Fotografie, które nie zmieniły świata - ebook
Fotografie, które nie zmieniły świata - ebook
„Fotografie, które nie zmieniły świata” to gorzkie rozliczenie z etosem fotoreportera dokumentującego najdramatyczniejsze wydarzenia najnowszej historii. Opatrzony autorskim komentarzem zbiór fotografii, nie tylko wojennych, z których wiele stało się ikonami współczesności, a także opowieść o doświadczeniach na granicy emocjonalnej wytrzymałości i próbie przezwyciężenia związanej z tym traumy.
O autorze:
KRZYSZTOF MILLER (1962–2016) – fotoreporter wojenny, świadek niemal wszystkich wojen ostatniego 25-lecia. Robił zdjęcia w Afganistanie, Czeczenii, państwach afrykańskich, Gruzji, Bośni, podczas przewrotu w Rumunii i aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji. Od 1989 roku był związany z „Gazetą Wyborczą”. W 2000 roku członek jury konkursu World Press Photo. W 2013 roku wydał książkę „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”. W 2014 roku odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2015-1 |
Rozmiar pliku: | 38 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice obozu uchodźców, chrześcijan, którzy przybyli z terenów objętych walkami z muzułmanami. Na drugim planie Nil.
WSTĘP
Wojciech Jagielski
Zawsze lubiłem to zdjęcie. Było dokładnie takie, jakiego potrzebowałem. Zaskakujące, niejednoznaczne, tajemnicze. Powiedziałem mu, że najlepiej nada się na okładkę książki, którą pisałem. Ucieszył się z mojego wyboru, choć nie raz miałem wrażenie, że do takich fotografii odnosił się z lekceważeniem. Jakby nie zasługiwały, żeby stawiać je w jednym rzędzie ze zdjęciami będącymi zapisem wydarzeń najważniejszych. Wielkich wojen, rewolucji, przełomowych wyborów, których był świadkiem i kronikarzem.
Tamto zdjęcie, które wybrałem na okładkę książki „Nocni wędrowcy”, Krzysztof Miller zrobił na sudańskim południu, nad rozlewiskami Nilu. Jest na nim wielkie drzewo, które podmyte przez rzekę wczepia się rozpaczliwie korzeniami w nadbrzeżne skały. I dwóch małych chłopców, rybaków, w starej drewnianej łodzi, jakby wyrzuconej z wody na brzeg i wplątanej w zwisające nad nią korzenie. Nie widać tylko rzeki, niszczycielki i dobrodziejki.
Wybrałem je na okładkę książki, która opowiadała o dzieciach żołnierzach, zrządzeniem złego losu wyrywanych z rodzinnych wiosek i zwykłych kolein życia i zmuszanych nagle do odgrywania ról tak dorosłych, że ich ojcowie nie potrafiliby im podołać. Widziałem w tej scenie znad Nilu obraz przewrotnego i nieodgadnionego losu i bezsilności, jaką się odczuwa wobec jego potęgi, nieuniknioności, własnej kruchości. Teraz, kiedy Krzysztof odebrał sobie życie, bo dalej żyć nie miał siły, dostrzegam w tej fotografii także fragmenty jego własnego portretu.
*
To tam, nad Nilem, zaczęły się jego choroby. Już w drodze do ugandyjskiej Kampali kiepsko się czuł, a do samolotu do Londynu wsiadał z gorączką. W Warszawie, prawie z lotniska, pojechał do szpitala na ostry dyżur, zapadł w śpiączkę.
Ryszard Kapuściński, którego również w Afryce dopadła malaria, tak opisywał objawy choroby: „pierwszym sygnałem nadciągającego ataku malarii jest wewnętrzny niepokój, który zaczynamy odczuwać nagle i bez wyraźnego powodu. Coś się z nami stało, coś niedobrego. Jeżeli wierzymy w duchy – wiemy co: to wszedł w nas zły duch, ktoś rzucił na nas czary. Ten duch obezwładnił nas i przygwoździł. Toteż wkrótce ogarnia nas otępienie, marazm, ociężałość. Wszystko nas drażni. Przede wszystkim drażni światło, nienawidzimy światła. Drażnią nas inni – ich hałaśliwe głosy, ich odrażający zapach, ich szorstki dotyk”.
Tamten atak malarii mózgowej, najgroźniejszej postaci tej zabójczej choroby, Krzysztof przeżył, ale wkrótce potem zaczęła dręczyć go nowa, której już nie pokonał. Przyszłaby pewnie i tak, prędzej czy później, bez względu na malarię.
– Zaczęły mnie dręczyć sny – opowiedział mi w klinice psychiatrycznej, do której trafił na leczenie. – Były kolorowe, wielowymiarowe, jak żywe. I wszystkie o wojnie, o przemocy, strachu, które mnie dopadają po kolei, a ja, zupełnie bezsilny, nie mogę uciec ani się schować. Nigdy nie ginąłem, ale cierpiałem męczarnie. Siedziałem skulony w okopach w Czeczenii, zasypywany piaskiem, który wdzierał mi się do ust.
Nad Terekiem dostaliśmy się pod ogień rosyjskich moździerzy. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy każdy w swoim okopie, a raczej dole, metr na półtora, zasypywani piachem, kawałkami darni, gorącymi jak ogień odłamkami. Może właśnie tam zaczął się ten czeczeński sen, który potem go dręczył po nocach.
Lekarze zdiagnozowali depresję i stres pourazowy podobny do tego, na jaki cierpią wracający z wojen żołnierze. Zwyciężył malarię mózgową, a wcześniej ciężką żółtaczkę, której nabawił się w Afganistanie, ale tej nowej chorobie, duszy, nie ciała, nie dał już rady. Choroby duszy leczy się dużo trudniej, blizny nie goją się tak łatwo i bez bólu. No i za leczenie odpowiada bardziej pacjent niż lekarz, choćby się nim nie wiem jak dobrze opiekował. A Krzysztof nie lubił się nad sobą roztkliwiać.
*
Nie uważał dziennikarstwa za misję. Raczej za zadanie do wykonania, ale wykonania wzorowo, najlepiej jak się da. Czyli na własne oczy, z bliska, na wyciągnięcie ręki, bo inaczej w ogóle nie warto.
– Jak blisko się podchodzi? Każdy ma tę granicę własną – powiedział mi w klinice. – Zrobiłem kiedyś fotografię amerykańskiego żołnierza rozbrajającego minę. Podejść bliżej już nie mogłem, bo musiałbym na tej minie stanąć. Ile takich min udało nam się razem przypadkiem uniknąć? Nie było sytuacji, których byśmy nie wykorzystali, zachowując się asekuracyjnie. Zawsze staraliśmy się podejść tak blisko, że bliżej już się nie dało.
W tej sprawie zgadzaliśmy się ze sobą jak w rzadko której. Połączyło nas także to, że dziennikarstwo z zawodu stało się dla nas czymś znacznie ważniejszym, bo sposobem życia. Nie sposobem na życie, ale życia właśnie. Byliśmy dziennikarzami, więc żyliśmy jak dziennikarze. Bez przerwy, inaczej chyba nie umieliśmy.
Dziennikarstwo było też naszą wspólną pasją, która wytyczała życiu kierunek i nadawała mu smak. Pozwalała żyć jego pełnią, pędzić prosto ku słońcu, a nie odmierzać z rozpaczą pozostały czas. Wypełniała pustkę, uwalniała od goryczy rozczarowań, niespełnionych marzeń i poszukiwań, przynosiła proste odpowiedzi na pytania, po co to wszystko.
Niezwykłość i znaczenie tego, czego byliśmy świadkami, sprawiało, że sami czuliśmy się wyjątkowi i ważni. Wyglądało to tak, jakby znalezienie się w najważniejszym miejscu i we właściwym czasie, będące w znacznej mierze wynikiem zbiegu okoliczności, dawało poczucie, że życie i wszystko, co się robi, nie jest pasmem przypadkowych zdarzeń, przemijających bez śladu dni, zrządzeniem ślepego losu, lecz ma głębokie znaczenie i wartość.
Dzięki temu, że zgadzaliśmy się w tych kilku najważniejszych sprawach, mogliśmy przez prawie dwadzieścia lat razem pracować i podróżować po Czeczeniach, Afganistanach, Kongach i Sudanach.
*
Tam byliśmy towarzyszami, przyjaciółmi, braćmi. W Polsce prawie się nie spotykaliśmy. Lotnisko i widok zawsze spóźnionego Millera (a może to ja przyjeżdżałem za wcześnie?) wyznaczał niewidzialną, ale tak dobrze wyczuwalną granicę między dwoma światami, w których żyliśmy. Tamtym, gdzie występowaliśmy w rolach dziennikarskich, i tym prawdziwszym i dużo trudniejszym, choć nie wojennym. Po powrocie na lotnisku przechodziliśmy na drugą stronę, rozjeżdżając się taksówkami każdy do siebie. Nie odwiedzaliśmy się w naszych domach, nie chodziliśmy na mecze ani na wódkę. Niewiele nawet ze sobą rozmawialiśmy, jakbyśmy, niczego nie ustalając, uznali, że o sprawach stamtąd tutaj gadać ze sobą nie będziemy.
Doświadczeniami wojennymi trudno się podzielić z kimś, kto wojny nie widział, nie odczuł. Ale i nie sposób zostawić ich za sobą. Mnie pomogły rozmowy z żoną, która była przy mnie przez wszystkie lata mojej pracy, Krzysztof przez większość życia był z tym wszystkim sam. A okazało się, że tak jak się nie da żyć z kimś, kto ten zawód w taki sposób wykonuje, tak i nie jest to fach dla samotnych. A Krzysztof, choć starał się uchodzić za człowieka silnego, zdecydowanego, niemal szorstkiego, to w moich oczach był kimś niezwykle nieśmiałym, niepewnym, wrażliwym i kruchym, kto przywdziewał mundur twardego faceta i mówił o swoich fotografiach, że są jak punk rock, bezkompromisowe i chropawe.
Zawód fotoreportera, który uprawiał przez ćwierć wieku, zabiła najpierw telewizja, a potem internet i aparaty fotograficzne zamontowane w telefonach komórkowych, pozwalające robić zdjęcia wysokiej rozdzielczości i wysyłać je natychmiast w świat za pomocą wirtualnej łączności. Redakcjom, które i tak popadły w finansowe kłopoty, zabrakło pieniędzy i powodu, by rozsyłać reporterów w dalekie kraje.
– Najtrudniej pogodzić się z tym, że coś wyjątkowego bezpowrotnie się kończy, z niezwykłego staje się czymś pospolitym – mówił mi nasz wspólny znajomy Peter Andrews, fotoreporter z agencji Reuters. – Tęskni się za tym i próbuje wracać w nadziei, że się powtórzy. Zawsze okazuje się jednak, że już nigdy nie jest tak samo. Komuś, kto wszystko temu podporządkował i wszystko poświęcił, najtrudniej pogodzić się z myślą, że to się skończyło, przestało mieć znaczenie. Mając pięćdziesiątkę na karku, nie jest łatwo wykonywać ten zawód. Ale jeszcze trudniej jest porzucić go, zapomnieć, co się przez pół życia robiło. Tym bardziej że była to nie tylko nasza profesja, ale pasja, sposób na życie.
Andrews, który leczył się w tej samej klinice co Miller, mieszka dziś w karaibskiej Republice Trynidadu i Tobago. Pogodził się, że tamtego dziennikarstwa już nie ma, za to nam wszystkim przybyło lat. Zwolnił się z Reutersa, ułożył sobie życie, pomaga żonie prowadzić pensjonat. Wciąż fotografuje, choć teraz plaże, konie i śluby zamiast wielkich, największych wydarzeń, którymi żył cały świat.
Nie wiem, czy Krzysztofowi udało się pogodzić ze śmiercią dawnego świata i znaleźć sobie nową rolę, w którą mógłby wejść i czuć się w niej jak we własnej skórze. Kiedyśmy się spotykali, twierdził, że fotografowanie placów zabaw i ogródków działkowych dla wydań stołecznych sprawia mu taką samą satysfakcję jak dokumentowanie wojen i przełomowych wyborów na pierwszą stronę gazety. Mówił nawet, że to nowe fotografowanie jest ważniejsze, bo wpływa na ludzkie życia, podczas gdy dawne było jedynie kroniką śmierci. – Kiedy sfotografuję stertę śmieci wyrzuconych w parku przez jakiegoś łajdaka, nazajutrz przyjedzie ktoś z urzędu miasta i wszystko uprzątnie – opowiadał. – A moje fotografie z Konga, Czeczenii czy Afganistanu w niczym nie poprawiły losów moich bohaterów.
Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę czuł się osaczony przez dawnego Millera. Wciąż tęsknił za tamtym dawnym, wojennym, choć to właśnie on straszył go po nocach i nie pozwalał się pozbyć koszmarów. Książka, którą napisał o „trzynastu wojnach i jednej”, zamiast stać się lekarstwem, ukojeniem i pożegnaniem z tym, co było, wskrzesiła tylko upiory. Podobnie jak fotograficzne wystawy, z którymi jeździł po kraju. Nawet ten album, o którego wydaniu marzył od lat, okazał się wyzwaniem zbyt ciężkim. Żył jak dziennikarz. Inaczej nie umiał.
Kiedy odszedł, przypomniała mi się ta jego fotografia z południa Sudanu i niewidoczna na niej rzeka, która podmywając korzenie drzewa, odbierała mu nieuchronnie życie kawałek po kawałku.
*
Poznaliśmy się w sierpniu 1991 roku w Moskwie, gdzie ostatni obrońcy starego porządku próbowali obalić Michaiła Gorbaczowa, który usiłując remontować zmurszałe imperium, przyspieszył tylko jego upadek. Rok później pojechaliśmy już razem do Tadżykistanu, Afganistanu, na Kaukaz. Potem była Kambodża, gdzie w zarośniętym dżunglą świątynnym mieście Angkor Wat kryli się jeszcze Czerwoni Khmerzy. Wreszcie przyszła kolej na Afrykę.
W 1994, w kwietniu, który na południu Afryki nie jest początkiem wiosny, ale jesieni, pojechaliśmy do Pretorii i Johannesburga przyglądać się pierwszym wolnym wyborom, które miały pogrzebać ustrój apartheidu, segregacji rasowej, zapomniany już dziś podobnie jak rzeczywistość komunistyczna.
Święto, jakim zakończyły się wybory, poprzedziła jednak krwawa uliczna wojna, której ostatnia bitwa rozegrała się na czarnym przedmieściu Johannesburga, w Thokozie. Kiedy zajechaliśmy naszym volkswagenem na rogatki, strzelanina trwała już na dobre. Z daleka widzieliśmy czarne dymy z barykad, jakie zwolennicy Nelsona Mandeli układali ze starych opon i podpalali. Ze stronnikami Mandeli walczyli Zulusi z nacjonalistycznej partii Inkatha, która zamarzyła o własnym, niepodległym zuluskim państwie. W Thokozie wojna toczyła się wokół hotelu robotniczego, który Zulusi przerobili na swoją twierdzę i odpierali szturmy partyzantów Mandeli.
Tego dnia przyjechaliśmy spóźnieni, a w dodatku od jakiejś nieznanej nam strony. Zatrzymaliśmy samochód na pustej ulicy, zastanawiając się, co robić. Ulica biegła prosto w kierunku hotelu, gdzie toczyły się walki. Nie było na niej żywego ducha. Pomysł, by szukać objazdu i jechać przez nieznane okolice, odrzuciliśmy szybko jako czasochłonny, niepewny i niebezpieczny. Uznaliśmy natomiast, że najlepiej będzie rozpędzić samochód na pełny gaz i pomknąć w kierunku strzałów i barykad, tuż przed nosem Zulusów z hotelu robotniczego, którzy nie zdążą pociągnąć w naszym kierunku serii z karabinu. Od barykady dzieliło nas najwyżej pięćset metrów, może kilometr.
Położyliśmy fotele na płask, żeby było nas jak najmniej widać, a Miller uparł się, że ja mam prowadzić, bo on jako fotograf musi mieć wolne ręce. Czeski fotoreporter, którego zabraliśmy po drodze, widząc nasze przygotowania, sądził, że żartujemy. Ale kiedy przelecieliśmy przed hotelem Zulusów i zatrzymaliśmy się za płonącą barykadą, wyskoczył z samochodu i bez pożegnania skrył się wśród innych fotoreporterów.
Po tamtej stronie większość rzeczy nam się jednak udawała.
Autoportret, 2011
FOTOGRAFIE, KTÓRE NIE ZMIENIŁY ŚWIATA
Ten album ma być jak strofa piosenki: „Siekiera, motyka, bimber, szklanka”. Ma być w nim rytm i rym fotografii, które zrobiłem. Rytm i rym niemieckich ekspresjonistów, anarchistów polskich i rosyjskich. Chciałbym miotać moją fotografią, tak jak oni miotali swoje bomby. Miotać rymem i rytmem brudnym, ale opowiadającym w sposób najbardziej dla mnie naturalny brudną historię czasu, który podglądałem. Tego w tym albumie będę się trzymał. A jak będę chciał, to się puszczę tej koncepcji.
Tworzenie albumu to jak operacja na żywym organizmie. Na organizmie moim i bohaterów moich zdjęć. Choć oni w dużej części organizmu żywego już nie mają. A jedyna informacja o tym, że byli w tamtych czasach, w tamtym miejscu, to fotografia, którą im zrobiłem.
Tworzenie albumu, choć wtórne do naciśnięcia przeze mnie migawki, ma sens w bezsensie tego świata. Sens dla mnie. Sens dla tych, co go obejrzą. Chciałbym, żeby zrozumieli, że nasze przebywanie na świecie ma charakter prosty. Zero-jedynkowy. Jak jesteśmy, to jest jeden. Jak nas nie ma, to jest zero.
Jaki sens mają wielekroć powtarzane przeze mnie fotografie czyichś losów? Jaki sens mają opowiadane przeze mnie obrazkowe historie przypadkowo spotkanych ludzi, które nie mają początku i końca? Bo zwykle te historie zaczynały się wcześniej, zanim ja pojawiłem się z aparatem. A koniec – najczęściej – nastąpił już po moim odejściu.
Ten album ma opowiedzieć w pigułce o trudnych albo łatwych losach bohaterów moich fotografii. Bo zarówno trudne, jak i łatwe losy w aparacie fotograficznym na kliszy, czy dzisiaj na matrycy, naświetlają się tak samo. Kolorowo lub czarno-biało.
Ten album nie jest ułożony spójnie, chronologicznie. Ma być chaosem i ma chaos tego świata opisać. A przez to opisać chaos panujący w głowie człowieka, który dwadzieścia sześć lat podgląda świat przez soczewkę obiektywu aparatu fotograficznego.
Miałem różne plany, wyobrażenia, nadzieje, że zadany temat – czy to była wojna w Burundi, czy Przystanek Woodstock, czy pielgrzymka papieska – sfotografuję w szczególny sposób. Życie weryfikowało moje wyobrażenia i nadzieje. Życie, a czasami „nie-życie” weryfikowało moje życie i moją pracę.
Ktoś – a może to byłem ja sam – napisał wstęp do mojej pierwszej indywidualnej i przekrojowej wystawy fotografii po dwudziestu pięciu latach pracy zawodowej:
NIEDECYDUJĄCY MOMENT
Cartier-Bresson uważał, że w fotografii najważniejszy jest decydujący moment. Ten, w którym naciskamy spust migawki w aparacie fotograficznym. Tylko że wtedy, gdy Miller naciskał spust migawki, żaden moment nie był decydujący. Bo czy umierające z głodu dzieci z plemienia Hutu w kongijskiej dżungli to jest decydujący moment? Czy pijany rowerzysta na szosie Warszawa – Siedlce to decydujący moment? Czy rosyjski żołnierz na bojowym transporterze plujący szampanem, oblewający zwycięstwo przed pałacem czeczeńskiego prezydenta Dudajewa to decydujący moment?
Śmiem wątpić. To są niedecydujące momenty, ale wydarzyły się naprawdę, a Miller tam był i je sfotografował. Właśnie w tych niedecydujących o niczym momentach, które nigdy nie powinny się zdarzyć. Ale się zdarzyły. Niczego nie zmieniły, o niczym nie zdecydowały. Umierające z głodu chucherka Hutu nie przytyły. Pijany rowerzysta pojechał ruchliwą szosą dalej. A rosyjscy żołnierze nie zatrzymali się na ofensywie przed pałacem prezydenta Dudajewa.
To nie były decydujące momenty.
Miller Cartierem-Bressonem nie jest i być nim nie chce. Jego fotografia pozbawiona jest wielkiej filozofii. Kim jest Miller, do końca nie wiadomo. Czym są jego fotografie, też nie. Można się spierać – świadectwem, ilustracją, dokumentem. Pewnie wszystkim po trochu. Ale kto to wie? Po wystawie każdy znajdzie swój osąd.
Czy nie znając Millera, a oglądając losy jego bohaterów, czegoś nie poznajemy? Nie odkrywamy kawałka otaczającego nas świata, który do tej pory oglądaliśmy w telewizji? Kawałka świata, który dotyczy ludzi podglądanych przez obiektyw jego aparatu fotograficznego? Często tych, których dziś nie ma już na świecie. A Miller jest. Jego fotografie też. Cóż zrobić?
Nikifor fotografii – tak określił go jego wieloletni szef Sławomir Sierzputowski, współzałożyciel działu foto w „Gazecie Wyborczej”, pierwszym niezależnym dzienniku w Europie Środkowo-Wschodniej. Pewnie Sierzputowski miał rację. Bo Miller, jak Nikifor, idzie pod prąd zaleceń akademików. Tak czuje swoją fotografię. Jego ascetyczna, niemal prymitywna, a na pewno punkrockowa fotografia stała się kanonem adeptów polskiej fotografii wojennej. Nie mylić z aparatem Canon, którym fotografuje od piętnastu lat. Ponoć był jurorem World Press Photo w 2000 roku.
Sam mówi: „Fotografia to nie sport, nie wyścigi, zwłaszcza gdy ocieramy się o tragedię innych. To cierpienie i nieszczęście. A czasami szczęście i miłość”.
Jego zdjęcia pokazują kondycję czasów, w których żyjemy. Podłych czasów.
Takie było przesłanie wystawy i takie jest przesłanie obrazków prezentowanych w albumie.
Dobre zdjęcie powinno bronić się samo. Bez podpisu, bez opisu. Ale wbrew tej tendencji swoje zdjęcia będę okrywał tekstem, jak okrywa się ukochaną drugą połowę kołdrą. Będę pisał, żebyście więcej wyczytali i więcej zrozumieli z prostej anonimowości pokazywanego przeze mnie obrazka. Wbrew tendencjom będę je opisywał jak zdjęcie słabe, niezrozumiałe, wymagające słownej podbudowy. Nie mam do nich dystansu. Ja je zrobiłem. Chcę opowiedzieć o tych fotografiach, ale też chcę opowiedzieć o sobie. I o moim zawodzie fotoreportera, zawodzie zawodowego podglądacza rzeczywistości.
Nacisnąłem spust migawki. A wybrany przeze mnie obiektyw zarejestrował na matrycy, czy wcześniej na taśmie światłoczułej, historię. Historię czasem przez duże, ale częściej przez małe „h”.
Pozdrawiam,
Krzysztof Miller
sierpień 2016 r.
Uwagi redakcyjne naniesione przez Krzysztofa Millera w czasie prac nad tym albumem.
NIE BYŁEM SĘPEM
Niejedno z moich zdjęć wzbudza kontrowersje. Godzę się z tym. Godzę się z tym, że ludzie małej fotograficznej wiary uważają nas za sępy, które żerują na cudzym nieszczęściu.
Ale w takim razie, jeżeli w taką retorykę się bawimy, to sępem był też Bosch, Bruegel, Goya. Oni mieli inne narzędzia, tylko dlatego że aparatu fotograficznego w tamtym czasie jeszcze nie wymyślono. Oni mieli pędzel, farby i wyobraźnię. Ja miałem aparat fotograficzny. Ja obserwowałem to na żywo. Oni rekonstruowali wydarzenie z podań pisemnych i ustnych. Oni cyzelowali tragedię doborem wielkości pędzla. Pociągnięciem go po płótnie. Kreską. Doborem koloru. Ja tylko naciskałem spust migawki.
Co musiało się dziać w ich głowach, gdy wyobrażali sobie ludzkie cierpienie i je malowali. Cyzelowali. Poprawiali. Mieszali na nowo farby, żeby uzyskać upragniony kolor, odcień, barwę. Żeby jak najnaturalniej oddać ból. Żeby tragedia była bardziej tragiczna. Bardziej naturalna. Może bardziej symboliczna.
Ja mieszaniem farb zawracać głowy sobie nie musiałem. Nie musiałem się zastanawiać, z jakiego włosia ma być pędzel, który jak najlepiej dla potomności odmaluje, co się działo. Jakich malarskich sztuczek użyć. Jak przedstawić tragedię. W jaką symbolikę ją ubrać. Nie miałem wpływu na kolory, które spływają wraz z pogodą. Na draperie, stroje, kontusze, koszule, koszulki i trampki. Jak ktoś był w cieniu, to był w cieniu. Wpływu na to nie miałem. Gdy ktoś biegł szybko z karabinem, wpływu na to nie miałem. Gdy jego nieżywe ciało zabierano, wpływu na to nie miałem. Byłem tam i fotografowałem.
Dlatego nie przyjmuję opinii o żerowaniu na cudzym nieszczęściu. Nie zgadzam się z nią. Sprawia mi przykrość. Uważam, że jest niesprawiedliwa. Dlatego po raz pierwszy pokażę, co się działo przed i po zrobieniu tego zdjęcia. Co się działo na żywo. W realu, jak się dziś mówi.
To nie była lekka praca. Oto próbka tego, co wziąłem na własną, reporterską klatę. I już. I tyle. Bo tłumaczyć się z tej fotografii nie będę. Bo nie ja wykreowałem wydarzenie. Wydarzenie bardziej wykreowało mnie.
RPA, Johannesburg, dzielnica Thokoza, 19.04.1994
Fotoreporterzy nad ciałem zabitego zwolennika Nelsona Mandeli. Drugi i trzeci od lewej: Peter i David Turnleyowie, pierwszy od prawej: James Nachtwey.
Walki pomiędzy zwolennikami Nelsona Mandeli a Zulusami przed pierwszymi wolnymi wyborami w RPA. Wybory zakończyły epokę apartheidu w Południowej Afryce, jednak były zagrożone przez zamieszki spowodowane konfliktem między zwolennikami Afrykańskiego Kongresu Narodowego a zuluską partią Inkatha. Ostatnie bitwy toczyły się właśnie w dzielnicy Thokoza.
ZMIANY, ZMIANY, ZMIANY
Gdy zaczynaliśmy zawodową przygodę z fotografią, nie mieliśmy trzydziestu pięter i biurowca szklanych drzwi, jak w piosence Kazika. Mieliśmy parter żłobka przy ulicy Iwickiej na warszawskim Dolnym Mokotowie. Kilka niedużych salek, w które powciskano redakcyjne komputery. I żłobkowy kibelek, czyli królestwo foto, gdzie między maleńkimi dziecięcymi sedesikami zostały poupychane atrybuty fotograficznej alchemii: koreksy, mniejsze i większe, suszarki do negatywów, suszarki do fotografii, podświetlane blaty do podglądania negatywów, pudełka do ich archiwizacji i segregatory na stykówki. Za przepierzeniem z ciężką ciemną kurtyną – powiększalnik, różnej wielkości kuwety: do wywoływacza, przerywacza, utrwalacza, i stojąca w dziecinnej umywalce płuczka do fotografii. A pod blatem srebrzyste płócienno-blaszane suszarki do odbitek.
Łatwiej było pojechać do swojej domowej ciemni, bo tam wszystko było pod ręką i na czuja szybciej zdjęcia się wywoływało. A czas był ważny. Po zrobieniu odbitki, po zaakceptowaniu jej przez redaktorów trzeba było pojechać z nią na Mysią 3 do cenzury. I po otrzymaniu stosownego stempla gonić z fotografią do Domu Słowa Polskiego na Miedzianą. Tam nad składanymi z ołowianych czcionek szpaltami gazety w napięciu pochylali się redaktorzy, którzy pilnowali tematów rozdzielanych podczas kolegium redakcyjnego (jak była ładna pogoda – kolegium piaskownicowego, bo odbywało się w piaskownicy, na placu zabaw przed żłobkiem). Wszystko to, co dziennikarze opisali i fotografowie sfotografowali, trzeba było upchnąć na tych kilku stronach. Wszystko, bo wszystko w tamtym czasie było ważne.
Dzierżyński na glinianych nogach, które odpadły od jego pomnika, gdy podczas zdejmowania z cokołu powieszono go na linie. Doskonale sfotografował ten moment mój redakcyjny kolega Jacek Marczewski.
Ulica 1 Maja przemianowana na ulicę 3 Maja.
Brak zainteresowanych kupnem talonu na małego fiata. Za to gapiów przyciąga długa biała limuzyna – obiecująca luksus, jaki będzie towarzyszył naszej nowej, już demokratycznej przyszłości.
„Zmiany, zmiany, zmiany”, jak mówił asystent dyrektora w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Barei.
Warszawa, plac Bankowy, 17.11.1989
Przygotowanie do demontażu pomnika Feliksa Dzierżyńskiego.
Racławice, 12.05.1989
Lech Wałęsa w czasie kampanii wyborczej odwiedza okolice Racławic. Miejsce nie tylko słynnej bitwy, lecz także od ponad stu lat chłopskich zgromadzeń politycznych. Rolnicy są nastawieni z rezerwą do „Solidarności”, a stanowią połowę elektoratu, dlatego wizyta Wałęsy tutaj jest niezwykle ważna.
Kraków, 9.04.1991
Niecodzienny widok na początku lat 90. – limuzyna zaparkowana na Rynku Głównym w Krakowie.
OSTATNI FILM Z CEAUŞESCU
Gabinet Nicolae Ceauşescu. Ten z balkonem. Z biurkiem, przy którym zasiadał rozstrzelany. Z obrazem nad nim, majestatycznym jak nasz „Batory pod Pskowem”. Z władcą na białym koniu, przed którym się korzą i kłaniają. Poddańczy, hołdowniczy epizod, dający świadectwo wspaniałych dawnych czasów. Nieznanej mi rumuńskiej historii. Malowany klasycznie, patetycznie i budująco. Chyba wiszący tu nieprzypadkowo.
Teraz za biurkiem żołnierze. Zaskoczeni naszym widokiem. Jeden, podoficer z wąsikiem, zrywa się, wyciąga z kabury pistolet. Zaczyna coś krzyczeć, na szczęście nikt z nas go nie rozumie. Nie wiemy, o co mu chodzi, więc go ignorujemy. On krzyczy. Koledzy fotografują. Zmieniam ustawienia na aparacie ze światła dziennego na gorsze oświetlenie gabinetu, ale film zostawiam. Kończy mi się, ale szkoda czasu. Więc tylko wydłużam ułamki sekundy, odkręcam przysłonę i aparat do oka. Celuję w podoficera, który krzyczy i macha ręką. Cywil za nim idzie mu w sukurs. Ostrzegawczo podnosi kałacha do góry, ale mnie to wisi.
Pierwszy raz rumuńska telewizja puściła to nagranie w nocy 27 grudnia 1989 roku. Nicolae Ceauşescu z żoną Eleną wchodzą do transportera opancerzonego. Wchodzą sami, bez pomocy eskortujących ich wojaków. Przez boczny właz, przeznaczony zwykle dla piechoty zmotoryzowanej. On elegancki, w płaszczu z kołnierzem obszytym futrem. Na głowie furażerka, również futrzana.
Ona w jasnym palcie, jasnych rajstopach i pantoflach. Musi im być niewygodnie. Jeździłem takim transporterem rok później, podczas wojny w Mołdawii. Nie mogli widzieć, gdzie jadą, bo transporter nie limuzyna, nie ma panoramicznych okien, lecz jedynie małe okrągłe otwory strzelnicze. Wystarczą, żeby przeszła przez nie lufa karabinu maszynowego i żeby coś zobaczyć przez wizjer.
Dyktator wieziony w takiej puszce z bardzo grubej blachy nic nie widzi, nic nie wie. Jakie mija ulice, czy tłum na jego cześć wiwatuje, czy go przeklina, czy w ogóle o nim wie. Przysiadł z żoną na parcianej zielonej ławce wzdłuż burty transportera i wdycha zapach diesla. Spaliny zwyczajowo przenikają przez pancerze tego typu wozów, ale oni pewnie tego nie wiedzą. Pewnie im niewygodnie. Są nieprzyzwyczajeni do niewygód i muszą się denerwować. Chyba że górę nad niewygodami bierze strach.
Na pewno nic nie wiadomo, bo poza chwilami pokazanymi w telewizji ostatnie godziny życia Eleny i Nicolae Ceauşescu są owiane tajemnicą. Przewieźli ich do zapyziałej salki z kaflowym piecem i wzorzystymi firankami. Może to prowincjonalna świetlica, może jakaś suterena. Nieważne, teraz to najważniejszy w kraju sąd. Usadzili ich w kącie, na ławie oskarżonych, za byle jakimi stolikami. Siedzą w płaszczach, jeszcze butni. I chyba nie rozumieją. Bo naprzeciwko nich, za stołem sędziowskim z wiórowej płyty i żelaznych rurek (niemal czuję, jak są koślawe i chybotliwe), zasiedli ludzie w wojskowych mundurach, w garniturach i cywilnych ciuchach. Ponoć sędziowie i prokuratorzy. Ponoć wojskowy trybunał. Specjalny trybunał. Tylko dla nich.
Ktoś go powołał, ale nie wiemy kto. Niby stosuje procedury. Dyplomację i etykietę mniej. Prokurator w swetrze oskarża. Obrońca jest, ale nie broni. Sędziom się spieszy, więc proces jest krótki i szybki. Z mowy oskarżyciela wynika, że wyrok już zapadł. Cóż z tego, że dyktator odmawia uznania trybunału. Cóż z tego, że nie będzie odpowiadał na pytania. Cóż z tego, że kwestionuje taką sprawiedliwość. Może i ma rację, ale górą są już nie jego racje.
Rumunia, Bukareszt, 26.12.1989
Rewolucjoniści w gabinecie dyktatora Nicolae Ceauşescu.
26.12.1989
Rewolucja w Bukareszcie. Demonstranci oddają hołd pamięci zabitych przez tajną policję Securitate.
26.12.1989
Gabinet w pałacu prezydenta Rumunii Nicolae Ceauşescu. Powstańcy oglądają telewizyjną transmisję z egzekucji dyktatora i jego żony Eleny.
24.12.1989
Taksówka – kultowa rumuńska dacia – wiezie na dachu trumny z ciałami ofiar walk ulicznych.
26.12.1989
Czołgi pod Centralną Biblioteką Uniwersytecką. Obalenie komunizmu w krajach Europy Środkowej najgwałtowniej przebiegło w Rumunii. Dyktaturę Nicolae Ceauşescu zakończyła rewolucja. Walki z oddziałami bezpieki, wiernymi dyktatorowi, trwały dwa tygodnie.
PIERWSZY DEMOKRATYCZNY DZIEŃ WIOSNY
Pierwszy Dzień Wagarowicza w jeszcze kontraktowej, ale już demokratycznej Polsce. Więc duża część krnąbrnej młodzieży z warszawskich podstawówek i liceów (bo o gimnazjach jeszcze wtedy nikt nie słyszał) stawiła się na warszawskiej Starówce jak stoczniowcy na strajku w 1980 roku.
Na Dzień Wagarowicza gromadzili się warszawiacy z lewej i prawej strony Wisły. Wielu w wieku wskazującym na ukończenie nauki dawno (albo niepodjęcie jej w ogóle). Mozaika osobowości kolorowych, choć ja tamtego dnia tylko na czarno-białym filmie fotografowałem.
Mężczyzna w kwiecie wieku, we flaneli przynależnej dziś słuchaczom muzyki grunge. Stoi ze szczurem na głowie i pali papierosa. Jeszcze wtedy na popularesach czy sportach nie było tych straszących palaczy haseł. Szlugi były po ludzkiej cenie i, jak to wiele lat potem wymyśli krakowski poeta Świetlicki, nigdy nie smakowały tak dobrze.
Dziewczyna w okrągłym czarnym kartonie z napisem „jestem w kropce”. Szalony punkrockowiec z łańcuchami opasującymi wzdłuż i w poprzek jego ramoneskę. Dziesiątki innych wiosennych ptako-straceńców przemieszczających się z Rynku na Starówkę.
I stało się, co się miało stać. Jak z piosenki Kazika. Zza winkla wypada ZOMO. A może już nie ZOMO, ale jeszcze Milicja (Obywatelska). I tłucze bananami. A to pogoni zuchwałego, bo pewnie z dobrego liceum, klowna. A to w bramie winiarni dopadnie Bogu ducha winną parę (na oko w wieku 100 lat na pół). A to ktoś dopadnie milicjanta i zrobi mu to, co on chciał zrobić jemu, ale się przeliczył.
Dlatego najbardziej demokratyczne zdjęcie pokazuje, jak dwaj kumple wagarowicze ewakuują z Rynku swoją nieprzytomną kumpelę, a obok milicjant i tajniak targają kolegę z formacji.
Warszawa, Stare Miasto, 21.03.1990
Pierwszy dzień wiosny. Dzień Wagarowicza, obchodzony na Starym Mieście przez kilka tysięcy młodych ludzi, zakończył się ogólną bijatyką. Rozróbę spowodowała grupa kilkudziesięciu skinów, którzy zaatakowali pilnujących porządku milicjantów. W ruch poszły kamienie i butelki. Milicja użyła pałek i armatek wodnych.