Fosforescencja. O rzeczach, które podtrzymują nas na duchu w mrocznych chwilach życia - ebook
Fosforescencja. O rzeczach, które podtrzymują nas na duchu w mrocznych chwilach życia - ebook
AUSTRALIJSKA KSIĄŻKA ROKU. WIELKI BESTSELLER.
Boleśnie piękna, inspirująca i głęboko poruszająca. Właśnie taka książka, jakiej potrzebujemy na te czasy.
Podczas codziennej egzystencji pełnej kolejnych rozczarowań, w świecie, w którym nic nie jest pewne, w czasie ciągłego niepokoju i kolejnych kryzysów jest niezwykle istotne, żeby odnaleźć coś, co pozwoli nam nie tylko przetrwać, ale też pielęgnować własne szczęście.
Wyobraź sobie, że znajdujesz się nad oceanem, wokół panuje całkowita ciemność. Nagle zauważasz, że woda zaczyna lśnić milionem drobnych świateł. To fosforescencja – światło emitowane przez niektóre organizmy.
A co gdyby okazało się, że ty też nosisz w sobie wewnętrzne światło?
Coraz lepiej wiemy, co daje nam szczęście, dobre samopoczucie i radość. Wiemy, że istnieje kilka podstawowych prawd w nauce o szczęściu. Wiemy, że bycie miłym i altruistycznym czyni ludzi szczęśliwymi, że wyłączanie urządzeń elektronicznych, budowanie relacji z innymi, życie z wyznaczonym celem daje największą szansę na osiągnięcie szczęścia.
Co jednak zrobić, kiedy nasz świat pogrąża się w ciemności, kiedy przytłacza nas choroba lub złamane serce, strata i ból? Jak w takiej sytuacji pielęgnować szczęście?
Julia Baird łączy intymną opowieść o własnej chorobie z fascynującą refleksją na temat historii, natury, psychologii i filozofii, a wszystko po to, aby znaleźć wskazówkę, co czyni nas szczęśliwymi ludźmi.
Fosforescencja. O rzeczach, które podtrzymują nas na duchu w mrocznych chwilach życia to drogowskaz, który pozwoli odnaleźć światło nawet na najciemniejszej ścieżce życia.
„Pogoń za zachwytem i poszukiwanie wewnętrznego światła w ludziach – to sens mojej pracy i życia. I moje wielkie szczęście, że właśnie o tym jest ta książka”. – Magda Mołek
„Piękna refleksja Julii Baird o rzeczach, które błyszczą w mroku... Książka wywołuje zachwyt i radość. Przynosi ukojenie. Jest aktualna w najlepszy możliwy sposób”. – „The Guardian”
„Julia Baird jest jednym z najbardziej elokwentnych głosów swojego pokolenia” – „Vogue”
„Emocjonalna, introspekcyjna… Nie da się przeczytać tej książki i nie odnaleźć nowego podejścia w postrzeganiu szczęścia, radości i wielu innych emocji”. – „Kirkus”
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6561-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto jeszcze jedno słowo, przed którym trzeba zdjąć kapelusz. Odnaleźć fosforescencję, to wewnętrzne światło, w tym właśnie kryje się geniusz poezji1 2.
Emily Dickinson
1 Parafraza według Williama Luce’a z jego sztuki poświęconej Emily Dickinson pt. _Piękność z Amherst_, której premiera odbyła się w Longacre Theatre na Broadwayu w 1976 roku. We wstępie, zamieszczonym w drukowanej wersji dramatu, Luce pisze, że wiersze i listy Dickinson „promieniują niewidzialnym światłem”. Ich lekturę określił jako doznanie „bardzo podobne do tego, kiedy mrużymy oczy, chcąc dostrzec jakąś gwiazdę”. Zob. W. Luce, _The Belle of Amherst_, New York 2015, s. 3.
2 W. Luce, _Piękność z Amherst._ _Monodram oparty na listach i wierszach Emily Dickinson_, tłum. L. Marjańska, „Dialog. Miesięcznik Związku Literatów Polskich” 1981, nr 11, s. 52 (przyp. tłum.).Preludium
Wewnętrzne światło
Niewiele jest zjawisk równie szokujących jak nieziemska poświata napotkana gdzieś w dziczy, na łonie natury. Świetliki. Świeciuchy. Grzyby luminescencyjne. Latarenkowce. Rekiny z rodziny _Etmopteridae_. Wampirnice. Neonowo niebieskie fale. Ściółka i korony drzew w lasach, a także głębie i brzegi oceanów pełne są świecących organizmów, stworzeń rozświetlonych od wewnątrz. Od wieków uwodzą nas one swoją magią, niczym świetliści misjonarze zdumienia, emisariusze zachwytu3.
Okazuje się, że my również świecimy w ciemności słabym światłem, nawet za dnia. Najwyraźniej jest to cecha wspólna wszystkich żywych organizmów. W 2009 roku opublikowano wyniki badania, w ramach którego pięciu młodych, zdrowych Japończyków umieszczono w pomieszczeniach bez dostępu światła, gdzie – rozebrani do pasa – przez trzy dni w trzygodzinnych odstępach spędzali po dwadzieścia minut. Bardzo czuły system wizyjny pozwolił ustalić, że wszyscy mężczyźni świecili światłem o zmiennym natężeniu w różnych porach dnia, najsilniej z powierzchni twarzy. Wprawdzie liczebność próby była niewielka, a badania chyba nie powtarzano, ale pomysł był wyśmienity.
Autorzy eksperymentu, Masaki Kobayashi, Daisuke Kikuchi i Hitoshi Okamura, stwierdzili w konkluzjach, że wszyscy „bezpośrednio i rytmicznie” emitujemy światło: „Ludzkie ciało dosłownie migocze. Natężenie światła emitowanego przez ciało jest tysiąc razy niższe niż czułość naszego nieuzbrojonego oka”4.
Być może wszyscy składamy się z pyłu gwiezdnego.
Kilka lat temu przeżywałam tak ciężkie zgryzoty, że całymi miesiącami nie mogłam jeść, prawie nie spałam. Byłam szkieletem, ruiną bez odrobiny wiary w siebie. Z płaczem zadzwoniłam do mojego terapeuty: „Nie wiem już zupełnie, jak dam radę przez to przejść”. Opowiedział mi, że kiedyś jako młody człowiek powiedział dokładnie to samo swojemu mentorowi. Ów człowiek, Argentyńczyk, wymierzył mu wtedy siarczysty policzek, po czym pouczył go: „Właśnie teraz liczy się wszystko, co otrzymałeś w swoim życiu: właśnie z tego musisz czerpać. Rodzice, znajomi, praca, książki, wszystko, co kiedykolwiek ci powiedziano, wszystko, czego kiedykolwiek się nauczyłeś – właśnie teraz z tego skorzystaj”. I miał rację. Bo jaki sens ma to wszystko, czego się nauczyliśmy, jeżeli nie możemy z tego skorzystać, kiedy miotamy się, sięgnąwszy nadiru5? Czy nie po to gromadziliśmy pokłady doświadczenia i miłości, żeby móc z nich czerpać?
Od czasu tej rozmowy kilkakrotnie otarłam się o śmierć i często się zastanawiam, dlaczego tamtym dawnym zgryzotom pozwoliłam wystrzelić siebie na tak odległą orbitę rozpaczy. W ostatnich latach przeszłam kilka brutalnych operacji chirurgicznych – w tym trzy poważne – z których ostatnia trwała piętnaście godzin. Doświadczyłam wtedy swoistej klarowności i intensywności emocjonalnej, których wcześniej nie znałam: strachu, obawy, spokoju, osamotnienia, czystego przerażenia, miłości, skupienia myśli na sprawach pozaziemskich. Kiedy pochłania cię wir raka, wszystkie inne dźwięki giną w tle, słyszy się jedynie bicie własnego serca, własny oddech, własny niepewny krok. Nawet jeśli otacza cię największy tłum rodziny i znajomych, najjaśniejsza miłość, to przez te ciemne doliny choroby idziesz samotnie.
Pragnęłam, żeby wreszcie ustał ten nieznośny ból, którego nie imały się żadne prochy, zmagałam się z koszmarami sennymi po opioidach, całe miesiące spędzałam w szpitalach, leżąc na wznak w koszuli zabiegowej, podczas gdy gorące trucizny chemoterapii wlewały mi się w długą, otwartą ranę, a potem rozpływały po całym ciele. Po paraliżu wnętrzności wywołanym tym jadem całym wysiłkiem woli próbowałam przywrócić ciału sprawność; noga za nogą kuśtykałam po korytarzu, wlokąc za sobą kroplówkę i walcząc z rozpinającą się koszulą.
Wiem oczywiście, że nie jestem jedyną osobą, która doświadczyła tego rodzaju traumy. My, którzy mozolnie przemierzaliśmy ścieżki ciężkiej choroby, rozumiemy się w mig, a dzięki naszym doświadczeniom potrafimy się utożsamić uczuciowo z osobami, które doznają innego rodzaju cierpienia – z tymi milionami ludzi o złamanych sercach, zmaltretowanych ciałach, mrocznych umysłach. Jest w nas więcej gotowości, by współczuć w cierpieniu w tych chwilach, kiedy życie jest jak owinięty wokół szyi boa dusiciel, który wyciska z tchawicy ostatni oddech, jak zły ogr, który we śnie kradnie nam radość, sens i nadzieję. A czasami jak ciasna, ciemna jaskinia bez powietrza, z której nie widać wyjścia.
Tym, co fascynowało mnie i podtrzymywało na duchu w ciągu tych kilku lat, była myśl, że potrafimy odnaleźć, podtrzymywać i nieść przez życie nasze własne, wewnętrzne żywe światło – światło, które pozwala rozproszyć ciemności. Nie chodzi o to, by płonąć jasnym płomieniem, ale by osiągnąć znacznie łatwiejszą fosforescencję – świecić poniżej temperatury zapłonu dzięki zapasom wchłoniętego światła, żarzyć się, ale nie spalać. Pozostawać przy życiu, stać prosto, nawet kiedy spadają na nas razy zwątpienia.
Amerykańska pisarka i biolożka morska Rachel Carson odkryła zjawisko żywego światła, kiedy brodziła w nocy wzdłuż wybrzeża Atlantyku, oświetlając latarką ciemne wody. W sierpniu 1956 roku napisała do ukochanej przyjaciółki, Dorothy Freeman:
Przez cały dzień morze było wezbrane, wzburzone i głośne, więc koło północy zrobiło się naprawdę fascynujące – wszystkie moje skały wieńczyła czapa piany. Żeby w pełni doświadczyć dzikości natury, pogasiliśmy latarki – i dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe emocje. W falach roiło się od diamentów i szmaragdów, przybój ciskał je dziesiątkami na mokry piasek. Dorothy, najdroższa, tej nocy byliśmy tam całą duszą, tylko wszystko było bardziej intensywne niż zwykle; dziki akompaniament szumu i ruchu, a nade wszystko fosforescencja. Poszczególne iskierki były ogromne – widzieliśmy, jak żarzą się na piasku, a czasami, pochwycone przez igraszki fal, unoszą się tam i z powrotem. Kilkakrotnie sądziłam już, że złapałam którąś w dłoń wśród muszli i żwiru, zdawało mi się, że taką dużą na pewno będzie można obejrzeć, ale nic z tego6.
Kolejną zdumiewającą rzeczą, jaką zobaczyła Carson tej nocy, był świetlik unoszący się nad wodą, w której odbijał się „jak mały reflektor” – badaczka zdała sobie wtedy sprawę, że owad wziął iskierki na wodzie za inne świetliki. Uratowała go przed utonięciem w lodowatym morzu, wkładając do wiaderka, żeby obeschły mu skrzydełka. Autorka późniejszej _Silent Spring_ (Milcząca wiosna), książki, która dała początek współczesnemu ruchowi ekologicznemu, napisała: „To było jedno z tych doświadczeń, które pozostawiają po sobie osobliwe i trudne do opisania odczucie, w którym poza gołymi faktami jest mnóstwo podtekstów. Wyrazić coś takiego naukowym językiem!”7. W rzeczy samej.
Język, jakim w ciągu stuleci posługiwali się naukowcy opisujący to nieziemskie zjawisko, zmieniał się wraz z powiększaniem się wiedzy na ten temat. Uwalnianie światła przez substancje naturalne lub organizmy (które zwykle reemitują wchłanianą przez długi okres energię cieplną, na przykład słoneczną) od lat 70. XVIII wieku nazywa się „fosforescencją”; na początku XX wieku stworzono specjalny termin „bioluminescencja”, opisujący emisję światła biochemicznego przez organizmy żywe, często fitoplankton (który za dnia może przypominać „czerwoną falę” glonów), pod wpływem fal lub ruchu w wodzie. Niektórzy badacze – wśród nich Rachel Carson – posługiwali się później tymi terminami zamiennie.
Zanim nauka wyjaśniła poszczególne formy zjawiska fosforescencji, było ono materiałem dla mitów i legend. Arystoteles głowił się nad zagadką mokrego drewna, które świeciło w ciemności. Japończycy wierzyli, że świetliki to dusze zmarłych, a konkretnie samurajów poległych na polu bitwy. Żeglarze, którym zdarzyło się płynąć przez świecące zakwity, sądzili, że to fale się palą; opowiadali o „płonących morzach”, „mlecznych oceanach” albo „rozżarzonych węglach” na wodzie; również Arystoteles pisał o „ognistych wyziewach z morza”. W 1637 roku francuski filozof Kartezjusz zaobserwował, że woda morska „wytwarza iskry podobne do tych, które sypią się z uderzanych kawałków krzemienia”. W 1688 roku francuski jezuita i misjonarz ojciec Tachard orzekł, że iskry te powstają, kiedy „słońce za dnia zapładnia morze nieskończoną liczbą ognistych i świetlistych duchów”, które po zapadnięciu ciemności jednoczą się, „by zgasnąć w stanie wzburzenia”. Niektórzy obserwatorzy smug światła wymykających się przed dziobem na Oceanie Indyjskim nazywali je „kołami Posejdona”8.
Dla mnie światła te stanowią dziś idealną metaforę przebłysków życia pośród mroku albo chwil radości w trudnych czasach. W ubiegłych wiekach były one uznawane za magię w czystej postaci. W 18459 roku podczas rejsu po południowym Atlantyku, w rejonie ujścia La Platy, Karol Darwin zachwycił się morzem, które „przedstawiało dziwny i piękny widok. Okręt wzbijał swym dziobem dwie fale płynnego fosforu i ciągnął za sobą mleczny tren. Jak okiem sięgnąć, grzebień każdej fali jaśniał i niebo nad horyzontem dzięki odbiciu tego mdłego światła nie było tak całkiem czarne jak na sklepieniu”10.
Poważne próby zrozumienia tych tajemniczych zjawisk podjęto dopiero po I wojnie światowej. W czasie konfliktu niewielkie naturalne źródła światła pod powierzchnią morza przypadkowo wspomogły wysiłek wojenny, podświetlając łodzie podwodne: w listopadzie 1918 roku u wybrzeży Hiszpanii oficerowie brytyjskiej marynarki wojennej wyśledzili w głębi, a następnie zaatakowali duży, świetlisty obiekt, którego kontury wyznaczał „podmorski ogień”. Był to ostatni niemiecki u-boot zniszczony w czasie tej wojny.
Podczas II wojny światowej Japończycy wymyślili sprytny sposób oświetlania map światłem tak słabym, że nie zwracało uwagi przeciwnika. W wodach otaczających Japonię armia wyłowiła ogromne ilości skorupiaków _umihotaru_, czyli małżoraczków – nazywanych również morskimi świetlikami – i przekazała je swoim jednostkom liniowym. Aby otrzymać światło, żołnierz musiał jedynie nabrać garść wysuszonego planktonu, zwilżyć go i rozkruszyć. „To było przystępne, proste źródło światła” – wyjaśniał badacz Osamu Shimomura. „Wystarczy dodać wodę. Bardzo wygodne. Nie trzeba żadnych baterii”11. Ponad pięćdziesiąt lat później Shimomura – który w 2008 roku dostał Nagrodę Nobla za badania nad zielonym białkiem fluorescencji u meduzy – zaprezentował koledze ten sam efekt w ciemnym pokoju, zaciskając, a następnie otwierając dłoń, z której wydobyło się zimne niebieskie światło.
Tymczasem zarówno Ameryka, jak i Rosja prowadziły już poważne badania nad świecącymi organizmami. W latach 60. XX wieku amerykańska służba oceanograficzna (Naval Oceanographic Office) opublikowała przełomowe wyniki kwerendy archiwów morskich i dzienników okrętowych, w których przez kilka stuleci oficerowie próbowali opisać zaobserwowane zjawiska12. Ich słowa utrwaliły chwile zachłyśnięcia się, zdumienia, nieporadnego poszukiwania języka, który adekwatnie wyraziłby oglądane sceny. O światłach pisano, że były jak „masa kipiącej turkusowej piany”, „świetlisty wąż”, „palnik spawalniczy”, „podświetlona tarcza zegarka”, „płonąca magnezja”. Jeden ze świadków zanotował, że choć była noc, mógł czytać na pokładzie dzięki białemu światłu, które wydobywało się z morza „jak z roztopionego żelaza”.
Historie takich obserwacji krążą po świecie równie długo jak same statki: „pokaz iskier” w Zatoce Maine w lecie; „zielony ogień” w Zatoce Chesapeake, tak intensywny, że wpadał przez iluminatory statku i „odbijał się od sufitu kabiny”; „czerwone fale” u wybrzeży Florydy i Teksasu, które w nocy zaczynały świecić; jaśniejąca woda na Wyspach Kanaryjskich; woda niczym „rozgwieżdżone niebo” w zachodniej części Morza Śródziemnego; „rozbłyski światła” w połamanej krze lodowej u zachodnich wybrzeży Norwegii; „roziskrzone szmaragdowe punkciki” na Orkadach; świecące kule na Tamizie; zielone ślady ruchu wioseł na Morzu Irlandzkim. Rzekoma „tłusta piana” na wodach False Bay w pobliżu południowoafrykańskiego Kapsztadu w nocy okazywała się jeziorem „płynnego złota”. Kiedy pewnej nocy z wybrzeża Sanriku w północnej części japońskiej wyspy Honsiu ustąpiło tsunami, „dsłonięte dno lśniło mocno niebieskawo-białym światłem o takiej sile, że obiekty na lądzie były widoczne jak za dnia”.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat podjęto niezliczone próby zmierzenia i wykorzystania zjawiska bioluminescencji. Choć Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych bada je do dziś, próbując podobno skonstruować podmorskiego robota, który przysłużyłby się obronności, wykrywając i monitorując bioluminescencję, to jednak prace nad jej przewidywalnością i potencjalnymi zastosowaniami nigdy nie doprowadziły do wykorzystania tego źródła światła na tak szeroką skalę, jak na to liczono – w tym wypadku natura nie dała się łatwo podporządkować woli człowieka. W czasach rzymskich filozof Pliniusz Starszy utrzymywał, że można zwykłą laskę zmienić w pochodnię, nacierając jej koniec pastą z meduzy; pomysł ten najwyraźniej jednak się nie przyjął. Naśladowców nie znalazła też odkrywczość rdzennych mieszkańców Indonezji, którzy jako źródło światła w lesie wykorzystywali bioluminescencyjne grzyby13. Na lądzie próby oświetlenia kopalni za pomocą butelek napełnianych świetlikami lub fosforyzującą suszoną rybią łuską również spełzły na niczym14.
Badacze się jednak nie poddają i nadal starają się znaleźć sposób, by wytwarzające światło organizmy, takie jak świetliki, grzyby czy bakterie, wykorzystać w oświetleniu ulicznym, dekoracyjnym lub mieszkaniowym. Są pewne nadzieje na to, że bakterie, na przykład zmodyfikowane genetycznie szczepy pałeczki okrężnicy, będą w stanie wytworzyć wystarczającą ilość światła, by zastąpić prąd elektryczny w „biożarówce”15. Niektórzy naukowcy idą w swoich ambicjach nawet dalej. Niezwykle dużą wagę do żywego światła przywiązuje się w biomedycynie: badacze dostrajają geny meduz, koralowców i świetlików, zaprzęgając je do pracy przy podświetlaniu komórek nowotworowych i komórek nerwowych, testowaniu leków i monitorowaniu reakcji biochemicznych.
W jakiś sposób cieszy jednak myśl, że tych cudów natury nie da się ze szczętem zagrabić i wyzyskać, szczególnie w celach niszczycielskich. Widok żywego światła do dziś pozostaje czymś rzadkim, magicznym i często nieprzewidywalnym. Co za tym idzie, są ludzie, którzy całymi latami na nie „polują”, chcąc je zobaczyć i zarejestrować. W ostatnich latach stałam się jedną z nich.
Od czasu do czasu zdarza się nam spotkać kogoś, kto świeci: osobę, która promienieje dobrocią, którą wypełnia naturalna radość albo która ma w sobie taki głód nowych doświadczeń, taką ciekawość i fascynację światem poza nią, że aż tryska życiem, światłem. To są ludzie „do rany przyłóż”, a jednocześnie działają jak magnes.
Muzyk punkowy Henry Rollins oznajmił mi z dumą, że bywa „zmęczony, ale nigdy wykończony”. Rozmowa z Henrym przypomina wetknięcie widelca do gniazdka elektrycznego – wychodzę zarażona jego żądzą, by robić więcej, wiedzieć więcej, być bardziej, przemierzać morza i pokonywać słabości, walczyć o prawa tych, którzy sami nie mogą się o nie upominać lub których nie powinno się do tego zmuszać.
Zmęczony, ale nie wykończony. To prawda: trudno jest wchłonąć ten żar. A bardzo często gasi go samo życie. Gdzie zatem znaleźć miech, który pomoże nam rozdmuchać ogień i podsycać płomienie? Co można zrobić, żeby podtrzymać nasze wewnętrzne światło i chronić je równie pieczołowicie, jak olimpijczyk chroni płonący znicz?
W ostatnich latach badacze wciąż nie do końca ukształtowanej dziedziny nauki o szczęściu zaglądają do naszych komórek, sprawdzają dopływ krwi do serca i mózgu, dokonują pomiarów zmiennych naszego codziennego nastroju, by odkryć, skąd bierze się zadowolenie, dobrostan i radość. Dotychczas ustaliliśmy kilka podstawowych prawd. Uszczęśliwia nas bezinteresowne pomaganie innym, wyłączanie urządzeń, rozmowa z ludźmi, budowanie relacji, życie z poczuciem sensu i celu, a także zagłębianie się w problemy innych. Nie zawadzi dodać dobrego jedzenia, od czasu do czasu joggingu, pływania czy gimnastyki.
Brzmi nieźle, ale pod warunkiem że jesteśmy zdrowi, sprawni i silni, żyjemy w poukładanym związku, nie trapi nas niepewność o przyszłość i o naszą rodzinę. Tak naprawdę jednak zamiast pytać o to, jak być szczęśliwym, powinniśmy zapytać, jak przetrwać, jak pozostać przy życiu, a może nawet odnosić sukcesy, kiedy w życiu nastają mroczne chwile, gdy na przykład dopada nas choroba, zgryzota, strata czy ból. Czy możliwe jest doświadczenie, jak nazywa to benedyktyn David Steindl-Rast, „szczęścia, które nie zależy od tego, co się dzieje”16? Jak być pewnym, że kiedy nasze dni zrobią się ponure i wyprane z sensu, kiedy okoliczności życia zaleją nas potokiem błota, uda nam się reemitować mądrości, które wchłonęliśmy, gdy jeszcze świeciło słońce?
Kiedy dla mnie nastały dni całkiem posępne, kiedy mój świat zapadł się pod ciężarem utraty i choroby i kiedy musiałam odnaleźć w sobie – i wykorzystać – własne rezerwy, moje poszukiwania tego, co powoduje naszą fosforescencję, nabrały nowego znaczenia – i pozwoliły mi dotrzeć do niezmiernego piękna. Podążając tropem tego, co Emily Dickinson nazywała „wewnętrznym światłem”, szukałam inspiracji i informacji na temat fosforescencji i bioluminescencji, a dzięki temu nauczyłam się świadomie szukać zachwytu – i odnajdywać go w naturze, w innych ludziach, w ciszy. Nauczyłam się też kilku prostych, mocnych prawd.
Jak odnaleźć w naturze swoisty sposób na to, by co dnia odradzać się na nowo. Jak być uważną.
Jak nie lekceważyć kojącej mocy tego, co zwyczajne.
I bardzo wiele innych: jak okazywać życzliwość, jak praktykować wspaniałomyślność, jak wystrzegać się próżności, jak być śmiałą, jak okazywać przywiązanie najbliższym, jak zaakceptować wiarę i zwątpienie, jak uwolnić się od dążenia do perfekcji, jak respektować wszystkie swoje szczere zamiary i brak organizacji, jak żyć świadomie.
Ku swojej radości znalazłam bogaty dorobek naukowy, a w nim pokaźny materiał dokumentujący omawiany tu rodzaj żywej fosforescencji. Wiem, rzecz jasna, że nie istnieją niezawodne panacea i że wielu czytelnikom niektóre z tych zaleceń mogą się wydać oczywiste, lecz kiedy patrzy się w oczy śmierci, a następnie wraca do życia, tego rodzaju przekonania zyskują nowe zrozumienie i ważność. Nie marnujesz – nie wolno ci zmarnować – nawet jednego oddechu.
Ta książka opowiada o moim poszukiwaniu „wewnętrznego światła”; tego, co sprawia, że ludzie świecą. Wyniki poszukiwań, które tu przedstawiłam, nie mają charakteru autorytatywnego ani wyczerpującego, ale dały mi one wiele do myślenia i tylko żałuję, że nie rozumiałam pewnych spraw lepiej, gdy byłam młodsza. Życie jest burzliwe, a jednocześnie drogocenne – uznanie faktu, że te dwie cechy łączą się ze sobą nierozerwalnie, to jedna część sekretu prawdziwej fosforescencji. Druga to pogoń za zachwytem.
3 Kluczowe słowo _awe_ (od średnioangielskiego: _aw_, _awe_, _ahe_ – „strach”, „lęk”, „cześć”, „groza”), które pojawia się około sześćdziesięciu razy w całej książce, a które w obecnym tłumaczeniu konsekwentnie oddawane jest jako „zachwyt”, nie posiada w języku polskim odpowiednika, który dokładnie oddawałby pełen zakres jego znaczeń, zaś w sensie psychologicznym – wszystkich ambiwalentnych elementów zespołu emocji, jakim jest _awe_, czyli zachwytu, podziwu, nabożnej czci, respektu przed czymś wzniosłym i większym od nas samych, poczucia własnej małości, lęku, grozy, trwogi, bojaźni; wszystkie te emocje po trosze współwystępują, prowadząc do stanu ducha, który w prezentowanym tu rozumieniu jest doznaniem budującym, dodającym sił, leczniczym (przyp. tłum.).
4 M. Kobayashi, D. Kikuchi, H. Okamura, _Imaging of Ultraweak Spontaneous Photon Emission from Human Body Displaying Diurnal Rhythm_, „plos One” 2009, nr 7, s. 6256.
5 Nadir to przeciwieństwo zenitu (przyp. tłum.).
6 _Always, Rachel. The Letters of Rachel Carson and Dorothy Freeman, 1952–1964_, red. D. Freeman, M.E. Freeman, Boston 1995, s. 186–187.
7 Tamże.
8 _A_ _History of Bioluminescence According to E.N. Harvey, Scripps Institution of Oceanography_, 14 kwietnia 2016.
9 W rzeczywistości 1845 to rok drugiego wydania relacji Darwina z tego rejsu; cytowany tu fragment jest w niej datowany na 6 grudnia 1833 roku (przyp. tłum.).
10 K. Darwin, _Podróż na okręcie „Beagle”_, tłum. K. Szarski, Kraków 2008, s. 179–180.
11 F. Jabr, _The Secret History of Bioluminescence_, „Hakai Magazine”, 10 maja 2016.
12 O ile nie wskazano inaczej, wszystkie cytaty na stronach 17–18 podawane są za: R.F. Staples, _The Distribution and Characteristics of Surface Bioluminescence in the Oceans_, U.S. Naval Oceanographic Office, Washington 1966, apps.dtic.mil/dtic/tr/fulltext/u2/630903.pdf. Przełomową pracę Staplesa na temat tych „rozpaczliwie zaniedbanych” organizmów sprzedawano po 90 centów za egzemplarz. Autor zbadał około trzech tysięcy relacji na temat świecącego morza, pochodzących głównie ze szlaków żeglugowych, a także raporty marynarki i straży przybrzeżnej Wielkiej Brytanii i USA oraz sprawozdania z rejsów badawczych.
13 F. Jabr, _The Secret History of Bioluminescence_, dz. cyt. Jak wskazuje Jabr, zjawisko to opisał lekarz Georg Eberhard Rumphius w drugiej połowie XVII wieku.
14 A. Watson, _Miners Lamp History from Flame to „the Davy Lamp” to Electric_, „Health and Safety International”, wrzesień 2018.
15 R. Nuwer, _One Day We’ll Light Our Homes with Bacteria_, Smithsonian.com, 15 sierpnia 2013.
16 Cyt. za: _P. Iyer,_ _The Joy of Quiet, „The New York Times_”, 29 grudnia 2011.„Najpiękniejszym z naszych możliwych doświadczeń – napisał Albert Einstein – jest tajemniczość; to ona daje początek wszelkiej prawdziwej sztuce i wszelkiej nauce. Ten, komu ta emocja jest obca, kto nie potrafi już się zdumiewać, pogrążać w zachwycie, ten na dobrą sprawę już nie żyje, ten zamknął już oczy”17, 18. Zachwyt pomniejsza nas, uczy pokory, uświadamia nam, że stanowimy część wszechświata, który w nieodgadniony sposób nas przerasta; zdaniem badaczy nauk społecznych zachwyt sprawia nawet, że stajemy się milsi i bardziej świadomi potrzeb wspólnoty ludzkiej, do której należymy.
Podobnym do zachwytu odczuciem jest zdumienie, często są one ze sobą splecione. Zachwyt sprawia, że zatrzymujemy się i patrzymy. Zdumienie powoduje, że zatrzymujemy się i zaczynamy zadawać pytania o sposób urządzenia świata, napawając się jednocześnie czymś, czego dotychczas nie dostrzegaliśmy, czymś zjawiskowym lub prozaicznym. Doskonale ten stan zdefiniował osiemnastowieczny szkocki filozof moralności Adam Smith, który dzięki głośnemu dziełu z dziedziny ekonomii pt. _Bogactwo narodów_ uznawany jest za „ojca kapitalizmu”. Jego zdaniem człowiek odczuwa zdumienie wówczas, „gdy objawi się coś zupełnie nowego i niezwykłego pamięć ze wszelkich swych zasobów nie zdoła podsunąć obrazu, który przypominałby bliżej owo dziwne zjawisko. Staje ono przed wyobraźnią samotnie i we własnej postaci”. Smith uważał, że czasem jesteśmy w stanie fizycznie odczuć takie zdumienie: „owo wpatrywanie się, niekiedy przewracanie oczami, wstrzymywanie oddechu, wzbieranie serca”19.
Wielcy myśliciele, filozofowie i ekscentrycy – wszyscy oni inspirowali się tym, co tajemnicze i nieodgadnione. W moich poszukiwaniach własnej drogi do fosforescencji – podczas których nieraz zapadałam się w ciemne dziury i grzęzawiska – to właśnie zachwyt i zdumienie były tym, do czego stale powracałam, tak jak powracałam do cichego, leczniczego działania natury. O tym wszystkim piszę w tej książce – o lesie, morzu i stworzeniach, które w nich mieszkają.
Tylu z nas ma swoje zaciszne miejsca, gdzie szukamy schronienia i spokoju – pobliską plażę, ławkę w parku, majestatyczne drzewo. Dla mnie takim miejscem jest morze: równie dzikie i surowe, jak bezmierne i piękne. Niedawno, kiedy pływałam o poranku, przyszedł mi na myśl fragment z Oscara Wilde’a, kiedy porównuje on świt do „zalęknionej dziewczynki”, która „obuta w srebrne sandały skrada się długą i cichą ulicą”20. Ten opis wydał mi się nagle taki nieśmiały, taki brytyjski (Wilde był wprawdzie Irlandczykiem, ale przez wiele lat mieszkał w Londynie). W Australii świt to podpalacz, który na horyzoncie rozlewa benzynę, a potem rzuca zapałkę i przygląda się płomieniom.
Wschód słońca i jego odejście na spoczynek to dwa wyznaczające granice naszego dnia momenty zachwytu. Ten rodzaj zachwytu często jest dla nas jak chleb powszedni, ale zarówno współcześni naukowcy, jak i starożytni filozofowie mówią nam, że nie wystarczy go cenić, trzeba go także poszukiwać.
Co więcej, moglibyśmy usypać niewielką górkę z prac badawczych z dziedziny nauk o przyrodzie, w których po wielokroć stwierdzono, że sam widok zieleni – roślin, liści, drzew, panoramy za oknem – może sprawić, że będziemy szczęśliwsi i zdrowsi. Z tych wyników badań i tych doświadczeń wzięła się rozkwitająca obecnie, a powstała w Japonii, praktyka leśnych kąpieli, czyli _shinrin-yoku_. Polega ona na nieśpiesznym spacerowaniu po lesie, dotykaniu drzew, słuchaniu ich odgłosów i odnawianiu więzi z naturą. Jak dobrze wiedzą uprawiający nurkowanie z butlą i freediving, podobnych doznań dostarcza wędrówka po podwodnym lesie: zwalniamy tempo, zaczynamy uważnie patrzeć, a świat otwiera się przed nami.
Na całym świecie coraz intensywniej myśli się nad tym, jak mieszkańcy obszarów zurbanizowanych mogliby wyciszyć swoje miasta, ruch uliczny, huk młotów pneumatycznych, by znów usłyszeć śpiew ptaków i szum liści na wietrze. Eliminujemy całe to rozdygotanie, tę nerwowość, by przypomnieć sobie, kim jesteśmy. Poszukujemy ciszy, która jest coraz rzadszym i coraz cenniejszym dobrem. Prawdziwa cisza nie polega jednak na wytłumieniu wszystkich dźwięków, ale na wytłumieniu wszystkich sztucznych, wytwarzanych przez człowieka odgłosów. Jak się dowiedziałam podczas pobytu na Ziemi Arnhema, więź z ziemią to zasadniczy element tożsamości rdzennych mieszkańców Australii, a potrzeba wyciszenia się, wsłuchania z szacunkiem w głos otaczającego nas świata, ma pradawne korzenie. Choć w obecnych czasach eksplorację samych siebie odbywamy w głównej mierze pod hashtagiem #wellness i relacjonujemy wszystko w internecie, to pobyt w odległych zakątkach świętej krainy ognisk i eukaliptusów przekonał mnie, że czasami najlepszym sposobem, by skupić uwagę na matce ziemi, jest zamknięcie ust, otworzenie oczu i po prostu słuchanie.
17 A. Einstein, _Living Philosophies_, New York 1931, cyt. za: _Einstein on Politics. His Private Thoughts and Public Stands on Nationalism, Zionism, War, Peace, and the Bomb_, red. D.E. Rowe, R.J. Schulmann, Princeton 2007, s. 229.
18 Por. A. Einstein, _Jak wyobrażam sobie świat. Przemyślenia i opinie_, tłum. T. Lanczewski, Kraków 2017, s. 20 (przyp. tłum.).
19 A. Smith, _The Essential Adam Smith_, New York 1987, s. 25–26.
20 O. Wilde, _The Harlot’s House_, cyt. za: F. Harris, _Oscar Wilde_, Ware 2007, s. 52.Rozdział 1
Nauki mątwy
Ci – badacze bądź laicy – którzy bytują wśród cudów lub tajemnic ziemi, nigdy nie bywają samotni ani znużeni życiem. Ich myśli potrafią odnaleźć ścieżki wiodące do wewnętrznego zadowolenia i nowej fascynacji życiem. Ci, którzy kontemplują piękno ziemi, znajdują pokłady sił, których starcza dopóty, dopóki trwa życie21.
Rachel Carson, _The Sense of Wonder_
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam mątwę pływającą na wolności, zdumiał mnie jej prehistoryczny i nieziemski widok. Mątwy to niesamowite stworzenia o głowie przypominającej łeb słonia, ośmiu ramionach, które czasem się rozczapierzają, a potem ściągają razem na kształt trąby, i drobnym korpusie otoczonym cienkimi, falującymi jak jedwabny szal płetwami. Sunąc tuż ponad dnem oceanu, mątwa zmienia swe ubarwienie odpowiednio do jego kolorystyki, od złotawego nad piaskiem po brązowo-czerwone nad wodorostami, a nawet tekstura ciała, od gładkiej po kolczastą, pozwala jej się wtopić w otoczenie tak skutecznie, że czasem zdradza ją wyłącznie poruszenie jedwabistych skrzeli.
Nieziemski charakter mątw nie ogranicza się do ich wyglądu. Przywołajmy choćby takie fakty: źrenice mątwy mają kształt litery W; ponadto przypuszcza się, że jej oczy są w pełni ukształtowane, zanim jeszcze się wykluje, co oznacza, że młode zaczynają obserwować otoczenie już w jajku. Krew mątwy jest bezbarwna do chwili kontaktu z powietrzem – wtedy robi się ciemnozielona. Mątwa ma trzy serca i mózg w kształcie obwarzanka, który w proporcji do całego ciała jest większy niż u wszystkich pozostałych bezkręgowców. „Kość” mątwy – biały, owalny kształt, który często można spotkać na plaży lub w klatce dla papug – to właściwie gruba, zwapniała muszla wewnętrzna, która umożliwia pływanie i odróżnia mątwy od pozostałych głowonogów, takich jak kałamarnice i ośmiornice. Na jedną samicę mątwy przypada cztery do pięciu samców – doskonała proporcja moim zdaniem – ale wszystkie osobniki żyją rok, najwyżej dwa lata.
Mątwy są dla mnie symbolem zachwytu. Już pierwszy kontakt wzrokowy z nimi na kilka godzin naładował mnie szczególnego rodzaju energią. Wciąż tak na mnie działają. Cieszę oczy ich widokiem regularnie każdej zimy, a potem przeżywam żałobę, kiedy wiosenny przypływ wyrzuca na brzeg ich lekkie białe „kości”.
Kiedy nurkuję w morzu, żeby popływać z mątwami – w tym tygodniu robiłam to już kilkakrotnie – mój świat zwalnia tempo, dostosowując się do rytmu ich falujących ciał. Rzadko uciekają, a czasem zachowują się całkiem przyjaźnie. Regularny kontakt z nimi w zatoce leżącej u stóp wzgórza, na którym mieszkam, dał mi nieoczekiwaną okazję do zgłębiania tego, czym jest zachwyt. Gdyby wcześniej przyszło mi do głowy, żeby ze śledzenia mątw sunących wśród raf uczynić codzienny rytuał, poświęciłabym się nurkowaniu w oceanie już kilkadziesiąt lat temu.
Peter Godfrey-Smith, profesor filozofii i historii, który również mieszka na moim wzgórzu, porównuje mątwę z gatunku _Sepia apama_, osiągającą nawet metr długości, do „ośmiornicy przymocowanej do poduszkowca”, o ramionach, które można uznać za „osiem olbrzymich, chwytnych warg”22. Profesor zauważa, że „mysł narodził się w morzu. Wszystkie wczesne etapy ewolucji nastąpiły w wodzie: początek życia, narodziny zwierząt, wytworzenie układów nerwowych i mózgów, pojawienie się złożonych ciał, które sprawiają, że warto mieć mózg. Kiedy już zwierzęta wyczołgały się na suchy ląd, zabrały morze ze sobą. Wszystkie podstawowe procesy życiowe dzieją się w wypełnionych wodą komórkach, ograniczonych membraną maleńkich pojemnikach, które przenoszą resztki morza”23. Innymi słowy, morze jest w nas.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
21 R.L. Carson, _The Sense of Wonder_, New York 1956.
22 P. Godfrey-Smith, _Inne umysły. Ośmiornice i prapoczątki świadomości_, tłum. M. Adamiec-Siemiątkowski, Kraków 2018, s. 131.
23 Tamże, s. 231.