Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Florentyna i Konstanty 1916-1924. Zakładnicy wolności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Florentyna i Konstanty 1916-1924. Zakładnicy wolności - ebook

Wolność to najsłodsza melodia, która gra w naszej duszy!

Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona w polskich realiach sięgających końca XIX wieku. Flora i Konstanty Zabierzyńscy urodzili się w zaborze pruskim i tu zastała ich I wojna światowa. Nigdy nie było im dane doświadczyć, czym jest wolność i niepodległość.

Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, na drugim krańcu globu Zabierzyńscy w szeregach powstańców wielkopolskich walczyli o ojczyznę, jednocześnie usiłując wpasować się w zmieniający się w zawrotnym tempie świat. W nową, wygodniejszą modę, która kobiety nareszcie wyzwoliła z gorsetów. Śmiało sięgali po prezerwatywy, które pozwoliły oddzielić prokreację od seksu. Bliskie im były prawo wyborcze dla kobiet, elektryfikacja wsi… A wszystko to wśród pierwszych bicykli, mody na archeologię i seansów spirytystycznych, fascynacji hipnozą i poradami lekarskimi z piekła rodem, pierwszych zdjęć, również „post mortem”, fabryk nowinek technicznych oraz dziesiątkujących społeczeństwo epidemii gruźlicy i grypy hiszpanki.

W ich pełnym miłości domu pojawiają się cztery córki, które w miarę dorastania sprawiają coraz więcej kłopotów. Czy uda im się przetrwać dziejową zawieruchę i poczują prawdziwy smak wolności?

Książka wzbogacona o autentyczny, po raz pierwszy opublikowany dziennik powstańca wielkopolskiego!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16338-6
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

1

Stoję przy bia­łej kaflo­wej kuchni i nie­spiesz­nie mie­szam w wiel­kim żeliw­nym garnku dorodne węgierki, które już pięk­nie się roz­go­to­wały. Za chwilę dodam do nich: garść cukru, sok z cytryny, odro­binę czer­wo­nego wina i sekret rodzinny – kilka głó­wek goź­dzi­ków roz­tar­tych w wie­ko­wym kamien­nym moź­dzie­rzu. Słod­kawy aro­mat sma­żo­nych owo­ców unosi się w kuchni i przy­wo­łuje miłe wspo­mnie­nia.

– Pani da, ja się tym zajmę. – Nie­ustę­pliwa, gde­ra­jąca Klara ponow­nie poja­wia się za moimi ple­cami.

– Niech się Klara obia­dem zaj­mie, bo pan w każ­dej chwili z pola może zje­chać, i jak go znam, głodny będzie. – Patrzę na nią surowo.

– To się nie godzi, żeby pani przy garach stała.

Czego jak czego, ale wtrą­ca­nia się do jej kró­le­stwa kucharka nie znosi i broni pieca jak nie­pod­le­gło­ści.

– Nic mi nie będzie. Poza tym mam poczu­cie, że przy­naj­mniej też coś robię. – Prze­su­wam pogrze­ba­czem fajerkę, robiąc Kla­rze miej­sce. – Pro­szę, możesz sta­wiać gar­nek.

– A ja tam myślę, że pani nie ma do mnie zaufa­nia. – Spla­ta­jąc ręce na brzu­chu, obraża się coraz bar­dziej, a na jej ogo­rza­łej szyi poja­wiają się nie­ładne czer­wone plamy. – Nie musi mnie pani pil­no­wać.

– Co też Klara opo­wiada? – Uśmie­cham się przy­mil­nie, bo już nie­raz gro­ziła wypo­wie­dze­niem służby. – Oczy­wi­ście, że mam zaufa­nie, ina­czej bym Klary nie najęła, ale sma­że­nie śli­wek to w naszym domu tra­dy­cja.

– A na dia­bła takie cere­giele i ta cała tre­fy­cja! – sapie nie­za­do­wo­lona, jed­no­cze­śnie dorzu­ca­jąc drewna do pieca i stu­ka­jąc fajer­kami, a mnie się chce śmiać z tego, jak prze­kręca trudne dla niej słowa, a nie­które sto­suje nie tak i nie tam, gdzie trzeba, ale siłą woli powstrzy­muję się przed par­sk­nię­ciem. – Jesz­cze się pani popa­rzy i nie­szczę­ście gotowe. Ja tam się dzi­wię, że pan…

– To niech się Klara nie dziwi, tylko lepiej pój­dzie do Wiśniew­skiego, żeby pyrek uko­pał. Widzia­łam ostat­nie krzaczki na polu.

– Jak tam pani chce, ale ja na pani miej­scu…

– Ale nie jest Klara na moim miej­scu i pro­szę zro­bić, co powie­dzia­łam. Obie będziemy miały zaję­cie.

Czter­dzie­sto­kil­ku­let­nia kobie­cina, która mieszka w nie­wiel­kim pokoju przy­le­ga­ją­cym do kuchni, osten­ta­cyj­nie sięga po ciem­no­brą­zowy, wysłu­żony wikli­nowy kosz, po czym szu­ra­jąc nogami i mam­ro­cząc pod nosem, idzie do sieni. Po chwili gło­śne trza­śnię­cie drzwi obwiesz­cza, że wła­śnie wyszła.

Wzdy­cham głę­boko i mimo­wol­nie uśmie­cham się do sie­bie. Klarę pamię­tam od zawsze, i od zawsze wygląda tak samo. Okrą­gła twarz otu­lona blond lokami, po któ­rej nie spo­sób odgad­nąć wieku, za to nie­zwy­kle łatwo się zorien­to­wać co do humoru wła­ści­cielki; skle­jona z przy­sa­dzi­stym cia­łem wci­śnię­tym w szarą, przy­po­mi­na­jącą pokutny wór sukienkę z wielką czarną zapa­ską. Jedyne, co Klara zmie­nia, to kolo­rowe chustki na gło­wie, w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści pre­zenty ode mnie, które cia­sno wiąże pod brodą. Słu­żąca jest nie­wąt­pli­wie dobrą kobietą, a jej maru­dze­nie, prze­pla­tane z mru­cza­nymi pod nosem dzie­siąt­kami różańca, przy­daje jej tylko kolo­rytu. Myślę, że dzięki temu czuje się waż­niej­sza.

Wycie­ram dło­nie o biały, sztywny, płó­cienny far­tuch, który Klara dla mnie uszyła zeszłej jesieni, i chwy­tam kubek z wodą wła­śnie przy­nie­sioną ze studni przez Wiśniew­skiego. Jest chłodna, ma deli­katny żela­zi­sty posmak i, jak zwy­kle w takich chwi­lach, przy­po­mi­nam sobie, że mia­łam pro­sić Kon­stan­tego o kupno nowego wia­dra. Zasta­na­wiam się, czy nie powin­ni­śmy wró­cić do dębo­wego cebrzyka. Woda nie­spiesz­nie spływa po ścian­kach gar­dła i ema­nuje przy­jem­nym chło­dem.

Środa jest kolej­nym upal­nym dniem i mimo gru­bych ścian sta­rego domu i nie­wiel­kich kuchen­nych okien w pół­noc­nej ścia­nie jest bar­dzo gorąco. Nie ma gdzie się scho­wać i jak ochło­dzić. Jestem zmę­czona skwar­nym latem i mia­łam nadzieję, że jesień przy­nie­sie z sobą odro­binę wytchnie­nia, a sło­neczne pro­mie­nie nie będą już tak nachalne. Ale naj­wy­raź­niej nic z tego. Jedyną dobrą rze­czą jest to, że owoce i warzywa obro­dziły jak ni­gdy, i moje spi­żar­nie pękają w szwach. Czuję się jak zado­wo­lona z sie­bie wie­wiórka sie­dząca w dziu­pli na sto­sie żołę­dzi i orze­chów.

Moją ulu­bioną pod­ręczną spi­żar­nią jest ta w kuchni. W zasa­dzie to chłodna, cał­kiem spora piw­niczka pod kuchenną pod­łogą. Żeby się do niej dostać, trzeba odsu­nąć jutowy grubo tkany dywa­nik, chwy­cić za meta­lowy uchwyt i z mozo­łem unieść ciężką klapę, by uka­zało się dzie­sięć pro­wa­dzą­cych w czarną cze­luść schod­ków. Rachi­tyczny, migo­tliwy pło­mień lampy naf­to­wej z led­wo­ścią wydo­bywa kształty sto­ją­cych na pół­kach: weków, wor­ków z kaszą i mąką, zapa­sów świec i mydła. Poło­że­nie spi­żarni ma nie­wąt­pliwe zalety, bo raczej się nie zda­rza, by zakra­dały się do niej myszy, a ponadto jest w niej też skrytka wybu­do­wana przez mojego ojca, Wacława. Za jedną z uchyl­nych drew­nia­nych ścian, dla nie­po­znaki zdobną hakami, z któ­rych zwi­sają pęki suchych, aro­ma­tycz­nych ziół, skrywa się nie­wielka izba z pry­czą. Spryt­nie pomy­ślany scho­wek, który nie­raz oca­lił życie człon­kom naszej rodziny, gdy Pru­sacy nie­spo­dzie­wa­nie wpa­dali do domu z rewi­zją.

Tak jak wielu innych, my także jeste­śmy i zawsze byli­śmy zaan­ga­żo­wani w walkę z zaborcą, a moi dwaj świę­tej pamięci bra­cia z sobie tylko wła­ściwą zacie­kło­ścią prze­le­wali w kolej­nych bun­tach krew za ojczy­znę, by w końcu zgi­nąć ku naszej roz­pa­czy. Dzie­sią­tego listo­pada 1911 roku zostali powie­szeni dla przy­kładu w naj­bar­dziej publicz­nym miej­scu naszej mie­ściny: na moście pro­wa­dzą­cym w stronę Środy Wiel­ko­pol­skiej.

Pamię­tam roz­pacz matki, która jed­nego dnia stra­ciła dwoje z trojga swo­ich dzieci, w dodatku tę dwójkę, co do któ­rej snuła naj­bar­dziej ambitne plany. Dzie­więt­na­sto­letni, przy­stojni, pełni wigoru bliź­niacy, podobni do sie­bie jak dwie kro­ple wody, Jerzy i Antoni, mieli skoń­czyć szkołę, a może nawet stu­dia, lecz bio­rąc pod uwagę ich „zapał” do nauki, była to raczej mrzonka rodzi­cielki; o real­nych moż­li­wo­ściach stu­dio­wa­nia pod zabo­rem nie wspo­mi­na­jąc. Bar­dziej inte­re­so­wało ich kowal­stwo i moim zda­niem to byłby dla nich bar­dzo dobry fach. Mogliby kie­dyś prze­jąć po bez­dziet­nym stryju Flo­ria­nie kuź­nię na skraju mia­steczka i żyć w miarę dostat­nio i spo­koj­nie. I pew­nie mogliby też prze­bie­rać w pan­nach, które pocią­gały: ciem­no­brą­zowe włosy, śniada cera, nie­ba­nalne poczu­cie humoru i rysu­jące się pod skórą mię­śnie.

Co do trze­ciego dziecka, czyli do mnie, mam­cia chyba nie snuła żad­nych wiel­kich marzeń. Bo prze­cież wycho­wu­jąc dziew­czynkę, miała świa­do­mość, że jedyne, co może mi się w życiu przy­da­rzyć, to zamąż­pój­ście i rodze­nie dzieci. Celowo nie wspo­mi­nam o miło­ści, bo więk­szość aran­żo­wa­nych przez rodzi­ców mał­żeństw, które były w zasa­dzie umo­wami han­dlo­wymi łączą­cymi majątki, nie miała szansy nawet otrzeć się o uczu­cie. Nie­szczę­śni mał­żon­ko­wie, któ­rzy czę­sto­kroć zale­d­wie kil­ka­krot­nie widzieli się przed ślu­bem, obie­cani sobie już w dzie­ciń­stwie przez zaprzy­jaź­nio­nych rodzi­ców, trwali pod wspól­nym dachem z przy­zwo­ito­ści, przy­my­ka­jąc oczy na romanse i ucząc się życia w ducho­wej i emo­cjo­nal­nej samot­no­ści. Męż­czyźni czę­sto ucie­kali w ramiona mło­dych, rado­snych słu­żą­cych, a nie­ko­chane kobiety w humory i glo­busy. I wydaje mi się, że chyba mło­dzi tro­chę zazdro­ścili słu­żą­cym i parob­kom, któ­rzy nie bawili się w takie cere­giele, zwy­czaj­nie zako­chu­jąc się w sobie i nie­rzadko kon­su­mu­jąc zwią­zek jesz­cze przed ślu­bem.

Micha­lina wraz z mat­kami innych dyn­da­ją­cych na strycz­kach nie­szczę­śni­ków i ich bli­skimi godzi­nami klę­czała na bru­ko­wa­nej ulicy, na prze­mian modląc się i lamen­tu­jąc, pod poru­sza­nymi wia­trem cia­łami synów, któ­rych pil­no­wał pru­ski żan­darm, nie pozwa­la­jąc się nikomu zbli­żyć. Na nic się zda­wały: tłu­ma­cze­nia, bła­ga­nia, zakli­na­nie. Jej roz­pacz była tak wielka, że dopiero pod wie­czór nie­mal zemdloną przy­niósł do domu na rękach zdru­zgo­tany, pobla­dły ojciec. Nie jadła, nocami nie spała, głu­cha na wszel­kie argu­menty, obo­jętna na wizyty samego pro­bosz­cza, schu­dła i zapa­dła się w sobie, zapo­mniaw­szy, że ma jesz­cze jedno dziecko, i tym samym ska­zała mnie na nagłe prze­ję­cie obo­wiąz­ków domo­wych.

Był rok 1911, mia­łam szes­na­ście lat i nie­wiele wie­dzia­łam o życiu. Ot, tyle, ile poka­zano mi w domu i obej­ściu. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc Klary, słu­żą­cej i kucharki w jed­nej oso­bie, słu­żą­cych Ady i Andzi, naszego pomoc­nika Wiśniew­skiego, ludzi miesz­ka­ją­cych w czwo­ra­kach i dwie bar­dzo przy­ja­zne nie­miec­kie rodziny, które dzia­dek spro­wa­dził do fol­warku jako osad­ni­ków, dając im dom i kawa­łek pola.

_„Po roz­bio­rach sys­te­ma­tycz­nie spro­wa­dzano nie­miec­kich kolo­ni­stów miesz­czań­skich i chłop­skich i osie­dlano ich w mająt­kach pań­stwo­wych dla pod­nie­sie­nia poziomu rol­nic­twa i zwięk­sze­nia popu­la­cji. _

_Kolo­ni­ści otrzy­my­wali zwrot kosz­tów podróży w wyso­ko­ści pół talara od mili, strawne, zwol­nie­nie na kilka lat z podat­ków oraz służby woj­sko­wej. Mieli znać się na roli i posia­dać mini­mum majątku potrzeb­nego do zasie­dle­nia. Pra­cow­nicy dniów­kowi otrzy­my­wali na zago­spo­da­ro­wa­nie 2–6 mórg ziemi, inwen­tarz żywy i narzę­dzia. _

_Nic dziw­nego, że na tle znie­wo­lo­nych i bied­nych chło­pów pol­skich pre­zen­to­wali się oka­zale i byli obiek­tem kon­tra­stu­ją­cych porów­nań podróż­ni­ków, urzęd­ni­ków i leka­rzy. _

_Jed­nak i przed roz­bio­rami dokład­nie to samo robiła na dużą skalę pol­ska szlachta, ścią­ga­jąc do swo­ich dóbr kolo­ni­stów nie­miec­kich z Prus jako lep­szą siłę robo­czą. Chłopi pol­scy byli bowiem tak ucie­mię­żeni, że nie­wiele dało się już z nich wyci­snąć”¹._

Tatko jak zawsze anga­żo­wał się we wszystko poza pro­wa­dze­niem domu. Obo­jętne mu było, co poda­dzą na stół, byle obiad był o wyzna­czo­nej porze. Kurzu nie widział, nowych ubrań nie potrze­bo­wał, oddał się poli­tyce i pracy i w obu się zatra­cił. Ale dbał o to, by nasze zapasy nie top­niały, by mama miała wszystko, czego zapra­gnie, a mnie chyba w tym tyglu nie­szczęść za bar­dzo nie zauwa­żał. To syno­wie jeź­dzili z nim na pola, doglą­dali bydła i owiec, to oni kurzyli z nim fajeczkę i towa­rzy­szyli mu pod­czas wizyt u sąsia­dów. A gdy ich zabra­kło, Wacław stał się jesz­cze więk­szym odlud­kiem i samot­ni­kiem.

Roz­pacz matki nie trwała długo. Była tak ogromna, bez­gra­niczna i nie­za­bliź­nialna, że równo mie­siąc po śmierci synów w nocy, pod­czas pozor­nie spo­koj­nego snu, pękło jej serce i nasz rodzinny mar­mu­rowy gro­bo­wiec na przy­tu­lo­nym do para­fial­nego kościoła cmen­ta­rzu trzeba było otwo­rzyć ponow­nie.

Otrzą­sam się z ponu­rych myśli i usi­łuję sku­pić na teraź­niej­szo­ści.

Drew­nianą cho­chlą prze­su­wam po dnie garnka błysz­czące owoce, odkle­ja­jąc je od ścia­nek. Ile będzie z tego weków? Ze dwa­dzie­ścia więk­szych? A może nawet trzy­dzie­ści mniej­szych? Przez chwilę roz­wa­żam, do jakich sło­jów powinny tra­fić powi­dła, i przed moimi oczami poja­wia się wspo­mnie­nie uko­cha­nej babci.

Gdy byłam mała, mia­łam może sie­dem–osiem lat, podobny zapach draż­nił mój zadarty nosek, gdy bab­cia Helena ku ucie­sze dzie­ciarni pra­żyła śliwki w ogro­dzie na tyłach domu. Nie mam poję­cia, jakim cudem się nie przy­pa­lały w wiel­kim czar­nym garze zawie­szo­nym nad ogni­skiem, do któ­rego tylko jej wolno było dokła­dać drobne polana. Było to jak miste­rium, które z kuzy­no­stwem uwiel­bia­li­śmy. Bab­cia przy oka­zji sma­że­nia powi­deł, naj­pew­niej dla zabi­cia czasu, opo­wia­dała różne histo­rie o tym, jak to daw­niej bywało i co jej się dziw­nego w życiu przy­da­rzyło. A to, jak któ­regoś dnia lis zakradł się nie­po­strze­że­nie do kur­nika i wydu­sił wszyst­kie kury. Jak od pio­runa zapa­liło się drzewo w sadzie. Jak któ­regoś roku komin się zawa­lił pod cię­ża­rem bocia­niego gniazda. Jak dzia­dek z samym dzie­dzi­cem polo­wał na jele­nie. Wtedy nie mia­łam poję­cia ani o polo­wa­niu, ani o jele­niach, któ­rych wyobra­że­nie pod­su­wały mi jedy­nie wiszące w holu spre­pa­ro­wane głowy z mar­twymi szkla­nymi oczami i kró­lew­skimi poro­żami, gdzie buszo­wały pająki, pozo­sta­wia­jąc festony paję­czyn i przy­da­jąc Kla­rze pracy.

Ale przede wszyst­kim, ku ucie­sze małej gawie­dzi, stale trzeba było kosz­to­wać, czy powi­dła już doszły. Czy są dość słod­kie, gęste, odpo­wied­nio kwa­sko­wate i czy mają wła­ściwy kolor.

I to były magiczne chwile. Bab­cia brała bochen chleba, robiła na nim znak krzyża, przy­kła­dała go do far­tu­cha na piersi i dłu­gim nożem, cien­kim od wie­lo­krot­nego ostrze­nia o kamień, kro­iła skibkę po skibce. Łamała je na kawałki i każ­demu suk­ce­syw­nie nakła­dała odro­binę przy­smaku. Pew­nie gdyby dała nam po paj­dzie, naje­dli­by­śmy się w mig, i tyle. Ale przez to, że cere­mo­niał roz­ło­żony był w cza­sie i każdy musiał cze­kać na swoją małą por­cję, trwało to w nie­skoń­czo­ność i dopiero pod koniec dnia odkry­wa­li­śmy, jak bar­dzo jeste­śmy naje­dzeni, a raczej prze­je­dzeni.

Ponadto mie­li­śmy poczu­cie, że coś od nas zależy. Czu­li­śmy się ważni. Bab­cia nie­ustan­nie dopy­ty­wała, czy nam sma­kuje, czy powinna dodać jesz­cze wani­lii i czy nie za mało goź­dzi­ków, zupeł­nie jakby liczyła się z naszą opi­nią. To było strasz­nie miłe, bo w tam­tych cza­sach mało kto przej­mo­wał się tym, co myślą dzieci.

BAB­CINY PRZE­PIS NA POWI­DŁA

_• 10 kilo­gra­mów doj­rza­łych wypest­ko­wa­nych śli­wek węgie­rek_

_• pół kilo­grama cukru_

_• pół litra wytraw­nego czer­wo­nego wina_

_• sok z dwóch cytryn_

_• nasionka z 2–3 lasek wani­lii_

_• 30 utar­tych głó­wek goź­dzi­ków_

_• pół łyżeczki cyna­monu_

_Wszystko wrzu­cić do dużego garnka i sma­żyć na wol­nym ogniu kil­ka­na­ście godzin. W miarę potrzeby doda­wać cukru i przy­praw. Szczel­nie zamknąć w wekach._

– Pani jesz­cze tutaj?

Klara wcho­dzi nie­po­strze­że­nie i aż pod­ska­kuję wystra­szona, odru­chowo przy­kła­da­jąc dłoń do brzu­cha. Jestem w siód­mym mie­siącu ciąży, tak przy­naj­mniej wynika z moich obli­czeń, i coraz trud­niej mi cho­dzić, a nawet oddy­chać, co jed­nak nie zmie­nia faktu, że sma­że­nie powi­deł spra­wia mi przy­jem­ność. I już wiem, że ule­gnę Kla­rze, i to ona, gdy uznam, że powi­dła są gotowe, zamknie je w wekach. Nawet wolę, żeby to zro­biła, bo przez ten brzuch tracę wyczu­cie prze­strzeni i nie cał­kiem się orien­tuję, gdzie koń­czy się moje ciało. Wczo­raj na przy­kład bole­śnie zaha­czy­łam o rant stołu, bo byłam pewna, że prze­ci­snę się z konewką w ręku do okna, aby pod­lać gera­nium. A weko­wa­nie wbrew pozo­rom nie jest takie pro­ste. Naj­pierw na wieczko trzeba nalać odro­binę spi­ry­tusu, pod­pa­lić i szybko zało­żyć na słój, wcze­śniej zabez­pie­czony gumową uszczelką, i na koniec spraw­nie zaci­snąć na nim meta­lową klamrę, która zazwy­czaj nie chce się pod­dać naszej woli.

– Flora! – Rado­sny głos mojego mał­żonka nie­sie się po domu.

– Tutaj jestem! – wołam, jed­no­cze­śnie popra­wia­jąc nie­sforny kosmyk i deli­kat­nie szczy­piąc policzki, by poja­wiły się na nich uro­cze rumieńce.

– Prze­cie pani czer­wona jak burak od tego sta­nia przy bla­chach. – Klara bur­czy jak zwy­kle. – Niech się już nie szczy­pie, bo pan pomy­śli…

Nim dowiem się, co według niej pomy­śli Kon­stanty, ponow­nie roz­lega się woła­nie, już jakby bli­żej:

– A gdzie jest tutaj?

– W kuchni.

Po chwili wyraź­nie sły­szę jego zama­szy­ste kroki i odru­chowo się zasta­na­wiam, czy naniósł do domu pia­chu. Od czasu, gdy nie­spełna dwa lata temu, 2 marca 1916 roku, na świe­cie poja­wiła się nasza słodka córeczka Wik­to­ria, porząd­ko­wa­nie domu i pra­nie wszyst­kiego, co da się wyprać, stało się moją obse­sją.

– A co moje kocha­nie tu robi? – Niby spo­gląda na mnie groź­nie, ale oczy mu się śmieją.

– Zgad­nij – draż­nię się z nim, zalot­nie macha­jąc kopystką.

Mimo że jeste­śmy mał­żeń­stwem od czte­rech lat, i to w dodatku zaaran­żo­wa­nym przez naszych ojców, zako­cha­li­śmy się w sobie na zabój i żyć bez sie­bie nie potra­fimy. Zacho­wu­jemy się jak narze­czeni, któ­rzy pło­nią się na myśl o pochwy­ce­niu spoj­rze­nia wybranka.

– A nie powin­naś odpo­czy­wać?

– Ja też gada­łam, że to nie­zdrowe, ale jak pani Flo­ren­tyna się uprze, to nic do rozumu nie prze­mówi. Może pana posłu­cha. – Klara z zado­wo­le­niem bie­rze się pod boki i popa­truje na mnie z satys­fak­cją.

Cza­sem mam wra­że­nie, jakby naszego związku nie two­rzyły dwie osoby, tylko trzy. Tą trze­cią jest oczy­wi­ście Klara, na któ­rej naj­wy­raź­niej nie robią wra­że­nia ani róż­nice spo­łeczne, ani to, że jest o co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat star­sza od swo­jego obiektu wes­tchnień, czyli mojego męża. I gdy tylko może, staje po stro­nie Kostka, z satys­fak­cją wsłu­chu­jąc się w jego poła­janki mojej skrom­nej osoby. Bra­kuje jej wyczu­cia, aby pojąć iro­nię, i po każ­dym „skar­ce­niu” mnie przez męża zacie­trze­wia się, usi­łu­jąc doło­żyć swoje trzy gro­sze. Bawi nas to nie­zmier­nie, zwłasz­cza Kon­stan­tego, który spe­cjal­nie ją drażni i pro­wo­kuje, żeby potem śmiać się z nie­szczę­snej w zaci­szu salonu.

– Nie­grzeczna jesteś? – Mruga do mnie.

– Jak jaki czort! – syczy kucharka. – Ja żem mówiła, że to się nie godzi, że nie­zdrowo tak w tym sta­nie się zaba­wiać sma­że­niem powi­deł, ale wszystko jak groch o ścianę! Ska­ra­nie boskie!

– Co ja sły­szę? – Kon­stan­tego aż roz­piera weso­łość. – No nic, będę musiał ci wybić z głowy prace domowe.

– A nie powiem, pani cza­sem by się nale­żało porządne okrzy­cze­nie, ale żeby zaraz bić, i to przy takim brzu­chu, to ja nie wiem… – Jej oczy nagle robią się wiel­kie i prze­ra­żona Klara wpa­truje się w Kostka.

– Prze­cież nikt nikogo nie będzie bił. – Śmieję się. – Wybić z głowy zna­czy tyle, co wytłu­ma­czyć, że nie należy cze­goś robić.

– Ja tam się nie znam, co zna­czy co, ale z laniem to bym pocze­kała – sapie roze­źlona – aż pani Flora powije, bo jesz­cze małemu księ­żul­kowi naszemu co się sta­nie. A jak mały dzie­dzic…

– Dobrze, dobrze, niech mi tu Klara nie wymy­śla i cza­sem poha­muje język. A tak na mar­gi­ne­sie, jeśli już, to moja mał­żonka powije nie­ba­wem małego księ­cia, nie księ­dza. To, że Flora jest młod­sza, taka dobra i wyro­zu­miała dla Klary, nie ozna­cza, że można się z nią spo­ufa­lać. Lepiej niech Klara powie, co dziś na obiad, bo głodny jestem jak wilk. – Kon­stanty pospiesz­nie zmie­nia temat.

– A co ma być? Pyry bry­zgane, mleko kwa­śne z cho­ło­du­chą i do tego pani kazała jajka podać. Ja to uwa­żam, że…

– Żad­nego bry­zga­nia nie będzie, niech się Klara nie waży!

Myśla­łam, że sko­nam, kiedy zoba­czy­łam, na czym polega pro­ces przy­go­to­wy­wa­nia ziem­nia­ków bry­zga­nych kwa­śnym mle­kiem czy śmie­taną. Klara po pro­stu nabrała śmie­tany w usta i bry­zgnęła nią na talerz Wiśniew­skiego. Cze­goś rów­nie obrzy­dli­wego ni­gdy nie widzia­łam. I choć jakiś czas temu oświad­czy­li­śmy, że chcie­li­by­śmy jeść prost­sze dania, cze­goś takiego się nie spo­dzie­wa­li­śmy. Cho­ło­du­cha zaś oka­zała się żabą wło­żoną do zsia­dłego mleka, żeby utrzy­mać je w chło­dzie. Nie wiem, jakie jesz­cze ludowe recep­tury ma w zana­drzu nasza kucharka, ale pospiesz­nie wró­ci­li­śmy do poprzed­nich zwy­cza­jów, po pro­stu rezy­gnu­jąc w dużej mie­rze z mię­siwa. Nie wyni­kało to ze zmiany naszego nasta­wie­nia czy podą­ża­nia za modą zza oce­anu, po pro­stu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie musie­li­śmy ogra­ni­czyć wydatki.

Pru­sacy podat­kami, przy­naj­mniej tak tłu­ma­czył mi Kon­stanty, coraz bar­dziej przy­gi­nali nas do ziemi i widmo pustych garn­ków od czasu do czasu wyry­wało mnie ze snu w środku nocy.

Wresz­cie po chwili zasia­damy z mężem w sto­ło­wym.

Mamy ogromne szczę­ście. Od czte­rech lat trwa wojna, a front jakby prze­ta­cza się obok, nie powo­du­jąc u nas wiel­kich strat, ina­czej niż w nie tak znowu odle­głym Kali­szu, który nie­mal zrów­nano z zie­mią. Przez kilka mie­sięcy, gdy w naszym nie­wiel­kim dworku urzą­dził sobie sie­dzibę pru­ski sztab, byli­śmy zmu­szeni gnieź­dzić się z ojcem i Wik­to­rią w pokoju Wiśniew­skiego, który na ten czas prze­pro­wa­dził się do czwo­ra­ków.

Nie było tam żad­nych wygód. Tylko roz­kle­ko­tane łóżko, mały stół z pod­ło­żo­nym pod jedną z nóg dre­wien­kiem i krze­sło, na któ­rym strach było zasiąść, bo lepiło się od brudu.

Klara, która na­dal rezy­do­wała w swoim pokoju przy kuchni, musiała wyszo­ro­wać i pobie­lić wap­nem pomiesz­cze­nie, zanim weszli­śmy do niego z dziec­kiem. Prze­by­wa­nie w takich warun­kach z małą było kar­ko­łom­nym przed­się­wzię­ciem. Ale nie powin­nam narze­kać, bo ludzie wokół tra­cili domy i nikt nawet nie zapro­po­no­wał im noc­legu w nale­żą­cej do nie­dawna do nich sto­dole. Na przy­kład w mają­tek wujo­stwa Mar­ci­nia­ków, któ­rzy od kilku lat miesz­kają pod Kali­szem, tra­fił pocisk armatni i w miej­scu ich pięk­nego domu z roz­le­głymi drew­nia­nymi pod­cie­niami pozo­stały głę­boki lej i kupa gruzu.

Zresztą ta wojna jest okrop­niej­sza od wszyst­kich poprzed­nich. Tak mi się przy­naj­mniej wydaje i tak mówi tata. A wszystko za sprawą śmier­cio­no­śnych wyna­laz­ków, które poja­wiły się wraz ze szwa­dro­nami żoł­nie­rzy. Świat cze­goś takiego jesz­cze nie widział! I oby ni­gdy już oglą­dać nie musiał.

Kon­stanty mi tłu­ma­czył, że ta wojna odmie­niła spo­sób walki. Dzięki nowym tech­no­lo­giom z epoki rewo­lu­cji prze­my­sło­wej i wyna­le­zie­niu sil­nika spa­li­no­wego dzia­ła­nia wojenne stały się zme­cha­ni­zo­wane, a pro­du­cenci samo­cho­dów ode­grali klu­czową rolę w mobi­li­za­cji wojsk, wyko­rzy­stu­jąc swoje umie­jęt­no­ści, mię­dzy innymi do pro­duk­cji samo­lo­tów.

_Pla­kat ostrze­ga­jący przed szko­dli­wo­ścią prądu_

Konne szarże na otwar­tym tere­nie powoli odcho­dziły w prze­szłość. Zastą­piły je kara­biny maszy­nowe, czołgi i wiel­kie armaty, które zbie­rały masowe śmier­telne żniwo. Byli­śmy prze­ra­żeni, jesz­cze ni­gdy nie widzie­li­śmy tyle śmierci dookoła. A ten huk? Tego się nie da opi­sać!

Myślę, że oca­le­li­śmy głów­nie dla­tego, że nasz dwo­rek znaj­duje się w bli­skim sąsiedz­twie cukrowni i Pru­sacy nie byli tacy głupi, żeby ryzy­ko­wać jej uszko­dze­nie przy­pad­ko­wym ostrza­łem. Pozo­sta­ło­ścią po ich krót­kim poby­cie na prze­ło­mie roku 1914 i 1915 w naszym rodzin­nym domu jest oka­blo­wa­nie pomiesz­czeń i dopro­wa­dze­nie do czę­ści z nich prądu.

Ten cud tech­niki, powszechny już w wielu mia­stach, a na­dal defi­cy­towy na wsiach, nie­odmien­nie mnie fascy­nuje. Jak to moż­liwe, że po kablu pły­nie coś, co nazywa się prą­dem, i roz­ża­rza drut w szkla­nej bańce, która dzięki temu świeci? Kon­stanty, od zawsze zain­te­re­so­wany nowin­kami, wie­lo­krot­nie, lecz bez­sku­tecz­nie, usi­ło­wał obja­śniać mi zasady elek­tro­sta­tyki i dzia­ła­nie prądu.

Zupeł­nie nie prze­ma­wia do mnie to, że para wodna uzy­skana na przy­kład wsku­tek spa­la­nia węgla napę­dza jakąś tur­binę wodną ani tym bar­dziej że woda z rzeki prze­pły­wa­jąca przez tur­binę może zmie­nić się w prąd. Co to w ogóle jest tur­bina? Ow­szem, widzia­łam piękne wiel­kie drew­niane koło na naszej rzece przy mły­nie, ale żeby coś takiego mogło odpo­wia­dać za wyna­la­zek, któ­rego zazdrosz­czą nam wszy­scy dookoła?

Przez pierw­sze dni po odej­ściu Pru­sa­ków nie mogli­śmy się opę­dzić od cie­kaw­skich, któ­rzy koniecz­nie chcieli zoba­czyć żarówki i prze­ko­nać się, jak to jest nie uży­wać lamp naf­to­wych, gdy zapada zmrok. Sąsie­dzi zjeż­dżali pod byle pre­tek­stem, wybie­ra­jąc wie­czo­rową porę. A Klara puchła z dumy, mogąc poka­zy­wać piel­grzym­kom kolej­nych chło­pów z roz­dzia­wio­nymi ustami, za któ­rymi wędro­wały całe rodziny, jak świeci wisząca pod sufi­tem lampa. Kucharka nie­spo­dzie­wa­nie stała się boha­terką oko­licy i z namasz­cze­niem, wśród achów i ochów, prze­krę­cała czarną dźwi­gienkę kon­taktu, to gasząc, to zapa­la­jąc świa­tło. I naj­wy­raź­niej ta rola bar­dzo jej odpo­wia­dała.

– Kocha­nie, coś się tak zamy­śliła? – Kon­stanty zanie­po­ko­jony wyrywa mnie z zadumy.

– Ja?

– Tak, ty. Źle się czu­jesz?

– Nie, ale tak sobie pomy­śla­łam, że mamy sporo szczę­ścia, że wojna prze­ta­cza się nie przez nasz dom, tylko tro­chę obok.

– Oczy­wi­ście, ale wyobraź sobie, jak mogłoby wyglą­dać nasze życie, gdyby nie wojna. Byli­by­śmy tacy szczę­śliwi. Z dru­giej strony to jedyna nadzieja na odro­dze­nie Pol­ski.

– Ależ ja jestem szczę­śliwa. – Zdu­miewa mnie jego reflek­sja.

– Wiem, wiem, ale czy nie mogłoby być lepiej? Gdy­bym tylko nie był chory i mógł wal­czyć jak inni…

– Wiem, że to źle zabrzmi, ale na szczę­ście jesteś chory i twoje sła­bo­wite serce i oczy na nic by się nie zdały na polu walki.

– Mam oku­lary.

– Kocha­nie! Nie roz­trzą­saj tego wciąż – fukam obu­rzona, bo mąż co rusz wraca do przy­krego w jego oce­nie tematu, naj­pew­niej wyobra­ża­jąc sobie, że wsła­wiłby się w oko­pach niczym Woło­dy­jow­ski w Kamieńcu. Prze­cież wiesz, co ci powie­dzieli. Wystar­czy, że twoi bra­cia wal­czą. Swoją drogą, już od dawna nie mie­li­śmy od nich żad­nych wia­do­mo­ści. – Dopada mnie smutna reflek­sja. – Zaczy­nam coraz bar­dziej się nie­po­koić. W dodatku Kata­rzyna dono­siła w liście, że po Eusta­chym ślad zagi­nął.

Naj­star­szy z braci trzy­dzie­sto­pię­cio­letni Achil­les mieszka w Rzy­mie, lecz młod­szy od niego o trzy lata Eusta­chy, nie­zwłocz­nie, już na początku sierp­nia 1914 roku, wyru­szył na wojnę. Oczy­wi­ście nie wal­czył w woj­sku pol­skim, bo tako­wego nie było, ale został zmo­bi­li­zo­wany do jed­nego z pru­skich oddzia­łów i teraz z duszą na ramie­niu toczy boje z Rosja­nami, zapewne się zasta­na­wia­jąc, jak w ich sze­re­gach odróż­nić swo­ich, Pola­ków, od wro­gów. Współ­czuję mu ogrom­nie, a jesz­cze bar­dziej zamar­twia­ją­cej się szwa­gierce, która została w domu z gro­madką dzieci.

– Też się mar­twię, ale trzeba być dobrej myśli.

– Tak. – Wzdy­cham ciężko, w duchu dzię­ku­jąc Bogu, że to nie ja wycze­kuję listu z frontu od uko­cha­nego. – Nic innego nam nie pozo­stało.

Przez chwilę sie­dzimy w ciszy. Sły­chać tylko nie­zno­śnie gło­śne tyka­nie sto­ją­cego w kącie bec­kera – wyso­kiego zegara, któ­rego wiszące na cien­kich łań­cusz­kach obciąż­niki codzien­nie rano z namasz­cze­niem pod­ciąga ojciec. Poły­sku­jące waha­dło nato­miast nie­odmien­nie fascy­nuje Wik­to­rię, która z roz­dzia­wioną buzią wpa­truje się w ruchomą poły­skliwą tar­czę. Nie lubię tego mono­ton­nego tik-tak, tik-tak, które odbija się echem w gło­wie, uświa­da­mia­jąc, jak szybko ucie­kają kolejne minuty zamie­nia­jące się w dni i godziny. W dodatku zegar co godzinę wygrywa kuranty, budząc nie­któ­rych domow­ni­ków w nocy. Ja już się do niego przy­zwy­cza­iłam, ale Wik­to­rię pate­tyczna melo­dia potrafi wyrwać z naj­głęb­szego snu, mimo że jej łóżeczko stoi w pokoju odda­lo­nym od salonu. Gdy mała ma gor­sze dni i budzi się kil­ka­krot­nie w środku nocy, z pła­czem woła­jąc któ­reś z nas, bie­rzemy ją do naszej sypialni, by uni­kać noc­nych piel­grzy­mek. Nie poj­muję, dla­czego dzieci tak się wiercą pod­czas snu. Śpią w poprzek łóżka, zawsze roz­ko­pu­jąc pościel i w przy­padku naszej córki mam­ro­cząc nie­zro­zu­miale przez sen.

– Zawsze może być lepiej – wra­cam do roz­po­czę­tego wątku, chwy­tam Kostka za dłoń i mocno ści­skam – ale i tak jest dobrze. Mamy sie­bie.

– Mój ty kró­liczku. – Kon­stanty się pochyla i czule kła­dzie dłoń na nie­po­ko­jąco dużym cią­żo­wym brzu­chu.

Dziecko w moim łonie, jakby łak­nąc bli­sko­ści z ojcem, poru­sza się nie­spo­koj­nie i bole­śnie roz­py­cha.

– Czu­jesz?

– Nasz mały dzielny chłop­czyk. – Głos Kon­stan­tego drży ze wzru­sze­nia.

Zdaję sobie sprawę, jak bar­dzo mój mąż marzy o dzie­dzicu. O prze­dłu­że­niu rodu, nazwi­ska, zacho­wa­niu gene­alo­gicz­nej cią­gło­ści Zabie­rzyń­skich. Ale drażni mnie jego roz­ra­do­wa­nie, to nie­zno­śne prze­ko­na­nie, że tym razem się uda, i nie­uza­sad­niona pew­ność co do płci loka­tora mojego brzu­cha. Boję się roz­cza­ro­wa­nia, jakie go dopad­nie, gdy nie daj Boże, uro­dzę dziew­czynkę. Dla­tego za wszelką cenę usi­łuję ostu­dzić entu­zjazm.

– A co, jeśli pod naszym dachem kolejny raz pojawi się maleńka, roz­koszna dziew­czynka?

– Czuję, że to chło­pak! – Udaje, że się zacie­trze­wia, groź­nie marsz­cząc brwi.

– Nie mów tak, kocha­nie. Nie mamy pew­no­ści, że będziemy mieli syna. – Usi­łuję deli­kat­nie wyci­szyć jego zapał.

– A jakże mogłoby być ina­czej? Masz taki duży brzuch. – Spo­gląda na mnie łobu­zer­sko, jakby chciał się sprze­czać.

– To nie było miłe. Duży brzuch, dobre sobie! Kobie­cie przy nadziei nie powinno się wypo­mi­nać takich rze­czy. – Udaję, że się obra­żam, ale nie spo­sób nie przy­znać mu racji. Mam jesz­cze dobrych kilka tygo­dni do roz­wią­za­nia i oba­wiam się, że dziecko przez te dni nie będzie się ocią­gać w nabie­ra­niu wagi. To spra­wia, że na myśl o poro­dzie jestem bli­ska omdle­nia.

Pierw­szy poród był kosz­ma­rem. Nie wie­dzia­łam nic o rodze­niu dzieci. Mama od dawna nie żyła i zwy­czaj­nie nie mia­łam kogo zapy­tać, jak to jest. Prze­cież to nie­zwy­kle krę­pu­jący temat, na który nie spo­sób roz­ma­wiać przy stole, z ciot­kami czy dale­kimi krew­nymi, a Mag­da­lena, moja przy­ja­ciółka od serca, była w tej mate­rii rów­nie zie­lona jak ja. Jedyne, co wie­dzia­łam, to że trzeba nago­to­wać dużo wody i przy­nieść czy­ste szmatki, ale po co? Nie mia­łam poję­cia!

Gdy nie­śmiało, jakby mimo­cho­dem poru­sza­łam ten temat przy pra­cu­ją­cych na dwo­rze kobie­tach z czwo­ra­ków czy słu­żą­cych, zazwy­czaj sły­sza­łam tylko dra­ma­tyczne opo­wie­ści, jak to nie­mal przy­pła­ciły wła­snym życiem wyda­wa­nie na świat kolej­nych potom­ków. Jak mar­niały w połogu i jak wiel­kie jest to cier­pie­nie. Jakby za punkt honoru posta­wiły sobie licy­to­wa­nie się w tru­dach macie­rzyń­stwa.

To wszystko nie tylko napa­wało mnie nie­sma­kiem, ale też spra­wiło, że gdy nad­szedł wresz­cie dzień roz­wią­za­nia, byłam tak spa­ni­ko­wana i bez­radna, że nie wie­dzia­łam, co z sobą począć. Zde­cy­do­wa­łam się na poród w Pozna­niu, poko­nu­jąc wstyd i pro­te­sty teścio­wej. Zgo­dzi­łam się na obec­ność dok­tora i towa­rzy­szą­cej mu kobiety, na którą z kolei uparła się Sewe­ryna. Sku­pia­łam się na pole­ce­niach poważ­nego dok­tora, zupeł­nie nie słu­cha­jąc, co mówi do mnie oka­dza­jąca szał­wią pokój aku­szerka.

Wsze­bora, pomarsz­czona jak rodzy­nek, o sęka­tych sil­nych dło­niach i ze śmier­dzącą torbą wypchaną róż­nymi spe­cy­fi­kami, od lat odbiera porody w całej oko­licy i wyjazd do Pozna­nia nie był jej w smak. Nawet Niemki zwra­cają się do niej po radę. Ale ja uczci­wie muszę przy­znać, że już samo jej imię, Wsze­bora, spra­wia, że prze­bie­gają mnie ciarki i kur­czę się w sobie. Nie wiem, co skło­niło mało­rol­nych ubo­gich chło­pów do nada­nia córce tak dziw­nego imie­nia. Może wśród Marii, Agat i Kata­rzyn chcieli nim wycza­ro­wać dla dziecka prze­pustkę do innego, lep­szego świata?

Wresz­cie, po nie­koń­czą­cych się godzi­nach cier­pie­nia, zdzi­wie­nia i stra­chu, Wik­to­ria przy­szła na świat wie­czo­rem w pochmurny tłu­sty czwar­tek 2 marca 1916 roku, i sama wyglą­dała jak mały rumiany pączuś. Tego dnia przy­pa­dała osiem­dzie­siąta piąta rocz­nica zwy­cię­stwa powstań­ców listo­pa­do­wych pod Puła­wami i ojciec natych­miast dostrzegł w tym palec boży. Do dziś powta­rza, że to znak i jesz­cze wspo­mnimy jego słowa, że wnuczka będzie dora­stać w wol­nej, odro­dzo­nej Pol­sce.

Z jed­nej strony niczego nie pra­gniemy tak jak tego, by jego słowa oka­zały się pro­ro­cze. Z dru­giej jed­nak, po chwi­lach zry­wów i opty­mi­zmu, dopa­dają mnie marazm i nie­wiara. Nie­kiedy prze­staję wie­rzyć, że na mapie Europy na nowo pojawi się Biało-Czer­wona. Za to prze­ko­na­nie Kon­stan­tego, że wkrótce będziemy sobie panami, jest nie­złomne i wiem, choć nie­chęt­nie o tym wspo­mina, że co rusz anga­żuje się w różne akcje i snuje wyzwo­leń­cze plany. Całe to wojenne zamie­sza­nie też nie­sie pewną nadzieję. Liczymy, że nasi wro­go­wie, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie sta­nęli prze­ciwko sobie, osłabną na tyle, że naresz­cie nam się uda. Że inne narody na powrót zaczną nazy­wać nas Pola­kami, bo sami tylko tak o sobie myślimy.

Tym­cza­sem Klara wnosi pół­mi­sek z czte­rema jaj­kami sadzo­nymi, które są tak deli­katne, że po dotknię­ciu koń­cówką widelca żółtka cudow­nie roz­le­wają się po tale­rzu. Do tego podaje drobno pokro­jone ziem­niaki okra­szone sma­żoną na maśle cebulką i koper­kiem. Podej­rze­wam, że tym spryt­nym spo­so­bem, przy­go­to­wu­jąc banal­nie pro­ste danie, usi­łuje zama­sko­wać opóź­nie­nie w poda­wa­niu posiłku.

– Smacz­nego. – Uśmie­cha się pro­mien­nie i wpa­truje nachal­nie w oczy Kon­stan­tego, po czym sztywno się pro­stuje, jak żoł­nierz pod­czas musz­try cze­ka­jący na kolejny roz­kaz, z tą róż­nicą, że nasza poczciwa kucharka czeka na uzna­nie.

Klara zawsze się roz­po­ga­dza, gdy raczy nas przy­go­to­wa­nym przez sie­bie posił­kiem, jed­no­cze­śnie łak­nąc pochwał, któ­rych jej nie szczę­dzimy, bo mimo braku wykształ­ce­nia ma dosko­nałe wyczu­cie smaku i z niczego potrafi wycza­ro­wać prze­pyszny obiad.

– Dzię­ku­jemy, wszystko wygląda zna­ko­mi­cie i ape­tycz­nie. – Kon­stanty mruga okiem, a jej twarz jak zwy­kle oblewa rumie­niec. – Czę­stuj się, kocha­nie. – Pod­suwa mi ozdo­bioną wia­nusz­kiem biało-nie­bie­skich esów-flo­re­sów sala­terkę, która jest czę­ścią ser­wisu z mojej panień­skiej wyprawy.

Bar­dzo jestem z niego dumna i z pie­czo­ło­wi­to­ścią prze­cho­wuję go na widoku w dębo­wym kre­den­sie, by mógł stale cie­szyć oko. Nie dość, że pocho­dzi z manu­fak­tury por­ce­lany w Miśni, gdzie każdy tale­rzyk i fili­żanka są uni­ka­towe, bo ręcz­nie robione i malo­wane, to w dodatku jest nie­zwy­kle deli­katny i ele­gancki, ozdo­biony wzo­rem cebu­lo­wym nawią­zu­ją­cym do tra­dy­cji wschod­nio­azja­tyc­kiej. W rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele ma wspól­nego z cebu­lami. Pro­jekt malunku wyszedł spod ręki Johanna Davida Kretz­sch­mara i przed­sta­wia owoce gra­natu, które błęd­nie zostały uznane za cebule. Nie­odmien­nie bawił mnie, gdy sobie pomy­ślę, do jakich głu­pich, a jed­no­cze­śnie brze­mien­nych w skutki docho­dzi nie­kiedy pomy­łek. I jak nie spo­sób ich odkrę­cić. Ser­wis zastą­pił stare, wysłu­żone, byle jakie białe tale­rze, które pamię­tały jesz­cze bab­cię Janinę, a któ­rych bar­dzo nie lubiła matka.

Nie­spiesz­nie nakła­dam sobie trzy nie­zbyt duże ziem­niaki i się­gam po jajka.

– O czym to roz­ma­wia­li­śmy?

– O tym, jak bar­dzo pra­gniesz syna. – Dźgam jajko nożem i z zado­wo­le­niem przy­glą­dam się, jak żółtko roz­lewa się wśród ziem­nia­ków.

– Wła­śnie. Chyba sama przy­znasz, że dziecko jest duże, a na logikę chłopcy z reguły są więksi od dziew­czy­nek, więc to oczy­wi­ste, że nosisz pod ser­cem małego Hipo­lita Kon­stan­tego Zabie­rzyń­skiego herbu…

– Dla­czego aku­rat Hipo­lit? – Prze­ry­wam pospiesz­nie, ponow­nie uda­jąc wzbu­rze­nie. Ale tak naprawdę myślę zupeł­nie ina­czej. Nawet jeśli nie uro­dzi nam się syn, niech Kostek ma przy­naj­mniej przy­jem­ność w fan­ta­zjo­wa­niu na ten temat. I choć nie mam zamiaru mu psuć zabawy, to lubię się z nim dro­czyć i nie mogę odmó­wić sobie tej przy­jem­no­ści.

– Po moim ojcu, to chyba oczy­wi­ste! – Pospiesz­nie prze­łyka kęs, a jego grdyka unosi się, by po chwili opaść, i mój mąż poważ­nieje. Wkłada do ust kolejną por­cję ziem­nia­ków i przy­my­ka­jąc oczy, naj­wy­raź­niej roz­ko­szuje się ich sma­kiem, przy oka­zji naj­pew­niej zata­pia­jąc się w marze­niach o małym Zabie­rzyń­skim, któ­rego nauczy strze­lać, łowić ryby i jeź­dzić konno.

– A może lepiej po moim…

– Daj spo­kój, prze­cież imię Hipo­lit jest ład­niej­sze niż Wacław.

– A mnie się wydaje, że powin­ni­śmy się wstrzy­mać z pla­nami i zoba­czyć, co przy­nie­sie los. – Wzdy­cham teatral­nie. – Może trzeba będzie zde­cy­do­wać się na Roza­lię albo Różę? – pro­wo­kuję, bo Roza­lia i Róża były peł­nymi pre­ten­sji, znie­na­wi­dzo­nymi przez Kostka w dzie­ciń­stwie słu­żą­cymi, z któ­rych jedna wdała się w romans z panem domu, czyli „nie­ska­zi­tel­nym” Hipo­li­tem.

Zresztą sądząc po błę­kit­nych, głę­boko osa­dzo­nych oczach, ciem­nych lokach i dołeczku w bro­dzie u wielu oko­licz­nych dzie­cia­ków, nie była ona ani pierw­szą, ani ostat­nią, którą udało mu się zba­ła­mu­cić.

– Nawet nie wypo­wia­daj przy mnie tych imion! – Śmieje się, nic sobie nie robiąc z moich docin­ków.

– Ale jeśli będzie dziew­czynka, poko­chasz ją tak… – Posta­na­wiam po raz kolejny się upew­nić, że płeć dziecka nie będzie przy­czyną rodzin­nych nie­sna­sek.

– Co za nie­mą­dre pyta­nie! Oczy­wi­ście! Będę kochał nasze dziecko jak sza­lony i nie ma zna­cze­nia, czy będzie to syn, czy druga córka. Ufam, że się tym nie kło­po­czesz. Wiesz, że ja tylko tak sobie roz­pra­wiam. Ale coś mi się zdaje, że nasza Klara ma rację, i czy ty się aby, moja droga, nie prze­mę­czasz? – nagle zmie­nia temat, a jego głos tężeje.

Boże, jak ja nie lubię, kiedy mówi do mnie tak pro­tek­cjo­nal­nie. Ale prze­ły­kam tę gorzką gulę, uzna­jąc, że waż­niej­sze w tej sytu­acji jest odpar­cie zarzu­tów, bo a nuż mój nado­pie­kuń­czy mąż będzie skłonny poło­żyć mnie do łóżka i tym samym pozbawi jakiej­kol­wiek roz­rywki.

– A co mam robić?

– Nie wiem. Zaj­mo­wać się Wik­to­rią?

– No to aku­rat by mnie zmę­czyło. – Uśmie­cham się pro­mien­nie, sły­sząc tę nie­do­rzeczną pro­po­zy­cję. – Jakoś nie wyobra­żam sobie cho­dze­nia za nią zgięta wpół i czu­wa­nia, żeby nie zro­biła sobie krzywdy.

– Rze­czy­wi­ście, to dość nie­for­tunny pomysł, ale z pew­no­ścią znaj­dzie się… – Zamy­śla się na chwilę. – A czy­ta­nie?

– Czy­tam, kochany, całymi dniami. Czy­tam! Ale, ile można?

Zdję­cie z Albumu jubi­le­uszo­wego Hen­ryka Sien­kie­wi­cza, War­szawa 1897

– A co, jeśli to nie tajem­nica?

– Jak się zapewne domy­ślasz, głów­nie Sien­kie­wi­cza. Orzesz­kowa mnie znu­dziła, Prus jakoś do mnie mniej prze­ma­wia, a Przy­by­szew­skiego, z tym całym mani­fe­stem nowej sztuki, nie tra­wię. Zresztą cią­gle powta­rzam, że powi­nie­neś do niego ponow­nie zaj­rzeć. Gwa­ran­tuję, że byś odpo­czął przy _Try­lo­gii_.

– Jakoś teraz nie cią­gnie mnie do lek­tury, mam tyle spraw na gło­wie. A jak rano przej­rzę gazety, jestem zbyt zestre­so­wany.

– Wiem, kocha­nie, wiem, ale przy nim byś się roze­rwał. Te jego zapi­ski z podróży… – Roz­ma­rzam się. – Wartki wątek, cięty język, dow­cip…

Kostek się pro­stuje i przy­biera surową minę.

– Czy ty przy­pad­kiem się nie zadu­rzy­łaś w tym całym Sien­kie­wi­czu? – mówi żar­to­bli­wie.

– Nawet jeśli, to nie musisz się mar­twić, bo o ile się orien­tuję, to nie­stety zeszło mu się z tego świata dwa lata temu. Pięt­na­stego listo­pada, jeśli chcesz wie­dzieć dokład­nie.

Oczy­wi­ście nie tylko ja i mój mąż, ale cały naród szlo­chał po śmierci naszej naro­do­wej lite­rac­kiej sławy. Nikt tak pięk­nie nie pisał o tym, co ważne, ale też o zwy­kłej codzien­no­ści czy daw­nych wie­kach, nie wle­wał w serca Pola­ków dumy, otu­chy i nadziei, co w tych cza­sach wszyst­kim tak bar­dzo było i jest potrzebne.

Żywi­li­śmy się wspo­mnie­niem wiel­kiej, dum­nej ojczy­zny i wizjami sil­nych ramion, które uno­szą się w jej obro­nie. A choć byli i tacy, któ­rzy zarzu­cali mu mija­nie się z fak­tami i histo­ryczną mito­ma­nię, to nic tak nie pod­no­siło na duchu jak czy­ta­nie kolej­nych odcin­ków _Quo vadis_, _Pana Woło­dy­jow­skiego_ czy _Rodziny Poła­niec­kich_ w pra­sie, a potem usta­wia­nie kolej­nych ksią­żek na pół­kach.

Zresztą nie tylko my, rodacy, doce­ni­li­śmy kunszt pióra Litwosa, któ­rego powie­ści tłu­ma­czone są na dzie­siątki języ­ków, ale rów­nież Aka­de­mia Szwedzka, gdy na posie­dze­niu 9 listo­pada 1905 roku przy­znała mu Nagrodę Nobla. Huczało o tym w towa­rzy­stwie i w gaze­tach, a ojciec się­gnął po naj­star­szy likwor ukryty w kącie spi­żarni i wzniósł nim toast za tak wielki suk­ces. Oczy­wi­ście uzna­li­śmy go za suk­ces ogól­no­pol­ski, który sprawi, że świat o nas nie zapo­mni. Tym samym Sien­kie­wicz stał się szó­stym lau­re­atem Nagrody Nobla i pierw­szym Pola­kiem, który dostą­pił tego zaszczytu, a przy oka­zji został moją naj­więk­szą książ­kową miło­ścią.

„Kurier War­szaw­ski” z 17 listo­pada 1916 roku, s. 1

Już wcze­śniej wdzięczny naród w 1900 roku z oka­zji jubi­le­uszu dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cia pracy twór­czej poda­ro­wał pisa­rzowi mają­tek w Oblę­gorku, jak się póź­niej oka­zało, obcią­żony dłu­giem hipo­tecz­nym, gdzie obie­cał zabrać mnie Kon­stanty, gdy wresz­cie wojna się skoń­czy. Tak bar­dzo jestem pod­eks­cy­to­wana tym, że zoba­czę miej­sca i te wszyst­kie dro­bia­zgi, któ­rych doty­kał sławny pisarz i na które patrzył. Mam tylko nadzieję, że dwo­rek nie ucierpi pod­czas dzia­łań wojen­nych i pamiątki po wiel­kim pisa­rzu nie prze­padną na dobre.

Od uko­cha­nego męża, który dosko­nale zdaje sobie sprawę z mojej lite­rac­kiej fascy­na­cji, dosta­łam trzy lata temu na uro­dziny wielki _Album jubi­le­uszowy Hen­ryka Sien­kie­wi­cza, Głow­niej­sze sceny i posta­cie z powie­ści i nowel Sien­kie­wi­cza w dwu­dzie­stu illu­stra­cy­ach_ ze wstę­pem kry­tycz­nym Sta­ni­sława hra­biego Tar­now­skiego. Książka jest prze­śliczna z nie­sa­mo­wi­tymi, ete­rycz­nymi por­tre­tami boha­te­rów powie­ści i sto­sow­nymi opra­co­wa­niami, nie mogłam się od niej ode­rwać przez dłu­gie tygo­dnie, a teraz zaj­muje pocze­sne miej­sce w mojej biblio­teczce.

W Sien­kie­wi­czu zaczy­tują się: ja, moja cio­teczna sio­stra, przy­ja­ciółka, a nawet Klara, która do tej pory gar­dziła sło­wem pisa­nym. Niby potrze­buje sta­rych gazet na pod­pałkę w piecu, ale przy­uwa­ży­łam, że nim pochłoną je pło­mie­nie, nasza kucharka, z wypie­kami wodząc pal­cem po tek­ście, z mozo­łem składa litery i… czyta.

– No, bar­dzo ci dzię­kuję, ina­czej nie mia­ła­byś nic prze­ciwko temu, żeby mnie porzu­cić?

– Kocha­nie – dźwi­gam się z tru­dem i pochy­lam, by poca­ło­wać go w usta – wiesz, że kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie.

– Mam nadzieję. – Oddaje słodki poca­łu­nek, głasz­cząc mnie po ple­cach. Przy­jemne cie­pło roz­cho­dzi się po moim ciele i czuję się roz­kosz­nie. – Też cię kocham, głup­ta­sie. Naj­bar­dziej i na zawsze! Ale usiądź jesz­cze na chwilę.

– Coś się stało?

Oblę­go­rek

– W zasa­dzie nie. Tylko się nie dener­wuj. – Ucieka wzro­kiem, a mnie dopada naj­gor­szy z lęków.

– Już zaczy­nam się dener­wo­wać. – Opa­dam ciężko na krze­sło i sze­roko otwar­tymi oczami wpa­truję się w napię­ciu w Kon­stan­tego. Robi mi się gorąco i zaczy­nam się pocić. W ustach zasy­cha, a serce zaczyna galo­po­wać.

– _À propo_s podróży. – Chwyta mnie za dło­nie, zupeł­nie jakby miało mnie to uspo­koić. – Nie mówi­łem ci wcze­śniej, bo nie chcia­łem cię mar­twić i przed­się­wzię­cie nie było pewne, ale na kilka dni chciał­bym ponow­nie wyje­chać do Pozna­nia.

– Do Pozna­nia? – Aż pod­ska­kuję. – Ale po co? Odwie­dzić ojca?

Tata od mie­siąca prze­bywa w Pozna­niu u ciotki Leoka­dii Kacz­kie­wi­czo­wej, nie­zwy­kle pomarsz­czo­nej, nie­do­sły­szą­cej i moim zda­niem nud­nej dale­kiej krew­nej ze strony matki, która nie wyszła za mąż i, podob­nie jak mój owdo­wiały przed laty ojciec, poszu­kuje towa­rzy­stwa do gry w wista i snu­cia wspo­mnień.

– To też, ma się rozu­mieć, ale nie­ba­wem wyda­rzy się…

– Bła­gam, tylko nie mów, że znowu się w coś zaan­ga­żo­wa­łeś. – Czuję, jak krew spływa mi do pięt.

– Kocha­nie, ktoś musi. – Jego głos staje się szorstki i wiem, że decy­zja już zapa­dła i nie ma nawet o czym dys­ku­to­wać. – Tylko w masie jest siła. To dosko­nały moment, żeby zawal­czyć o sprawę. Jest szansa, że tym razem nam się uda.

– Ja to wszystko wiem, tylko panicz­nie się boję, że coś ci się sta­nie. Nie chcę, żebyś ryzy­ko­wał. – Łzy cisną mi się do oczu.

– Nawet w domu może się czło­wie­kowi przy­da­rzyć coś złego.

– Prze­stań, to nie to samo. I wiesz o tym dosko­nale.

– Wiem, ale tak trzeba.

Plan Pozna­nia i twier­dzy Poznań z 1841 roku, uzu­peł­niony w roku 1871 (kolo­rowa kopia ze zbio­rów Muzeum Naro­do­wego w Pozna­niu)

Atmos­fera przy stole gwał­tow­nie się zmie­nia. Jajka i ziem­niaki prze­stają mi sma­ko­wać. Mam wra­że­nie, jak­bym przed chwilą prze­żu­wała tek­turę. Świat nie jest już tak pogodny i nagle we znaki daje mi się zmę­cze­nie, choć do tej pory nie chcia­łam sama przed sobą tego przy­znać. Czuję się jak cięż­kie, nie­po­radne stwo­rze­nie, które nie ma siły wyko­nać choćby kroku. W dodatku dopiero teraz odkry­wam, że spu­chły mi nogi.

Jestem zała­mana.

– Kocha­nie. – Zanie­po­ko­jony mał­żo­nek kła­dzie mi dłoń na ramie­niu i lekko je ści­ska. – Dobrze się czu­jesz?

Nie jestem w sta­nie wykrztu­sić słowa. Zamiast tego moim cia­łem wstrzą­sają dresz­cze i zaczy­nam szlo­chać.

– Kocha­nie?!

Kon­stanty jak zwy­kle wobec mojej roz­pa­czy staje się bez­radny. Usi­łuje mnie przy­tu­lić, dodać otu­chy, ale ja jestem nie­czuła na te wszyst­kie drobne gesty. Wobec stra­chu, który się we mnie roz­go­ścił, nic do mnie nie prze­ma­wia. Zresztą mąż nie może, bo nikt nie może, zagwa­ran­to­wać, że i tym razem nic mu nie będzie, że wróci do domu cały i zdrowy. Bez względu na to, co ma się tam stać.

– Powie­dzia­łeś, że coś ma się wyda­rzyć. Możesz powie­dzieć, co? Przy­go­to­wu­je­cie kolejny zamach? Zbliża się…

– Sam dokład­nie nie wiem. – Milk­nie, jakby nad czymś się zasta­na­wiał. – Mówi się, że w Pozna­niu ma wybuch­nąć powsta­nie.

– Ale ja jestem w ciąży, a Wik­to­ria jest taka malutka! – Panika zaci­ska mi gar­dło. – Nie mogę zostać z tym wszyst­kim sama, nie mogę! Nie chcę!

– I nie zosta­niesz. Wrócę, naj­szyb­ciej jak się da.

– Ale co to zna­czy? Kiedy?

– Tego nie wiem, ale na pewno nie­ba­wem.

– Tak się tylko mówi.

Kon­stanty, gdy tylko usły­szał, że w naszej oko­licy two­rzy się oddział sokol­stwa, który teo­re­tycz­nie miał sku­piać miło­śni­ków broni pal­nej, a w rze­czy­wi­sto­ści był orga­ni­za­cją para­mi­li­tarną, natych­miast się do niego zapi­sał, mydląc mi oczy, że ćwi­czy przed polo­wa­niami. Nie pomo­gły per­swa­zje, że ma kiep­ski wzrok i na nie­wiele się przyda.

Sztan­dar

Naiw­nie liczy­łam na to, że mój drogi mąż na tym zakoń­czy swoją mili­tarną przy­godę z wyzwa­la­niem ojczy­zny. Wiem, że to bar­dzo ego­istyczne, ale mia­łam nadzieję, że zwy­czaj­nie zro­bią to za niego inni, a on zosta­nie odde­le­go­wany za biurko i do macha­nia pió­rem. Nie mam poję­cia, czym niby miałby się zaj­mo­wać, bo prze­cież nie jest żad­nym gene­ra­łem, który z bez­piecz­nego miej­sca wydaje pole­ce­nia i roz­kazy.

Gdy dowie­dzia­łam się nieco wię­cej, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, i że pano­wie przy­go­to­wują się na coś wiel­kiego, co, jak wszy­scy mie­li­śmy nadzieję, nie­ba­wem nadej­dzie, dosta­łam histe­rii i pew­nie to spo­wo­do­wało, że mój uko­chany chce mnie chro­nić i mówi mi tak nie­wiele. Lecz nie­pew­ność i nie­wie­dza oka­zują się zde­cy­do­wa­nie gor­sze od świa­do­mo­ści, w co się zaan­ga­żo­wał. Jak zwy­kle zło­śliwa wyobraź­nia pod­suwa najgor­sze wizje i spra­wia, że myślę o samych okrop­nych rze­czach. Każde wyj­ście Kostka z domu odbiera mi spo­kój i pobu­dza ima­gi­na­cję, a każdy jego powrót witam z odde­chem wiel­kiej ulgi, chy­bo­cząc się na huś­tawce skraj­nych emo­cji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: