Foucault w Warszawie - ebook
Foucault w Warszawie - ebook
Teczki SB, które nie miały ujrzeć światła dziennego. Pamięć ludzi, którzy go znali i dla których wiele znaczył. Wspomnienia, fakty, dokumenty. Nieznana historia Michela Foucault, wielkiego francuskiego filozofa, który przez rok przebywał w Polsce i pozostawił po sobie dopiero dziś odkryte ślady.
Warszawa 1958. Szare ulice, na każdym kroku milicja. W mieście pojawia się mężczyzna o niebanalnej urodzie i światowych manierach. Wynajmuje mieszkanie, zaczyna pracę, wieczorami wychodzi albo przyjmuje u siebie.
Ilu mężczyzn składało o nim raporty? Na ilu SB zbierała informacje? Czy istnieją różowe teczki? Kogo kochał najbardziej i kto zdradził go najboleśniej? Jak wyglądało jego życie na co dzień i dlaczego naprawdę musiał wrócić do Francji? I wreszcie – kim był jego legendarny kochanek?
Nieznana historia Michela Foucault, wielkiego francuskiego filozofa, który przez rok przebywał w Polsce i pozostawił po sobie dopiero dziś odkryte ślady. Teczki SB, które nie miały ujrzeć światła dziennego. Pamięć ludzi, którzy go znali i dla których dużo znaczył. Wspomnienia, fakty, dokumenty.
Śledztwo, którego efektu nikt się nie spodziewał.
Książka powstała dzięki Stypendium m.st. Warszawy oraz Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-947254-4-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Instytut Pamięci Narodowej był pierwszym miejscem, do którego zwróciłem się w poszukiwaniu śladów Michela Foucault w Polsce.
Dla IPN-u nie byłem pierwszy. Niejednokrotnie próbowano już znaleźć informacje o Foucault. Inwigilacja pierwszego dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej w peerelowskiej Warszawie była oczywista.
Teczki na pewno istniały.
IPN: „W odpowiedzi na Pana Wniosek o udostępnienie dokumentów w celu prowadzenia badań naukowych, złożony na podstawie art. 36 ust. 1 pkt 2 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (Dz.U. z 2007 r. Nr 63, poz. 424 z późn. zm.), uprzejmie informuję, że kwerenda dot. Michela Foucault, ur. 15.10.1926 r., przeprowadzona do wniosku: Michel Foucault w Warszawie (1958–1959), zakończyła się wynikiem negatywnym. Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentacji IPN w Warszawie zakończyło realizację wniosku”.
Uznałem, że brak informacji w IPN-ie nie oznacza, że one nie istnieją, ale że ich jeszcze nie odkryto. Wypisałem więc odpowiednie wnioski i zacząłem szukać Michela Foucault na własną rękę.
Wszędzie, gdzie się zwróciłem, otrzymywałem ten sam wynik.
W dokumentacji Uniwersytetu Warszawskiego nie ma żadnych informacji o pobycie Michela Foucault na wydziale filologicznym w latach 1958–1959.
Rezultatu nie przyniosły też poszukiwania na uniwersytetach Jagiellońskim i Gdańskim, gdzie według danych biograficznych Foucault przebywał z wykładami. Niczego nie było w Polskiej Akademii Nauk. Przegląd akt warszawskiego wydziału filologii oraz Instytutu Romanistyki z lat późniejszych również skończył się niczym.
W Ośrodku Kultury Francuskiej nie dysponowano archiwami Foucault. Instytut Francuski w Warszawie i Krakowie nie wiedział nic prócz tego, że Foucault w Polsce rzeczywiście był. Ambasada Francji wysłała informacje ogólne o współpracy polsko-francuskiej z tego okresu, ale nie znalazła się w nich ani jedna wzmianka o Foucault.
Nie istnieją archiwa Orbisu, w których mogłyby się znajdować informacje o hotelu Bristol, gdzie według zapisów biograficznych Foucault mieszkał przez jakiś czas. W archiwach lotniska Okęcie nie ma żadnych danych z ewentualnych przelotów Foucault. Informacji nie mają muzea, instytucje kulturalne, Polska Agencja Prasowa, „Życie Warszawy”, „Przekrój”, Pałac Kultury i Nauki. Nie ma też żadnych zapisów w Muzeum Auschwitz-Birkenau czy w Szpitalu Tworkowskim. Archiwa miasta stołecznego Warszawy czy Muzeum Literatury nie zachowały nazwiska Foucault.
Nie ma świadków jego pobytu.
Wspomnień, listów, dokumentów, ani jednej fotografii.
Pobyt Michela Foucault w Polsce wydawał się tylko legendą.WŁAŚCIWA SYGNATURA
Informacji o Michelu Foucault szukałem ponad rok.
Wielokrotnie wracałem do IPN-u.
Setki teczek pachnących strychem.
Papiery, notatki, zdjęcia, raporty, donosy, informacje poufne, zlecenia i zarządzenia, zapisy rozmów i uwagi tajnych współpracowników.
Nekrofilia, patologia, fetysz.
Brudne dłonie.
Kurz.
Lepkość.
Obsesja.
Przeglądałem archiwa pod każdym możliwym kątem. Przeszukiwałem katalogi, wpisując do wyszukiwarki różne kombinacje haseł, synonimów. Nikt nie wiedział, jaki był klucz. Pisałem więc:
Michel Foucault,
samo Foucault,
samo Michel,
Paul Foucault (bo takie imię nosił w rzeczywistości).
I nic.
Zacząłem szukać informacji w aktach osób, które mogłem podejrzewać o znajomość z Foucault.
Wpisywałem osoby związane z Francją, pracowników ambasady, ludzi kultury, twórców.
Przejrzałem archiwa: Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, Kotarbińskiego, Białoszewskiego, Mycielskiego, Hertza, Waldorffa, Stachury, Hłaski, Iredyńskiego. Dowiadywałem się wielu interesujących rzeczy o tamtych czasach i ludziach, gdzie bywali, co jedli, z kim się spotykali, jakimi samochodami jeździli, jaką herbatę kupowali, czy pili kawę, o której wracali do domu i z kim, dowiadywałem się o ich lękach i pragnieniach (z podsłuchów).
Ale wciąż nie mogłem trafić na żadną informację o samym Foucault.
Wreszcie w wyszukiwarkę jednego z komputerów w czytelni IPN-u wpisałem najbardziej oczywiste słowo w kontekście historii pobytu Michela Foucault w Warszawie.
Otrzymałem jeden wynik.
Wypisałem rewers.
Po dwóch tygodniach oczekiwania zadzwonił referent zajmujący się moją sprawą i powiedział:
– Wytypował pan właściwą sygnaturę.Świat melancholii był wilgotny, ciężki i zimny;
świat manii jest suchy, rozpalony, burzliwy,
a jednocześnie kruchy.
Historia szaleństwa
CHŁOPCY
Spotkanie
Waldek włożył najlepsze spodnie, uczesał włosy, policzki natarł wodą po goleniu ojca i wyszedł z domu. Na lotnisko z Saskiej Kępy jechali z chłopakami prawie godzinę. Był wieczór. Ciepło, bo lato.
Foucault czekał w holu. Waldek uśmiechnął się, wyciągnął rękę.
Bardzo chciał wyjechać do Francji. A tu taka okazja! Człowiek stamtąd.
Waldek miał dziewiętnaście lat i wygląd dziecka. Dopiero odkrywał miasto i siebie, ale szybko to szło, lawinowo.
Bywał w kawiarniach. Miał chłopaka i kilku bliskich przyjaciół.
Tamtego letniego wieczoru pojechali na Okęcie: Waldek, Stefan, Jurek i Mirek. Potem dołączył do nich Henryk, którego nazywali „Hrabiną”. Z lotniska wrócili do miasta, prosto na Chmielną – wtedy Rutkowskiego. Urządzili imprezę. Wino, wódka i coś pod nią.
Kombinacja była taka: Foucault – gospodarz, Waldek ze Stefanem, zakochany w Stefanie Mirek oraz Jurek – wolny i jak zawsze wesoły, prawdziwa dusza towarzystwa. I jeszcze Henryk, ale on służył głównie za tłumacza. Wystarczyło mu popatrzeć, pobyć z młodymi i już był szczęśliwy.
Waldek i Michel spoglądali na siebie, zamienili kilka słów.
Nic się nie wydarzyło.
Na przeszkodzie stał chłopak Stefan. Przeszkodą były też brak znajomości języka i Waldkowa skromność.
Musiało minąć trochę czasu i w końcu – którejś gorącej nocy – Waldek został u Foucault.
Taki to miało przebieg.
Lawinowy.
Dociekliwy
W roku, w którym Foucault przyjechał do Polski, Henryk Tyrakowski, pracownik Służby Bezpieczeństwa, uczył się w Legionowie na majora. Z filozofii – trójka, z socjologii – cztery. Miał żonę i trzech synów. Chłopcy byli chorowici, a żona kłótliwa. Konflikty małżonków „rozwiązano po linii partyjnej”.
Nakazano zgodę i zgoda była.
W czasie wojny Henryk, razem z bratem i matką, został wywieziony na przymusowe roboty do Kołobrzegu, wówczas Kolberg. Pracował w majątku u piekarza, a potem na kolei. Według zatrudnionych w firmie Otto Wirke Polaków była to „kaźń ze względu na brutalne obchodzenie się”. W raporcie z poczynań Tyrakowskiego podczas wojny – potwierdzonym przez tych, którzy jeszcze „nie wybyli” – stwierdzono, że siedemnastoletni Henio „był bardzo dobrze ustosunkowany do Polaków, natomiast nienawidził Niemców, za co kilkakrotnie go zbili”.
Jego patriotyczne przekonania oraz koleżeńskość wyrobiły mu dobry start w przyszłość.
Pierwsze doniesienie złożył Henryk na własnego brata. Opisując sprawę, zaznaczał, że „do przestępstwa jakiego ewentualnie mógłby się dopuścić wymieniony mój brat nie popchnęła by go niechęć do obecnej rzeczywistości w Polsce, bo wrogiem nie jest, ale może być wykorzystany i popełnić przestępstwo przez swoje wady i nałóg do wódki”. Nałóg spowodował, że na handel szły ubrania i przedmioty wykradane z rodzinnego domu. Swoim postępowaniem doprowadził matkę do utraty sił i choroby. I dlatego Henryk uznał za swój obowiązek złożyć na niego doniesienie. Na zwierzchnikach raport zrobił jednak nie najlepsze wrażenie. Uważano, że donos wypłynął z „obawy i chęci asekurowania się” przed ewentualnymi konsekwencjami czynów brata.
Jednak Henryk został zauważony.
Do służb chciał bardzo. W 1946 roku napisał krótko: „Proszę o przyjęcie mnie w poczet pracowników M.B.P.¹”. I dołączył życiorys: „Pochodzę z rodziny robotniczej. Ojciec mój pracował w Zakładach Żyrardowskich jako tkacz. Ja jako małe dziecko oddany byłem pod opiekę do ochronki, nie opływałem w dobrobycie, bo jak wiemy warunki robotników w Polsce przedwrześniowej były marne. Zawierucha rozpętana przez najeźdźcę germańskiego zakończyła moją naukę. Nastały okropne dni niewoli, życie pod strachem i terrorem, forsowne marsze za odrobiną kaszy: aby żyć. W roku 1940, schwytany przez Hitlerowskich łapaczy, wywieziony zostaję do Niemiec na roboty, gdzie przebywam do roku 1945 z oczami zwróconymi na wschód oczekując z utęsknieniem wyzwolenia. W kwietniu 1945 roku wróciłem do ukochanej ojczyzny tym kochańszej, bo ludowej, demokratycznej”.
Służbę w SB uważał za „obowiązek obywatelski” i bez wahania podpisał zobowiązanie. Deklarował wierność Wolnej, Demokratycznej i Niepodległej Polsce oraz walkę z wrogim elementem. Chciał działać z poświęceniem i sumiennie, a tajemnic służbowych dotrzymywać. Nigdy niczego nie zdradzić, słówka nie pisnąć, farby nie puścić.
No, chyba że w raportach, które nie były zdradą, tylko chwałą.
W domu Henryka panował duch obowiązku wobec socjalistycznej ojczyzny. Żona była oddana ustrojowi, dzieci wychowywano partyjnie, bezwyznaniowo i z uczuciem dumy oraz powinności wobec ludowego państwa polskiego.
W 1952 roku, z poczucia obowiązku, chociaż bez specjalnego przekonania, Henryk zmienił nazwisko i od tej pory nazywał się Terakowski. Był to wynik błędu w świadectwie urodzenia, a co w dokumencie – to i w życiu. W tym czasie zmienił też charakter pisma. Wcześniejsze dokumenty pisane były zgrabnymi, malutkimi literami z fikuśnymi ozdobnikami, pętelkami, zawijasami, kropkami jak małe kółeczka. Raporty pisane dla SB zgubiły wszelkie ozdobniki, a litery stały się wielkie i pochylone, zamaszyste jak od noża.
Początkowo opinie zbierał nieprzychylne. Oceny miał różne. Z dyscypliny – trzy plus, za to z zajęć politycznych i języka polskiego – piątki. Miał problemy z werbowaniem współpracowników. Sieć kontaktów Terakowskiego określano jako słabą. Jednocześnie był zaangażowany, politycznie uświadomiony, a nawet, zdaniem niektórych – nacjonalistyczny. Zawsze lojalnie ustosunkowany do ludowodemokratycznego rządu. Ponadto: „Moralnie na poziomie, intelektualny, inteligentny, chętny do nauki. Szanuje godność osobistą, ideowy i uczciwy, prawdomówny, bez nałogów. Towarzysko wyrobiony”.
Tylko z tą siecią mu nie szło.
Koledzy rekrutowali znane nazwiska i wpływowe osoby, a Terakowski ciągle jakieś mizeroty.
W końcu jednak uśmiechnęło się do niego szczęście.
Zaczął się bardziej przykładać do swoich zadań i zadbał o dodatkowe wykształcenie, które otworzyło mu drogę do kariery. 12 lipca 1959 roku ukończył szkołę oficerską Służby Bezpieczeństwa MSW z wynikiem ogólnym dobrym. Uzyskał wtedy ocenę charakterologiczną znacznie lepszą niż poprzednie. Oczekiwał na zadanie, które mogłoby pokazać jego możliwości. Trochę z przypadku, a trochę z wyczucia szansy zaczął wnikać w środowisko warszawskich homoseksualistów.
Obrzydzenia nie miał.
Dystans, owszem, zachowywał, ale rozmawiać z chłopakami z miasta potrafił.
Miał swoje metody.
W kwietniu 1962 roku zajmował się operacją o kryptonimie „Patek”. I jednocześnie pozyskał kontakt operacyjny pseudonim „Świder”.
Henryk miał wówczas trzydzieści dziewięć lat. Waldek – dwadzieścia dwa.
To on pierwszy powiedział Terakowskiemu o Michelu Foucault.
Saska Kępa
Do dawnego mieszkania Waldka na Saskiej Kępie prowadzi wąska uliczka. Po obu stronach parkują samochody. Jest tu kilka domów i bloków zbudowanych z białego kamienia jak w zamożnej dzielnicy. Od frontu domu są okna i nieduże balkony, a drzwi wejściowe – od strony wewnętrznego placyku, otwartego na wszystkie strony, szerokiego.
Rosną tutaj wysokie topole, robinie akacjowe i żywotniki (nazywane popularnie tujami). W sąsiedztwie dwóch trzepaków – krzewy iglaste. Na środku placu, pod jednym z wysokich drzew, stoi ławeczka sklecona z czegoś, co nią wcześniej nie było (z półki na książki? szafki na przetwory? – nie, to dwa taborety złączone deską), na której przy dobrej pogodzie siadają babcie, dawne koleżanki Waldka, dziadkowie, jego dawni koledzy, i karmią gołębie, wspominając dawne czasy, że kiedyś było, panie, lepiej.
A przy domu, pod oknami, za niewielkim płotkiem, otoczone płożącymi karłowatymi iglakami i bylinami iglastymi, gdzieniegdzie rosną hortensje, kolorowe latem, a zimą brązowe i martwe.
Wprowadzili się tam w 1959 roku. Nie było jeszcze placyku ani sąsiednich posesji, ale ulicę poorały już ciężkie maszyny, kładziono chodnik. Mieszkanie było wygodne, duże i widne. Dwa pokoje, osobna kuchnia, łazienka i korytarzyk. Prawie sześćdziesiąt metrów kwadratowych! Waldek miał swój pokój z oknami od ulicy. Przesiadywał w nim, ucząc się i całując po kryjomu chłopaka. Matka krzątała się w kuchni, ojciec zarabiał na dom. Saska Kępa pięknie kwitła na wiosnę.
Waldek mieszkał tam ponad trzydzieści lat. Kiedy jedno z mieszkań (bo z czasem kupił drugie w tym samym budynku) sprzedawał, wszystko dokładnie wysprzątał, rzeczy rodziców zniósł do piwnicy: zdjęcia w kartonach, kompoty i powidła, herbatę w wielkim blaszanym pojemniku. Jakieś śmieci i wspomnienia.
Komunista z przekonania
Po wojnie ojciec Waldka wrócił do domu zmieniony. Od razu było wiadomo, w którą stronę się zwróci. Wierzył, że jak wszystko będzie wspólne, to każdy o to zadba.
– Ja byłem antykomunistyczny od dziecka i do dziś wierzę i w prawo, i w sprawiedliwość – podkreśla Waldemar. – A ojciec był prawdziwy komunista, patriota. I bystrzak, nigdzie nie pracował, tylko jeździł do Karczewa i stamtąd wędliny szmuglował.
Ojciec, opowiada Waldek, miał dla niego szacunek ogólnie. Kiedy się jednak dowiedział, to był szok, niedowierzanie i straszenie konsekwencjami. Prawdopodobnie ze strachu, że co ludzie powiedzą, że chłopak będzie miał w życiu pod górkę. Ale wszystko w końcu przycichło.
– Ojciec powiedział do mnie: Walduś, trudno mnie ciebie zrozumieć, bo ja widziałem, że niektórzy z Niemcami się puszczali, mieli jakieś kontakty seksualne z nimi, ale to dlatego, że chcieli przeżyć. A ty masz wszystko, dobrobyt, wolność, rodzinę, i takie rzeczy robisz?!
Tego nie mógł jako heteryk zrozumieć.
Jak jakaś Żydówka
Matka jak matka – kochała syna ponad wszystko.
Na zdjęciu: Waldek w krótkich spodenkach i jasnych podkolanówkach garnie się do siedzącej na stołku kobiety. Dalej brat i zburzona Warszawa.
– Głód był taki, że kości na ulicy znajdowałem i do ust kładłem. Trzeba mnie było potem pędzlować.
Przez całe życie matka Waldka bała się jedynie o jego krzywdę. Nie tylko z miłości godziła się na homoseksualizm syna, ale również dlatego, że zawsze w tej kwestii było zagrożenie. Słyszało się, że ten zginął, ten został napadnięty, tego okradli, i dlatego pani Julia mimo wszystko cieszyła się, że Waldek miał tego Stefana.
– Mama ujawniała, że było to dla niej tragiczne. Ale akceptowała, bo mnie kochała i że po prostu to już jest lepiej, gdy ja mam jednego, niżbym tak przyprowadzał i byłoby to zagrożenie i śmierć wisząca w powietrzu, i jeszcze na dodatek wstyd.
Urodziny
Rolada makowa leży od weekendu, ale jeszcze dobra.
Waldemar pyta, czy kawę małą czy dużą. Z szafki nad zlewem wyjmuje dwa kubki. Łyżeczką z cukiernicy sypie neskę, na to miarkę cappuccino w proszku, dalej cremonę i małą śmietankę z kapsułki. Wszystko zalewa wrzątkiem i podaje. Jest wczesny wieczór, Waldemar nie powinien już pić kawy, jednak pomaga mu ona w trawieniu.
– Ostatni kawałek ciasta. Lepszy by był, gdyby go podlać koniakiem, ale nie ma. Taki też się nada. Mąż własnoręcznie zrobił. Z zawodu cukiernik.
Najważniejsza cecha męża: nigdy Waldka nie zdradził. W sierpniu będzie trzydzieści lat, jak są razem. Dba o Waldka jak nikt. Ostatnio posadził kiełki, stoją w kuchni na lodówce. W kilku pojemnikach: rzodkiewka, rzeżucha, soczewica i kozieradka.
Waldek zajada roladę. Popija kawę z łyżeczki. Dosypuje cukru, bo gorzka.
Ma siedemdziesiąt sześć lat.
Foucault miałby dziewięćdziesiąt.
Od ich romansu minęło pięćdziesiąt siedem lat.
Zapisuję cyfry w notatniku: liczę, odejmuję i dodaję; bawię się czasem.
– Ten Foucault, ja dziś myślę, że to nie była osoba w moim guście. Ja ze starszymi się nie angażuję. Tak jest do dziś: do młodego sam się dobieram, a ze starym nie chcę.
Waldek ubrany jest ciepło, mimo że siedzi w mieszkaniu: koszula, sweter, kamizelka z kieszeniami na skarby. Na nogach kapcie. Przy wejściu pytam, czy zdjąć buty – zdjąć.
O swoich mieszkaniach mówi, że to lokata jest, bo banki kradną. Koleżanka Waldka, Lulla, zauważa jednak przytomnie:
– A co ta Walda, do urny to ze sobą weźmie? Pojechałaby do Ciechocinka, borowiną by się obłożyła czy błotem z Morza Martwego, to by jeszcze parę lat pożyła, a tak tylko nerwy i nerwy, i pustka.
Waldek boi się w życiu jednego: samotności.
Bo to jest tak, że czasem, owszem, ktoś przyjdzie, chwilę posiedzi, a potem leci do siebie i człowiek znów sam. Dla każdego własne życie najważniejsze, nie Waldkowe. Nawet dla męża, który na wieś musi jeździć, rolą się zająć, pomidorów i ziemniaków nawieźć z powrotem, bo samo się nie nakopie, nie nazbiera.
W styczniu Waldek obchodził urodziny. Impreza trwała trzy dni, bo to kuzynka przyjechała, a tu jeszcze koledzy, przyjaciele, wiadomo: na raz nie zbierzesz.
Waldek jedno ze swoich mieszkań wynajmuje, ale nie w całości, tylko pokój za parę złotych, z tym że kiedy chce, może przyjść, posiedzieć, porozmawiać. Ostatnio był lokator, dobry chłopak, z kochanką się pokłócił, wynajął. Ale pogodzili się. To nic nie szkodzi, bo kaucję dał, przepadło. Zresztą to nie pierwszy raz. Wcześniej też był jeden heteryk, powabny i sportowiec. Przyprowadzał sobie kobiety, chociaż i dla Waldka był miły. Pierwszy raz: – Przestań, Waldek, co ty, tego, nie wygłupiaj się – ale w końcu zbliżenie nastąpiło.
– Ja to podejrzewam, że on ma problemy z osobowością. Jak przyjeżdża do Warszawy, to zawsze u mnie chce spać, chociaż matka i babka mieszkają niedaleko. One wywierają na niego presję i stąd on do kobiet ma taką jakby nienawiść. Normalnie jest opanowany, inteligentny, dobrze zbudowany, do mnie się nie spodufalił. Kobiet pożąda, bo widać tak się nauczył, ale to czysto fizyczne jest, żeby wykorzystać i pogonić. Tak już czasem bywa, że fizycznie coś ma miejsce, lecz od strony emocjonalnej to jak gdyby nienawidził. Bo też takie obciążenie psychiczne ma. Ze strony matki i babki.
Na urodziny lokator heteryk przysłał Waldkowi życzenia z Londynu. Że najwięcej go w życiu nauczył, co to jest szczęście i jak należy żyć w zgodzie ze sobą.
Pięćdziesiąt lat wcześniej Waldek urodziny spędzał na okręcie. Płynął wtedy do Stanów. Styczeń, zimno, a wiało tak, że ludzie rzygali jak koty przez burtę frachtowca „Romer”. Pasażerów było niewielu, kabina dwuosobowa i warunki ogólnie lepsze niż na „Batorym”. Jedzenie morskie i wszędzie zapach ryb, wszyscy jednak byli bardzo zadowoleni mimo tych niedogodności. A jeszcze nastrój marynarski i przygoda.
– Trzy tygodnie żeśmy płynęli. Był czas, żeby pomyśleć, że się z ojczyzny ucieka ukochanej, do innego świata płynie, chyba lepszego, ale kto to wiedział, jak tam będzie, i strach był, i wielka niewiadoma.
Niepewność i lęki Waldka łagodziło tylko to, że na dalekim brzegu czekał na niego ukochany Stefan.
Z charakteru skandalista
Najważniejsze: zaproszenie.
Pierwszy pojechał Stefan, którego zaprosił dawny znajomy z Warszawy. Kiedy Waldek pojawił się wreszcie w Nowym Jorku, znajomemu powiedzieli, że są braćmi, ale ten szybko rozszyfrował, że nie braćmi, lecz małżeństwem. I wypędził.
Takie to było uczucie i taka historia, że ukryć się tego nie dało ani przemilczeć.
Waldek był przykładnym studentem kierunku ekonomicznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, grzecznym wobec wykładowców, pozytywnie nastawionym do kolegów i szarmanckim dla koleżanek. Ponieważ nie potrafił zapamiętać ich imion, do każdej mówił „kochana”, a one dosłownie płonęły i mówiły między sobą: jaki ten Waldek miły.
Jednak to nie o to chodziło, niestety.
Po zajęciach wracał do domu, jadł obiad, a potem uczył się, czytał i przeglądał notatki. Czasem wieczorami wychodził. Najchętniej do Amatorskiej, bywało, że do Roxany, rzadziej do Alhambry, ale nawet tam zabierał ze sobą podręczniki. Siedział przy stoliku, chował się w książkach i marzył, że ktoś się do niego przysiądzie, że kogoś pozna. Romantyczny był i uczuciowy, a do tego rozsądny.
Jesienią 1958 roku wypatrzył go Stefan.
Różniło ich wszystko. Stefan – enfant terrible Warszawy. Duży, silny, niebezpieczny. Uprawiał sport, poznawał wielu mężczyzn, wiele kobiet, szukał swojego miejsca w życiu. A Waldek – filigranowy, delikatny, słabiutki. Wiedział, dokąd zmierza i co jest ważne.
Darmowy fragment