho­wu­je skar­by ser­ca wy­łącz­nie dla męża; chy­ba że to samo sło­wo spo­tka­cie uży­te w zna­cze­niu ogól­nym, cze­go roz­róż­nie­nie zo­sta­wia się wro­dzo­nej by­stro­ści każ­de­go.ROZ­MY­ŚLA­NIE DRU­GIE STA­TY­STY­KA MAŁ­ŻEŃ­SKA

Od lat dwu­dzie­stu wy­si­la się rząd, aby ob­li­czyć, ile na cały ob­szar zie­mi fran­cu­skiej przy­pa­da hek­ta­rów lasu, pola, win­nic lub ugo­ru. Nie po­prze­sta­jąc na tym, sta­ra się usta­lić licz­bę i ga­tun­ki wsze­la­kie­go by­dła. Ucze­ni po­su­nę­li się jesz­cze da­lej: po­li­czy­li sągi drze­wa, ki­lo­gra­my mię­sa, hek­to­li­try wina, na­wet ilość jaj i kar­to­fli spo­ży­wa­nych co­dzien­nie przez lud­ność Pa­ry­ża. Na­to­miast, rzecz dziw­na, nie zna­lazł się jesz­cze nikt, kto by, czy to w imię ho­no­ru mał­żeń­skie­go, czy w in­te­re­sie kan­dy­da­tów do tego świę­te­go sta­nu lub z ide­al­nych po­bu­dek mo­ral­no­ści i chę­ci do­sko­na­le­nia in­sty­tu­cji spró­bo­wał usta­lić licz­bę uczci­wych ko­biet we Fran­cji. Jak to? Więc mi­ni­ste­rium fran­cu­skie mo­gło­by w ra­zie po­trze­by od­po­wie­dzieć z całą ści­sło­ścią, ilu w da­nej chwi­li po­sia­da lu­dzi pod bro­nią, ilu szpie­gów, ilu urzęd­ni­ków, ilu uczniów w szko­łach; na­to­miast, gdy­by kto za­py­tał o licz­bę cno­tli­wych ko­biet… mil­cze­nie – próż­nia! Przy­pu­ść­my, że na­gle kró­lo­wi Fran­cji przy­cho­dzi fan­ta­zja, by wśród pod­da­nek po­szu­kać so­bie do­stoj­nej mał­żon­ki? Cóż wte­dy?! Rząd nie był­by w sta­nie przed­sta­wić, na­wet w przy­bli­że­niu, licz­by bia­łych owie­czek god­nych za­szczyt­ne­go wy­róż­nie­nia, tak iż trze­ba by się chy­ba ucie­kać do pu­blicz­ne­go kon­kur­su! Śmiesz­ne, do­praw­dy.

Wi­docz­nie za­tem, za­rów­no w na­ukach po­li­tycz­nych jak i mo­ral­nych, sta­ro­żyt­ni zo­sta­ną za­wsze dla nas nie­do­ści­gnio­ny­mi mi­strza­mi. Hi­sto­ria po­ucza nas, iż kie­dy Aswe­rus za­pra­gnął po­jąć żonę spo­śród cór Per­sji, wy­brał Es­ter, jako naj­pięk­niej­szą i naj­cno­tliw­szą. Mu­sie­li za­tem mi­ni­stro­wie zna­leźć ja­kiś spo­sób, aby śmie­tan­kę naj­przed­niej­szych dzie­wic per­skich wy­dzie­lić z ca­łej lud­no­ści ko­bie­cej. Nie­ste­ty, Bi­blia, zwy­kle tak ści­sła i ja­sna w oma­wia­niu kwe­stii mał­żeń­skich, tym ra­zem nie prze­ka­za­ła po­tom­no­ści owe­go pro­ce­de­ru.

Spró­buj­my za­tem uzu­peł­nić owo nie­zro­zu­mia­łe za­nie­dba­nie rzą­du, usta­la­jąc li­czeb­ne sto­sun­ki płci żeń­skiej we Fran­cji. Wzy­wa­my wszyst­kich przy­ja­ciół mo­ral­no­ści pu­blicz­nej, aby śle­dzi­li bieg na­szej pra­cy, i pod­da­je­my pod ich sąd na­sze me­to­dy. Ob­li­cze­nia bę­dzie­my się sta­ra­li pro­wa­dzić ści­śle, lecz bez pe­dan­te­rii, tak aby każ­dy z ła­two­ścią mógł za nami po­dą­żyć aż do celu. Lud­ność Fran­cji ob­li­cza­ją po­wszech­nie na trzy­dzie­ści mi­lio­nów.

Nie­któ­rzy przy­rod­ni­cy twier­dzą, iż licz­ba istot płci żeń­skiej prze­wyż­sza cy­frę męż­czyzn – lecz po­nie­waż nie brak i prze­ciw­nych za­pa­try­wań, prze­to, po­słu­gu­jąc się ra­chun­kiem praw­do­po­do­bień­stwa, przyj­mie­my pięt­na­ście mi­lio­nów jako licz­bę ko­biet we Fran­cji. Z tej ogól­nej sumy przyj­dzie nam za­raz z po­cząt­ku od­rzu­cić okrą­głą licz­bę dzie­wię­ciu mi­lio­nów istot, któ­re, jak­kol­wiek, bio­rąc rzecz po­wierz­chow­nie, oka­zu­ją pew­ne po­do­bień­stwo do ko­bie­ty, jed­nak po głęb­szej roz­wa­dze mu­sia­ły być z tego ob­li­cze­nia wy­łą­czo­ne.

Oto po­wo­dy:

Ucze­ni przy­rod­ni­cy okre­śla­ją na­zwą C z ł o w i e k je­dy­nie pe­wien ga­tu­nek ro­dza­ju Dwu­rę­kich, usta­lo­ny przez Du­méri­la w "Zoo­lo­gii ana­li­tycz­nej" na str. 16, a któ­ry to ga­tu­nek Bory – Sa­int-Vin­cent uwa­żał za sto­sow­ne uzu­peł­nić włą­cza­jąc weń gru­pę Oran­gów. Jak­kol­wiek jed­nak zoo­lo­go­wie wi­dzą w po­ję­ciu Czło­wie­ka je­dy­nie zwie­rzę ssą­ce o trzy­dzie­stu dwóch krę­gach, po­sia­da­ją­ce kość gny­ko­wą i któ­re­go pół­ku­le mó­zgo­we wy­po­sa­żo­ne są więk­szą niż u in­nych ssaw­ców ilo­ścią zwo­jów; Jak­kol­wiek nie uzna­ją w ło­nie tego ga­tun­ku in­nych róż­nic, Jak tyl­ko róż­ni­ce wy­two­rzo­ne dzia­ła­niem kli­ma­tu a da­ją­ce pod­sta­wę do po­dzie­le­nia ga­tun­ku Czło­wiek na pięt­na­ście roż­nych ras, o na­zwach na­uko­wych, któ­rych wy­li­cza­nia mo­że­my so­bie oszczę­dzić – to jed­nak są­dzi­my, że i fi­zjo­lo­go­wi przy­słu­gu­je pra­wo stwo­rze­nia dzia­łów i pod­dzia­łów, a to na pod­sta­wie stop­nia in­te­li­gen­cji oraz pew­nych spe­cjal­nych wa­run­ków mo­ral­nej i ma­te­rial­nej eg­zy­sten­cji. Przy­zna­je­my za­tem, iż owe dzie­więć mi­lio­nów istot, o któ­rych mowa, przed­sta­wia­ją nie­wąt­pli­wie na pierw­szy rzut oka wszyst­kie ce­chy przy­pi­sy­wa­ne ga­tun­ko­wi ludz­kie­mu; stwier­dza­my, iż po­sia­da­ją wy­ma­ga­ną ilość krę­gów, kość gny­ko­wą, jarz­mo­wą itp.; nie bro­ni­my by­najm­niej pa­nom uczo­nym z Ogro­du Zoo­lo­gicz­ne­go po­mie­ścić je w ro­dza­ju D w u r ę k i c h; ale wi­dzieć w nich ko­bie­ty!… Nie, na to na­sza „Fi­zjo­lo­gia” nie zgo­dzi się nig­dy.

W na­szych oczach i w oczach czy­tel­ni­ka, dla któ­re­go książ­ka ta jest prze­zna­czo­na, ko­bie­ta sta­no­wi na­der rzad­ką od­mia­nę ga­tun­ku Czło­wie­ka, o pew­nych od­ręb­nych ce­chach fi­zjo­lo­gicz­nych. Od­mia­na ta jest re­zul­ta­tem tro­skli­wych i dłu­go­wie­ko­wych sta­rań ludz­ko­ści; jest kosz­tow­nym owo­cem, jaki dzię­ki po­tę­dze zło­ta i do­bro­czyn­ne­mu cie­płu cy­wi­li­za­cji uda­ło się wy­ho­do­wać. Po­znać moż­na ko­bie­tę po pew­nych szcze­gól­nych wła­ści­wo­ściach. Skó­ra jej jest bia­ła, mięk­ka i nie­zmier­nie de­li­kat­na, to­też ota­cza ją dro­bia­zgo­wą czy­sto­ścią i sta­ra­niem. Pal­ce jej lu­bią się prze­su­wać je­dy­nie po mięk­kich, pu­szy­stych i pach­ną­cych przed­mio­tach. Po­dob­na gro­no­sta­jo­wi, jak on gi­nie nie­kie­dy z bólu, gdy ktoś nie­bacz­nie spla­mi jej bia­łą tu­ni­kę. Lubi go­dzi­na­mi ca­ły­mi gła­dzić dłu­gie i mięk­kie splo­ty swo­ich wło­sów i na­sy­cać je odu­rza­ją­cym za­pa­chem; lubi szli­fo­wać ró­żo­we pa­znok­cie i wy­ci­nać je we wdzięcz­ne for­my mig­da­łów, lubi czę­sto za­nu­rzać w ką­pie­li de­li­kat­ne człon­ki. W nocy tyl­ko naj­mięk­sze pu­chy słu­żą jej za po­sła­nie, we dnie naj­cen­niej­sze dy­wa­ny, to­też ho­ry­zon­tal­na po­zy­cja jest przez nią ulu­bio­na.

Głos jej na­pa­wa dziw­ną sło­dy­czą, ru­chy cza­ru­ją wdzię­kiem, wy­mo­wa od­zna­cza się za­dzi­wia­ją­cą płyn­no­ścią. Stro­ni od uciąż­li­wej pra­cy, a jed­nak mimo po­zo­rów sła­bo­ści są cię­ża­ry, któ­re uno­si i któ­ry­mi igra ze zdu­mie­wa­ją­cą ła­two­ścią. Uni­ka bla­sku słoń­ca i chro­ni się przed nim za po­mo­cą wy­myśl­nych przy­rzą­dów. Cho­dzić – to dla niej już cięż­kie utru­dze­nie; czy jada?

– to ta­jem­ni­ca; czy pod­le­ga in­nym ziem­skim po­trze­bom? – to nie­zgłę­bio­na za­gad­ka. Isto­tą jej cie­ka­wość: kto po­tra­fi ukryć przed nią choć­by naj­mniej­szą drob­nost­kę, ten z ła­two­ścią uj­mie ją w pu­łap­kę, gdyż du­sza jej w cią­głej jest po­go­ni za Nie­zna­nem. Re­li­gia jej to mi­łość; po­do­bać się temu, kogo ko­cha, to jej myśl wy­łącz­na. Być ko­cha­ną – oto je­dy­ny cel wszyst­kich jej czyn­no­ści, jak je­dy­nym ce­lem każ­de­go ru­chu – wzbu­dzać po­żą­da­nie. Stąd myśl jej pra­cu­je bez ustan­ku nad od­kry­ciem co­raz no­wych spo­so­bów błysz­cze­nia. Po­tra­fi żyć i po­ru­szać się je­dy­nie w at­mos­fe­rze zbyt­ku i wy­kwin­tu; dla niej to mło­da Hin­du­ska przę­dzie de­li­kat­ny włos kóz ty­be­tań­skich; dla niej Ta­ra­ra tka swo­je prze­źro­cze gazy; dla niej w pra­cow­niach Bruk­se­li po­my­ka­ją czó­łen­ka na­ła­do­wa­ne nit­ka­mi naj­cień­sze­go lnu; dla niej Vi­sa­pur wy­dzie­ra z łona zie­mi naj­świet­niej­szym bla­skiem mi­go­cą­ce ka­mie­nie, a Sévres zło­ci mi­ster­nie naj­biel­szą glin­kę por­ce­la­ny. Ona to dniem i nocą prze­my­śli­wa nad no­wym stro­jem; ży­cie spę­dza na kroch­ma­le­niu su­kien i kunsz­tow­nym mię­ciu chu­s­te­czek. Wy­świe­żo­na i stroj­na, spie­szy olśnie­wać oczy nie­zna­jo­mych męż­czyzn, któ­rych hoł­dy po­chle­bia­ją jej du­mie, któ­rych pra­gnie­nia, przez nią obu­dzo­ne, na­pa­wa­ją ją roz­ko­szą, jak­kol­wiek ich oso­by są jej zu­peł­nie obo­jęt­ne. Go­dzi­ny wy­kra­dzio­ne pie­lę­gno­wa­niu wła­sne­go cia­ła lub roz­ko­szy spę­dza na śpie­wa­niu naj­słod­szych me­lo­dii; dla niej to Fran­cja i Wło­chy two­rzą swe cud­ne kon­cer­ty, a Ne­apol za­cza­ro­wu­je w stru­ny du­szę drga­ją­cą har­mo­nią. Oto isto­ta, któ­ra jest kró­lo­wą świa­ta, a nie­wol­ni­cą wła­sne­go ka­pry­su. Oba­wia się mał­żeń­stwa, gdyż gro­zi ze­psu­ciem fi­gu­ry, ale daje mu się ująć, po­nie­waż wabi obiet­ni­cą szczę­ścia. Je­śli ma dzie­ci, to spra­wa czy­ste­go przy­pad­ku; sko­ro pod­ro­sną, sta­ran­nie je ukry­wa.

Czy­liż te rysy, za­czerp­nię­te na los szczę­ścia z ty­sią­ca in­nych, znaj­dzie­my u owych istot o rę­kach czar­nych jak ręce mał­py, o skó­rze stward­nia­łej i po­pę­ka­nej jak sta­ry per­ga­min, o twa­rzy spa­lo­nej ża­rem sło­necz­nym i szyi po­marsz­czo­nej jak u sta­rej in­dycz­ki? Cia­ło ich okry­te łach­ma­na­mi, glos szorst­ki i chry­pli­wy, spoj­rze­nie tępe, woń od­ra­ża­ją­ca; w nie­ustan­nej my­śli o ka­wał­ku su­che­go chle­ba, wciąż po­chy­lo­ne ku zie­mi, oko­pu­ją, włó­czą, żną, wią­żą, zbie­ra­ją zbo­że, za­czy­nia­ją chleb, drą łyka; sy­pia­ją po ja­mach le­d­wie okry­tych sło­mą, wspól­nie z męż­czy­zna­mi, dzieć­mi i by­dłem do­mo­wym; skąd się bio­rą dzie­ci, tym so­bie nie za­przą­ta­ją gło­wy. Pło­dzić ich jak naj­wię­cej, aby jak naj­wię­cej rzu­cić na pa­stwę nę­dzy i tru­du – to całe ich za­da­nie; mi­łość – je­śli tu moż­na mó­wić o mi­ło­ści – i jest dla nich jed­ną z prac go­spo­dar­skich lub co naj­wy­żej spe­ku­la­cją.

Nie­ste­ty! je­śli mu­szą ist­nieć na świe­cie skle­pi­kar­ki, spę­dza­ją­ce dzień cały na sprze­da­wa­niu szmal­cu i ło­jó­wek; żony rol­ni­ków do­ją­ce kro­wy, nie­szczę­śni­ce za­przę­gnię­te we wszel­kich warsz­ta­tach jak by­dło po­cią­go­we lub dźwi­ga­ją­ce na ple­cach mo­ty­kę, kosz lub wo­rek; je­śli ist­nie­je na świe­cie aż na­zbyt licz­ny za­stęp tych po­zio­mych istot, dla któ­rych ży­cie du­cha, wy­kwint kul­tu­ry, roz­kosz­ne bu­rze ser­ca są na za­wsze nie­do­stęp­nym ra­jem, ma­myż uznać je za ko­bie­ty dla­te­go, iż ka­prys na­tu­ry wy­po­sa­żył je rów­nież ko­ścią gny­ko­wą i trzy­dzie­sto­ma dwo­ma krę­ga­mi? Nie­chże ra­czej po­zo­sta­ną dla fi­zjo­lo­ga w ga­tun­ku… Oran­gów! My prze­ma­wia­my tu­taj tyl­ko w imie­niu tych i dla tych, któ­rzy, wol­ni od trosk ży­cia po­wsze­dnie­go, wszy­stek czas i siły du­szy po­świę­cić mogą mi­ło­ści; dla tych wy­bra­nych, w któ­rych bez­tro­ska i do­bro­byt stwo­rzy­ły szla­chet­ny kult mi­ło­ści; do tych udu­cho­wio­nych, któ­rzy po­sie­dli na wła­sność Chi­me­ry. Prze­kleń­stwo wszyst­kie­mu, co nie żyje ży­ciem du­cha, wszyst­kie­mu, co nie jest mło­do­ścią i wdzię­kiem, co nie kipi ogniem na­mięt­no­ści! Oto jaw­ny wy­raz ta­jem­nych uczuć na­szych fi­lan­tro­pów, o ile umie­ją czy­tać lub mogą jeź­dzić wła­snym po­wo­zem. Za­pew­ne, pra­wo­daw­ca, urzęd­nik, ksiądz lub po­bor­ca po­dat­ko­wy mogą w tych dzie­wię­ciu mi­lio­nach wy­klę­tych przez nas istot wi­dzieć jed­nost­ki ad­mi­ni­stra­cyj­ne, wier­ne owiecz­ki, pod­sąd­nych i po­dat­ni­ków; ale czło­wiek uczu­cia, bu­du­aro­wy fi­lo­zof, za­ja­da­jąc ze sma­kiem pulch­ną bu­łecz­kę, za­sia­ną i ze­bra­ną przez te nie­szczę­sne isto­ty, wy­klu­czy je jed­nak wraz z nami bez­wa­run­ko­wo z ga­tun­ku Ko­bie­ta. Dla nas nie ist­nie­je inna ko­bie­ta, jak tyl­ko ta, któ­ra może nas na­tchnąć mi­ło­ścią, isto­ta, któ­rą wy­pie­lę­gno­wa­ła kul­tu­ra wie­ków i po­ma­za­ła ją na ka­płan­kę My­śli, a w któ­rej bło­go­sła­wio­ne próż­niac­two roz­wi­nę­ło po­tę­gę wy­obraź­ni; sło­wem, tyl­ko ta isto­ta, któ­rej du­sza, śniąc o mi­ło­ści, stwa­rza so­bie ob­raz za­rów­no naj­wyż­szych roz­ko­szy du­cho­wych jak fi­zycz­ne­go upo­je­nia.

Ści­słość na­ka­zu­je nam za­zna­czyć, iż po­śród owych dzie­wię­ciu mi­lio­nów żeń­skich pa­ria­sów znaj­du­je się tu i owdzie ja­kieś kil­ka ty­się­cy dziew­cząt, któ­re ka­prys Amo­ra wy­po­sa­żył skar­ba­mi wdzię­ków; te do­pły­wa­ją prę­dzej czy póź­niej do Pa­ry­ża lub in­nych wiel­kich cen­trów i nie­jed­no­krot­nie uda im się tam zdo­być przy­zwo­itą po­zy­cję; lecz na te dwa lub trzy ty­sią­ce uprzy­wi­le­jo­wa­nych przy­pa­da sto ty­się­cy in­nych, któ­re mar­nie­ją w służ­bie lub sta­cza­ją się na dno osta­tecz­ne­go upad­ku. W każ­dym ra­zie w ob­li­cze­niach na­szych weź­mie­my w ra­chu­bę owe Pom­pa­dur­ki w lu­do­wym wy­da­niu. Tę pierw­szą pod­sta­wę ra­chun­ku opar­li­śmy na sta­ty­stycz­nym fak­cie, że Fran­cja li­czy osiem­na­ście mi­lio­nów lu­dzi bied­nych, dzie­sięć mi­lio­nów mniej lub wię­cej za­moż­nych i dwa mi­lio­ny bo­ga­tych. Ist­nie­je za­tem we Fran­cji je­dy­nie sześć mi­lio­nów ko­biet, któ­re są, były lub będą przed­mio­tem uczu­cio­we­go za­in­te­re­so­wa­nia męż­czy­zny.

Pod­daj­my te­raz tę eli­tę fi­lo­zo­ficz­ne­mu ro­zu­mo­wa­niu.

Bez zbyt­niej oba­wy pro­te­stów ośmie­la­my się przy­pusz­czać, iż mał­żon­ko­wie li­czą­cy wy­żej dwu­dzie­stu lat po­ży­cia pod wspól­nym da­chem śpią już za­zwy­czaj spo­koj­nie, nie lę­ka­jąc się wtar­gnię­cia pod ten dach mi­ło­ści wraz ze skan­da­licz­nym pro­ce­sem o na­ru­sze­nie wia­ry. A za­tem z owych sze­ściu mi­lio­nów na­le­ży nam od­cią­gnąć oko­ło dwu mi­lio­nów ko­biet, bar­dzo ską­di­nąd in­te­re­su­ją­cych, gdyż, li­cząc z górą czter­dzie­ści wio­sen, nie­jed­no na świe­cie wi­dzia­ły; po­nie­waż jed­nak za­le­ty ich nie są za­zwy­czaj w sta­nie po­ru­szyć ni­czy­je­go ser­ca, nie wcho­dzą za­tem w ra­chu­bę w obec­nie nas zaj­mu­ją­cej kwe­stii. Damy te, o ile nie zdo­ła­ją utrzy­mać się na po­wierzch­ni dzię­ki szcze­gól­niej­szym za­le­tom to­wa­rzy­skim, sta­ją się pa­stwą nudy, za któ­rą idzie de­wo­cja, pie­ski, kot­ki i inne na­mięt­no­ści, któ­re ob­ra­ża­ją już tyl­ko Pana Boga. Ob­li­cze­nia do­ko­na­ne przez urząd sta­ty­stycz­ny na­ka­zu­ją nam da­lej od­cią­gnąć z ogól­nej cy­fry dwa mi­lio­ny dziew­cząt, mniej lub wię­cej nie­let­nich. Stwo­rze­nia te, ślicz­ne i miłe jak cu­kier­ki, roz­po­czy­na­ją do­pie­ro abe­ca­dło ży­cia i ba­wią się nie­win­nie z ró­wie­śni­ka­mi, nie prze­czu­wa­jąc, że ci mali męż­czyź­ni, któ­rzy są te­raz przed­mio­tem ich śmie­chu, sta­ną się kie­dyś przy­czy­ną ich pła­czu.

A te­raz, z po­zo­sta­łej cy­fry dwóch mi­lio­nów, któ­ryż roz­sąd­ny czło­wiek nie po­zwo­li nam wy­łą­czyć stu ty­się­cy bied­nych dziew­cząt ułom­nych, szpet­nych, cho­rych, ra­chi­tycz­nych, skro­fu­licz­nych, ociem­nia­łych, ubo­gich a sta­ran­nie wy­cho­wa­nych, któ­re to dziew­czę­ta, po­zo­staw­szy w sta­nie pa­nień­skim, nie mogą w ża­den spo­sób stać się ka­mie­niem ob­ra­zy dla świę­tych praw mał­żeń­stwa? Któż nam nie ustą­pi dru­gich stu ty­się­cy: sza­ry­tek, ter­cja­rek, za­kon­nic, na­uczy­cie­lek, pa­nien do to­wa­rzy­stwa, etc…? Za­okrą­gli­my jesz­cze to świą­to­bli­we zgro­ma­dze­nie włą­cza­jąc w nie dość trud­ną do ści­słe­go okre­śle­nia licz­bę mło­dych dziew­cząt, któ­re już wy­ro­sły z nie­win­nych za­baw wie­ku dzie­cię­ce­go, lecz są zbyt mło­de, by już ob­ry­wać płat­ki po­ma­rań­czo­we­go kwia­tu. Wresz­cie z owe­go pół­to­ra mi­lio­na istot, któ­re osta­ły się na dnie pro­bier­cze­go ty­giel­ka, mu­si­my od­rzu­cić jesz­cze pięć­set ty­się­cy, któ­ra to licz­ba przy­pa­da na cór­ki Ba­ala, źró­dło roz­ko­szy dla lu­dzi mało wy­bred­nych. W tę cy­frę za­mknie­my, ra­zem z nimi – i bez wiel­kiej oba­wy, aby się jed­ne od dru­gich ze­psu­ły – damy na utrzy­ma­niu, mo­dyst­ki, pan­ny skle­po­we, kel­ner­ki, ak­tor­ki, śpie­wacz­ki, chó­rzyst­ki, ba­let­nicz­ki, fi­gu­rant­ki, pan­ny słu­żą­ce etc. Isto­ty te wzbu­dza­ją wpraw­dzie na­oko­ło wie­le na­mięt­no­ści, lecz uwa­ża­ły­by za wy­so­ką nie­wła­ści­wość za­wia­da­miać mera, re­jen­ta, księ­dza i cały tłum ga­piów o dniu i go­dzi­nie, w któ­rej mają za­miar od­dać się wy­brań­co­wi ser­ca. To po­stę­po­wa­nie, słusz­nie po­tę­pia­ne przez świat, z na­tu­ry wścib­ski i cie­ka­wy, ma jed­nak tę za­le­tę, iż nie zo­bo­wią­zu­je ich w ni­czym wzglę­dem da­ne­go męż­czy­zny, wzglę­dem pana mera i wzglę­dem Świet­ne­go Sądu. Nie na­ru­sza­jąc za­tem w ni­czym pu­blicz­nej przy­się­gi, ko­bie­ty te nie mają nic wspól­ne­go z książ­ką po­świę­co­ną wy­łącz­nie le­gal­ne­mu mał­żeń­stwu. Po­my­śli nie­je­den z czy­tel­ni­ków, iż na­zbyt ską­po ob­li­czo­no ten ostat­ni to­war; być może; ale w ta­kim ra­zie cy­fra ta, zbyt umiar­ko­wa­na, wy­rów­na po­zy­cje, któ­re po­przed­nio mo­gły wy­da­wać się ko­muś od­mie­rzo­ne zbyt hoj­nie. I tak, je­śli ktoś z mi­ło­ści do bo­ga­tej wdo­wy ze­chce ją prze­my­cić do po­zo­sta­łe­go mi­lio­na, może ją śmia­ło urwać z po­zy­cji sióstr mi­ło­sier­dzia, pa­nie­nek ułom­nych lub fi­gu­ran­tek Ope­ry. Wresz­cie, przy­ję­li­śmy dla ostat­niej ka­te­go­rii cy­frę nie więk­szą niż pięć­set ty­się­cy, po­nie­waż, jak już mie­li­śmy spo­sob­ność na­po­mknąć, licz­bę tę po­więk­sza znacz­nie za­stęp re­kru­tu­ją­cy się z owych dzie­wię­ciu mi­lio­nów ko­biet z pro­ste­go ludu. Z tej sa­mej przy­czy­ny po­mi­nę­li­śmy kla­sę ro­bot­ni­czą i drob­ny prze­mysł. Ko­bie­ty tych dwu grup spo­łecz­nych są je­dy­nie wy­ra­zem usi­ło­wań, ja­kie czy­ni dzie­więć mi­lio­nów Dwu­rę­kich ro­dza­ju żeń­skie­go, aby się pod­nieść ku wyż­szym re­gio­nom cy­wi­li­za­cji. Bez tej dro­bia­zgo­wej ści­sło­ści w ob­li­cze­niach całe to sta­ty­stycz­ne roz­my­śla­nie mo­gło­by nie­jed­ne­mu z czy­tel­ni­ków wy­dać się czczą za­baw­ką.

My­śle­li­śmy już, aby za po­mo­cą ja­kiejś stu­ty­sięcz­nej grup­ki stwo­rzyć ro­dzaj kasy amor­ty­za­cyj­nej ga­tun­ku Ko­bie­ta, coś niby asy­lum dla ko­biet, któ­re po­pad­ną w stan przej­ścio­wy, np. dla wdów; ale po na­my­śle zde­cy­do­wa­li­śmy się ope­ro­wać okrą­gły­mi cy­fra­mi. Nic ła­twiej­sze­go jak udo­wod­nić ści­słość na­szej ana­li­zy; wy­star­czy jed­no ze­sta­wie­nie: Ży­cie ko­bie­ty dzie­li się na trzy okre­sy, roz­gra­ni­czo­ne bar­dzo wy­raź­nie. Okres pierw­szy za­czy­na się w ko­leb­ce a koń­czy wie­kiem ko­bie­cej doj­rza­ło­ści; dru­gi obej­mu­je cały czas, w któ­rym ko­bie­ta zdat­na jest do mał­żeń­stwa; trze­ci wresz­cie li­czy się od kry­tycz­ne­go wie­ku, w któ­rym na­tu­ra, w spo­sób dość bru­tal­ny, na­ka­zu­je zmy­słom mil­cze­nie. Te trzy okre­sy, rów­ne mniej wię­cej co do cza­su trwa­nia, dzie­lą oczy­wi­ście i ogól­ną sumę ko­biet na trzy pra­wie rów­ne cy­fry. Je­śli za­tem po­mi­nie­my ułam­ki, któ­rych do­kład­ne ob­li­cze­nie zo­sta­wia­my uczo­nym ma­te­ma­ty­kom, wy­pad­nie, iż wśród sze­ściu mi­lio­nów ko­biet przy­pa­da dwa mi­lio­ny na wiek od roku do osiem­na­stu lat, dwa mi­lio­ny od osiem­na­stu do czter­dzie­stu i dwa mi­lio­ny ko­biet star­szych. Owe dwa mi­lio­ny ko­biet, wie­kiem zdol­nych do mał­żeń­stwa, po­dzie­lił ka­pry­śny układ sto­sun­ków spo­łecz­nych na trzy wiel­kie gru­py, a mia­no­wi­cie: te, któ­re dla wy­żej wy­szcze­gól­nio­nych przy­czyn za mąż nie wy­cho­dzą;

te, o któ­rych cno­tę męż­czyź­ni nie­wie­le się trosz­czą, i wresz­cie ów mi­lion pra­wych mał­żo­nek, któ­ry ma być przed­mio­tem dal­szych roz­trzą­sań. Wi­dzi­my za­tem z tego dość do­kład­ne­go ze­sta­wie­nia żeń­skiej lud­no­ści, iż we Fran­cji ist­nie­je je­dy­nie nie­wiel­kie, oko­ło mi­lio­na li­czą­ce stad­ko bia­łych owie­czek, do któ­rej to uprzy­wi­le­jo­wa­nej obór­ki wszyst­kie wil­ki usi­łu­ją się za­kraść.

Prze­siej­my te­raz jesz­cze przez jed­no sito ten mi­lion ko­biet, tak sta­ran­nie już prze­bra­ny. Aby dojść do naj­ści­ślej­sze­go po­glą­du na to, w ja­kim stop­niu męż­czy­zna może po­kła­dać za­ufa­nie we wła­snej żo­nie, przy­pu­ść­my na chwi­lę, iż wszyst­kie te mę­żat­ki będą zdra­dza­ły mę­żów. Przyj­mu­jąc dla na­szych ob­li­czeń tę hi­po­te­zę, mu­si­my za­raz z po­cząt­ku od­rzu­cić z na­sze­go mi­lio­na jed­ną dwu­dzie­stą mło­dych osób, któ­re, do­pie­ro co wy­szedł­szy za mąż, przy­najm­niej przez czas ja­kiś zo­sta­ną wier­ne świę­tej przy­się­dze.

Na­stęp­nie jed­ną dwu­dzie­stą ko­biet w da­nej chwi­li cho­rych. Cy­fra ta, któ­rą po­trą­ca­my na rzecz cier­pień ludz­kich, z pew­no­ścią nie jest zbyt wy­gó­ro­wa­na.

Pew­ne skłon­no­ści, któ­re po­dob­no czy­nią ko­bie­tę obo­jęt­ną na po­tę­gę mę­skie­go uro­ku, da­lej zmar­twie­nia, cią­ża, brzy­do­ta okro­ją rów­nież jed­ną dwu­dzie­stą na­sze­go mi­lio­na. Po­sta­no­wie­nie wia­ro­łom­stwa nie wdzie­ra się w ser­ce ko­bie­ty jak kula pi­sto­le­to­wa. Choć­by na­wet wza­jem­na sym­pa­tia zro­dzi­ła mi­łość od pierw­sze­go spoj­rze­nia, za­wsze ko­bie­ta musi prze­być we­wnętrz­ną wal­kę, któ­ra, za­leż­nie od trwa­nia, wy­łą­czy ją na czas ja­kiś z ogól­nej sumy nie­wier­no­ści. Są­dzę, iż ob­ra­zi­li­by­śmy uczu­cia wsty­du nie­wie­ście­go we Fran­cji, gdy­by­śmy w tym kra­ju, tak peł­nym wo­jen­ne­go du­cha, chcie­li wy­ra­zić czas tych roz­pacz­li­wych walk w cy­frze jed­nej dwu­dzie­stej ogól­nej sumy ko­biet; aby więc tę po­zy­cję za­okrą­glić, przy­pu­ść­my, iż nie­jed­na z owych po­przed­nio ob­li­czo­nych ko­biet cho­rych na­wet wśród fla­sze­czek z le­kar­stwa­mi nie roz­sta­je się ze swym uko­cha­nym i że wresz­cie od­mien­ny stan ko­bie­ty nie zdo­ła nie­kie­dy od­stra­szyć za­pa­mię­ta­łe­go aman­ta. W ten spo­sób uzy­ska­ną nad­wyż­kę od­da­je­my chęt­nie na rzecz wal­czą­cych bo­ha­te­rek nie­wie­ściej cno­ty.

Z tych sa­mych przy­czyn nie śmie­li­by­śmy pod­su­wać, iż ko­bie­ta opusz­czo­na przez ko­chan­ka znaj­dzie na­tych­miast hic et nunc dru­gie­go; jed­nak ten czas ugo­ru, z na­tu­ry rze­czy krót­szy niż po­przed­ni, ob­li­czy­my na jed­ną czter­dzie­stą.

Te wy­klu­cze­nia uszczu­plą ogól­ną sumę do cy­fry ośmiu­set ty­się­cy ko­biet, któ­re w da­nej chwi­li zdol­ne są do na­ru­sze­nia wia­ry mał­żeń­skiej.

A te­raz któż nie pra­gnął­by uwie­rzyć, iż te wy­bra­ne ko­bie­ty są i po­zo­sta­ną cno­tli­we? Czyż nie są kwia­tem lud­no­ści ca­łe­go kra­ju? Czyż nie olśnie­wa­ją mło­do­ścią, wdzię­kiem, ży­ciem i mi­ło­ścią? Wie­rzyć w ich cno­tę to na­sza re­li­gia spo­łecz­na, gdyż one są ozdo­bą świa­ta i chwa­łą Fran­cji. Obec­nie za­da­niem na­szym bę­dzie ozna­czyć w to­nie tego mi­lio­na: licz­bę tzw. ko­biet przy­zwo­itych; licz­bę ko­biet cno­tli­wych.

Zba­da­nie tej kwe­stii i ozna­cze­nie tych dwóch ka­te­go­rii wy­ma­ga jed­nak osob­nych roz­my­ślań, któ­re będą nie­ja­ko uzu­peł­nie­niem ni­niej­sze­go.ROZ­MY­ŚLA­NIE TRZE­CIE O KO­BIE­CIE PRZY­ZWO­ITEJ

Po­przed­nie roz­my­śla­nie do­pro­wa­dzi­ło nas do pew­ni­ka, iż po­sia­da­my we Fran­cji przy­bli­żo­ną sumę mi­lio­na ko­biet ma­ją­cych wy­łącz­ny przy­wi­lej wzbu­dza­nia uczuć, do któ­rych sza­nu­ją­cy się męż­czy­zna przy­zna­je się bez wsty­du lub któ­re z przy­jem­no­ścią ukry­wa. Wśród tego za­tem mi­lio­na ko­biet mu­si­my, wziąw­szy w rękę la­tar­nię Dio­ge­ne­sa, od­być prze­chadz­kę, aby okre­ślić w na­szym kra­ju licz­bę ko­biet, któ­re za­li­cza się do "przy­zwo­itych". Po­szu­ki­wa­nie to spro­wa­dzi nas na chwi­lę z dro­gi su­chych cyfr i ob­li­czeń. Dwóch wy­kwint­nie ubra­nych mło­dych lu­dzi, któ­rych wcię­ta fi­gur­ka i za­okrą­glo­ne ra­mio­na przy­po­mi­na­ją drew­nia­ne­go chłop­ka do ubi­ja­nia bru­ku, któ­rych trze­wi­ki nie­ska­zi­tel­ną ele­gan­cją świad­czą, iż wy­szły z ręki pierw­szo­rzęd­ne­go szew­ca, spo­ty­ka się pew­ne­go po­ran­ku na bul­wa­rze, tuż koło pa­sa­żu Pa­no­ra­my.

– A to ty?

– Tak, to ja. Po­dob­ny je­stem, praw­da?

I obaj par­ska­ją śmie­chem, mniej lub wię­cej in­te­li­gent­nym, za­leż­nie od na­tu­ry dow­ci­pu, któ­ry za­ga­ił roz­mo­wę.

Na­stęp­nie, sko­ro się już ob­rzu­cą ba­daw­czym spoj­rze­niem żan­dar­ma, któ­ry w my­śli po­rów­ny­wa daną oso­bę z li­stem goń­czym, sko­ro stwier­dzą u sie­bie wza­jem do­sta­tecz­ną świe­żość rę­ka­wi­czek, ka­mi­ze­lek i sta­ran­ność w za­wią­za­niu kra­wa­ta, sko­ro się upew­nią, iż we­dle wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa ża­den z nich nie po­padł w nę­dzę lub nie­szczę­ście, wów­czas uj­mu­ją się pod ręce i (przy­jąw­szy, że spo­tka­li się koło Va­ri­étes) jesz­cze nie zdą­ży­li dojść do Fra­sca­ti, kie­dy już pa­dło z ich ust wza­jem­ne za­py­ta­nie, w for­mie za­zwy­czaj dość ja­skra­wej, a któ­re­go zła­go­dzo­ny prze­kład brzmi jak na­stę­pu­je:

– I cóż? Z kim­że obec­nie…? Z za­sa­dy jest to za­wsze za­chwy­ca­ją­ca ko­bie­ta. Któ­ryż z pa­ry­skich piel­grzy­mów, lu­bią­cych go­dzi­na­mi błą­dzić po tym ko­cha­nym bru­ku, nie chwy­tał mimo woli uchem owych ty­się­cy słów i zdań, rzu­ca­nych przez prze­chod­niów i prze­la­tu­ją­cych w po­wie­trzu niby kule na polu bi­twy? Ko­muż nie utkwił w pa­mię­ci ten lub inny z owej nie­zli­czo­nej ilo­ści wy­ra­zów, za­mar­z­łych, jak u Ra­be­la­is'go, w po­wie­trzu? Ale lu­dzie prze­waż­nie krą­żą po uli­cach tak samo, jak je­dzą, jak żyją – nie my­śląc o tym. Nie­wie­lu jest dość wraż­li­wych me­lo­ma­nów, dość by­strych fi­zjo­no­mi­stów, któ­rzy by umie­li roz­po­znać to­na­cję tych ode­rwa­nych nut, któ­rzy by byli zdol­ni wy­czuć na­mięt­no­ści, ja­kich te nuty są wy­krzyk­ni­kiem.

Och! błą­dzić po uli­cach Pa­ry­ża! – cóż za cza­row­ne i roz­kosz­ne za­ję­cie! Wa­łę­sać się to cała umie­jęt­ność, to ist­na ga­stro­no­mia oka. Prze­cha­dzać się – to we­ge­ta­cja; wa­łę­sać się – to ży­cie. Mło­da i pięk­na ko­bie­ta, po­że­ra­na na uli­cy parą go­re­ją­cych oczu, mo­gła­by za to żą­dać wy­na­gro­dze­nia z da­le­ko więk­szą słusz­no­ścią niż ów wła­ści­ciel gar­kuch­ni, któ­ry chciał ścią­gnąć dwa­dzie­ścia gro­szy z li­mu­zyń­skie­go chłop­ka za to, iż ten sze­ro­ko roz­dę­ty­mi noz­drza­mi chci­wie wcią­gał po­żyw­ne za­pa­chy po­traw. Wa­łę­sać się zna­czy roz­ko­szo­wać się, ba­wić się zbie­ra­niem my­śli i spo­strze­żeń; po­dzi­wiać wspa­nia­łe ob­ra­zy mi­ło­ści, nie­szczę­ścia lub ra­do­ści ży­cia; prze­ni­kać jed­nym spoj­rze­niem ty­sią­ce eg­zy­sten­cyj; zna­czy, dla mło­de­go, wszyst­kie­go pra­gnąć, wszyst­ko po­sia­dać; dla star­ca – żyć ży­ciem mło­dych, wcie­lać się w ich pra­gnie­nia. Ileż tedy od­po­wie­dzi nie zda­rzy­ło się usły­szeć wa­łę­sa­ją­ce­mu się po Pa­ry­żu ar­ty­ście na owo ka­te­go­rycz­ne za­py­ta­nie, na któ­rym sta­nę­li­śmy przed chwi­lą!

– Ma trzy­dzie­ści pięć lat, ale nie dał­byś jej dwu­dzie­stu! – opo­wia­da z błysz­czą­cy­mi oczy­ma ki­pią­cy ży­ciem i mło­do­ścią chło­pak, któ­ry, świe­żo wy­pusz­czo­ny z ław­ki szkol­nej, pra­gnął­by, jak Che­ru­bin, cały świat ko­biet przy­ci­snąć do pier­si.

– A cóż ty so­bie my­ślisz? Ma ba­ty­sto­we pe­niu­ary i pier­ścion­ki z bry­lan­ta­mi! – od­po­wia­da de­pen­dent no­ta­rial­ny.

– Ma po­wóz i ko­nie, i lożę w Ko­me­dii Fran­cu­skiej! – ob­ja­śnia z dumą mło­dy ofi­ce­rek.

– Co, ja!? – woła inny, nie­co star­szy, jak gdy­by od­po­wia­da­jąc na sło­wa po­wąt­pie­wa­nia. – Ależ nie kosz­tu­je mnie ani gro­sza! Przy mo­ich kwa­li­fi­ka­cjach! Czyż­byś ty już był w tym po­ło­że­niu, sza­now­ny przy­ja­cie­lu?

Tu na­stę­pu­je lek­kie ude­rze­nie dło­nią po brzusz­ku to­wa­rzy­sza.

– Och – mówi dru­gi – nie mo­żesz so­bie wy­obra­zić, jak ona mnie ko­cha! Ale też ma męża naj­więk­sze­go cym­ba­ła w świe­cie! Ach, mój dro­gi, Buf­fon opi­sał po mi­strzow­sku wszel­kie ro­dza­je zwie­rząt, ale to dwu­no­gie stwo­rze­nie zwa­ne mę­żem…

Jak miło usły­szeć coś w tym ro­dza­ju, kie­dy się jest żo­na­tym!…

– Och, mój dro­gi, jak anioł!… – oto od­po­wiedź na ja­kieś za­py­ta­nie, dys­kret­nie szep­nię­te do ucha.

– Czy mo­żesz mi po­wie­dzieć, jak się na­zy­wa, lub po­ka­zać mi ją przy­najm­niej?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: