- W empik go
Flea. Acid for the Children. Wspomnienia legendarnego basisty Red Hot Chili Peppers - ebook
Flea. Acid for the Children. Wspomnienia legendarnego basisty Red Hot Chili Peppers - ebook
Flea – łobuz, który stał się gwiazdą rocka
Kultowy basista i współzałożyciel Red Hot Chili Peppers opowiada historię swojego życia.
Z Australii, przez nowojorskie przedmieścia, aż po Los Angeles – w Acid for the Children Flea zabiera czytelników w osobistą i pełną anegdot podróż po miejscach swojej młodości. Opowiada o doświadczeniach, które ukształtowały go jako artystę i jako człowieka, i zaprasza nas do Miasta Aniołów lat 70. i 80., gdzie brud współegzystuje z przepychem, a zabawa jest chaotyczna i niebezpieczna.
Młody Flea chce odseparować się od toksycznej rodziny. Znajduje akceptację w społeczności artystów i ćpunów, którzy podobnie jak on wybrali życie na krawędzi. Imprezuje i kradnie, ale to w muzyce odnajduje prawdziwe ujście dla emocji. Wraz z przyjaciółmi, bratnimi duszami i towarzyszami szalonych eskapad, wpada na pomysł założenia zespołu. Tak rodzi się Red Hot Chili Peppers.
Acid for the Children to świeży i nietuzinkowy debiut, proza równie zabawna i nieprzewidywalna co jej autor. To napisana przez jednego z najbardziej cenionych muzyków naszych czasów, przepełniona osobistymi wspomnieniami opowieść o dojrzewaniu, a także bezwstydnie szczery list miłosny, którego adresatką jest muzyka.
„Moja potrzeba, by mieszać, burzyć i wzniecać ogień, sprzyjała kreatywności. Pieprzyłem system. Chciałem szaleć w tej zwariowanej przestrzeni, w której wszystko było możliwe, być niczym Arthur Rimbaud, gdy nasrał na stół w restauracji”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-362-4 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w bezlitosnych rękach może opaść niczym przemijający liść
lecz przeznaczenie miało inne plany wobec dziecka
zrodzonego na australijskiej ziemi
wyrósł na drzewie życia, prawdziwy dzikus
chyży, wszędobylski, niczym powiew świeżego powietrza
z każdą chwilą coraz większy
nawoływał, nęcił i łowił pod okiem ojca
a potem zuchwale przekroczył Yarrę
i trafił do Ameryki, do Rye, snując plany i marzenia
wzbijając się ku niebu, czasem twardo lądując
opatrzność zesłała mu instrument
który w jego dłoniach tworzył niezwykłe dźwięki
fascynujące niczym koło barw kręcące się bez kontroli
i powracające niczym bumerang
do samego serca, do źródła kreatywności
liście jego życia nie obumarły, lecz zaintonowały pieśń
strona po stronie tekst zapisany w księdze stawał się jaśniejszy
szalejące tło, pochód twarzy
błogosławionych w imię muzyki
niegdyś w wizjach dostrzegał wielkie płomienie ogniska
tańczył wokół nich, odziany w bagaż doświadczeń
od niewinności ku mądrości, wiecznie głodny przeżyć
flea jako dziecko, żądny przygód nastolatek
przyjmujący los z otwartymi ramionami i szaloną wdzięcznością
– patti smithCzęść pierwsza
Etiopio, tęsknię za tobą, chciałbym znów cię odwiedzić, byś ponownie przypomniała mi, kim naprawdę jestem i dokąd zmierzam. Sprawiasz, że płaczę, a łzy spływające po mojej zmęczonej twarzy symbolizują wsparcie i troskę. Zapach Etiopii, liści czuwaliczki, ziemi i kawy oplótł mnie od razu po przybyciu, nasycając mnie i ożywiając. Pozwolił mi dostrzec najpiękniejszych ludzi, z jakimi się zetknąłem. Z ich domostw bije żar, ich jedzenie leczy duszę, a ich muzyka – czyli główny cel mojej wizyty – sprawia, że mały Flea wyskakuje z fotela i wibruje niczym koliber. Schodziłem do starych kościołów wydrążonych w skałach, jechałem autobusem z grupą muzyków, przemierzając pagórkowate wiejskie rejony. Leżałem na jego dachu, wpatrując się w gwiazdy oraz spoglądając na wzgórza i poruszające się rytmicznie kobiety niosące kosze na głowach. Rytm ich chodu wyznacza życie. Etiopia przygarnęła mnie, dała mi bezpieczeństwo, zaprosiła do tańca, zaoferowała kawę i ciasto.
W trakcie naszej przygody w 2010 roku wraz z przyjaciółmi znalazłem się w małym kościele w mieście Harer. Na skromnym podeście siedziały trzy starsze kobiety. Kolorowe tkaniny spowijały ich naznaczone zmarszczkami ciała. Jedna z nich trzymała w ręce tamburyn, dwie pozostałe klaskały. Wykonały dla nas pieśni, które grają i śpiewają od tryliarda lat – od początków ludzkości. To dla nich równie naturalne jak oddech. Z wielkim spokojem budowały więź ze sferą duchową, a ich muzyka – rytmiczna i niezwykle mocna – odbijała się echem po całym pomieszczeniu. Byłem niezwykle poruszony i zszokowany tym, jak cudownie to brzmiało – organiczne piękno chwili. Gdy skończyły, na podest weszła młoda kobieta z naszej grupy, Rachel Unthank z północnej Anglii. Zaśpiewała tradycyjną angielską pieśń. Była w tym taka prawdziwa – czyste, głębokie piękno. Gdy słuchałem pieśni pochodzących z tak różnych kultur, wykonywanych z tak wielkim oddaniem, prąd mojej własnej rzeki wzmocnił się jeszcze bardziej – poczułem, że to, co robię, ma sens.
Niczym spoglądający na nas bez uprzedzeń księżyc, jedna ze starszych kobiet patrzyła z matczynym, nieco melancholijnym uśmiechem Mony Lisy na ten taniec dobra i zła, nie zdradzając jednak żadnych głębszych emocji. Dla nich wspaniałość pieśni wykonanej przez Rachel Unthank była czymś normalnym. Ludzie śpiewają. Ale mnie te cudowne głosy przypomniały, kim jestem i jaki jest cel mojego istnienia. Piękno tych przeżyć sprawiło, że się rozpłakałem. Łzy nie są ani smutne, ani wesołe. Oznaczają, że ci na czymś zależy. Jestem mięczakiem, który płacze. Niech będzie.
*
Całe moje życie to wędrówka mająca na celu poznanie siebie i dotarcie w najgłębsze zakamarki duszy. Choć pęd codziennego życia często odciąga moją uwagę, a ego rzuca mi kłody pod nogi, piękno sprawia, że wciąż próbuję, obieram właściwy kurs, dążę do tego, by zapomnieć o wszystkim i chłonąć prawdę chwili. To palące uczucie gdzieś w środku zawsze skłaniało mnie do poszukiwań, do tego, bym pragnął czegoś więcej, bym poprzez niekończącą się podróż dążył do jedności z wszechobecnym duchem wszelkimi możliwymi sposobami. Ponieważ nie byłem w stanie go pojąć i kontrolować, czasem pragnienie to wiązało się z szaleństwami i autodestrukcją. I ono wciąż we mnie buzuje, a ja ciągle się uczę. Mam wielką nadzieję, że ta książka będzie integralną częścią mojej wędrówki. Nie mam wyjścia – muszę pozwolić, by to dzikie pragnienie mnie prowadziło, muszę poddać się jego woli, bez względu na to, gdzie mnie zaprowadzi ten boski, kosmiczny rytm. Przed siebie aż po świt…
Bum bap bum ba bum bap.
To jest niczym zejście do nieoświetlonego miejsca, z którego nie ma ucieczki, do podwodnego labiryntu z niezliczonymi korytarzami. Próżno szukać tam duchów przemierzających okolicę z przyborami do pisania schowanymi w fałdach okrywających je białych prześcieradeł. Mogę utonąć niczym karaluch w sedesie lub bohatersko przepłynąć kanał La Manche. Może i jestem jedynie posiadającym jedenaście palców, tworzącym bzdury niedołęgą śliniącym się nad maszyną do pisania, niewykształconym zwierzęciem, które kieruje się instynktem i wyczuciem. Ale to mój głos. Fakty i liczby nie mają dla mnie znaczenia. W przeciwieństwie do kolorów i kształtów, które tworzą mój świat. Są tym, kim jestem ja – bez względu na to, czy mam w danej sprawie rację, czy nie. Ograniczenia mojej pamięci mają swoje plusy. Jak w filmie Rashōmon – ta sama sytuacja dla każdego będzie wyglądała nieco inaczej. Największym problemem ludzkości jest to, że dla niektórych własny punkt widzenia jest jedynym słusznym.
Mogę tylko pisać i mieć nadzieję. Ta nadzieja powstaje w wyniku trudnego, oczyszczającego procesu tworzenia. Wiązki lasera bijące z moich oczu oświetlają zatopiony, lśniący srebrem i złotem skarb. Na mojej twarzy maluje się szaleńczy uśmiech, a u stóp potulnie leżą morskie potwory.
Nieco niepokoi mnie myśl, że opowiadając moją historię, mogę urazić czyjeś uczucia. Ale wiem, że muszę przedstawić wszystko, co mnie ukształtowało.
Mówię tylko za siebie.
Mam nadzieję, że moja książka będzie pieśnią.
Nadzieją.
Sława gówno znaczy.Magiczny dostarczyciel przytulności
Najwspanialszym ciuchem, jaki kiedykolwiek miałem, był czarny wełniany sweter zrobiony na drutach przez moją babcię. Idealnie na mnie leżał, pasował niczym liść do drzewa. Był ciepły i nieco sfatygowany. Czułem się w nim świetnie, mogłem w nim robić wszystko i wszędzie. Przepadł w 1986 roku. Zostawiłem go w klubie Toad’s Place na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych w pewną zimną, wietrzną noc spędzoną na całonocnej punkrockowej bibie. To było tuż przed tym, jak na kilka dni opuściłem trasę koncertową, by zagrać w Powrocie do przyszłości. Byłem przybity tą stratą, ale babcia zrobiła dla mnie kolejny. Żaden inny przedmiot nie dawał mi tak dobrego samopoczucia jak ten drugi sweter i w niczym tak dobrze nie wyglądałem (niestety ten też gdzieś zapodziałem). Mogłem się w nim zatopić i schować przed wszelkim złem jak za tarczą.
Magiczna twórczyni swetra, moja babcia (mama mojej mamy) – Muriel Cheesewright – była piękną, przezabawną i odważną kobietą. Dorastała na przełomie wieków w przerażającej biedzie na londyńskim East Endzie. Jej matka zmarła, gdy babcia miała osiem lat. Muriel została z ojcem – pastorem kościoła metodystów. Pradziadek ożenił się ponownie z wredną pindą, która uznawała moją babcię za samo zło tylko dlatego, że ta miała kręcone, rude włosy. Piękna burza rudych loków babci! By je wyprostować, zmuszano ją do traktowania włosów ługiem. Był to zabieg bolesny, poniżający i brutalny. W konsekwencji może i macosze udawało się na chwilę wyprostować loki babci, ale mimowolnie zaszczepiła w niej także skłonność do walki o swoje. MURIEL CHEESEWRIGHT GÓRĄ!
W latach dwudziestych, gdy Muriel sama była po dwudziestce, zakochała się w Jacku Cheesewrighcie. Z jakiegoś powodu, być może związanego ze zwyczajami panującymi w tamtych czasach, nie mogli być razem. Następnie zakochała się w żonatym mężczyźnie, który obiecał zostawić dla niej małżonkę, ale nigdy tego nie zrobił. Przybita i pozbawiona nadziei weszła na statek płynący do Australii, by tam rozpocząć nowe życie. Mogę tylko przypuszczać, w jak trudnym położeniu się znalazła – samotna kobieta w świecie naznaczonym I wojną światową wsiada na statek zmierzający na drugi koniec globu i w podłych warunkach płynie ku miejscu, które jest jej równie obce jak Księżyc. Moja kochana babcia – krzepkie ciało, błyszczące błękitne oczy, cudaczne suknie i mnóstwo determinacji.
Po dotarciu do Melbourne pracowała jako gosposia u pewnego lekarza. Dzień w dzień w pobliżu miejsca jej pracy pedałował na swoim wiernym rowerze dostarczyciel żywności – Jack Dracup. Wyszła za niego i doczekali się trójki dzieci: mojej mamy Patricii, a także moich wujków, Dennisa – uroczego, beznadziejnego romantyka, który wyczyścił karty debetowe, a następnie uciekł w tajemniczych okolicznościach na Filipiny pod koniec lat dziewięćdziesiątych – i Rogera, którego nigdy nie poznałem, pewnie dlatego, że jest niezwykle religijną osobą, która gardzi mną z powodu „satanistycznego”, rockandrollowego stylu życia.
Z opowieści wynika, że Jack Dracup był porywczym mężem i lekkomyślnym ojcem. Gdy pewnego razu Muriel podała mu sałatkę – wtedy nowość w Australii – rzucił misą z jedzeniem o ścianę, krzycząc: „Nie przynoś mi tego pieprzonego króliczego żarcia!”. Zachowywał się jak palant i w którymś momencie Muriel go zostawiła. Niezwykle odważne posunięcie w tamtych czasach, bo bycie zapijaczonym dupkiem było wpisane w prawa mężczyzn, a cierpiące w związku z tym kobiety nie mogły liczyć na wsparcie społeczeństwa.
W babci obudził się duch niezależności i postanowiła pójść na swoje. Minęło wiele lat, przekroczyła pięćdziesiątkę i kogo nagle przywiało do Australii w tęsknocie? Jej pierwszą miłość, bratnią duszę, mleczarza Jacka Cheesewrighta! Nigdy nie była bardziej szczęśliwa. Kupili dom na kółkach i wyruszyli w podróż po Australii. W końcu była zadowolona, mogąc eksplorować ten piękny i zarazem tajemniczy kontynent w ramach pierwszych prawdziwych wakacji w swoim życiu.
Gdzieś pośrodku pustyni, setki kilometrów od najbliższego miasta, Jack Cheesewright doznał udaru. Kochana babcia musiała jakoś przetransportować swoją bratnią duszę do cywilizacji. Nie umiała prowadzić, więc spędzili kilka dni na pustkowiu, aż uratował ich jej zięć, mój odważny ojciec. Jack zmarł wkrótce potem. Na szczęście Muriel wróciła do Melbourne i aktywnie brała udział w moim wychowaniu.
Z łatwością przychodzą mi na myśl liczne ciepłe wspomnienia z nią związane. Robiła przepyszne pierogi ze złocistym syropem, grała ze mną w grę karcianą bali, a wyprawy do wychodka na tyłach jej domu były bardziej fascynujące niż wszystkie nudne toalety, także te w wystawnych pałacach miliarderów, które odkrywałem jako dorosły. Moje dzieciństwo jest nierozerwalnie związane z pięknem jej osobowości, bezpieczeństwem, jakie mi dawała, oraz światłem, które od niej biło. Te pełne miłości wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Australii zostaną ze mną na zawsze.
Nim babcia przeszła na drugą stronę w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat, zobaczyła koncert RHCP w Melbourne. Tuż przed rozpoczęciem występu przeszła przez scenę w kierunku swojego krzesła ustawionego z boku. A gdy przechodziła, zatrzymała się nagle, spojrzała na szalejącą publiczność, zmierzyła ją wzrokiem, a potem wyciągnęła swoje ramiona ku niebu, lśniąc niczym Gwiazda Polarna. Tłum wiwatował na jej widok, a następnego dnia na pierwszej stronie jednej z gazet umieszczono zdjęcie babci w turkusowym kostiumie. Tytuł artykułu brzmiał: ROCKOWA BABCIA.
Kilka lat po jej śmierci byłem w Adelajdzie i zajrzałem do muzeum sztuki. Trafiłem na wystawę studenckich prac dotyczących wyzwolenia kobiet. Jednym z eksponatów był kolaż zdjęć pań, które walczyły o swoje: Amelii Earhart, Patti Smith czy Evonne Goolagong. Nagle spostrzegłem na tym kolażu twarz mojej pięknej babci – Muriel Florence Cheesewright. Rockowa babcia doczekała się zasłużonego upamiętnienia.Dziadkowie? Jacy dziadkowie?
Nigdy nie poznałem swojego dziadka od strony mamy – Jacka Dracupa. Spotkałem się z nim tylko raz, gdy miałem dwanaście lat. Mieszkał na zapleczu zakładu pogrzebowego na przedmieściach Melbourne, dorabiając na boku przy zbijaniu trumien. Tata zabrał mnie i moją siostrę Karyn w odwiedziny. Nie przypominam sobie żadnej sensownej rozmowy. Typowa sytuacja, w której czujące się mało komfortowo dzieci przebywają z dorosłym nieprzyzwyczajonym do ich obecności. Zagrał jakąś zabawną melodię na pianinie, a ja i siostra powygłupialiśmy się przez chwilę, tańcząc. Kilka minut radości. To było moje najbliższe zetknięcie się z którymkolwiek z dziadków. Po wspomnianym tańcu dziadek i ojciec poszli do pobliskiego pubu i kazali nam poczekać chwilę w zakładzie pogrzebowym.
Tata tylko raz opowiedział nam o swoich rodzicach. Byłem już dorosły, przechadzaliśmy się dookoła słonego jeziora w Australii, szukając przynęty na ryby, gdy spytałem go o ojca. Odpowiedział tylko: „Był bardzo mądrym człowiekiem, ale wykończył go alkohol”. Nic nie wiem o jego matce. Nie przypominam sobie nawet, żebym kiedykolwiek spotkał rodziców taty, choć jest dowód takiego spotkania w postaci zdjęć. Ale byłem wtedy za mały, by to zapamiętać.
Ojciec opowiadał mi za to o swojej babci, która przybyła do Australii z Irlandii, na statku z sierotami. Mieszkała w dziczy – na totalnym pustkowiu. Sporo piła. Gdy tata odwiedzał ją w dzieciństwie, wysyłali go do pubu, by przywiózł ją na taczce, bo była zbyt zalana, żeby iść o własnych siłach. Mój dwunastoletni ojciec w środku nocy w pocie czoła pchał taczkę po ubitej ścieżce, wioząc na niej swoją pijaną babcię, która obijała się o jej brzegi i bełkotała niezrozumiałe inwektywy pod jego adresem, póki nie straciła przytomności. A on pchał dalej.W kręgu
Często czuję się wyobcowany. Są takie chwile, gdy jednoczę się z innymi. Kocham żywe istoty całym moim sercem i mam ogromne szczęście, że są wokół mnie przyjaciele, z którymi mogę porozmawiać, dzielić się radościami i smutkami. Wspieramy się nawzajem. Z innymi muzykami często komunikuję się bez słów. Ale bywa też tak, że czuję się nieswojo w towarzystwie, nawet wśród najbliższych przyjaciół. Moje myśli błądzą i w pewnym sensie odcinam się od towarzystwa. Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą przeświadczenia, że coś jest ze mną nie tak – że wszyscy dookoła tworzą swego rodzaju wspólnotę, do której ja nie należę. Tak jakby coś we mnie było zepsute. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego dziwnego poczucia wyalienowania, ale ono nigdy całkowicie nie zniknęło, a bywa i tak, że z jego powodu wpadam w wyniszczające stany lękowe. Pieprzone ataki paniki. Może to jakaś forma pogardy dla samego siebie, która sprawia, że często nie potrafię odnaleźć spokoju w otoczeniu innych. Czy tylko ja jestem tak popieprzony? Czy ktoś mógłby mnie w tej sprawie oświecić?Mały Michael z Australii
Urodziłem się w Melbourne, w Australii, 16 października 1962 roku, jako Michael Peter Balzary. Ojciec powiedział mi kiedyś, że w dniu moich narodzin „było tak cholernie gorąco, stary, że można było smażyć jajka na chodniku”.
Moja siostra Karyn pojawiła się na tym smutnym i zarazem pięknym świecie dwa lata przede mną. Niby jesteśmy do siebie podobni, ale jest mądrzejsza i ładniejsza ode mnie.
Każdy czytelnik tej książki zna mnie jako Flea. Ale w tym momencie mojej opowieści przezwisko to jest melodią bardzo odległej przyszłości. Na razie jestem Michaelem Peterem Balzarym – małym blondwłosym chłopcem z Australii.
Australia to osobliwe miejsce. Zadziwiają mnie jej olbrzymie otwarte przestrzenie, bezkresne niebo, życiodajne, a jednocześnie niemiłosiernie palące światło słoneczne. Wszystko jest tam intensywniejsze: jedzenie, natura, ocean. I wszędzie czai się niebezpieczeństwo, tak jakby każdy piękny element krajobrazu chciał cię zabić, zeżreć, a resztki porzucić. Gdy przemierzam australijskie pustkowia, czuję się pobudzony i jednocześnie otumaniony zapachami oraz obecnością cichych, lecz czujnych zwierząt, ale wiem też, że w każdej chwili może mnie zabić jakiś pająko-wężo-potwór albo wariat, którego zbyt duża dawka światła, rozległość przestrzeni lub nadmiar wolnego czasu skłonią do podcięcia mi gardła. Czuję się tak nawet w tamtejszych miastach. Reżyserzy tacy jak Roeg, Weir czy Kotcheff świetnie to pokazywali – z jednej strony spokój i energia, z drugiej zaś zwierzęca brutalność i strach. Czuję to. Urocze, odmładzające, przyjazne, przerażające i niebezpieczne miejsce. Czy to jakaś klątwa? Czy pozbawieni praw Aborygeni przeklęli białych w odwecie za morderstwa i lata prześladowań? Bez wątpienia jest to nawiedzona kraina. W niektórych zakątkach przejawów rasizmu nie trzeba długo szukać. Aż mi słabo, gdy o tym myślę. A może to po prostu skrajnie otwarte i szczere miejsce, które ukazuje wszystkie swoje barwy (mój przyjaciel, Michael CLIP Payne z grupy Funkadelic, powiedział mi kiedyś, że woli już otwarty rasizm od tego na pierwszy rzut oka ukrytego, czym dał mi – białemu – sporo do myślenia) i daje się poznać w pełni – jak przystało na niesamowicie hipnotyczny, lecz niebezpieczny kraj, który czasem nie ma litości.
Czuję związek z krajem moich narodzin niezależnie od tego, na jak długo go opuszczam. Pierwsze cztery lata życia miały na mnie ogromny wpływ, ale dzieciństwo jest niczym dziwny sen i zbiór mglistych wspomnień, które trudno odszyfrować. Wielkie przestrzenie i drogi gruntowe, zapach lasów eukaliptusowych, wylegujące się w zacienionych miejscach kangury, które wzmagają czujność, gdy tylko usłyszą, że zbliżam się z psem. I ten smak mięsnego placka z miejscowej piekarni, z sosem pomidorowym spływającym po ciepłej, chrupiącej powłoce. Barwy i odczucia związane z ojczyzną są we mnie głęboko zakorzenione.Pies przyjaciel
Choćbym myślał cały dzień, trudno byłoby mi przywołać jakieś inne żywe wspomnienia z tych czterech lat w Australii, poza wymienionymi poniżej. To zadziwiające, jakie rzeczy zostają w głowie takiego malucha…
1. Pamiętam, jak podczas spaceru wzdłuż pewnej ulicy zaskoczył mnie widok pustego basenu. Co to, kurwa, jest???
2. Walka z Karyn o kota. Konsekwencje: zadrapania.
3. Kochana babcia.
4. Ocieranie się – o poduszki, stołki barowe, wszystko, co dało się umieścić między nogami. Matka nazywała to „złym nawykiem” i dostawałem za to po uszach.
5. Nasikanie na podłogę i zrzucenie winy na naszego psa Bambi.
6. Mgliste wspomnienie wyjazdu ojca na służbę w marynarce. Mówiono mi, że sypia na bombie. W głowie miałem scenkę niczym z kreskówki z cyklu Looney Tunes – ubrany w strój marynarza tata chrapał na wielkiej, czarnej bombie.
Byłem czterolatkiem, gdy mój ojciec, Mick Balzary, który zaraz po szkole średniej dostał pracę w administracji rządowej, został na cztery lata oddelegowany do australijskiego konsulatu w Nowym Jorku.
Przyznaję, że nigdy do końca nie rozumiałem, czym się zajmował. Coś związanego z działem celnym – import i eksport. Jestem pewny, że sprawdzał się w tej robocie znakomicie, bo był pracowitym, rozsądnym człowiekiem i nigdy nie robił nic po łebkach. Żył skromnie i zapewniał byt rodzinie. Wyjazd do Nowego Jorku był dla ojca nobilitacją i wszyscy byliśmy tym faktem niezwykle podekscytowani. I tak oto w 1967 roku mama, tata, siostra i ja przenieśliśmy się do Nowego Jorku, gdzie mieliśmy mieszkać przez cztery kolejne lata, a następnie wrócić do Australii.
*
Psy odgrywały niezwykle istotną rolę w moim życiu. Zanim opuściliśmy Australię, czarna labradorka imieniem Bambi była członkiem rodziny. Tylko ona mnie rozumiała. Wzajemne, pełne śmiechu gonitwy dookoła domu były dla nas najlepszą zabawą. Potem, ledwo łapiąc oddech, zasypialiśmy obok siebie na podłodze, spleceni w uścisku.
Pewnego wieczoru, tuż przed przeprowadzką do Nowego Jorku, wyszliśmy z siostrą z łazienki po kąpieli – czyści, różowiutcy i odziani w piżamy – a rodzice oznajmili nam, że Bambi już nie ma. Zamieszkała z kimś innym. Co za zdrada! Wsadzili nas do wanny i w tym czasie oddali Bambi! Najwyraźniej sądzili, że nie poradzimy sobie z tą sytuacją. Byłem załamany, że nie pozwolili nam się pożegnać. Rozumiałem i akceptowałem to, że nie mogła przenieść się z nami do Nowego Jorku i trzeba było znaleźć jej nowy dom, ale czułem się zdradzony, że pozbawiono nas szansy na pożegnanie.Król morza
W marcu 1967 roku wyruszyliśmy w dwumiesięczny rejs do Ameryki na pokładzie S.S. „Oriana Express”. Ach, te wspomnienia ze statku…
Mocno się zdziwiłem, gdy powiedziano mi, że według tradycji gdy statek przepływa przez równik, pojawia się Neptun i wybiera jedno dziecko, które następnie trzeba pomalować na zielono i wrzucić do basenu na pokładzie. Nie dało się uniknąć tego mistycznego rytuału. Wskazano mnie jako ofiarę tej ceremonii na tydzień przed jej datą. Przez kilka dni żyłem w ciągłym strachu, bez przerwy pytając rodziców o szczegóły tych obrzędów. Jak długo będę musiał przebywać pod wodą? Czy Neptun jest życzliwym, czy nieprzyjaznym władcą mórz? Kto mnie pomaluje? Co stanie się ze mną potem? Czy inne dzieci wyszły z tego bez szwanku? Po tygodniu pełnym obaw, gdy nie odpowiadano wprost na moje pytania, w końcu nadszedł ten moment. Jakiś brzuchaty łysol, którego widywałem już wcześniej, gdy przechadzał się z piwem po pokładzie, założył żenującą, sztuczną brodę i dorwał tandetny, plastikowy trójząb. Wręczył mi zielone lody, z którymi miałem brodzić w basenowej płyciźnie, podczas gdy on gadał pierdoły z dorosłymi. Moje pierwsze zetknięcie się z uczuciem egzystencjalnej rozpaczy.
Moja siostra i ja większość wieczorów spędzaliśmy sami w kajucie. Ona miała sześć lat, ja cztery. Na statku można było skorzystać z usług opiekunki do dzieci, ale – co dziwne – nigdy jej nie spotkaliśmy. Była tylko głosem dobiegającym z głośników, mówiącym nam, byśmy „kładli się spać i byli cicho”. Jej napomnienia wywoływały u nas jedynie salwy śmiechu.
Nasze wygłupy doprowadziły do tego, że złamałem rękę. Upadłem, próbując przejść z jednego łóżka piętrowego na drugie po stworzonym przez nas moście. Pobiegłem z płaczem na olbrzymią stołówkę pełną dorosłych. Gdy się tam znalazłem, odniosłem wrażenie, że wszedłem do zupełnie innego wymiaru. Było już bardzo późno, a to wielkie pomieszczenie, pełne szykownie ubranych podróżnych stukających się szklankami w rytm utworu The Girl from Ipanema Stana Getza, wprawiło mnie w osłupienie. Stałem ze złamaną ręką i czułem się tak, jakbym dryfował w przestrzeni kosmicznej.
Czworo imigrantów z Australii w końcu postawiło pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi. Gdy wsiadaliśmy do taksówki w porcie, kierowca zatrzasnął drzwi, uderzając mnie w głowę. Krew tryskała na wszystkie strony. Przeniesiono mnie do karetki i pozszywano. Witamy w Stanach Zjednoczonych!Wszyscy w końcu wyprzedzamy rodziców
Zawsze podziwiałem ojca. To pracowity, inteligentny, życzliwy i zabawny człowiek, który czuje więź z naturą. Ale gdy trafi się na jego zły dzień, okazuje się, że ma też drugą twarz – to szorstki, niestroniący od alkoholu mężczyzna. Nie toleruje ściemniania. Dorastał w twardym świecie, w którym piwo lało się strumieniami, a problemy rozwiązywano walką na pięści. W świecie, w którym każdy pilnował własnego nosa i dotrzymywał słowa – a jeśli nie respektował tych zasad, to lepiej dla niego, żeby wiał gdzie popadnie. Dla ojca miarą czyjegoś sukcesu jest siła i pracowitość. Jest podejrzliwy wobec krętaczy, brak mu cierpliwości do tych, którzy użalają się nad sobą… Rusz dupę i poszukaj pracy. Tata to twarda sztuka. Jego encyklopedyczna wiedza i bliskość z australijską naturą bardzo mnie inspirowały. Mój własny związek z naturą zapewnił mi w życiu najwięcej spokoju i radości. Jestem za to wdzięczny ojcu – za łowienie ryb, wycieczki, kempingi w dzieciństwie, za podglądanie psychodelicznych krabów figlujących podczas przypływów. Te wspólne chwile rozpaliły we mnie ogień i żądzę jednoczenia się z naturą przy każdej możliwej okazji. „Najbogatszy jest ten, kogo stać na tanie przyjemności”, mawiał Thoreau, a mój ojciec bardzo wcześnie nauczył mnie tej filozofii.
Z drugiej strony, jako dziecko bardzo się go bałem. Gdy był zły, mówił bardzo spokojnie, po czym nagle wybuchał gniewem, który mnie przerażał. Często dostawałem od niego solidne lanie. Zawsze gdy z nim byłem, bałem się, że robię coś nie tak, że coś jest ze mną nie w porządku. Takie uczucie nadchodzącej katastrofy.
Mamy podobne ciała – obaj jesteśmy niscy, szybcy, szczupli i silni. Ale na tym kończą się podobieństwa. Mamy całkowicie różne głowy, pod każdym względem. Umysł mojego ojca jest praktyczny, twarz przystojna, a rumianą cerę często jeszcze bardziej podkreślają wypity alkohol i gniew. Błękitne oczy są lśniące i przeszywające, nos klasycznie prosty, sylwetka wyprostowana, a w jego wyglądzie wszystko musi się zgadzać. Ja i moja siostra mamy zaokrąglone nosy – nie wiem czemu, bo mama też ma prosty. Mam małpią czaszkę, a z moich oczu bije kolor oceanu. Taki kształt głowy to pozostałość z czasów, gdy żyliśmy w wodzie, przed zejściem na ląd. Moim naturalnym środowiskiem jest właśnie ocean, gdzie mogę poddać się naturze i być rzucany siłą fal, podobnie jak mieszkające tam ryby i ssaki. Z kolei mój ojciec woli stać na lądzie, napełniać brzuch piwem i łowić dla nas pyszne śniadania. Do oceanu nie wchodzi.Za nowe życie w Rye
Choć tata pracował na Manhattanie, mieszkaliśmy w modnej podmiejskiej okolicy zwanej Rye – w miejscu, gdzie wszystko ma swój porządek. Nie spotkasz tam rodzin bez dobrego auta, rodzice mają intratne posady, dzieci psocą, a nastolatki wzorcowo przechodzą okres buntu, wyrażając go odpowiednimi fryzurami i muzyką.
Gdy dotarliśmy do celu podróży, nasz nowy dom wydawał mi się olbrzymi. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – prawdziwa posiadłość, niczym królewski zamek. Nasza ulica dopiero co została utwardzona i dzieciaki jeździły po niej na wrotkach tam i z powrotem. Nowe otoczenie zdawało się nie mieć kresu, było głośne i trudne do ogarnięcia – znacznie większe niż to, z jakim miałem styczność w Australii. Mnóstwo przestrzeni i ogrom możliwości.
Jeśli miałbym podać definicję normalności, to była nią nasza nowa siedziba. Normalna dzielnica zamieszkała przez klasę średnią, normalny dom z trzema sypialniami (choć moje pierwsze wrażenie było inne, mianowicie że był to zwykły dom żywcem wzięty z amerykańskich seriali), w normalnej, przyjaznej okolicy. Mój normalny ojciec wyruszał stamtąd do swojej normalnej pracy, każdego dnia odziany w normalny garnitur i krawat, z teczką w ręku. Wracał co wieczór jak w zegarku, a mama już czekała z kolacją. Wtedy cała nasza czwórka zasiadała do posiłku. Idealne warunki do dorastania. Ojciec ciężko pracował, w weekendy grał w golfa, trzymał dyscyplinę i zapewniał nam zdrowy rozwój.
Kiedyś zabrał mnie na ryby. Byłem podekscytowany, gdy weszliśmy na molo. Zamierzałem złapać wielką rybę, ale szybko oberwało mi się za złe założenie haczyka. Tata ze złością warknął na mnie, że wszystko robię źle. Poczułem się do dupy, cała radość zniknęła i chciałem po prostu uciec. A gdy przyłapał mnie na wpisywaniu przekleństw w książce z grami słownymi, dostałem lanie. Wciąż słyszę jego wrzaski: „Gdy byłem w twoim wieku, ojciec lał mnie po tyłku pasem do ostrzenia brzytw, aż byłem czerwony jak homar!”. Te słowa… Brzytwy! Homary!
Ojciec powinien zapewniać dziecku poczucie bezpieczeństwa. Gdy mnie wspierał, czułem się świetnie, ale gdy jego wzrok robił się lodowaty, a twarz czerwona… gdy wpadał w szał… Traciłem wiarę w siebie. Przez całe dnie towarzyszył mi niepokój, który tylko on mógł złagodzić.Tajemna sztuka ostrego napieprzania
Zafascynowałem się muzyką w wieku pięciu lat. Gdy szedłem wzdłuż ulicy, nieopodal domu, kilkoro starszych dzieciaków tkwiących w bocznej alejce krzyknęło do mnie, bym do nich podszedł. Zbliżając się z lekką obawą, usłyszałem metaliczny, zniekształcony dźwięk muzyki rockowej granej na skleconych naprędce instrumentach: pokrywkach od kubłów, miotłach, szyszkach imitujących trąbki… Grali i kiwali się do rytmu.
Byłem przerażony i zmieszany, a jednocześnie zdumiony. To było coś nie z tego świata. Skończyli piosenkę i myśląc, że mnie nabrali, uśmiechnęli się szeroko i spytali: „Jak ci się podoba nasz zespół?”. Czując, że robią mnie w konia, odwróciłem się i pobiegłem do domu.
Oczywiście bardzo szybko zorientowałem się, że dźwięki dochodziły z ukrytego radia, ale przez krótką chwilę rzeczywiście zastanawiałem się, jakim cudem grają, i byłem tym wszystkim niesamowicie podekscytowany. Ale skoro to nie byli oni, to co było rozwiązaniem tej zagadki? Czy dzieciaki potrafią tak grać? Czy te dźwięki pochodzą z Marsa? Pewny byłem tylko jednego – to magia.
Zacząłem wymyślać zabawne pioseneczki. Jedna była w bluesowym klimacie z elementami rapu. „Mama i tata i mały Lu, każde z nich ma coś dla nas tu. Przygotuj to zaraz i do pieca marsz, szybko się zagrzeje, więc niezbędny jest farsz”. Nie mam pojęcia, o co mi chodziło. Pewnego dnia śpiewałem ten numer zawzięcie w mojej sypialni, gdy w drzwiach pojawiła się siostra, naśladując mnie i śmiejąc się do rozpuku. Było mi tak wstyd, że miałem ochotę schować się do mysiej dziury i nigdy z niej nie wychodzić. Przyłapano mnie. Kilka lat później podśpiewywałem sobie, słuchając Till There Was You w wersji Beatlesów. Usłyszała to mama i powiedziała: „Michael, brzmisz okropnie, strasznie fałszujesz!”. Nigdy nie byłem pewny swoich wokalnych umiejętności.
Trzydzieści pięć lat później podczas sesji nagraniowej moja przyjaciółka Jewel spytała mnie o kilka numerów, które napisałem i nagrałem parę lat wcześniej. Grałem w nich na gitarze akustycznej i śpiewałem, a ona dodała trochę chórków. Powiedziałem jej, że porzuciłem ten projekt, bo nie mam wystarczająco dobrego wokalu. „Flea, uważam, że masz czarujący głos”, odparła. Wtedy swoje trzy grosze dorzucił producent Daniel Lanois: „A może jest po prostu czarująco zły?”. Chyba był bliski prawdy.Coś nowego
W pierwszej klasie zadurzyłem się w Molly. Ach, była taka piękna i wyluzowana, kiedy pewna siebie wsiadała na rower. Jej skóra wyglądała magicznie, włosy opadały na oczy, a beztroski śmiech odbijał się echem na szkolnych korytarzach. W trakcie leżakowania, gdy przygaszono światła i wyciągnęliśmy się na materacach położonych na podłodze sali, dostrzegłem pod jej spódniczką kolorowe wzorki na bieliźnie. Uznałem to za najpiękniejszy widok na świecie. Wtuliłem się w koc, ukojony słodką, delikatną kobiecością.Blip blop klop
Nie był to łatwy okres dla imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. Karyn i mnie zmuszono do uczęszczania na specjalne zajęcia, na których byliśmy uczeni prawidłowego wysławiania się z amerykańskim akcentem. Miękkie australijskie „r” odpadało. Bez końca powtarzaliśmy RRROWERRR BARRR KRRRÓLIK DARRR. Wymyślaliśmy bzdurne słowa i wmawialiśmy dzieciakom na placu zabaw, że mówimy po australijsku. „Pri zo bim him lo łinkin fop?” „Ahahahaha baciongama huf plejt!” Uważaliśmy się za spryciarzy, a te głupki się nabierały.Słodkich snów
Uwielbiałem porę snu i wyczekiwałem tego momentu, gdy rodzice zgaszą światła i zamkną drzwi. Wtedy dopiero się zaczynało! Moja wyobraźnia zrzucała ograniczające ją łańcuchy, a przyjaciele odwiedzali mnie w myślach, gdy tylko zanurkowałem głową pod koc i otworzyłem oczy. Absolutna cisza i całkowite ciemności były dla mnie okazją do spotkania niezwykle barwnych postaci, które pojawiały się i rozmawiały, wciągając mnie do zabawy, śpiewów i różnych konkursów. To było niczym wędrówka po sam horyzont w jakiejś mistycznej krainie, ekstatyczny trans, podczas którego cały mój organizm wibrował. To uczucie towarzyszyło mi przez całe życie. Ta jedność ze sferą duchową. Te długie godziny spędzone z wymyślonymi przyjaciółmi, które były niczym rozmowa z bogiem. I jeśli jego istnienie miałoby się objawiać tylko w ten sposób, to mnie to w zupełności wystarczy. Niestety, moi rodzice działali na ten niesamowity świat mojej wyobraźni niczym kryptonit na Supermana i jakakolwiek słyszalna oznaka ich aktywności sprawiała, że natychmiast znikał.Faceci facetów nie całują
Podekscytowany biegłem w stronę drzwi, by wraz z moimi wrotkami, które dostałem na święta, dołączyć do innych dzieciaków na naszej gładziutkiej ulicy. Podbiegłem do ojca, by jak zwykle dać mu buziaka. Zatrzymał mnie, złapał mocno za ramiona i powiedział: „Jesteś już za duży, żeby mnie całować. Nigdy więcej tego nie rób, zrozumiano?”. Kiwnąłem głową, uwolniłem się z uchwytu i wybiegłem na dwór. Poczułem chłód. Nawet w wieku sześciu lat wiedziałem, że to element źle pojmowanego kultu macho. Przecież w pocałunkach nie ma niczego złego.
Poszukiwałem dobroci i akceptacji, pragnąłem czułości. Czułem w sobie jakąś pustkę i chciałem, by rodzice wypełnili ją swoją miłością, ale bałem się to okazać. Miałem więź z ojcem, był moim bohaterem, ale nasze relacje stawały się coraz bardziej kruche. Częściej niż kiedyś nie było go w domu, a między rodzicami nierzadko dochodziło do sprzeczek. Z biegiem czasu kłótnie te były dłuższe i intensywniejsze. Wysłuchiwałem ich wrzasków i przekleństw, leżąc w nocy w łóżku. Wiedziałem, że moja siostra w swoim pokoju robi dokładnie to samo.