Fortepian - ebook
Fortepian - ebook
Muzyką wypowiadają wszystko, co wzajemnie pragną usłyszeć. Na słowa przyjdzie kiedyś pora, jeśli kiedykolwiek będą im potrzebne.
Na gali z okazji trzydziestolecia szkoły muzycznej założonej przez matkę, Konstancję Nutę, spotykają się trzy pokolenia rodziny, a przede wszystkim trójka rodzeństwa. Seweryna, która jest dyrektorką szkoły i organizatorką uroczystości, pragnie udowodnić, że zasługuje na stanowisko odziedziczone po matce. Julia, fotografka, przyjeżdża z zagranicy, żeby profesjonalnie sfotografować uroczystość, i niespodziewanie spotyka pianistę, który był jej młodzieńczą miłością. Bogusz, biznesmen oraz człowiek sukcesu, doszukuje się wad w organizacji gali. Coraz krytyczniej patrzy też na własną żonę, która spycha na niego opiekę nad dziećmi. Starannie zaplanowane wydarzenie wymyka się spod kontroli – emocje biorą górę nad logiką, prowadząc do zmian, które zaważą nad przyszłością i wzajemnymi relacjami rodzeństwa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5526-4 |
Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trema.
Drżące dłonie, przyspieszony oddech wysuszający usta, mięśnie tak napięte, że aż sztywne.
– Zobaczysz, będzie dobrze.
Seweryna kręci głową i uśmiecha się z politowaniem.
– Uwierz mi. – Euzebi staje za jej plecami i opiera ręce na jej nagich barkach. Ich oczy spotykają się w lustrze zabytkowej toaletki z końca XIX wieku. – Nigdy nie zapomnisz tego wieczoru.
Przez moment Seweryna zatraca się w jego ciepłym spojrzeniu, pełnym niezachwianej wiary w jej możliwości, lecz chwila ta trwa króciutko. Trema wyłania się znowu, wzbudza zwątpienie i lęk, utrudnia koncentrację, dziurawi pamięć.
– Tego się właśnie obawiam. – Seweryna odwraca wzrok i mobilizuje siły, aby dalej nakładać makijaż. Ma bolesną świadomość, że miesiące przygotowań i prób mogą zakończyć się ogromnym sukcesem lub porażką. Ciężar odpowiedzialności za jedno lub drugie spoczywa wyłącznie na niej.
Setki rozesłanych zaproszeń, wysokie oczekiwania uczniów, absolwentów i ich rodzin, koszty związane z ekipą audiowizualną, cateringiem i reklamą. Tego wieczoru wszyscy będą świętować trzydziestolecie założenia Konwersatorium Muzycznego – prywatnej szkoły kształcenia artystycznego w Warszawie. Perłowa rocznica, kamień milowy dla firmy i dla niej.
– Jak wyglądam? – Seweryna wstaje z krzesła i odwraca się do Euzebiego.
Jego wzrok przebiega wzdłuż długiej atłasowej sukni w kolorze krwi, a potem w górę ku bladym barkom i szyi, owalnej twarzy, ustom o wydatnej górnej wardze, głęboko osadzonym oczom i ciemnobrązowym lokom misternie zaczesanym w skomplikowany kok.
– Zjawiskowo.
Seweryna uśmiecha się dyskretnie, jak zawsze poruszona szczerością brzmiącą w jego głosie. W chwilach takich jak ta przypomina sobie, dlaczego pokochała tego prostego mężczyznę o szorstkich spracowanych dłoniach. Wybrała go spośród tylu innych bardziej wykształconych, więcej zarabiających i lepiej ubranych.
– Nie za ciemna szminka? – Zerka ponad ramieniem w lustro. – Celowałam w odcień szkarłatu podobny do sukienki, ale może kolor jest za mocny? Nie wyglądam zbyt groźnie?
Euzebi podchodzi bliżej i przesuwa palce po jej ręce, od nadgarstka aż do łokcia. Twardy naskórek na jego palcach drażni jej delikatną skórę. Jest to znajomy gest, bezpieczny, życzliwy, czuły. Aprobata widoczna na jego twarzy rozwiewa jej ostatnie wątpliwości.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła? – śmieje się cicho, urzeczona muśnięciem tak zwyczajnym i zarazem tak intymnym.
– Co ja bym bez ciebie zrobił? – Głos Euzebiego jest niski, lekko ochrypły. Przekrzywia głowę i całuje krzywiznę jej karku aż do linii włosów. Dotyk jest warg i zębów dekoncentruje.
– Próbujesz odwrócić moją uwagę. – Seweryna odsuwa się, aby odzyskać panowanie nad sobą.
– Skutecznie? – Euzebi uśmiecha się z zadowoleniem; ma pełną świadomość, jak jego pocałunki działają na nią.
Seweryna próbuje ukryć uśmiech, ucieka do garderoby. Suknia jest bez ramion, a w dodatku dość głęboko wycięta. Będąc dyrektorem Konwersatorium Muzycznego, nie może wyglądać wyzywająco. Sięga po miękkie futrzane bolerko, aby zakryć dekolt, a potem staje przed podłużnym lustrem i spogląda na siebie krytycznie. Rękaw trzy czwarte nie będzie przeszkadzał jej w graniu. Biel futerka potęguje czerwień atłasu, podkreślając królewski wydźwięk. Do tego kremowe czółenka na stabilnym szerokim obcasie, wystarczająco niskim, aby zapewnić wygodę, i wystarczająco wysokim, aby wpłynąć na jej sylwetkę i wzmocnić poczucie kobiecości. Seweryna czuje, że tego wieczoru będzie potrzebowała wszystkich sztuczek, aby przed publicznością stworzyć iluzję pewnej siebie właścicielki firmy, która wiele wymaga od nauczycieli i uczniów, ale równie wiele daje w zamian od siebie.
– Jesteś gotowa? – pyta Euzebi, zatrzymawszy się w drzwiach garderoby. Pod ramieniem trzyma jej białą kopertówkę.
Każdą komórką ciała Seweryna wyczuwa, jak on syci nią swoje oczy. Zmarszczki na jego czole się wygładzają, gdy spogląda na nią tak, jakby była całym jego światem. Jest przystojnym mężczyzną, choć lata młodości już dawno za nim. Nie jest wysoki, za to solidnie zbudowany. Czarny garnitur podkreśla szerokość jego ramion oraz rozmiar bicepsów. Euzebi jest zbyt praktyczny, aby trwonić czas na siłowni; ukształtowała go praca. W jego postawie dostrzec można stabilność i zdecydowanie, które kuszą, aby się na nich wesprzeć. Chociaż Seweryna nigdy nie przyznałaby się do tego na głos, stanowi dla niej oparcie, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała.
– Prawie. – Seweryna sięga do kasetki z biżuterią po sznur pereł.
Już ponad miesiąc temu zdecydowała, co założy na tę uroczystość, ale w ostatniej chwili znowu się waha. Przymierza naszyjnik i duma, czy nie za bardzo ginie wśród białego futra. Jest jednak w perłach prostota i godność, która od lat ją pociąga. Czuje, że dodają jej dystynkcji i bez zbędnego blasku podkreślają jej pozycję. Ponadto pasują do rocznicy.
– Wasza wysokość? – Euzebi unosi ciemną brew; chce ją zarazem ponaglić i rozweselić.
– Jeszcze moment.
Perłowe klipsy stanowią szlachetny dodatek do misternie ułożonego koka. Seweryna nigdy nie odważyła się przekłuć uszu, choć nie raz się do tego przymierzała. Częściowo powstrzymał ją strach przed igłą, a częściowo też brak zdecydowania. Zwyciężyła obawa, że dziurki zarosną i zabliźnią się, jeśli nie będzie nosić kolczyków wystarczająco często. Seweryna przemyślała tę sprawę tak poważnie, jak każdy inny dylemat w swoim życiu. Pochopność i tymczasowość nie leżą w jej naturze; woli wybrać raz i na zawsze.
– Chodźmy. – Kładzie dłoń w zgięciu jego ramienia.
Tych kilka dodatkowych centymetrów obcasa sprawia, że oboje są równego wzrostu. Odruchowo przebiega palcami drugiej ręki przez plątaninę jego czarnych włosów. Wie, że ze względu na nią poszedł rano do fryzjera, ale nie może się powstrzymać, aby nie wygładzić niesfornych kosmyków tu i tam.
Gdy zamykają się za nimi drzwi mieszkania, powraca napięcie i obawa. W milczeniu zjeżdżają windą na parking podziemny, a potem idą pod rękę wzdłuż linii zaparkowanych aut do ich samochodu. Jego samochodu, poprawia się w myślach Seweryna, bo sama nigdy nie zrobiła prawa jazdy. W natłoku zobowiązań nie starczyło jej na to czasu. Zabrakło też motywacji, aby oddać tej sprawie długie miesiące. Dla niej muzyka jest najważniejsza, na równi może tylko z rodziną. Wszystko inne schodzi na dalszy plan i stanowi akompaniament jej życia.
Euzebi podaje jej kopertówkę, a następnie otwiera dla niej drzwi pasażera. Niewielki gest, a tak wiele znaczący. Każdego innego mężczyznę Seweryna posądziłaby o sztuczność – świadomą próbę wywarcia na niej wrażenia. Lecz Euzebi nie potrafi udawać dżentelmena. Jego zachowanie jest odruchowe, wynika z naturalnej potrzeby zapewnienia jej wygody i bezpieczeństwa. Świadczy o jego uczuciach bardziej niż słowa.
– Będzie dobrze – powtarza, przekręcając kluczyk w stacyjce. Silnik mruczy i cały samochód wibruje od drzemiącej pod maską siły.
Seweryna spogląda przez okno na betonowy parking skąpany w sztucznym świetle. Wie, że Euzebi chce dobrze i na swój sposób stara się podtrzymać ją na duchu, ale dla niej trema znaczy więcej niż stres, torsje czy omdlenia. Nie przypadkiem brzmi podobnie jak trauma.
Do rozpoczęcia gali pozostały dwie godziny i jej wewnętrzny zegar tyka nieubłaganie. Ma świadomość, że choć przemowy nauczyła się na pamięć, nie gwarantuje to jakości wystąpienia. Kiedy oczy wszystkich zwrócą się na nią, może pomyli się w zapowiedzi lub źle wymówi imię jednego z chińskich uczniów? Może ściśnie ją w gardle tak, że w ogóle mówienie będzie niemożliwe? Może się potknie i przewróci?
– Wasza wysokość… – Euzebi kładzie rękę na jej drżącej dłoni. Jego skóra jest ciepła i sucha, tak odmienna od jej lodowatej, spoconej.
Seweryna uśmiecha się niewyraźnie, z lekkim przymusem. Nie traktuje tego jak przezwiska, raczej jak czułe słowo, którym Euzebi próbuje podbudować jej samoocenę. Od siedmiu lat jest dyrektorem Konwersatorium Muzycznego, a przez pięć wcześniejszych doradzała w układaniu programów. Sama nauczała ponad dziesięć lat, a mimo to wciąż się niepokoi, czy zarządza firmą we właściwy sposób.
Konwersatorium Muzyczne założyła jej mama, Konstancja Nuta, jako wyzwanie rzucone państwowym szkołom muzycznym, które od dziesięcioleci powielały te same przestarzałe schematy. Zaczęło się skromnie od jednej klasy fortepianu, potem dołączyła druga i trzecia. Kiedy Konstancja postanowiła przejść na emeryturę, przyszłość szkoły stanęła pod znakiem zapytania.
Pierwszy z rozwiązaniami pospieszył Bogusz. Jako jedyny syn i najbardziej uzdolnione muzycznie dziecko Konstancji, uważał, że stanowisko dyrektora należy się jemu. Niezwłocznie przedłożył rodzicom szeroko zakrojone plany restrukturyzacji, łącznie z rozbudową obecnej siedziby i kupnem czterech następnych. Jego wizja setki nauczycieli i tysiąca uczniów zapierała dech w piersiach. Była zarazem olśniewająca i przerażająca. Dla Konstancji, która całe życie poświęciła doskonaleniu relacji mistrz – uczeń, perspektywa masowego nauczania niosła ze sobą szalone ryzyko, którego Bogusz nie potrafił zrozumieć ani nawet sobie wyobrazić.
Seweryna miała podobne zamiary, ale na mniejszą skalę. Od kiedy ukończyła studia, prowadziła w Konwersatorium Muzycznym klasę fortepianu i rozumiała funkcjonowanie całej szkoły. Jej projekt zakładał dodatkowe klasy i instrumenty, ale zawężał się do jednej siedziby – jednej dużej szkoły, która utrzyma swój poziom i elitarność poprzez stawianie jakości ponad ilość. Konstancja z obawą podchodziła do pomysłu zatrudnienia innych muzyków poza pianistami, ale przedstawiony plan był realistyczny, koszty do przełknięcia, a przewidywane zyski atrakcyjne. Bez ogłaszania zewnętrznego naboru oddała batutę w ręce córki i choć dalej uczyła grać w okrojonym wymiarze godzin, zaczęła patrzeć na Konwersatorium Muzyczne jak na efekt działalności drugiego pokolenia.
Od lat Seweryna czuje na plecach spojrzenie swojej matki. Wie, że każdy jej krok podlega ocenie, i choć oficjalnie sama zarządza firmą, opinia jej założycielki ma dla niej fundamentalne znaczenie. Chce, żeby mama była z niej dumna. Chce, by szkoła prosperowała i pewnego dnia przeszła w ręce trzeciego pokolenia.
Gala na trzydziestolecie istnienia szkoły jest wydarzeniem marketingowym, ale przede wszystkim okazją, by zebrać wszystkich uczniów i absolwentów razem. Na ten wieczór Seweryna zaplanowała koncert, który – jeśli wszystko pójdzie według planu – zaimponuje zaproszonym gościom i dziennikarzom. Zatrudniła dwóch kamerzystów, dźwiękowca i montażystę, aby stworzyć z tego filmową pamiątkę dla wszystkich zebranych. Z tej okazji ściągnęła nawet swoją młodszą siostrę Julię, która jeździ po świecie i mało się angażuje w rodzinne sprawy. Zdaniem Seweryny, profesjonalne zdjęcia Julii dodatkowo podniosą rangę wydarzenia, a przy okazji przydadzą się przy reklamowaniu naboru na kolejny rok szkolny.
Wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a mimo to Sewerynę męczy trema. Wstydzi się tego uczucia, bo w swojej ocenie powinna już była z tego wyrosnąć. Jak może uczyć nauczycieli i uczniów technik radzenia sobie z tremą, jeśli sama na nią cierpi? Tym razem jednak ćwiczenia relaksacyjne nie pomagają, tak samo jak próba przekucia nerwowego napięcia w pozytywne pobudzenie. Trema nie ustępuje i niesie destrukcję poczucia własnej wartości, równowagi i kontroli. Paraliżuje jej serce, ciało i umysł.
Julia z niedowierzaniem wpatruje się w parę męskich bokserek. Z biegiem lat jej kawalerka w Warszawie zamieniła się w składzik, jako że więcej czasu spędza za granicą niż w domu. Lecz tych bokserek nie pamięta. Do kogo należą? Jej ostatni romans urodził się i umarł w Paryżu, nie żył na tyle długo, by zawitać do Polski. Julia chichocze na myśl o ostatnim polskim chłopaku. Tyle lat od tego czasu minęło, że to idiotyczny pomysł, aby mu je teraz zwrócić. Prawdopodobnie zdążył się już ożenić, bo tego przecież chciał, czyż nie? Stabilizacji i rodziny. Julia wrzuca bokserki do kosza, tak jak wszystkie inne cudze marzenia.
Jedno spojrzenie na zegar przypomina jej, że już powinna wychodzić. W pośpiechu przekopuje pudła. Wie, że gdzieś zapakowała czarną koktajlową sukienkę, ale nie pamięta gdzie. Sięga po następne pudło i przerzuca jego zawartość. Spośród starych ukochanych par dżinsów wypada album zdjęciowy – zapomniana relikwia młodości.
Na chwilę przestaje troszczyć się o upływ czasu i przewraca strony. Foliowe kieszonki przechowują jej wspomnienia: kilka zdjęć z mamą, gdy grają w duecie, wycieczki z tatą do fotoplastikonu, szkolne przyjaźnie uwiecznione pierwszym amatorskim aparatem, a potem chwile szczególne i zupełnie zwyczajne, uchwycone lustrzanką cyfrową. Gdzieś w połowie albumu pojawia się pierwsza fotografia chudego chłopaka o oliwkowej karnacji i skośnych oczach. Niedługo potem kolejna i kolejna, a na każdej z nich jest coraz wyższy, coraz starszy. Na ostatniej Danh An spogląda prosto w obiektyw i unosi czarną brew w niemym pytaniu „naprawdę?”. Naprawdę, Julia ma ochotę odpowiedzieć, ale z ust wyrywa jej się tylko westchnienie. Zamyka album, bo przeszłość już nie istnieje.
Teraźniejszość wzywa ją do siebie, więc otwiera następne pudło i tam wreszcie znajduje poszukiwaną sukienkę. Jest nieco pomięta, ale w dobrym stanie. Julia wie, że należałoby ją przeprać lub przynajmniej wyprasować, lecz na to nie ma już czasu. Wciąga ją przez głowę z nadzieją, że ciepło ciała wyprostuje opinającą je tkaninę. Od czasu liceum jej sylwetka nie uległa zmianie, więc sukienka dobrze leży, no, może dekolt nieco lepiej się układa. Biustu nigdy za wiele, Julia śmieje się do siebie, a potem łapie skórzaną kurtkę i szpilki. Włosy wciąż ma w nieładzie po gwałtownym zderzeniu z suszarką, gdy w pośpiechu wypada z mieszkania.
Na drzwiach windy wisi kartka zawiadamiająca, że dźwig jest nieczynny. Znowu. Kuśtykając w jednym bucie, Julia wsuwa piętę w drugi i ze stukotem obcasów śmiga w dół schodów. Modli się w myślach, aby siostra nie oskalpowała jej za spóźnienie.
Podczas gdy starsze rodzeństwo spełnia oczekiwania rodziców – Seweryna prowadzi szkołę, a Bogusz produkuje upragnione wnuki – Julia gania po świecie, ścigając to okazję, to marzenie. Nigdzie nie zostaje na dłużej; przystanki są dla niej tylko chwilą na zaplanowanie następnej eskapady. Jej fotografie cieszą się powodzeniem i przez większą część roku pozwalają jej prowadzić taki narwany tryb życia. Gdy pieniędzy braknie, Julia odsuwa tytuł artysty na bok i cyka zdjęcia na ślubach, pogrzebach, urodzinach. Bez różnicy jest dla niej gdzie, ważne, że płacą. Zresztą do szczęścia nie potrzebuje wielkiego budżetu. Ot, jedna walizka, torba na aparat i macbooka. Gdyby musiała się ograniczać, wystarczyłby jej sam aparat i obiektywy. Cała reszta jest bez znaczenia.
Seweryna zaszantażowała ją, by zmusić do powrotu. Niepotrzebnie, bo Julia i tak by przyleciała. Im bardziej buja w chmurach, tym bardziej czuje się winna na myśl o tym, co zostawia na ziemi. Gnębi ją, że odpowiedzialność za rodzinę zwala na barki rodzeństwa. Wie, że powinna się bardziej udzielać, być lepszą córką i siostrą, ale za każdym razem, gdy przymierza się do powrotu na stałe, wiatr zmienia kierunek i szepcze jej o podróżach i przygodach, które czekają za zakrętem. Julia nie potrafi się oprzeć temu głosowi. Podążyłaby za nim na boso i ślepo, bo wie, że to pościg za marzeniami dodaje magii jej fotografiom.
Mijający ją na chodniku mężczyzna taksuje wzrokiem jej gołe nogi. Julia przyspiesza kroku i duma, czy nie powinna była założyć jakiejś dłuższej sukienki. Lecz na zmianę jest już za późno. Wskakuje do samochodu i rusza, zanim zdąży zapiąć pasy.
Na pierwszym czerwonym świetle przekrzywia lusterko wsteczne i ocenia swój makijaż. Uznaje, że przydałoby jej się więcej koloru. Szczęśliwym trafem znajduje szminkę w schowku przy klamce; zupełnie zapomniała, że ją tam zostawiła. Mocny pomarańcz o złotym połysku nie jest może najlepszym wyborem, ale na tę okazję ujdzie. Do czarnego wszystko pasuje.
Julia nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego kobiety dźwigają na ramieniu pół dobytku. Niezależnie od sezonu, noszą przy sobie parasolkę, szalik, apteczkę, kosmetyki, a nawet przekąski, na wypadek gdyby nastąpił koniec świata i wszystkie sklepy były zamknięte. Ona natomiast nie jest typem ślimaka czy surwiwalowca, wystarcza jej torba na aparat. Więcej bibelotów nie potrzebuje, a szminkę i tak wciąż gubi.
Na drugim czerwonym świetle Julia próbuje ujarzmić włosy, lecz nie za bardzo jej to wychodzi. Przydałaby się jakaś gumka lub spinka, ocenia. Cała rodzina ma ciemne oczy i włosy, ona natomiast jest ruda. Po babci Nucie odziedziczyła szare tęczówki, chroniczne roztargnienie oraz zamiłowanie do wspinaczek górskich. Pod wszystkimi innymi względami nie przypomina nikogo z rodziny. Na dobrą sprawę mogłaby być adoptowana.
Swoją drogą kilka osób ją nawet o to pytało. Julię bawią takie insynuacje, więc odsyła zainteresowanych do świadków zdarzenia. Szczególnie Krzesimir lubi snuć opowieść, jak to sześć lat po ostatnim porodzie Konstancja znowu obudziła się w ciąży. Kiedy o tym mówi, zawsze sugeruje, że nie miał z tym nic wspólnego. O wszystko obwinia bociany.
Kiedy Julia wreszcie zajeżdża pod szkołę, jak na złość nie może znaleźć miejsca parkingowego. Objeżdża kwartał raz i drugi, aż wreszcie się poddaje i zostawia samochód przy pobliskim Ogrodzie Krasińskich. Zarzuca na ramię torbę wydobytą z bagażnika i pędzi z powrotem do skrzyżowania; dudni obcasami w rytm swojego przyspieszonego oddechu. Wtem z jej kieszeni wydobywa się długi gwizd iPhone’a. Sygnał oznacza, że do gali została godzina – czas pożegnać się z nadzieją. Julia nie ma już ani krzty wątpliwości, że tym razem Seweryna naprawdę się do niej dobierze i jej skalpem ozdobi sobie ścianę nad dyrektorskim biurkiem.
Konwersatorium Muzyczne mieści się w niewielkiej secesyjnej kamienicy w Śródmieściu Północnym. Wszystkie światła są zapalone i cały budynek spowija złota łuna, rozświetlając ulicę lepiej niż zachodzące słońce. Przed głównym wejściem solidnie zbudowany mężczyzna walczy z roll-upem, który przewraca się na wietrze. Julia zatrzymuje się obok niego, usiłuje mówić, ale nie może złapać oddechu.
– Spokojnie, ważne, że już jesteś. – Uśmiecha się do niej z sympatią.
– Eu… zebi – sapie Julia. – Gdzie… Smoczyca?
Jego uśmiech się pogłębia. Bawi go to przezwisko, choć Seweryna na pewno byłaby oburzona, gdyby dowiedziała się, jak ją ochrzciła młodsza siostra.
– W środku – odpowiada, a potem pochyla się, by wzmocnić podstawę roll-upu. – Zieje ogniem.
Julia garbi się na tę nowinę i pionowa zmarszczka przecina jej czoło.
– No właśnie – wzdycha raz i drugi, z obawą spoglądając w głąb holu.
W końcu zbiera się na odwagę, aby przekroczyć próg królestwa, gdzie państwowe prawa nie obowiązują i o wszystkim jednogłośnie decyduje apodyktyczna Dyrektor Seweryna, znana również w pewnych kręgach jako Dyktator Smoczyca. Julia zaciska dłoń na pasku torby z aparatem i z duszą na ramieniu wchodzi do środka.
– Czy dzieci są już gotowe? – Bogusz przegląda się w lustrze, aby upewnić się, czy bordowy krawat pasuje do granatowego garnituru w prążki.
– Pomóż mi je ubrać, to wyjdziemy szybciej. – W głosie jego żony Emilii pobrzmiewa nuta rozdrażnienia, więc dla świętego spokoju Bogusz woła w stronę korytarza:
– Zaraz przyjdę!
Nie ma jednak zamiaru jej pomóc. W jego ocenie zbytnie ułatwianie życia dzieciom spowalnia ich naturalny zapał do uczenia się. Uważa, że gdyby Emilia nie stroiła ich codziennie do szkoły, już dawno umiałyby się same ubrać. Kazio może rzeczywiście jest jeszcze mały, ale Terenia wydaje się już na tyle duża, że takie wyzwanie nie powinno sprawić jej kłopotu. Zresztą nic w tym zaskakującego – inteligencję odziedziczyła po tacie.
Bogusz ponownie koncentruje całą uwagę na swoim odbiciu. Może takie zestawienie kolorów jest zbyt śmiałe? Może srebrny krawat byłby bardziej odpowiedni? Zależy mu, aby prezentować sobą wzór stateczności.
Chociaż to Seweryna zorganizowała dzisiejszą galę, Bogusz sądzi, że w znaczącym stopniu przyczynił się do sukcesu rodzinnej firmy. Czyż to nie on pierwszy zrobił analizę fundamentalną sugerującą powiększenie szkoły? Gdyby to od niego zależało, Konwersatorium Muzyczne miałoby już swoje siedziby we wszystkich głównych miastach europejskich: w Berlinie, Rzymie, Londynie i Paryżu. Zatrudniałoby dziesięciokrotnie więcej nauczycieli i miałoby obroty na przyzwoitym poziomie.
Niestety, nie każdy człowiek potrafi myśleć tak perspektywicznie. Swego czasu Konstancja wystraszyła się na myśl, że mogłaby zarabiać naprawdę dużo pieniędzy. Sama pochodziła z małej miejscowości na Podkarpaciu, trudno więc było oczekiwać, że z dnia na dzień kaczka poszybuje jak orzeł. Na swój sposób i tak daleko zaleciała. Stworzyła podwaliny Konwersatorium Muzycznego, choć w jej czasach szkoła inaczej wyglądała. Konstancji jedna klasa fortepianu w zupełności wystarczała. Seweryna rozsądnie poszerzyła program o dodatkowe instrumenty, ale przez siedem lat nie potrafiła w pełni wykorzystać potencjału firmy. Bogusz wątpił, czy kolejne siedem lat mogłoby cokolwiek zmienić. Seweryna była taką samą kaczką jak ich matka.
Bogusz lubi myśleć, że pochodzi z innego gniazda. On urodził się do latania. Do pewnego stopnia dobrze się stało, że Konwersatorium Muzyczne przeszło w ręce jego siostry, bo dzięki temu zyskał więcej czasu, aby popychać do przodu własne projekty. Umiejętność wybiegania myślą naprzód niezwykle mu się w życiu przydała, bo już w czasach uniwersyteckich zaczął grać na giełdzie. Z początku chodziło tylko o niewielkie kwoty, jednak z biegiem lat obracał coraz większymi pieniędzmi, aż odkrył, że nie tylko ma do tego talent, ale też sprawia mu to dużo satysfakcji. Przewidywanie, które akcje wzrosną, a które spadną, stało się dla niego więcej niż pracą. Przekształciło się w hobby, któremu dorównać mogła chyba tylko gra w golfa.
Bogusz jest zapalonym golfistą i czerpie z tego sportu potrójną przyjemność. Z jednej strony, z religijną wręcz gorliwością wierzy w korelację pomiędzy idealnym zamachem a dojrzałością charakteru. Z drugiej strony, golf przyciąga elitarne towarzystwo, a przecież tylko w takich kręgach należy się obracać. Z trzeciej strony, jest to dla Bogusza czas spędzony na świeżym powietrzu, chwila wytchnienia od rodziny i codziennych dolegliwości. Mimo to co kilka miesięcy zerka na Kazia i duma, kiedy chłopiec będzie gotowy, aby zacząć uczyć się prawidłowego zamachu. Uważa, że będzie to wyśmienity sposób, aby kształtować charakter syna już w młodym wieku.
– Nie wyglądam zbyt grubo? – pyta Emilia, wchodząc do sypialni.
Bogusz odwraca się od lustra i patrzy na żonę, która po każdej ciąży zachowywała na pamiątkę kilka kilogramów. Wciąż jest ładna i wysoka, choć wiotka sylwetka, która przed laty skradła mu serce, stała się bardziej… stateczna.
– Wyglądasz zupełnie przyzwoicie – mówi, oceniając ciemny róż sukienki, która luźnymi fałdami maskuje nadmierne krągłości. – Możemy wychodzić?
– Tak, załóż tylko dzieciom buty. – Emilia wraca na korytarz, a potem spogląda na niego przez ramię. – Ubrałam Terenię w identyczną sukienkę jak moja.
Uśmiecha się tak szeroko, jak gdyby bliźniacze stroje były spełnieniem jej marzeń. Bogusz nie pojmuje tendencji modowych swojej żony, ale nie oponuje, bo Terenia pięknie wygląda w każdym kolorze. Wygląda jak prawdziwa Nuta: ma długie ciemne loki i głęboko osadzone oczy w kolorze espresso. Za kilka lat zacznie łamać serca kolegów z klasy, a póki co okręcanie sobie płci przeciwnej wokół palca ćwiczy na tacie.
Bogusz dołącza do dzieci czekających na nich w przedpokoju. Kazio siedzi na wyłożonej marmurem podłodze i analizuje sznurówkę, jakby była egzotycznym okazem gąsienicy. Terenia natomiast z rozświetlonymi uśmiechem oczami wręcza tacie buty, które postanowiła założyć na dzisiejszą uroczystość.
– Termitku… – Bogusz waży w dłoniach wściekle zielone trampki. – Gdyby to tylko ode mnie zależało, chodziłabyś w tych butkach nawet do łóżka i do wanny. – Chichot dziewczynki brzmi jak gulgotanie. – Ale wiesz, że mamusia się na to nie zgodzi.
– Je les aime, tatku. – Terenia wpatruje się w niego wielkimi oczami, jakby jego władza nie miała granic.
Bogusz czuje, że mięknie; nie potrafi długo opierać się jej urokowi. Usta same układają mu się w słowa zgody, na szczęście Emilia przychodzi w porę i ratuje go z tej kłopotliwej sytuacji.
– Białe balerinki, Termitku – komenderuje. – A brązowe lakierki dla Kangurka. – Kuca przy synu i wyciąga mu z dłoni sznurówkę, którą usiłował rozwarstwić.
– Non! – Terenia tupie. – Trampki!
– Balerinki – zarządza Emilia, nie patrząc na córkę. – Bogusiu, pomóż jej je założyć.
Terenia mierzy tatę powłóczystym spojrzeniem, jakby sprawdzała, czy jest on na tyle asertywny, by przeciwstawić się żonie.
– Termitku… – Bogusz czuje, że się poci. Ucieka wzrokiem na bok. – Rób, co mamusia każe.
– Non!
– Chcesz przecież zobaczyć się z ciocią…
Ten argument przekonuje dziewczynkę. Bogusz nie potrafi pojąć, dlaczego jego dzieci tak za Seweryną szaleją. Wielbią ją z gorliwością znaną tylko fanatykom. Może to kwestia jej despotycznego charakteru? Lub radykalnego podejścia do zasad? Bogusz ma świadomość, że gdyby tylko Seweryna sobie tego zażyczyła, dzieci z radością biegałyby w balerinkach i lakierkach, wdzięczne, że im ciocia na to pozwala. Domyśla się, że kryje się za tym jakaś magiczna sztuczka, którą siostra odkryła podczas studiów pedagogicznych. Waży w myślach koszty i zyski, gdyby i on zdecydował się tej techniki nauczyć.
– Prędko, do samochodu – dyryguje Emilia i Bogusz podąża za rodziną przez boczne drzwi do garażu.
Zastanawia się, czy ta technika działałaby równie dobrze na jego żonę.