- W empik go
Fizyka równa śmierci - ebook
Fizyka równa śmierci - ebook
W świecie dwóch rodów rdzeń poszerzający zdolności człowieka jest najcenniejszym darem. W zamierzchłych czasach rodzeństwo Roomouerów stało się legendą, gdy zdobyło nieosiągalny stuprocentowy rdzeń i przejęło kontrolę nad rodem „F”izyków. Jednak zdrada jednego z braci znanego jako Bezwładny obaliła ich imperium, a on sam zniknął w mrocznym cieniu.
Tysiąc lat później świat staje na krawędzi przemiany, gdy pewien młodzieniec zostaje obdarowany niezwykłym stuprocentowym rdzeniem – darem, który miał być zarezerwowany tylko dla króla „F”izyków. Jednocześnie Bezwładny wychodzi z ukrycia, gotów zdobyć władzę raz jeszcze. Ale nie jest sam – pozostałe rodzeństwo, nawet martwe, zastawiło przed śmiercią na niego pułapki.
W tej epickiej opowieści o mocy, zdradzie i przetrwaniu ścierają się całe pokolenia, a losy obu rodów spoczywają w rękach młodego bohatera. Z każdym dniem walki każdy zaczyna wątpić w słuszność swojej idei. Czy nowy dziedzic jest kluczem do przyszłości, czy może stać się narzędziem zagłady? Rozpoczyna się walka, w której intrygi, tajemnice i potęga rdzeni kształtują losy wszystkich ludzi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68032-00-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sarna i „biała” postać znajdowali się w samym środku lasu. Co jakiś czas osobnik na leśnej dróżce odwracał się, nieraz zaklął, kiedy się przewrócił lub potknął. W ten sposób sarna zorientowała się, że osoba, za którą podąża, to dorosły mężczyzna – oczywiście tego nie rozumiała.
Nagle sarna się zatrzymała. Ujrzała bowiem coś, czego się nie spodziewała. Dotychczas żaden człowiek nie zboczył w lesie ze ścieżki o tak późnej porze, w dodatku kompletnie bezbronny człowiek. Niepewnym krokiem ruszyła za nim. Po pięciu minutach marszu stanęła obok wielkiego dębu, a dziesięć metrów od niej „biała” postać także przystanęła. Wtedy coś błysnęło, a raczej oświetliło teren wokół tajemniczego gościa. Sarna przyglądała się, wystawiając oczy zza dębu rosnącego w pobliżu. Była świadkiem niesamowitej sceny.
Mężczyzna w białym ubraniu unosił w ręku biały długopis i patrzył wprost na innego człowieka, który najwyraźniej wbrew swej woli wisiał nieco nad ziemią przytrzymywany za dolne i górne kończyny gałęziami drzew.
Sarna nigdy nie widziała, by gałęzie drzew w taki dziwny sposób oplatały człowieka, a nawet by tak się wygięły wbrew prawu przyrody i – co ważne – fizyki. Gdy w końcu dostrzegła twarz wiszącego, stwierdziła, że dość obficie krwawi, a jego twarz przybrała gorzki uśmiech. Człowiek był w średnim wieku, miał krótkie, czarne jak smoła włosy, niebieskie oczy, które pobłyskiwały w świetle księżyca. W końcu „biały” mężczyzna przemówił do wiszącego:
– Wróciłem, mój drrrrogi. Wróciłem – zachichotał. – Mam nadzieję, że przemyślałeś sobie całą sprawę. Mam rację?
Wiszący człowiek nie odpowiedział. Zaczął się śmiać, a po paru minutach przemówił oziębłym głosem:
– Chyba nie jesteś aż tak głupi, by sądzić, że pozwolę zabić moją rodzinę, ty, kretynie!?
Na te słowa „biała” postać nie odpowiedziała. Jedynie uniosła długopis na wysokość twarzy. Następnie zaśmiała się tak głośno, że sarna na chwilę schowała się za gruby dąb, przy którym stała. Tajemnicza postać energicznie machnęła długopisem na linii swojego wzroku od lewej do prawej strony, a głowa więźnia poruszyła się tak samo.
– Johnie, wiesz, że możesz umrzeć szybko albo zamęczę cię na śmierć – krzyczał osobnik z długopisem.
– Chyba jednak nie zauważyłeś – zaczął ów John, prawie się śmiejąc. – Sądzisz, że jak potraktujesz mnie, jak to mówią „f”izycy, z liścia, to okażę skruchę? Myślisz, że naprawdę mogę zdradzić swoją rodzinę, że pozwolę byś zabił mojego syna i moją najukochańszą żonę!
– Oj… Nie powinieneś tego mówić, podły człowieku – odrzekł tajemniczy mężczyzna. – Dobrze wiesz, że to MÓJ syn oraz że twoja żona to podła zdrajczyni rodu „F”izyków!
– Wmawiaj sobie, idioto, te brednie, to szybciej cię znajdą. Już czekam, by spojrzeć z góry, jak giniesz w największych męczarniach za swoje zbrodnie i skradzione rdzenie.
„Biały” mężczyzna podbiegł do Johna i chwycił go mocno drugą ręką.
– Ha! – westchnął. – Policzę do dziesięciu… Zobaczymy, jak ci się spodoba, Johnieee – powiedział i przeciągnął jego imię na znak drwiny. – Raz… To znaczy jedeeen… dwa… trzy…
John robił się coraz bardziej fioletowy na twarzy, jakby zaczęło brakować mu powietrza, jakby się dusił z braku tlenu.
– Już nie tak wesoło, co?! – ryknął mężczyzna, odsuwając rękę od Johna, który z trudem łapał dech. – Ojojoj… Czyżbyś zmarkotniał? Zapytam jeszcze raz i radzę ci udzielić poprawnej odpowiedzi. Inaczej pamiętaj o tym, że twoją żonę, tak czy owak, spotka ten sam los, co ciebie. Pomagając mi, oszczędzasz jej bólu. Każde twoje kłamstwo utwierdza mnie w przekonaniu o tym, że naprawdę muszę jej się odwdzięczyć za ZDRADĘ naszego rodu!
– No dobrze, już dobrze… Przybliż się – westchnął John. – Nie chcę, żeby ktoś usłyszał…
– Czy ty jesteś kompletnym idiotą?! Jesteśmy w środku lasu trzydziestego pierwszego sierpnia nocą! Niby kto miałby tutaj być?! – warknął tajemniczy mężczyzna, lecz mimo że uznał to za kompletnie bezsensowne, przybliżył się do Johna, z wdziękiem stąpając po liściach leżących na ziemi. Kiedy stanął twarzą w twarz z Johnem szepnął: – Więc? Co takiego mi powiesz?
John nabrał powietrza do ust, po czym splunął w twarz „białego” mężczyzny. Ten szybko odsunął się i otarł lico swoim lśniąco białym ubraniem. John roześmiał się na cały głos:
– Naprawdę wierzyłeś, że powiem ci…
Sarna całą sytuację obserwowała – jak uznała w myślach – z bezpiecznej odległości i z szeroko otwartym pyszczkiem. Gdy John kpił z naiwności „białej” postaci, zauważyła, że miał wycelowany w siebie długopis. Drugi mężczyzna oddalał go od twarzy Johna z szyderczym uśmiechem, aż tamten poczuł, jak żołądek pulsuje ciepłem i zwymiotował to, co miał w środku.
– Wzruszające… Naprawdę wzruszające… – zachichotał tajemniczy człowiek. – Nie pozostawiasz mi wyboru, mój drogi. Dość czasu straciłem, by cię tu przytaszczyć, nawet wykorzystując powszechne zdolności „F”izyka… Aaa… Tak… Zapomniałem. Ciebie z tego rodu wyrzucono! Tak samo jak twoją nadętą, parszywą, zdradliwą i nieobliczalną żonę!
John chciał mu przerwać, lecz ten znów za pomocą długopisu „spoliczkował” go i ciągnął dalej nie ukrywając złości:
– Wiedz, że zapisałeś jednak, jak ty to mówisz, SWOJEGO syna do liceum, w którym to ja uczę fizyki, więc kiedy pozbędę się jego rodziców, wtedy zaopiekuję się nim. Przekażę mu swoją wiedzę! Zawładnę jego umysłem za pomocą rdzenia! MOJEGO rdzenia, Johnie! Stuprocentowego, a wiesz, co to oznacza? – Zerknął prosto w twarz wiszącego człowieka, który dopiero teraz spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie! Nie możesz! Nieeeee! – wykrzyknął John z całych sił.
– Tak ci się tylko wydaje? – uśmiechnął się do niego „biały” mężczyzna. – Przecież to MÓJ syn. Pamiętaj o tym.
– Jesteś wariatem! Moja żona nie pozwoli na to, by NASZ syn cię poznał!
– Ooo… Dobrze – westchnął. – Ale ona już jutro będzie martwa. Będę śledził Cluziva do domu, a potem jakoś ją z niego wywabię. Może nie będzie cierpiała zbyt długo, choć wciąż pamiętam o tym, co mi zrobiła. Wracając do Cluziva… Dam mu rdzeń, dzięki któremu posiądzie wiedzę „F”izyczną, tą prawdziwą. Przekażę mu swoje umiejętności, a wtedy zajrzy do niego Komisja Uczniowska naszego rodu. Zabiorą go, bo będzie posiadał „umiejętności”. Dobrze wiesz, co to oznacza. Wróci tam! Wróci tam, skąd przybyliście. Wykorzystam go, by zabił mojego brata i będę chciał, by odwdzięczył mi się za pomoc, której udzieliłem mu po waszej śmierci.
– O tak. Już widzę, jak słucha, że ma zabić, jak na razie, najlepszego „F”izyka naszego rodu – zaśmiał się John.
– Zamilcz! Jakiego NASZEGO, chciałeś chyba powiedzieć TWOJEGO! To znaczy MOJEGO! Tylko ja jestem „F”izykiem. Ty i twoja niewdzięczna żona jesteście „f”izykami od piętnastu lat. Chyba pamiętasz, jak porzuciła wszystkie marzenia, by zostać z tobą… – Zrobił minę, jakby się brzydził tego, co powiedział. – Odeszła z mojego rodu dla ciebie. A ty nie chcesz ulżyć jej cierpieniom przed śmiercią, dlatego wykończę ją dopiero po rozpoczęciu roku szkolnego. Ale nie martw się, postaram się, by też umarła tutaj.
– Jak śmiesz mi to mówić. Zabij mnie!
– Czy mi się wydaje, czy właśnie słynny John, były „F”izyk, a obecnie „f”izyk, błaga o litość?!
– Nie dałbym ci tej satysfakcji – uśmiechnął się John.
Wtedy „biała” postać uniosła swój biały długopis i z pełnym opanowaniem i wdziękiem skierowała go na Johna.
– Chyba nie chcesz, bym umarł z bezwładności, co? – dodał szybko, wisząc, gdy tylko ujrzał długopis skierowany w swoją stronę. – Czy nie zasłużyłem według ciebie na tortury?
– Och, uwierz mi, że ta bezwładność zada ci dosyć cierpienia. Czy wiesz, co czuje się po tym, co zaraz nastąpi?
– Słyszałem, że przenika cię straszliwy ból, a cała wiedza „f”izyczna – tutaj odchrząknął – przepraszam „F”izyczna, jest z ciebie wysysana, rozdzierając twój umysł i powodując cierpienie prowadzące do męczeńskiej śmierci.
– O tak! To prawda. Dodam tylko, że z ciebie nie będę miał żadnego pożytku, jak słusznie zauważyłeś. Zostałeś pozbawiony wiedzy „F”izycznej. – Nie zważając na nic, skierował swój długopis prosto w Johna. Zamknął na chwilę oczy i się zamyślił.
– Próbujesz się skupić, czy jak?! – zakpił John. – No dalej, robiłeś to już tyle razy, że chyba nie masz z tym problemu. Obaj wiemy, że zabiłeś prawie całe swoje rodzeństwo.
W końcu nie wiadomo, czy zamierzenie, czy ze złości, „biała” postać wydusiła z siebie ochrypłym, lecz bardzo donośnym głosem:
– INERCJA!
Słowo to rozniosło się donośnym echem po całej okolicy. Jedna mała kropka uleciała z długopisu mężczyzny. To w nią wpatrywała się sarna, tak nią zaciekawiona, że bez względu na to, co sobie myślała, podeszła blisko Johna, czekając, aż owa kropka spadnie na ziemię, by ją zjeść. Tak się jednak nie stało. Kropka w dość wolnym tempie poszybowała ku Johnowi. Ten natomiast zaczął mówić do „białego” mężczyzny spokojnym tonem:
– Myślisz, że MÓJ syn nabierze się na twoją sztuczkę. Ależ jesteś naiwny. Twój brat wszystko wyczuje. Zobaczysz, że odkryje w nim rdzeń. Nie pomoże ci odzyskać władzy. Jesteś nikim. Rozumiesz?! NIKIM! Boisz się mu spojrzeć w oczy. Potrzebujesz wykorzystać dziecko do…
W tej chwili kropka opadła na jego nos, pozbawiając go życia. Gdy zniknęła, sarna zdała sobie sprawę, że stoi zaledwie trzy metry od człowieka. W popłochu zaczęła uciekać w głąb lasu. „Biały” mężczyzna jednak nie dał za wygraną.
– Wybacz mi, stworzenie, ale żadnych świadków! Nie mogę ryzykować – krzyknął jakby z lęku: – Inercja!
Kropka poszybowała ku uciekającej sarnie z prędkością światła. Ta upadła na ziemię pozbawiona jakiegokolwiek odruchu.
Tajemniczy mężczyzna zbliżył się do ciała Johna, które nadal wisiało nieco nad ziemią, a jego kończyny były „trzymane” przez gałęzie. Dotknął jego klatki piersiowej, a wtedy gałęzie puściły ciało. „Biała” postać pochyliła się nad nim i jakby wyszeptała do martwego już mężczyzny:
– Teraz wiesz, jak czuje się ktoś, kto nie zaznał dobroci drugiego człowieka, a raczej jej odwzajemnienia. Powiedziałbym nawet, że nie zaznał miłości ukochanej osoby. Jesteś martwy, więc nic nie czujesz, tak jak twoja podła żona do mnie. Po tylu latach przyszedł dzień, kiedy to MÓJ syn wróci potężny do rodu „F”izyków i doprowadzi do wielu zamieszek. Zazna miłości. Jestem tego pewien, lecz mam nadzieję, że zostanie potraktowany z godnością i dobrocią serca drugiego człowieka. Wybacz, Johnie, ale nie mogłem cierpieć wiecznie. Do zobaczenia za ileś tam lat – uśmiechnął się i rozejrzał wokoło.
Było ciemno. Las dawał o sobie znaki. Wszędzie słychać było odgłosy wiatru, który rozwiewał liście i nie tylko…Cluziv otworzył oczy. Od razu wyjrzał przez okno. Był ciepły, wciąż jeszcze letni dzień. Do jego uszu dochodził słodki śpiew ptaków. Przeciągnął się energicznie, ubrał się i podekscytowany pierwszym dniem w nowej szkole zbiegł na dół na śniadanie. Zauważył mamę, Joannę, która szykowała posiłek.
– W co ty się ubrałeś? – zapytała z uśmiechem na twarzy Joanna, jak tylko go zobaczyła. – Przebierz się natychmiast. Masz piętnaście lat, nie możesz iść na rozpoczęcie roku w takich ciuchach.
Cluziv przytaknął głową.
– Ubierz się w tamte rzeczy – powiedziała Joanna i wskazała leżące na fotelu ubranie. – Migiem!
Piętnastolatek nie zamierzał się sprzeciwiać. Podszedł do fotela i przebrał się w strój galowy. Odwrócił się i spojrzał na matkę, a ta na niego. Miała jak zwykle długie blond włosy, a jej twarz promieniowała matczynym dobrem. Jej niebieskie, jak niebo owego dnia, oczy utkwiły w jednym punkcie.
– Oooo… – westchnęła kobieta. – Jesteś już taki duży i taki przystojny w tym garniturze. Tata na pewno byłby z ciebie dumny, gdyby cię widział.
– Tata wróci dzisiaj po południu, prawda? – zapytał niepewnie Cluziv. – Z delegacji? Tak mówiłaś?
– Co? Aa… Tak… Tak mówiłam. – Można było dostrzec, że kobieta była zamyślona i trochę nieobecna. – To znaczy tak, tak… Wróci po południu. Co prawda to dłuższy wyjazd, a i przeciągnąć się może. Dobrze o tym wiesz, synku. No, a teraz, proszę, jedz. Smacznego. – Położyła na stole talerz z nieco przypalonymi tostami.
Chłopiec jadł w ciszy, a kiedy skończył, wstał i odłożył brudny talerzyk do zmywarki. Joanna odwróciła się i powiedziała nad wyraz czule:
– Teraz umyj zęby i pędź do szkoły. Niedobrze by było, gdybyś już na rozpoczęcie roku szkolnego się spóźnił.
Piętnastolatek pośpiesznie wykonał polecenie. Poszedł do łazienki, a kiedy wyszedł po kilku minutach, matka już czekała przy drzwiach wyjściowych. Chłopiec ledwie wyszedł z domu, gdy ta zawołała go pośpiesznie, przytuliła z całej siły i powiedziała lekko drżącym głosem:
– Pamiętaj, że niezależnie od tego, co się wydarzy, twoja mama i tata będą przy tobie.
Cluziv tylko spojrzał na nią i odrzekł z uśmiechem.
– Wiem, mamo. Mogę już iść?
– Tak, możesz – powiedziała Joanna, wypuszczając go z matczynych ramion.
Cluziv wyruszył do liceum, do którego miał uczęszczać. Nie przepadał za gimnazjum i miał nadzieję, że w szkole średniej znajdzie kogoś, z kim będzie dzielił swoje zainteresowania. Wiatr wiał mu prosto w twarz i jego krótkie, czarne jak smoła włosy wprawiał w lekkie drganie. Jego twarz była blada, nie wiadomo, czy z niecierpliwości, czy z zaniepokojenia, które udzieliło mu się od matki.
Przed budynkiem liceum czuł podekscytowanie na tyle duże, że przystanął i patrzył na szkołę przez dobrą chwilę. Wewnątrz okazało się, że główny korytarz był bardzo zatłoczony. Wszędzie słychać było głośny gwar uczniów zmierzających na salę gimnastyczną. Pośrodku sali stała nieco starsza kobieta, która uniesionymi rękami dawała znak, że czas się uciszyć. Po czym zaczęła swą nudną dla wszystkich i niezwykle długą opowieść o tym, co się rozpoczyna w dzisiejszym dniu. Jakie zasady obowiązują od tego roku. Cluziv nie słuchał jej, patrzył w ziemię i rozmyślał o tym, co mogły oznaczać słowa matki. Dopiero teraz wydały mu się bardzo dziwne. Nigdy nie mówiła wprost o tym, że go niezwykle kochają. Nagle do jego uszu dobiegł szept dwóch chłopaków, stojących i podpierających ścianę tuż obok:
– Patrz! Zawsze w białym garniturze i białych spodniach. Biały krawat i w ogóle.
– On jest chyba nienormalny. Trzeci rok go widzimy w tej szkole, a on codziennie w tym białym stroju. Przecież można oszaleć. – Obaj zaśmiali się pod nosem.
Cluziv uniósł wzrok znad podłogi i ujrzał jak starsza kobieta, zapewne dyrektorka, prezentuje grono pedagogiczne. Mężczyzna w białym garniturze i takich samych spodniach siedział już na krześle i zerkał na nią.
Po niezwykle długiej dla Cluziva godzinie wszyscy mogli rozejść się do sal. Chłopiec dopiero teraz zrozumiał, że nie słuchał i nie wie, kto jest jego wychowawcą. Na korytarzu szturchnął jednego chłopaka i nie owijając w bawełnę, zapytał, kto jest wychowawcą 1c – tyle akurat wiedział. To była klasa o profilu matematyczno-fizycznym, do niej składał papiery. Chłopak wskazał mu nauczyciela idącego parę metrów przed nimi. Wyraźnie wyższego od innych. Był to człowiek w białym stroju.
Więc to on jest jego wychowawcą? Czy nie jest zbyt dziwny? – myślał po drodze na drugie piętro Cluziv.
– Cluziv Rachmond – przedstawił się chłopakowi, który wcześniej udzielił mu informacji na temat wychowawcy.
– Jestem Henryk. Też pierwsza c. Witam w klubie!
Obaj weszli do sali nr 310 i usiedli w ostatniej ławce w rzędzie od okna. Cluziv Rachmond rozglądał się po sali.
– Witam wszystkich w nowym roku szkolnym i pierwszym roku w liceum – zaczął swą przemowę wychowawca. – Nazywam się Erick Klingelfein i miło mi was powitać. Przez najbliższe trzy lata stanowić będziemy, nawiasem mówiąc, pewną rodzinę. Myślę, że każdy wniesie coś od siebie do tej klasy. Za chwilę rozdam plan lekcji i je omówimy – powiedział, po czym rozdał karteczki i kontynuował: – Wybraliście profil politechniczny. Wasze główne przedmioty to matematyka i fizyka oraz angielski. Łatwe do zapamiętania, prawda?
Cluziv i Henryk wymienili spojrzenia.
– Matematyki będzie was uczyła pani dyrektor, którą poznaliście na sali gimnastycznej. Język angielski poprowadzi pani Dorota Diuck, a fizykę ja! – Po klasie rozszedł się szmer szeptów, lecz Klingelfein ciągnął dalej: – To już wszystko. Macie godzinę na zwiedzanie szkoły, a także na zaznajomienie się ze sobą. To co… Ruszajcie! – wykrzyknął wychowawca, wskazując drzwi.
Cluziv i Henryk pozostali jednak na miejscach, czekając, aż tłum wyjdzie z sali, by nie tłoczyć się z innymi – rozumieli się bez słów. W końcu, gdy w sali zostali tylko oni i wychowawca, ruszyli do drzwi, lecz Erick powiedział nagle:
– Cluziv!
Chłopiec jak na komendę odwrócił się w jego stronę.
– Cluziv! – powtórzył nauczyciel. – Możesz na chwilę zostać? Chciałbym z tobą porozmawiać. A ty, chłopcze, zostaw nas samych, proszę – zwrócił się do Henryka.
Henryk posłusznie wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Cluziv spojrzał prosto w twarz Klingelfeina. Jego oczy lśniły czymś w rodzaju podniecenia i ekscytacji. Przynajmniej tak wydawało się młodemu chłopakowi.
– Tak, proszę pana? – zapytał nieco przerażony tym spotkaniem.
Klingelfein jednak utkwił w nim swój wzrok. Dopiero po chwili milczenia zaczął spokojnym, wyrafinowanym głosem:
– Czy twoim ojcem jest John Rachmond, a matką – tutaj jakby coś utknęło mu w gardle – Joanna Rachmond?
– Tak, psze pana – wyjąkał Cluziv dość nieśmiałym tonem. – Czy coś się stało? – Chłopiec poczuł przerażenie, gdy przypomniały mu się słowa mamy: Pamiętaj, że zawsze niezależnie od tego, co się wydarzy, mama i tata będą przy tobie.
– Nic się nie stało. Nie martw się. Po prostu od razu rozpoznałem cię po oczach. Z twarzy jesteś taki podobny do ojcaaaa. Pozwolisz, że zobaczę, czy masz takie samo znamię z tyłu głowy jak twój ojciec, dobrze?
Cluziv spojrzał na nauczyciela, jakby przyglądał się jakiemuś nienormalnemu lub pozbawionemu rozumu człowiekowi.
– Pan zna moich rodziców? – zapytał jeszcze bardziej nieśmiało.
– Czy ich znam? Co to za pytanie! Byłem dobrym przyjacielem twojej matki! A twojego ojca… No powiedzmy, że też znamy się z widzenia.
– Dlaczego był pan jej dobrym przyjacielem? Czy to znaczy, że…
– Ooo, nie. To znaczy tak. Albo nie – jakby plątał się w zeznaniach. – Hmmm. Jakby to powiedzieć. Nadużyłem trochę jej dobrego serca. Ale to chyba nieważne. Relacje moje i twoich rodziców mają się nijak do twojej nauki w tym prestiżowym liceum przez najbliższe trzy lata. Czy mogę obejrzeć twój tył głowy? Pamiętam, że twoja mama pokazała mi go na jednej z kolonii.
Cluziv niechętnie, ale zgodził się na to. Podszedł do wychowawcy i obrócił się tyłem. Utkwił wzrok w jednym z pucharów stojących na szafie. Był złoty, a piętnastolatkowi wydawało się, jakby cały lśnił. Może to tylko sprawka promieni świetlnych jak zawsze, a może rzeczywiście jest ze szczerego złota – pomyślał. Nagle poczuł dotyk dłoni wychowawcy na swojej głowie. Usłyszał, jak szepcze coś pod nosem.
– Mówił pan coś? – zapytał Cluziv, nadal spoglądając na puchar.
– Słucham? – odpowiedział wychowawca, wciąż przyglądając się chłopcu. – A nie, to nic. Nie przejmuj się, próbuję sobie przypomnieć, gdzie konkretnie ono było.
– Skoro nigdzie go pan nie może znaleźć tego znamienia, to go nie mam. – Cluziv chciał już się odwrócić, lecz wychowawca ściskał go tak mocno, że nie mógł.
– Nie! Nie… musi gdzieś być… jestem tego pewien… Aha! – wykrzyknął Klingelfein. – Jest tutaj… – Erick przyłożył swój środkowy palec prawej ręki z tyłu głowy Cluziva.
W tym momencie chłopak poczuł zimno, które całkowicie przeszyło jego ciało od stóp do głowy, a raczej na odwrót, od głowy do stóp. W ułamku sekundy, a raczej z prędkością światła – jak powinien wyrażać się fizyk według jego nauczycielki fizyki z gimnazjum – poczuł ból głowy o niewyobrażalnej sile. Po chwili leżał na ziemi, twarzą zwróconą do podłogi. Nic nie słyszał. Ból stawał się coraz silniejszy. Był tak duży, że nie mógł nic powiedzieć ani usłyszeć. Nie wiedział, czy to halucynacja, czy realistyczny sen. Jedno było pewne. Ból stawał się jeszcze silniejszy. Z oczu poleciały mu łzy, jedna po drugiej. Dostał drgawek. Był pewien, że dochodzą do niego, pomimo głuchej ciszy w jego głowie, krzyki przerażenia Klingelfeina. W końcu powieki stawały się coraz cięższe, aż zamknął oczy. Dla niego była to wieczność, a dla wychowawcy zaledwie dwie sekundy.
Cluziv leżał na łóżku u higienistki szkolnej. Oczy miał zamknięte. Nie dawał żadnego znaku życia.
– Zemdlał? – W końcu dotarło do jego uszu.
– Tak mi się wydaje – powiedział znajomy męski głos. – Powiadomiłem już jego matkę. Będzie tu za kilka minut. Musiała zwolnić się z pracy.
– Jak do tego doszło, Ericku? – zapytała kobieta, której głos Cluziv już wcześniej gdzieś słyszał. – Dlaczego byłeś z nim sam w klasie?
– Sądzę, że to nieodpowiednia chwila, by o tym rozmawiać, chyba lepiej zaczekać, aż przyjedzie Joanna… To znaczy jego matka. Nie będę musiał tego powtarzać dwa razy. A to dość długa i interesująca historia.
– Żartujesz sobie?! – wykrzyczał ktoś jeszcze, także kobieta, której piętnastolatek – był pewien – nie znał. – Jak mam mu pomóc?! Może mu coś jest. A ty nawet nie chcesz powiedzieć, co się wydarzyło! Przypominam, że już zdarzyło się, że miałeś konflikt z prawem.
– Jak śmiesz mi to przypominać? Pani dyrektor zaręczyła wtedy za mnie, bo przecież byłem z nią, gdy doszło do poprzedniego incydentu.
Do uszu Cluziva dobiegł w tym momencie dźwięk otwieranych drzwi.
– Co się stało mojemu synowi? Jak on się czuje? – To jego mama Joanna właśnie weszła do pokoju higienistki. – Czy… Co właściwie się stało z…
Spojrzała po twarzach obecnych w sali i utkwiła wzrok w wychowawcy Cluziva. W tym momencie Cluziv jakby obudził się ze snu. Nie mógł jednak otworzyć oczu ani poruszyć choć jednym palcem. Czy jestem sparaliżowany? Dlaczego nie mogę się ruszyć? Mamo! – krzyczał w duchu. Nikt go nie słyszał. Joanna spojrzała w końcu na higienistkę i zapytała drżącym głosem:
– Co się właściwie stało?
– Też jestem tego ciekawa! – wykrzyknęła kobieta dosyć groźnym głosem, patrząc na Ericka Klingelfeina. – Teraz już nie masz wyboru! W końcu z łaski swojej powiedz, co się stało.
Wychowawca wciąż ubrany na biało spojrzał jeszcze raz na dyrektorkę i na Cluziva. Po chwili namysłu rzekł ochrypłym głosem:
– Zapytał mnie o to, gdzie jest sala matematyczna… I wtedy… no… zemdlał.
Co?! Nic takiego się nie wydarzyło! To brednie! Dlaczego pan kłamie, proszę pana?! – krzyczał w duchu, a może w swoim ciele Cluziv, wciąż nie mogąc się ani ruszyć, ani ujrzeć czegokolwiek z tej sceny, która go otaczała.
– Co?! Tak po prostu zemdlał? Dlaczego miałby cię pytać o salę, skoro miał równą godzinę i innych uczniów, by to samemu odkryć!? – wrzeszczała higienistka.
– Spokojnie! – zarządziła dyrektorka. – Tylko spokojnie! Nie poznaję was, ale rzeczywiście ta historia wydaje się dość dziwna… – odrzekła, wpatrując się prosto w oczy Ericka.
– Prawda? Dość zaskakujące… Gdzie złożyć wniosek?
– Wniosek?! – zapytała jakby z niedowierzaniem higienistka oziębłym głosem. – WNIOSEK?! Jak śmiesz pytać o wniosek, jak uczniowi grozi niebezpieczeństwo. Nie wiemy, co mu dolega, a nie sądzę, by było to zwykłe zasłabnięcie, po tym jak wygląda jego cera!
– O tak! Bo cera ma jakieś znaczenie w tym wszystkim!
– Chyba w tym momencie kwestionujesz mój autorytet, Ericku! – wykrzyknęła, ile miała sił w kobiecych płucach higienistka. – I moje doświadczenie!
– DOSYĆ! – Dyrektorka spojrzała na oboje spode łba. – Co to ma znaczyć!? Jeszcze chwila, a zawieszę was do wyjaśnienia całej sprawy! Pamiętajcie, że…
– To nie będzie konieczne – przerwał jej szybko wychowawca Cluziva.
– Co przez to mam rozumieć, Ericku? – zapytała przełożona.
Mężczyzna nie odpowiedział. Drzwi, które dotąd były uchylone, najpierw się otworzyły zupełnie, a potem zamknęły z trzaskiem. Same mimo woli. Wszystkie trzy kobiety spojrzały na nie, jakby nie rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Jedynie Klingelfein stał nieruchomo z twarzą wpatrzoną w Cluziva, którego objął jakiś wewnętrzny lęk, a także ból nie do wytrzymania. Miał wrażenie, że jego głowa zaraz eksploduje. Spod zamkniętych oczu wypłynęła nawet jedna łza, lecz nikt tego nie zauważył, oprócz Ericka – jego wychowawcy – bo trzy kobiety wciąż wpatrywały się, nawet nie mrugając, w Klingelfeina. Cluziv poczuł, jak zatykają mu się uszy. Wrzeszczał z całych sił, lecz w środku swojego ciała, jakby w myśli, bo na zewnątrz nie wydobył się żaden dźwięk.
– Erick! Co ty wyprawiasz?! – Do Cluziva doszedł ten głos, pełen przerażenia i lęku.
Usłyszał, jak coś zwala się na ziemię. Dźwięk rozbijanej szyby, a także straszliwy wrzask jednej z kobiet, który rozpoznał. To była jego mama – Joanna:
– Jaaak?!
Nagle usłyszał głośny świst, jakby ktoś zagwizdał, a potem… wszystko umilkło… Poczuł, że zasypia, a ból głowy wciąż narasta. W końcu usnął…
Joanna otworzyła oczy. Mężczyzna podający się za Ericka Klinelfeina wpatrywał się teraz prosto w jej twarz. Była cała zlana potem ze strachu. Erick był ubrany w swoją białą kapotę i białą peleryną na plecach, a wiatr to ją unosił, to zaraz pozwalał opaść jej na ziemię. Stał w bezruchu. Joanna rozglądała się po okolicy. Wisiała tak, jak poprzednio jej mąż w powietrzu, lecz bez żadnego przytrzymywania kończyn gałęziami lub czymś podobnym. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie mogła się ruszyć.
Zauważyła, że dość spory pęk – jeżeli można tak to nazwać – liści, leży pomiędzy Erickiem a nią, wiszącą tuż nad ziemią z rozdartymi na oścież rękoma. Nie była to jesień. Więc i nie był to czas, by na ziemi leżały liście. W dodatku całkowicie brązowe. Utkwiła wzrok w drzewach znajdujących się za Klingelfeinem. Były na nich zupełnie zielone, trochę wiosenne, liście, które wiatr wprawiał w ruch, dzięki czemu dało się usłyszeć lekki szmer lasu. Nigdzie indziej – przynajmniej wokół nich – nie leżały na ziemi liście, a na pewno nie brązowe. Spojrzała w górę, jakby nic ją nie obchodziło. W jej oczach Erick nie mógł ujrzeć strachu ani lęku, co wprawiało go w lekki stan osłupienia. Mocno lśniło słońce. Promienie świetlne padały na cały las. Do uszu dochodził śpiew słowików, a także łamiących się gałęzi. To pewnie zwierzęta, chociaż teraz są szczęśliwe – pomyślała Joanna. – Jak tu pięknie. To dobre miejsce, by umrzeć. Spojrzała w końcu na twarz „białasa” – jak lubiła na niego mówić w czasach szkolnych. Co znowu ten idiota wymyślił? Zresztą nie powinno cię to obchodzić. Pomyśl o Cluzivie – wmawiała sobie w duszy. – On teraz cierpi. Jeżeli rzeczywiście przekazał mu ten… A zresztą po tylu latach… Teraz trzeba zacząć rozmowę jakoś w taki sposób, by zabił mnie od razu… Hm… Może nazwę go idiotą? A może zdrajcą rodu? Nie… Co może mu się nie spodobać?
Erick Klingelfein jakby wyczuł jej zamiary, bo w końcu delektując się tą chwilą, zrobił krok w stronę wiszącej nad ziemią, a może lewitującej, Joanny. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Na co ci to wszystko? CO?! – Joanna nie wytrzymała. – Dlaczego to robisz?
Klingelfein wyjął z wewnętrznej kieszeni kaftana swój lśniący, nawet w dzień, bielszy od zwykłej bieli, długopis. Nie odpowiadając na pytania kobiety, skierował go prosto w pęk liści leżących bez ruchu. Zastygł na chwilę. Zapanowało kilka minut głuchej ciszy, które przerywał dość często szelest ściółki leśnej. Joanna kontynuowała.
– Uważasz, że sława i potęga są ważniejsze od prawdziwej miłości i rodziny, tak? – westchnęła, starając się nie płakać. – Jak mam ci wytłumaczyć, byś odczepił się w końcu od mojej rodziny i założył własną! – Nie wytrzymała emocji. Zalała się płaczem, mrucząc coś pod nosem.
Ericka najwyraźniej poruszyło jej szlochanie, bo oderwał wzrok od liści i spojrzał na jej przepiękną twarz. W końcu przemówił dość zimnym, lecz opanowanym tonem:
– Jesteś na tyle mądra, że potrafisz domyślić się, do czego zmierzam. Możesz oszczędzić sobie trudu i przestać zadawać pytania. – Objął ją teraz chłodnym spojrzeniem. – Zanim zacznę prawdziwą ucztę dla mego podniebienia, chcę, żebyś coś zobaczyła. Jesteś gotowa?
Joanna milczała. Patrzyła na niego wzrokiem, który jasno dał mu do zrozumienia, że go nienawidzi z całego serca i całej duszy.
– Uznam twoje milczenie za zgodę i wyrozumiałość – rzekł biały „F”izyk. – To co, zaczynam.
Nadal panowała cisza. Jakiś słowik przeleciał tuż nad głową Klingelfeina. Żadne z nich nie zareagowało. Wpatrywali się w siebie. Joanna wzrokiem groźnym, lecz bardzo kobiecym, co mógł rozpoznać tylko wyjątkowy na swój sposób „F”izyk. Erick uśmiechnął się do niej szyderczo, po czym znów uznał ciszę, która wciąż panowała, za zgodę. Ponownie skierował długopis w stronę „pęku” liści na ziemi.
– No dobrze… Już dobrze… – westchnął z całych sił. – Chcę, abyś spojrzała przed całym spektaklem na swego ukochanego. Zdrajcę niegdyś naszego, a dzisiaj mojego rodu! Jak mogłaś być tak głupia?
Joanna w końcu postanowiła przemówić drżącym, lecz nie ze strachu, głosem:
– Są rzeczy ważniejsze od wiedzy. Nigdy nie zrozumiesz, jak to jest kochać. A nie być jedynie zauroczonym – lekko uśmiechnęła się do niego.
Najwyraźniej wprawiło to Ericka w szał. Bo liście zmieniły swoją barwę na szarą. Jakby zwiędły. To nie był wynik zwykłej przyrody. Liście nigdy nie przybierają takiego koloru. Wpatrzył się najpierw w liście, potem w twarz Joanny. Następnie znów spojrzał na liście i rzekł donośnych głosem:
– REVELES!
Echo rozniosło się po całym lesie. Oboje – Erick i wisząca w powietrzu kobieta – wpatrywali się w liście, które unosiły się jeden po drugim, wzbijając się w powietrze. Potem odlatywały w dość szybkim tempie. Z dość małego pęku liści uleciało po chwili ich tyle i w takim tempie, jakby było ich tam kilka tysięcy. Joanna spojrzała w niebo. Liście znikały za koronami drzew. Uśmiechnęła się w duchu i opuściła wzrok. Za to Erick spojrzał jej w twarz. Ta natychmiast zalała się łzami, mrucząc coś pod nosem.
Erick podszedł do miejsca, w którym znajdowały się przed chwilą liście. Kobieta z przerażeniem znów spojrzała w dół. Na miejscu liści leżało ciało. Było to ciało mężczyzny. Jej męża – Johna. Zaczęła jeszcze głośniej płakać. Nie mogła jednak przestać patrzeć na ciało. Leżało, nie dając żadnego znaku życia.
Klingelfein zdjął buta od galowego stroju, po czym przyłożył bosą stopę do głowy martwego Johna. Zaczął tą stopą ją szturchać. Spojrzał na Joannę, ta jednak wciąż płakała, spoglądając na męża.
– Ooo… Jakież to wzruszające. To powinna być nauczka dla tych wszystkich, którzy kiedykolwiek podważyli moją siłę i potęgę. I wiedzę! – ryknął na cały las Erick. Teraz uniósł długopis w stronę zachmurzonego nieba. Wystrzeliła z niego mała czerwona iskra, po czym zawirowała w powietrzu i filmowała całą scenę. – Zaraz po tym, jak skończę, wyślę tego anegdoida do Centrali „F”izycznej. Wszyscy zrozumieją, że powracam! Wszyscy się ucieszą!
Joanna sprawiała wrażenie, jakby nic ją nie obchodziło. Było jej obojętne, czy zginie teraz, czy za pięć minut… a może dopiero za godzinę… za dobę? Nie miała chęci żyć. Wiedziała, że Erick i tak będzie ją ścigał. Po chwili do jej uszu dobiegł jednak wrzask rozmowy Ericka – z jak się później okazało – martwym ciałem Johna:
– …Byłeś taki naiwny! Dobroduszny! – Zachichotał pod nosem. – I na co ci to wszystko? Skoro byłeś na tyle głupi, że się nie nauczyłeś nawet bronić! Ty podły, wyrafinowany, bezczelny i niechlujny „f”izyku…
– Zamknij się! Stul dziób! Zamkniesz w końcu swoją nadętą mordę!? – przerwała mu Joanna. – Całe życie słyszę twój głos… jeszcze zanim mnie zacząłeś uczyć! Obrażasz każdego, kto wolał wybrać spokojniejsze życie. Pozbawione tego, co prowadzi do ciągłej nienawiści. Jak śmiesz mówić to martwemu. Dlaczego nie mówiłeś tak do swojego rodzeństwa! Bałeś się ich! Bałeś się stanąć do walki z nimi twarzą w twarz! Jesteś TCHÓRZEM! Gorszym od normalnego „f”izyka. Nie jesteś godzien uważać rodu „F”izyków za swoją własność. – W końcu przerwała, lecz nie z własnej woli.
Erick skierował w nią długopis i tak jak jej męża „spoliczkował”. Trzykrotnie. Z coraz większym zamachem, zwiększając też siłę oddziaływania cząsteczek z jej policzkami. Po tym Joanna nie odważyła się powiedzieć ani słowa, lecz nie ze strachu, ale ze zmęczenia. Od trzech dni nie zmrużyła oczu. Oczekiwała bowiem napowrót męża. Wiedziała, że coś musiało się stać. Miał wrócić z delegacji już tydzień temu… Te rozmyślania przerwał jej ryk Klingelfeina:
– Myślę, że już się pożegnałaś ze swoim mężulkiem – zaśmiał się Erick. – To teraz rozpoczniemy spektakl… O tak! To wynagrodzi moje cierpienia przez wszystkie te lata, odkąd mnie zostawiłaś… Nagrywasz to? Zbliż się… zbliż się! Chcę, żebyś dobrze to wszystko ujął! – Zwrócił się do anegdoida, krążącego wokół nich, połyskującego w świetle słońca, które prześwitywało niekiedy pośród chmur na niebie.
– No to co? Od czego mam zacząć? Jakieś specjalne życzenia?!
– Rób, co musisz, i zabij mnie. I tak wiem, że to zrobisz – odrzekła Joanna obojętnym tonem.
Spojrzała w niebo na znak ignorancji jego słów. Całość tak wkurzyła Klingelfeina, że wrzasnął na cały głos, po czym założył swój, również biały, but. Odszedł nieco od Johna, wciąż wpatrzony w Joannę. Skierował w lewitującą nadal nad ziemią kobietę swój długopis. Jej tułów wciąż pozostał w takiej samej pozycji, za to ręce wraz z nogami się rozszerzyły. Przypominała teraz żywą tarczę wiszącą nieco nad glebą.
Erick uśmiechnął się, po czym podrzucił bardzo wysoko swój długopis. Długopis zawirował wysoko nad nimi. Przestał się kręcić i upadł na ziemię, lecz nie był to już długopis. Niebo się rozchmurzyło. Przedmiot, który spadł na ziemię, odbijał promienie słoneczne i oślepiał kobietę. Ta skrzywiła twarz na znak bólu. Nie wiedziała, czy Erick uczynił to specjalnie. W końcu Klingelfein schylił się i podniósł błyszczący w blasku słońca przedmiot. Kiedy się wyprostował, Joanna dostrzegła, że jest to zwykły, miecz o srebrno-złotym ostrzu, zakończony ostrą jak igła końcówką. Na twarzy Klingelfeina pojawił się uśmiech. Joanna poczuła, że rozpiera go duma, więc odrzekła szybko:
– Zwykły mieczyk, ha! Nic specjalnego po tym, co kiedyś mi opowiadałeś, myślałam, że stać cię na więcej…
– No tak… teraz zwykły ostry jak brzytwa mieczyk… ale zaraz ten mieczyk stanie się… narzędziem twoich tortur – oświadczył Erick. – Pragnę cię poinformować, że NASZ syn ma już rdzeń. I to taki sam jak mój. Czekam, aż przybędzie po niego ktoś z Centrali, ha! Ależ to cudowny dzień… Byłby jeszcze lepszy, gdyby nie ten zasrany uczeń, z którym siedział Cluziv w ławce… Wrócił do klasy. Cluziv leżał na podłodze! Co miałem zrobić…
– Mówisz sam do siebie? – odpowiedziała Joanna, spoglądając na twarz, która budziła w niej obrzydzenie. – Z chęcią posłuchałabym… ale, że tak to ujmę… NIE ZA WYGODNIE LEWITUJE SIĘ, OCZEKUJĄC NA ŚMIERĆ! WIĘC Z ŁASKI SWOJEJ MOŻE BYŚ W KOŃCU ZACZĄŁ TEN SWÓJ SPEKTAKL!?
Erick nagle ożył i przybliżył się do wiszącej bezwładnie Joanny, jednym gestem ręki spowodował, że jej ciało znalazło się na wysokości jego oczu. Bezwładne ciało kobiety nogami dotykało podłoża. Mężczyzna zacisnął dłoń na ostrym mieczyku i zaczął swoją zabawę. Odcinał właśnie jej ucho z takim uśmiechem na twarzy, jakby czekał na to całe życie. Ta zawyła jak zwierzę, lecz ani drgnęła. Nie była w stanie. Wykorzystanie cząsteczek jej ciała było zbyt silne, a raczej ich wzajemne komunikaty. Dlaczego tak się działo, mógł zrozumieć tylko najbardziej doświadczony „F”izyk. W końcu Erick odciął jej całe ucho. Krew obficie tryskała z tej rany. Joanna nie przestała krzyczeć z bólu. Nic w tym dziwnego. Jej krzyk zmobilizował jednak Ericka do dalszego działania. Porozcinał jej kilkakrotnie z lekka policzki. Byli w środku lasu i nikt nie słyszał jej cierpienia.
– Krzycz! Krzycz! – wysapał Erick. – I tak nikt cię nie usłyszy. To silne oddziaływanie. Zapomniałaś? – Roześmiał się bardzo głośno.
Joanna krzyczała coraz głośniej. Klingelfeinowi jednak nie wystarczał jej ból fizyczny. Odczuł potrzebę dręczenia kobiety psychicznie. Odsunął się i podrzucił wysoko swój ostry jak brzytwa mieczyk. Przedmiot zawirował, a kiedy spadł, ponownie był długopisem. Jego nowym białym narzędziem udręki kobiety. Podniósł go i przyłożył jego koniec do czoła Joanny. Natychmiast wykrzyknęła z jeszcze większego bólu. Odczuła, jak ból przenika całe jej ciało. Przed oczami ukazywały jej się najstraszniejsze przeżycia, jakich doznawała z perspektywy trzeciej osoby. W przemijających scenach ujrzała nawet, jak po raz pierwszy spotkała osobę, która jeszcze przed chwilą odcięła jej ucho. Ból stawał się coraz mocniejszy. Nie przestawała krzyczeć. Erick splunął jej w twarz, ale ta nie poczuła tego. Ból w głowie i ciele był zbyt silny, by odczuć cokolwiek innego. Nagle… ból ustał… jej oczy znowu widziały tę samą scenę… Poczuła, że coś spływa po jej twarzy. Była to ślina Ericka. Uniosła głowę znad ziemi i ujrzała Klingelfeina, który teraz w ręce trzymał ostry topór. Nie wiedziała, co ją zaraz spotka. Jej ramiona i nogi nadal były rozwarte szeroko. Erick odsunął się od niej na odległość topora skierowanego ostrzem w jej ciało. Kompletnie bezbronne. Usłyszała nawet dźwięk bryczki konnej, która pewnie jechała po dróżce gdzieś niedaleko.
Nie ma sensu nawet krzyczeć – pomyślała. – Przecież cząsteczkowe oddziaływanie, którego użył, powoduje próżnię wokół danego terenu. A w próżni dźwięk się nie rozchodzi. Dlaczego w takim razie słyszy bryczkę? Aa… tak… sam jej to tłumaczył… Teraz sobie przypomniała czasy szkolne…
Erick, jakby nie przejmował się tym, że Joanna jest myślami gdzieś daleko. Toporem ucinał kolejne gałęzie…
No tak! Przecież oddziaływania, których użył, powodują przepływ fal podłużnych (mechanicznych i dźwiękowych) w jedną stronę, czyli dźwięk może wchodzić przez próżnię od zewnątrz, ale żaden dźwięk nie przejdzie przez próżnię na zewnątrz od środka… Koniec nadziei. Już czuła, jak się wykrwawia. Było jej coraz zimniej.
Klingelfein też to dostrzegł, bo znów stanął przed Joanną z wyciągniętym w jej kierunku ostrym, bardzo ostrym, toporem… Więc już koniec jej męczarni… Ucieszyła się… To było najlepsze, co mogła sobie wymarzyć… Już nie cierpieć, tylko żeby dał jej umrzeć… Jak każdy normalny „f”izyk. Zwykły śmiertelnik. Erick wziął bardzo duży zamach… i… TRZASK! Odleciała jej prawa ręka. Krew zaczęła wypływać z jej przeciętego całkowicie ramienia.
Uciął mi rękę?! – pomyślała i w tym momencie dotarł do niej ból. Zakrzyknęła z bólu jeszcze mocniej niż kiedykolwiek. To na nic… On mnie wykończy… Krew zaczęła wypełniać jej usta… Czuła, że umiera… Cieszyła się z tego… Choć śmierć nie wróży nic dobrego.
Znowu w jednym uchu usłyszała TRZASK. Krzyknęła z jeszcze większego bólu. Odciął jej prawą nogę. Upadła na ziemię. A raczej to co z jej ciała pozostało. Coraz więcej krwi wypływało jej z ust… zaczęła się dusić… przestała wyć z bólu. Erick szybkim krokiem odsunął się od tego, co z niej pozostało. Szybko podrzucił topór, ten zawirował, spadł na ziemię już jako biały długopis.
Z Joanny pomału uchodziło życie. Udusiłam się? Nie… jeszcze chwilę pocierpię. Wiedziałam… że doświadczę tego rodzaju cierpienia… Do zobaczenia, synku w przyszłości… Pomyślała o Cluzivie. Zacisnęła powieki. Oby Dorota się tobą zajęła…
Erick Klingelfein krzyknął ostatecznie:
– INERCJA!
Biała kropka wystrzeliła jak z armaty z jego długopisu. Przyleciała do ciała Joanny zwijającej się z prawie całkowitego wykrwawienia i najsilniejszego bólu, jaki może przeciętny człowiek sobie wyobrazić. Mimo pełnej buzi krwi, wręcz obficie wylewającej się z niej, wydała z siebie ostatni już okrzyk. O bardzo dużym natężeniu:
– CLUUUUUUUUZIIIIIIVVV!
Zastygła bez ruchu. Przynajmniej to, co jeszcze do tej pory trzymało się sztywnie jej ciała. Na twarzy Ericka Klingelfeina, która cała była we krwi Joanny, pojawił się szyderczy uśmiech. Przybliżył się do jej martwego ciała. Z dumą i zadowoleniem z siebie stawiał każdy kolejny krok po ziemi swoimi białymi garniturowymi butami – wyjściowymi jednocześnie. Nachylił się nad ciałem. Ujrzał anegdoida, który wszystko kręcił. Teraz sobie o nim przypomniał.
– Nagrałeś? Masz to? – zapytał, spoglądając na anegdoida.
Ten natomiast nie umiał mówić. W końcu nie jest czymś, co jest dla fizyków… Ciałem żywym. O ile można tak powiedzieć. Nie był pewny, więc wolał o tym nie myśleć. Anegdoid uniósł się najpierw, a potem skierował w dół, wracając na swoje początkowe miejsce. Erick najwyraźniej uznał to za potwierdzenie.
– Dobrze… A teraz zbliż się do mojej twarzy…
Anegdoid wykonał posłusznie polecenie.
– Kreć dalej! Kręcisz? – pytał Erick. – No to dobrze, że tak. Inaczej już byś nie fruwał…
– A teraz do wszystkich tam, rządzących – rzekł w końcu Erick. – Wróciłem! SŁYSZYCIE? WRÓCIŁEM! STUPROCENTOWY RDZEŃ WRACA! Z jeszcze większą potęgą i rozumem! Hahaha! Nic mi już nie przeszkodzi odzyskać władzy… Lepiej się przygotujcie. Masz to? Uchwyciłeś?
Anegdoid znów wykonał ruch, jakby przytakiwał.
– Teraz wiesz dokąd lecieć. Przekaż im to razem z tym całym spektaklem, tu w lesie. No już!
Anegdoid zniknął, wzbijając się w powietrze za koronami drzew.Spotkanie po latach
Erick czy Kcireu?
„F”izyk, a może „f”izyk?
Retrospekcja
Amsthrung
On jest coraz bliżej
Szkolenie idzie gładko
Kobiety od Amare’ów mają ten dryg w oczach
Vizulc – na wszelki wypadek
Jędza? Jestem Hersylia Iwaneska!
Fizyczna gościnność
Fiudge czy pieniądze?
Rodzina Roomouer
Kciuk, szata i żywioły
Początek końca
Lacus
Jeszcze tu wrócę
Po tysiącleciu nadal polowanie
Z deszczu pod rynnę
Wdzięk i mądrość idą w parze?
Ruch Oporu Zdrajców Rodu
Fizyka równa śmierci
Plemię Maków
Krwiopijec czy Wyższej Klasy Degustator z Dożywotnim Doświadczeniem w Specjalistycznym Fachu?
Gorzki lament
Nie każda ciotka daje miły prezent
Tak blisko, a tak daleko od siebie
Wspomnienia z przeszłości
Szatański plan zbliżenia się
Początek masowej rebelii
Nowy członek w szeregach
Urodzinowa niespodzianka
Zabić? To za mało
A po drugiej stronie też pogrzeb
Siostra siostrze siostrzanym wrogiem
Blanka Roult i Bernfrik Hochzeit mieli jednak coś wspólnego
Znowu tu jestem
Braterska miłość
Pakt pięciu – ostatnie wspomnienie
Aneks słów