- promocja
- W empik go
Foul Lady Fortune. Nikczemna fortuna - ebook
Foul Lady Fortune. Nikczemna fortuna - ebook
Chloe Gong, autorka bestsellerowej dylogii These Violent Delights, wraca z nową powieścią!
Rok 1931. Szanghaj zmienia się w kłębowisko żmij.
Cztery lata temu Rosalind Lang otarła się o śmierć, ale dziwny eksperyment, który uratował jej życie, sprawił, że przestała się starzeć, nie potrzebuje snu, a wszystkie rany natychmiast się na niej goją. Mówiąc w skrócie: Rosalind nie może umrzeć. Teraz, aby zadośćuczynić zdradę, jakiej dopuściła się w przeszłości, pracujące dla kraju, wykorzystując swoje talenty: jest perfekcyjną zabójczynią. Jej pseudonim to Fortuna.
Kiedy jednak Cesarska Armia Japońska rozpoczyna inwazję na Chiny, Rosalind otrzymuje nową misję. Seria morderstw, których sprawcami mogą być Japończycy, budzi zaniepokojenie wśród mieszkańców Szanghaju. Zgodnie z nowymi rozkazami Rosalind ma przeniknąć do powiązanej z Cesarstwem Japonii agencji prasowej i znaleźć osoby odpowiedzialne za działania terrorystyczne.
Aby odsunąć od siebie podejrzenia, udaje żonę innego szpiega nacjonalistów, Oriona Honga, a chociaż jego nonszalancja i maniery playboya doprowadzają ją do furii, zgadza się z nim współpracować dla wyższego dobra. Rosalind i Orion starają się dotrzeć do sedna spisku, ale z czasem zaczyna się przekonywać, że cała ta intryga ma znacznie większy zasięg i jest bardziej przerażająca, niż przypuszczali.
Czy parze szpiegów uda się wyjaśnić sprawę serii brutalnych morderstw w Szanghaju lat trzydziestych?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-259-7 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROK 1928
Z dala od ludzkich osad nie ma znaczenia, jak głośno krzyczysz.
Głos rozchodzi się po magazynie, odbija się echem od wysokiego sufitu, rozszerza w przestrzeni i ucieka w ciemność nocy. Na zewnątrz stapia się z wyciem wiatru i staje cząstką szalejącej burzy. Żołnierze przy wejściu do magazynu poruszają się nerwowo i zasuwają ciężkie drzwi, aż zamykają je całkowicie; ulewa zdążyła już pozostawić wewnątrz na betonie półkolisty ślad. Z oddali dobiega ledwie słyszalny gwizd pociągu. Chociaż ryzyko, że mógłby się tu pojawić jakikolwiek przypadkowy świadek, jest nieskończenie małe, mają jasne rozkazy. Pilnować placówki. Nikt nie może się dowiedzieć, co się tutaj dzieje.
– Jaki jest ostateczny wynik?
– Sukces. Myślę, że odnieśliśmy sukces.
Żołnierze są rozproszeni pod ścianami magazynu, ale na samym środku, przy stole, stoi dwójka naukowców. Wpatrują się obojętnie w leżący przed nimi obiekt eksperymentalny, przywiązany grubymi pasami i z czołem mokrym od potu. Kolejne konwulsje wstrząsają obiektem od stóp do głów, ale jego głos zachrypł już od krzyku, więc usta otwierają się tylko szeroko i bezgłośnie.
– W takim razie to działa.
– To działa. Ukończyliśmy pierwszy etap.
Naukowiec wkłada ołówek za ucho i daje znak żołnierzowi, który podchodzi do stołu, żeby rozpiąć pasy: najpierw wszystkie po lewej, potem wszystkie po prawej.
Jarzma opadają na podłogę z metalicznym szczękiem klamer. Obiekt próbuje przewrócić się na bok, ale w panice porusza się zbyt gwałtownie i spada ze stołu. To okropny widok. Rozciągnięty u stóp naukowców obiekt próbuje zaczerpnąć oddechu – próbuje i próbuje, jakby nie potrafił prawidłowo napełnić płuc i jakby już nigdy nie miało mu się to udać.
Dłoń dotyka jego głowy; delikatnie, niemal z czułością. Naukowiec podziwia swoje dzieło, z uśmiechem gładząc włosy obiektu.
– Wszystko w porządku. Nie walcz z tym.
Pojawia się strzykawka. Igła lśni w świetle padającym z wysoka, tłok zostaje wciśnięty, a czerwona substancja znika pod miękką skórą.
Ból przychodzi natychmiast: płynny ogień trawiący wszystkie nerwy na swojej drodze. Niedługo dotrze tam, gdzie powinien, a wtedy obiekt poczuje się, jakby się rozpadał.
Na zewnątrz dzwoni ulewa. Przecieka przez szczeliny w dachu magazynu, tworząc coraz większe kałuże.
Naukowiec ponownie gładzi obiekt z czułością.
– Jesteś moim największym osiągnięciem, ale dokonamy jeszcze więcej. Na razie jednak…
Obiekt nie jest w stanie utrzymać otwartych oczu. Osłabienie zmienia kończyny w ołów, myśli majaczą jak statki przepływające we mgle. Chce coś powiedzieć, coś wrzasnąć, ale nie może ułożyć słów. Naukowiec pochyla się, żeby wyszeptać mu do ucha jedno słowo, zadać ostatni cios, który przecina mgłę precyzyjnie jak ostrze:
– _Oubliez._ROZDZIAŁ 1
WRZESIEŃ 1931 ROKU
Na korytarzu pociągu jedynym dźwiękiem było dobiegające od dołu dudnienie. Zapadł już zmrok, ale co trzy sekundy okna rozjaśniały się pulsującym blaskiem latarni zainstalowanych wzdłuż torów, który zaraz potem znikał, pochłonięty szybkością jazdy. Gdzie indziej ciasne przedziały pozostawały pełne złotego blasku żyrandoli i dzwonienia sztućców na wózkach kelnerskich, szczęku łyżeczek uderzających o krawędzie filiżanek i światła kryształowych lamp.
Tutaj, w korytarzu wagonu pierwszej klasy, rozległo się tylko nagłe zgrzytnięcie drzwi otwieranych przez Rosalind Lang, która weszła w półmrok, stukając obcasami.
Obrazy spoglądały na nią ze ścian świdrującym wzrokiem. Rosalind niosła przed sobą pudełko, przytrzymując starannie jego brzegi dłońmi w skórkowych rękawiczkach i przyciskając łokcie do boków. Gdy zatrzymała się przed trzecimi drzwiami, delikatnie zastukała w nie butem.
Minęła chwila, w której słychać było tylko sapanie parowozu. Potem po drugiej stronie rozległo się ledwie słyszalne szuranie i drzwi się otworzyły, zalewając korytarz światłem.
– Dobry wieczór – powiedziała grzecznie Rosalind. – Czy znalazłby pan dla mnie chwilę?
Pan Kuzniecow popatrzył na nią, marszcząc brwi i próbując zrozumieć, o co może chodzić. Rosalind od kilku dni starała się o spotkanie z rosyjskim handlowcem. Bez powodzenia koczowała w Harbinie, wytrzymując lodowatą pogodę, a potem pojechała za Rosjaninem do położonego dalej na południe Changchun. Tam podwładni handlowca także nie odpowiedzieli na jej prośby i sprawa wydawała się całkowicie przegrana – wszystko wskazywało na to, że pozostanie jej najmniej wygodna droga – aż nagle Rosalind dowiedziała się, że Kuzniecow wybiera się w podróż koleją i wykupił bilet na pierwszą klasę, w której przedziały były wielkie, a sufity niskie. W tej części pociągu prawie nie było ludzi, a bardzo grube ściany tłumiły dźwięki.
– Wezwę moją ochronę…
– Och, proszę nie być niemądrym.
Rosalind weszła bez zaproszenia. Prywatne przedziały pierwszej klasy były na tyle obszerne, że mogłaby zapomnieć, iż znajduje się w pociągu… gdyby nie kwieciste tapety na ścianach, drżące za każdym razem, gdy koła wagonu natrafiły na nierówność na szynach. Rosalind rozglądała się jeszcze przez chwilę, szczególną uwagę poświęcając prowadzącej na dach klapie oraz oknu na końcu pomieszczenia z zaciągniętą żaluzją, pozwalającą odgrodzić się od szybko przesuwającej się na zewnątrz nocy. Po lewej stronie łóżka z baldachimem znajdowały się kolejne drzwi prowadzące do garderoby lub łazienki.
Głośny trzask zamykanych zewnętrznych drzwi przedziału zwrócił ponownie uwagę Rosalind na handlowca. Gdy się odwrócił, omiótł ją szybkim spojrzeniem i zatrzymał wzrok na pudełku w jej rękach. Nie zwrócił uwagi na qipao ani na czerwone kwiaty przypięte do futrzanej narzutki na ramionach. Chociaż pan Kuzniecow próbował się zachowywać dyskretnie, zastanawiał się nad przedmiotem przyniesionym przez Rosalind i nad tym, czy jest uzbrojona.
Rosalind uniosła ostrożnie pokrywkę pudełka i zaprezentowała teatralnym gestem jego zawartość.
– To prezent, panie Kuzniecow – powiedziała uprzejmym tonem. – Od Szkarłatnego Gangu, który wysłał mnie tutaj, żebym nawiązała z panem znajomość. Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać?
Eleganckim ruchem podsunęła handlowcowi pudełko. Znajdowała się w nim niewielka chińska waza z biało-niebieskiej porcelany, ułożona na wyściółce z czerwonego jedwabiu. Stosownie kosztowna. Nie na tyle, żeby budzić zgorszenie.
Rosalind wstrzymywała oddech, dopóki Kuzniecow nie wyjął wazy z pudełka. Uniósł ją do światła zawieszonego pod sufitem żyrandola i obracał za szyjkę, podziwiając postaci wymalowane na boku. Po dłuższej chwili, z pomrukiem brzmiącym jak aprobata, podszedł do stolika ustawionego pomiędzy dwoma dużymi fotelami i umieścił na nim podarek. Znajdowały się tam już dwie filiżanki, a obok przybrudzona czernią popielniczka.
– Szkarłatny Gang – wymamrotał pod nosem. Ulokował się w fotelu, dotykając sztywnymi plecami tapicerowanego oparcia. – Nie słyszałem tej nazwy od dłuższego czasu. Proszę usiąść.
Rosalind podeszła do drugiego fotela, nałożyła pokrywkę na pudełko i odstawiła je obok siebie. Przysiadła na krawędzi siedziska i jeszcze raz spojrzała szybko na drzwi po lewej stronie. Podłoga się zatrzęsła.
– Zakładam, że jest pani tą samą dziewczyną, która zawracała głowę moim pracownikom. – Kuzniecow przeszedł z rosyjskiego na angielski. – Janie Mead, tak?
Minęły już cztery lata, ale Rosalind nadal nie przywykła do swojego przybranego nazwiska. Prędzej czy później wpakuje się w kłopoty z powodu tego trwającego ułamek sekundy wahania i pustki w oczach, zanim przypomniała sobie, że powinna się nazywać Janie Mead, a potem momentu potrzebnego na zniekształcenie francuskiego akcentu, z jakim mówiła po angielsku, tak aby mogła uchodzić za dziewczynę wychowaną w Ameryce, jedną z wielu, które powróciły do miasta i wstąpiły w szeregi Kuomintangu.
– Zgadza się – powiedziała spokojnie. Być może powinna zażartować, założyć nogę na nogę i oznajmić, że jej nazwisko warto zapamiętać. Pociąg zakołysał się na nierównych torach, cały przedział zadrżał, a Rosalind nic więcej nie dodała. Splotła tylko dłonie na kolanach, zgniatając chłodną skórę rękawiczek.
Kuzniecow zmarszczył brwi. Bruzdy na jego czole stały się głębsze, podobnie jak kurze łapki w kącikach oczu.
– Jest pani tutaj z powodu… moich nieruchomości?
– Zgadza się – powiedziała ponownie Rosalind. To był najłatwiejszy sposób grania na czas. Pozwolić drugiej stronie, żeby wysunęła jakieś założenie co do powodów wizyty, i trzymać się tego, zamiast wymyślać na poczekaniu jakieś dziwne kłamstwo i zbyt szybko się w nie zaplątać. – Z pewnością słyszał pan, że Szkarłatni nie zajmują się już handlem gruntami w takim stopniu jak dawniej, odkąd dołączyli do nacjonalistów, ale to szczególna okazja. Mandżuria kryje w sobie ogromne możliwości.
– Wydaje się, że to zbyt daleko od Szanghaju, żeby mogło obchodzić Szkarłatnych. – Kuzniecow pochylił się do przodu i zajrzał do filiżanek na stole. Jedna z nich była częściowo pełna, więc podniósł ją do ust, żeby zwilżyć wysuszone gardło. – Pani zaś wydaje się trochę za młoda, żeby załatwiać interesy w ich imieniu.
Rosalind patrzyła, jak handlowiec pije. Był odsłonięty i bezbronny, ale nie sięgnęła po broń. Nie miała żadnej przy sobie.
– Mam dziewiętnaście lat – odparła Rosalind i zdjęła rękawiczki.
– Proszę powiedzieć mi prawdę, panno Mead. To nie jest pani prawdziwe nazwisko, zgadza się?
Rosalind z uśmiechem odłożyła rękawiczki na stół. To jasne, że był podejrzliwy. Kuzniecow nie był zwykłym rosyjskim potentatem prowadzącym interesy w Mandżurii, ale jednym z ostatnich Białych Kwiatów w tym kraju. Samo to wystarczyło, żeby znalazł się na listach Kuomintangu, lecz handlowiec dostarczał także środki pieniężne komórkom komunistycznym, wspierając ich działania wojenne na południu kraju. Ponieważ nacjonaliści musieli pozbyć się komunistów i odciąć ich od źródeł finansowania tak skutecznie, jak to było możliwe, Rosalind została przysłana tutaj z poleceniem… położenia temu kresu.
– Oczywiście, to nie jest moje prawdziwe nazwisko – odparła lekko. – Moje prawdziwe nazwisko jest chińskie.
– Nie o to mi chodziło. – Kuzniecow trzymał teraz dłonie po bokach. Rosalind zastanawiała się, czy handlowiec zamierza sięgnąć po ukrytą broń. – Po tym, jak poprosiła pani o spotkanie ze mną, kazałem moim ludziom przyjrzeć się pani. Jest pani zaskakująco podobna do Rosalind Lang.
Rosalind nawet nie drgnęła.
– Potraktuję to jako komplement. Wiem, że może pan nie być na bieżąco z wydarzeniami w Szanghaju, ale Rosalind Lang nie widziano od lat.
Jeśli ktokolwiek by twierdził, że ją widział, z całą pewnością dostrzegłby zjawę – pozostałości rozwianego snu, wspomnienie Szanghaju, którego już nie ma. Rosalind Lang, dziewczyna wychowana w Paryżu, która powróciła do miasta i zdobyła sławę jako jedna z najlepszych tancerek kabaretowych. Rosalind Lang, której miejsce pobytu było obecnie nieznane i którą uznano za zmarłą.
– Słyszałem o tym – powiedział Kuzniecow i pochylił się, aby znowu przyjrzeć się filiżance. Rosalind zastanawiała się, dlaczego nie napił się z tej drugiej, skoro był tak spragniony. Zastanawiała się także, dlaczego w ogóle stało tutaj drugie naczynie.
Cóż, właściwie wiedziała.
Kuzniecow nagle podniósł głowę.
– Z drugiej strony – ciągnął – wśród Białych Kwiatów krążyły plotki, że zniknięcie Rosalind Lang miało związek ze śmiercią Dimitrija Woronina.
Rosalind zamarła. Zaskoczenie ścisnęło jej żołądek, a z płuc wyrwało się cichutkie westchnienie. Było już za późno, żeby udawać, że nie została wytrącona z równowagi, więc pozwoliła, by cisza się przeciągała. Wściekłość zaczynała się gotować w jej wnętrzu.
Zadowolony z siebie Kuzniecow podniósł miniaturową łyżeczkę i postukał nią w brzeg filiżanki. Dźwięk wydawał się zdecydowanie za głośny jak na to wnętrze. Przypominał wystrzał z pistoletu, eksplozję. Taką jak ta, która cztery lata temu wstrząsnęła miastem, wywołana przez kuzynkę Rosalind, Juliette, która poświęciła własne życie, aby powstrzymać Dimitrija przed dalszym sianiem terroru.
Gdyby nie Rosalind, Juliette Cai i Roma Montagow nadal by żyli. Gdyby Rosalind nie zdradziła Szkarłatnego Gangu, Dimitrij nigdy nie zdobyłby takiej władzy i być może Białe Kwiaty nigdy by się nie rozpadły. Być może Szkarłatny Gang nie dołączyłby do Kuomintangu i nie scaliłby się z partią nacjonalistyczną. Być może, być może, być może – to były wątpliwości, które prześladowały Rosalind w ciągnące się w nieskończoność noce. Bezużyteczne próby skatalogowania wszystkiego złego, co zrobiła i co sprawiło, że znalazła się teraz w tym miejscu.
– Pan wie doskonale, o czym mówiono wśród Białych Kwiatów, nieprawdaż?
Kurtyna się podniosła. Gdy Rosalind się odezwała, w jej ostrym głosie dźwięczał prawdziwy, francuski akcent.
Kuzniecow skrzywił się i odłożył łyżeczkę.
– To zabawne, ale pozostali przy życiu członkowie Białych Kwiatów mają swoje powiązania, które mogą nas ostrzegać. A ja byłem już od dawna przygotowany, panno Lang.
Drzwi po lewej stronie stanęły otworem. Wyłonił się z nich drugi mężczyzna, w zachodnim garniturze, ze zwyczajnym sztyletem w dłoni. Zanim Rosalind zdążyła się poruszyć, mężczyzna znalazł się za jej plecami i przytrzymał ją na fotelu, kładąc dłoń na jej ramieniu i przyciskając sztylet do gardła.
– Myślała pani, że podróżuję bez ochrony? – zapytał Kuzniecow. – Kto panią przysłał?
– Już panu powiedziałam – odparła Rosalind. Sprawdziła, czy może obrócić głowę. Nie miała na to szansy. Ostrze kaleczyło jej skórę. – Szkarłatny Gang.
– Wojna pomiędzy Szkarłatnym Gangiem a Białymi Kwiatami już się zakończyła, panno Lang. Dlaczego mieliby panią przysyłać?
– W geście przyjaźni. Nie spodobał się panu mój prezent?
Kuzniecow wstał. Splótł dłonie za plecami i zacisnął wargi z irytacją.
– Dam pani ostatnią szansę. Która frakcja panią przysłała?
Starał się wysondować, o którą ze stron prowadzących obecnie wojnę domową w całym kraju może chodzić. Ustalić, czy znalazł się na listach nacjonalistów, czy też komuniści postanowili go zdradzić.
– Tak czy inaczej zabije mnie pan – powiedziała Rosalind. Poczuła kroplę krwi spływającą po jej szyi. Ściekła po kołnierzyku i zostawiła plamę na qipao. – Po co miałabym tracić czas na odpowiadanie na pańskie pytania?
– Trudno. – Kuzniecow skinął głową ochroniarzowi. Bez cienia wahania przeszedł na rosyjski i polecił: – W takim razie zabij ją. _Bystrieje, pażałsta_.
Rosalind się przygotowała. Wzięła wdech i poczuła ostrze muskające jej szyję.
Ochroniarz poderżnął jej gardło.
Pierwszy szok był zawsze najgorszy – ten ułamek sekundy, kiedy prawie nie mogła myśleć z powodu bólu. Jej dłonie machinalnie uniosły się do szyi, żeby zacisnąć się na ranie. Gorąca, płynna czerwień spływała pomiędzy jej palcami, następnie po rękach aż na podłogę przedziału. Kiedy Rosalind osunęła się z fotela na kolana, przyszedł moment niepewności, głos szepczący w jej umyśle, że już dostatecznie długo oszukiwała śmierć i że tym razem z tego nie wyjdzie.
Potem pochyliła głowę i poczuła, że krwawienie słabnie. Jej skóra scalała się na nowo, centymetr po centymetrze. Kuzniecow czekał, aż Rosalind przewróci się bezwładnie na bok, z pustymi oczami wpatrzonymi w sufit.
Zamiast tego podniosła głowę i cofnęła dłonie.
Jej gardło się zabliźniło. Nadal było splamione czerwienią, ale wyglądało, jakby nigdy nic go nie skaleczyło.
Kuzniecow wydał stłumiony dźwięk. Jego ochroniarz wymamrotał coś niezrozumiałego i spróbował podejść do Rosalind, ale gdy ta podniosła rękę, zatrzymał się posłusznie, zbyt oszołomiony, żeby coś zrobić.
– Chyba mogę już panu powiedzieć – oznajmiła Rosalind, lekko zadyszana. Otarła krew z podbródka i podniosła się powoli. – Nie słyszał pan o mnie? Nacjonaliści powinni się bardziej postarać ze swoją propagandą.
Teraz handlowiec zaczął rozumieć. Dostrzegała to w jego oczach, niedowierzanie na widok tak nienaturalnego zjawiska i powiązanie go z opowieściami, które zaczęły krążyć kilka lat temu.
– Lady Fortuna – wyszeptał.
– Ach. – Rosalind wyprostowała się w końcu i zaczerpnęła swobodnie oddechu. – To błędny pseudonim. Po prostu Fortuna. Łap. – Płynnym ruchem podniosła jedną z rękawiczek, żeby ścisnąć brzeg wazy i poderwać ją ze stolika. Ochroniarz chwycił naczynie, które Rosalind mu rzuciła. Z pewnością szykował się do odparcia ataku, ale waza po prostu wylądowała w jego dłoniach jak dzikie zwierzątko zrobione z porcelany.
Fortuna. Krążyły plotki, że to pseudonim agentki pracującej dla nacjonalistów. Nie byle jakiej agentki, lecz nieśmiertelnej zabójczyni, której nikomu nie udało się zabić pomimo wielu prób, która nie spała ani się nie starzała, która przychodziła do swoich ofiar pod osłoną nocy, w przebraniu zwyczajnej dziewczyny. W zależności od tego, jak bardzo ubarwiano te historie, była nemezis pozostałych przy życiu członków Białych Kwiatów, których odwiedzała z monetą w dłoni. Jeśli wypadła reszka, ginęli od razu. Jeśli wypadł orzeł, mieli szansę uciec, ale do tej pory nie udało się to żadnej ofierze.
– Poczwara z piekła rodem – syknął Kuzniecow. Cofnął się, żeby zwiększyć dzielącą ich odległość, a przynajmniej spróbować. Nie zdołał zrobić nawet trzech kroków, gdy zwalił się nagle na podłogę. Ochroniarz nadal stał zastygły w szoku, zaciskając dłonie na wazie.
– To trucizna, panie Kuzniecow – wyjaśniła Rosalind. – Chyba nie taki najgorszy rodzaj śmierci, prawda?
Kończynami mężczyzny wstrząsnęły drgawki. Jego system nerwowy odmawiał współpracy – ramiona zwiotczały, nogi stały się jak papier. Rosalind nie sprawiało to przyjemności. Nie traktowała tego jako zemsty. Ale skłamałaby, gdyby twierdziła, że wykonywanie tych zleceń nie wydawało jej się czymś właściwym, jakby w ten sposób zmywała swoje grzechy, warstwa po warstwie, aż uda jej się odpowiedzieć za wszystko, co zrobiła cztery lata temu.
– Ty… – Kuzniecow dyszał ciężko. – Nie dotknęłaś… herbaty. Patrzyłem…
– Nie zatrułam herbaty, panie Kuzniecow – odparła Rosalind. Odwróciła się do ochroniarza. – Zatrułam wazę, której dotykał pan gołymi dłońmi.
Ochroniarz gwałtownym ruchem cisnął naczynie, które rozbiło się koło łóżka. Było już za późno – trzymał je znacznie dłużej niż Kuzniecow. Rzucił się do drzwi, być może w poszukiwaniu pomocy, a być może po to, żeby zmyć truciznę z rąk, ale on także zwalił się na podłogę, nim zdążył wydostać się na zewnątrz.
Rosalind patrzyła na to wszystko z kamienną obojętnością. Robiła to już wiele razy. Plotki mówiły prawdę: czasem przynosiła monetę, żeby dodać wiarygodności propagandzie nacjonalistów. Ale jej ulubioną bronią były trucizny, więc nie miało znaczenia, jak daleko uciekały ofiary. Kiedy wydawało im się, że są wolne, ich los został już przesądzony.
– Ty…
Rosalind podeszła do handlowca, chowając rękawiczki do kieszeni.
– Proszę mi oddać przysługę – powiedziała ze znużeniem w głosie. – Proszę pozdrowić ode mnie Dimitrija Woronina, jeśli pan go spotka w piekle.
Kuzniecow przestał rzęzić, przestał się poruszać. Był martwy. Kolejna misja wykonana, a nacjonaliści znaleźli się o krok bliżej utraty tego kraju na rzecz imperialistów zamiast komunistów. Chwilę później ochroniarz także znieruchomiał i przedział wypełniła głucha cisza.
Rosalind podeszła do umywalki z boku, odkręciła kran, najbardziej jak mogła, i opłukała ręce. Potem ochlapała wodą szyję i próbowała ją wyszorować palcami. Cała krew należała do niej, ale widok czerwieni w umywalce pozostawiał w jej ustach gorzki posmak, tak jakby spłukiwała ze skóry inny rodzaj trucizny, który trawił jej duszę, a nie ciało.
„Łatwiej jest o tym nie myśleć”, mawiała jej kuzynka w czasach, gdy w Szanghaju trwała wojna dwóch zwaśnionych grup przestępczych, a Rosalind była prawą ręką dziedziczki Szkarłatnego Gangu i codziennie patrzyła, jak Juliette zabija ludzi w imię swojej rodziny. „Zapamiętaj ich twarze. Zapamiętaj tych, którym odebrałaś życie. Ale jaki jest sens to roztrząsać? Co się stało, to się nie odstanie”.
Rosalind odetchnęła powoli, zakręciła kran i poczekała, aż rdzawo zabarwiona woda zniknie w odpływie. Od śmierci jej kuzynki niewiele się zmieniło w podejściu Szanghaju do rozlewu krwi. Niewiele poza tym, że gangsterów zastąpili politycy, udający, że mają zapanować jakieś prawo i porządek. To była kosmetyczna zmiana, która nie miała wpływu na nic, co istotne.
Na korytarzu na zewnątrz rozległy się głosy. Rosalind zesztywniała i rozejrzała się szybko po otoczeniu. Nie spodziewała się, żeby skazano ją za popełnione tutaj zbrodnie, ale wolała uciec, zanim będzie miała okazję przetestować tę teorię. Kuomintang samozwańczo stanął na czele kraju i oznajmił, że przejmuje władzę w imię sprawiedliwości. Dla podtrzymania tego wizerunku nacjonaliści byli gotowi poświęcić Rosalind i wyrzec się jej jako agentki, gdyby przyłapano ją na odbieraniu ludziom życia poza granicami miasta, nawet jeśli wszystkie informacje i polecenia pochodziły od powiązanej z nimi tajnej służby.
Rosalind uniosła głowę, naciągając świeżo zaleczoną skórę na szyi, i przyjrzała się sufitowi przedziału. Przed podróżą obejrzała plany wagonów, więc kiedy zobaczyła cienki, ledwie widoczny sznureczek zwisający w pobliżu lampy, pociągnęła go i wyjęła panel, odsłaniając metalową klapę wykorzystywaną podczas konserwacji i napraw, prowadzącą bezpośrednio na dach pociągu.
Gdy tylko otworzyła właz, wiatr z szumem wypełnił przedział. Rosalind wdrapała się na stojącą obok szafkę i błyskawicznie opuściła miejsce zbrodni.
– Nie poślizgnij się – napomniała samą siebie, kiedy znalazła się na dachu wagonu i zaczęła szczękać zębami w lodowatym nocnym powietrzu. – Tylko się nie poślizgnij.
Zamknęła klapę. Na króciutki moment znieruchomiała, żeby zorientować się w sytuacji na szczycie jadącego pociągu. Przez oszałamiającą chwilę kręciło jej się w głowie; miała wrażenie, że zaraz się potknie i spadnie. Potem równie szybko odzyskała równowagę, a jej stopy znalazły pewne oparcie na dachu.
– Tancerka, agentka – szepnęła do siebie Rosalind i ruszyła po dachu pociągu, nie odrywając wzroku od krawędzi wagonu. Jej oficer prowadzący wbił jej do głowy tę mantrę podczas pierwszych dni spędzonych na treningu, kiedy narzekała, że nie potrafi się szybko poruszać ani walczyć jak tradycyjnie wyszkoleni agenci. Wymyślała wymówkę za wymówką, dlaczego nie była dość dobra, żeby się tego nauczyć. Dawniej spędzała każdy wieczór na jasno oświetlonej scenie. Miasto uczyniło z niej olśniewającą gwiazdę, tancerkę, której występ każdy musiał zobaczyć, a rzeczywistość nigdy nie mogła nadążyć za plotkami. Nie miało znaczenia, kim była Rosalind, nie miało znaczenia, że była tylko dzieckiem w błyszczącym stroju. Oszukiwała mężczyzn, uśmiechała się do nich promiennie, jakby byli dla niej całym światem, aż przekazali jej to, na czym jej zależało, a potem przechodziła do innego stolika, zanim muzyka zdążyła umilknąć.
– Pozwól mi skradać się w ciemności i truć ofiary – upierała się podczas pierwszego spotkania z Dao Fengiem. Stali na dziedzińcu uniwersytetu, gdzie Dao Feng pracował pod przykrywką. Rosalind była bardzo niezadowolona, ponieważ panował upał, trawa łaskotała ją w kostki i pot zbierał się pod pachami. – Przecież i tak nie mogą mnie zabić. Po co mi coś więcej?
W odpowiedzi Dao Feng uderzył ją w nos.
– Jezu! – Rosalind poczuła pękającą kość. Poczuła krew spływającą po twarzy, gorący płyn o metalicznym smaku wypełniał także jej gardło i wślizgiwał się na język. Gdyby teraz ktoś ich zobaczył, uznałby, że jest świadkiem prawdziwej bójki. Na szczęście o tak wczesnej godzinie dziedziniec był pusty. Właśnie ta pora i to miejsce na wiele miesięcy miały zostać poświęcone na jej trening.
– Właśnie dlatego – odparł Dao Feng. – Jak zdołasz użyć trucizny, jeśli będziesz zajęta regenerowaniem pękniętej kości? Nie po to w tym kraju wymyślono wǔshù, żebyś miała się go nie uczyć. Byłaś tancerką. Teraz jesteś agentką. Twoje ciało potrafi się obracać i wyginać, wystarczy, że nadasz mu kierunek i cel.
Kiedy wyprowadził kolejny cios, Rosalind z oburzeniem zrobiła unik. Złamany nos zagoił się już ze zwykłą szybkością, ale ucierpiała jej duma. Pięść Dao Fenga trafiła powietrze.
Oficer prowadzący się uśmiechnął.
– Dobrze. Tak już lepiej.
Obecnie Rosalind przyspieszyła kroku, walcząc z wyjącym wiatrem i mamrocząc półgłosem swoją mantrę. Każdy krok dodawał jej pewności siebie. Wiedziała, jak się nie poślizgnąć, wiedziała, co robi. Nikt jej nie prosił, żeby została zabójczynią. Nikt jej nie prosił, żeby opuściła kabaretową scenę i przestała tańczyć, ale gdy umarła i odrodziła się jako poczwara z piekła rodem – jak raczył to ująć Kuzniecow – potrzebowała nowego celu w życiu. Sposobu na wypełnienie czymś każdego dnia i każdej nocy, żeby nie stopiły się w jeden, nieodróżnialny ciąg.
Może też okłamywała samą siebie. Może postanowiła zabijać, ponieważ nie wiedziała, jak inaczej mogłaby udowodnić swoją wartość. Ponad wszystko na świecie Rosalind Lang pragnęła odkupienia, a jeśli w ten sposób miała je uzyskać, to niech i tak będzie.
Zakasłała i odpędziła dłonią kłęby dymu, w których się znalazła. Silnik parowozu sapał głośno, wypluwając niekończący się strumień pyłu i sadzy. Tory ciągnęły się daleko przed pociągiem i znikały na horyzoncie dalej, niż mógłby sięgnąć wzrok.
W tym momencie jednak poruszenie w oddali zakłóciło monotonię pejzażu.
Rosalind znieruchomiała i spojrzała, zaintrygowana. Nie była pewna, co widzi. Noc była ciemna, wąski sierp księżyca przebłyskiwał bez przekonania pomiędzy chmurami. Jednak latarnie elektryczne ustawione wzdłuż torów całkowicie wystarczyły do oświetlenia dwóch sylwetek, które oddalały się biegiem od torów, żeby zaraz potem zniknąć wśród pól.
Jakieś dwadzieścia lub trzydzieści sekund dzieliło pociąg od miejsca, w którym znajdowali się wcześniej ci ludzie. Gdy Rosalind przeszła na koniec wagonu, spróbowała zmrużyć oczy i wytężyć wzrok, przeświadczona, że to wszystko musiało jej się przywidzieć.
Dlatego właśnie nie zauważyła dynamitu, który eksplodował na torach, nim huk wybuchu rozdarł nocne powietrze, a fala gorąca uderzyła ją w twarz.ROZDZIAŁ 2
Rosalind zachłysnęła się z zaskoczenia i pospiesznie rzuciła jak długa na dach pociągu, żeby przytrzymać się jego krawędzi. Pomyślała, że mogłaby krzyknąć ostrzegawczo, ale nikt wewnątrz by jej nie usłyszał; nie można też było nic zrobić w sytuacji, gdy pociąg pędził przed siebie z taką szybkością, prosto w kierunku miejsca wybuchu.
Jednakże płomienie na torach zaraz przygasły. Rosalind przygotowała się na nagłe wykolejenie się składu, lecz lokomotywa minęła dogasający ogień i pomknęła dalej. Rosalind obróciła się przez ramię i skrzywiła z powodu ostrego wiatru. Pociąg przejechał nad miejscem wybuchu i w kilka sekund zostawił je za sobą. Siła eksplozji była zbyt słaba, żeby w znaczący sposób uszkodzić tory.
– Co to miało być? – rzuciła Rosalind w noc.
Kim byli ci ludzie uciekający w pole? Czy zamierzali spowodować katastrofę?
Noc nie udzieliła żadnej odpowiedzi. Rosalind stłumiła kaszel wywołany nieustannymi kłębami dymu z lokomotywy, otrząsnęła się z oszołomienia i ześlizgnęła w dół, na przejście pomiędzy wagonami. Gdy tylko przygładziła potargane włosy, otworzyła drzwi i wróciła do wnętrza pociągu, na ciepły korytarz drugiej klasy.
Było tu pełno ludzi. Chociaż Rosalind tuż przy wejściu natknęła się na trzech pracowników w strojach kelnerów, ci nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Jeden z chłopaków podał tacę drugiemu, rzucił kilka słów i zniknął szybko w przedziale. Zaraz potem drzwi za plecami Rosalind się otworzyły i do wagonu weszło jeszcze pięciu kelnerów.
Jeden z nich, przechodząc obok, rzucił Rosalind pospieszne spojrzenie. Kontakt wzrokowy był bardzo krótki, ale wystarczył, żeby skóra dziewczyny zamrowiła ostrzegawczo. Niepokój natychmiast sprawił, że jej ramiona się napięły. Kiedy tylko kelner zdjął obrus z półki, obrócił się i odłączył od pozostałych pracowników, żeby przejść w głąb wagonu.
Rosalind poszła za nim. Tak czy inaczej kierowała się do przedniej części pociągu, chociaż nie zdecydowała jeszcze, czy wysiądzie na najbliższej stacji, Shenyang, czy też podjedzie bliżej do Szanghaju. To zależało trochę od tego, jak szybko zostaną znalezione ciała i czy w ogóle zostaną znalezione. Gdyby miała szczęście, będą leżeć spokojnie, dopóki pociąg nie dotrze do ostatniej stacji i ktoś nie przyjdzie, żeby posprzątać przedziały.
Dziewczyna skrzywiła się i sięgnęła do rękawa, w którym schowała swój bilet kolejowy z wydrukowanym na nim nazwiskiem: JANIE MEAD. Pod tym pseudonimem znano ją jako osobę powiązaną ze Szkarłatnymi. Najlepszym sposobem na fałszywą tożsamość było trzymanie się prawdy na tyle, na ile to możliwe. W ten sposób trudniej o wpadkę na jakichś nieistotnych szczegółach i łatwiej zapamiętać przeszłość niezwykle podobną do przeszłości Rosalind. Zgodnie z ustaloną wersją historii Janie Mead była córką byłego członka Szkarłatnego Gangu, który niechętnie zgodził się zostać partnerem w interesach nacjonalistów. Gdyby ktoś spróbował poszukać czegoś na temat jej rodziców albo zapisanego w dokumentach chińskiego nazwiska, innego od angielskiego pseudonimu, który wybrała podczas lat nauki spędzonych rzekomo w Ameryce, cały wizerunek rozsypałby się jak domek z kart.
Minął ją konduktor. On również rzucił jej krzywe spojrzenie trwające o ułamek sekundy za długo. Czy Rosalind zapomniała o jakiejś plamie krwi? Wydawało jej się, że porządnie umyła szyję. Była przekonana, że doskonale jej idzie zachowywanie się całkiem zwyczajnie.
Rosalind zgniotła bilet w dłoni i przeszła do kolejnego wagonu, w którym zobaczyła, że świat za oknem zaczyna zwalniać. Pociąg zbliżał się do stacji, zielone pola zniknęły, zastąpione niewielkimi miejskimi budynkami i latarniami elektrycznymi. Wokół gwar rozmów stał się głośniejszy, strzępy zdań przepływały z miejsca na miejsce.
Włoski na jej karku się zjeżyły. Chociaż wydawało się, że wszystko jest tak jak zawsze, tylko część pasażerów pospiesznie zdejmowała walizki i tłoczyła się przy drzwiach, Rosalind od kilku lat pracowała jako zabójczyni. Nauczyła się ufać przede wszystkim swoim zmysłom i dopiero później pozwalała, żeby umysł zorientował się w sytuacji. Musiała się mieć na baczności.
Dwie osoby z personelu przeszły szybko koło niej, niosąc naręcza pledów, które odebrali od wysiadających pasażerów. Rosalind odchyliła się ostrożnie, żeby przepuścić kobietę, i przycisnęła się ramieniem do ściany. Omal nie zrzuciła z niej kalendarza ze zdzieranymi kartkami, ale nim zdążył zsunąć się z haczyka i spaść na wyłożoną chodnikiem podłogę, Rosalind poprawiła go, muskając palcami wierzchnią kartkę: _18 września_.
Pracownicy ponownie ją minęli, uwolnieni od ciężaru pledów, gotowi zabrać kolejną partię. Oboje zignorowali stojącą im na drodze Rosalind – na szczęście.
– Zatrzymujemy się w Fengtian? – zapytał mężczyzna.
– Dlaczego używasz japońskiej nazwy? Jeszcze nas nie najechali, więc na razie nie musimy niczego zmieniać.
Rosalind ruszyła przed siebie, przesuwając dłonią po rzeźbionej belce biegnącej wzdłuż ściany. _Fengtian_. Prawie dwie dekady temu, gdy Chińczycy odzyskali te tereny, nazwa miasta została zmieniona na Shenyang, ale kiedy Rosalind uczyła się o tym regionie pod okiem guwernerów, używali oni angielskiej nazwy, z którą była bardziej oswojona: Mukden.
Kolejny wagon był znacznie bardziej zatłoczony. Rosalind przesunęła się bliżej środka, przeciskając się między pasażerami. W takim gąszczu ludzi łatwo było podsłuchiwać fragmenty rozmów, przechwycić zdania, które zwróciły jej uwagę.
– Ile jeszcze do stacji?
– …_qīn’ài de_, chodź tutaj, zanim się zgubisz mamie.
– Szarpie tak, jakby się gdzieś paliło…
– …widziałaś mój drugi but?
– …członkinię Szkarłatnego Gangu w pociągu. Może będzie bezpieczniej wydać ją Japończykom, zanim ktoś wyżej nie załagodzi sprawy.
Rosalind zwolniła. Nie okazała w widoczny sposób zaskoczenia, ale nie potrafiła nie przystanąć na chwilę, żeby się upewnić, czy się nie przesłyszała. Aha. Proszę bardzo. Wiedziała, że coś jest nie tak, a instynkt wpojony podczas treningów nigdy jeszcze jej nie zawiódł. Czasem podczas misji potrafiła zidentyfikować ofiarę, zanim ją świadomie rozpoznała; innym razem wyczuwała, że sama stała się celem, zanim na dobre zorientowała się w sytuacji.
_Wydać mnie Japończykom?_, pomyślała szybko. _Z jakiego powodu?_ Na pewno nie z powodu zabójstwa rosyjskiego handlowca. Przede wszystkim w pociągu nie było funkcjonariuszy policji, a nawet gdyby byli, nie mogliby działać tak szybko, żeby już składać raport jakiejś zewnętrznej jednostce. Poza tym, co wspólnego mieliby z tym Japończycy?
Rosalind przesunęła wzrokiem po siedzeniach. Nie wiedziała, skąd dochodził tamten głos. Większość twarzy w pobliżu wyglądała zwyczajnie. Pospolici cywile w zapinanych koszulach i miękkich butach z materiału, które wskazywały na to, że wracali do swoich wsi, a nie do wielkiego miasta.
Działo się tutaj coś, czego skala ją przerastała. Zupełnie jej się to nie podobało.
Kiedy pociąg zatrzymał się w Shenyang, Rosalind dołączyła do tłumu wysiadających pasażerów. Gdy tylko znalazła się na peronie, upuściła bilet zgnieciony w malutką kulkę z taką łatwością, jakby wrzucała monetę do fontanny. Hałas otaczał ją ze wszystkich stron. Gwizd pociągu zadźwięczał w nocy, wydmuchując gorącą parę ponad torami i sprawiając, że plecy Rosalind zaczęły się pocić. Pot utrzymywał się, nawet kiedy przepchnęła się przez tłum na peronie i weszła do budynku dworca.
Rozejrzała się po wnętrzu. Tablica przyjazdów i odjazdów klikała szybko, gdy zmieniała się, aby pokazać informacje o najbliższych połączeniach. Szanghaj był popularnym kierunkiem, ale najbliższy pociąg odjeżdżał dopiero za godzinę. Pozostając w poczekalni, Rosalind stanowiłaby zbyt łatwy cel.
Tymczasem głównego wyjścia pilnował szpaler konstabli, którzy zatrzymywali każdą osobę przechodzącą przez drzwi i szybko sprawdzali bilety.
Rosalind powoli wyjęła naszyjnik spod qipao. Szła przed siebie równym krokiem w stronę wyjścia, zastanawiając się nad dalszym działaniem. Jeśli uda jej się przejść, znajdzie jakiś nocleg w Shenyang, a rano zabierze się stąd i wróci do Szanghaju, możliwie bez zwracania na siebie uwagi. Jeśli nie…
Włożyła koralik z naszyjnika w usta, a potem odpięła delikatny zamek i zdjęła paciorek ze sznurka. Nie miała czasu się przebrać. Może udałoby jej się lepiej wtopić w tłum, gdyby zabrała ze sobą inne ubranie, ale w tym momencie była najlepiej ubraną osobą na tym dworcu, wyraźnie pochodzącą z jakiegoś miasta. Nie potrzeba było biletu, żeby ją wypatrzeć.
Gdy tylko jeden z konstabli ją zauważył, szturchnął kolegę obok, który miał inną przypinkę w klapie.
– Bilet? – zapytał ponaglająco policjant z przypinką.
Rosalind wzruszyła lekko ramionami.
– Wyrzuciłam. Nie spodziewałam się, że będę potrzebowała biletu, żeby stąd wyjść.
Inny policjant nachylił się i szepnął coś konstablowi do ucha. Jego głos był za cichy, by wychwycić coś poza „na liście pasażerów”, ale to wystarczyło.
– Janie Mead, prawda? – upewnił się policjant, gdy znowu przeniósł uwagę na Rosalind. – Poproszę panią z nami. Jest pani podejrzana o współpracę ze Szkarłatnym Gangiem w celu spowodowania katastrofy w ruchu kolejowym.
Rosalind zamrugała. Przesunęła koralik w ustach pod językiem z jednej strony na drugą. Czyli to nie miało nic wspólnego z jej tożsamością jako Fortuny. To była kwestia wykorzystania Szkarłatnego Gangu jako kozła ofiarnego. Kolejny przypadek z długiej serii wydarzeń w całym kraju, kiedy to gangsterzy z jakiegoś miasta byli obwiniani za różne incydenty, ponieważ cudzoziemscy imperialiści chcieli zrzucić na kogoś odpowiedzialność za szwankującą infrastrukturę i buntownicze nastroje społeczne. Gangsterzy obrywali, gdy lokalni watażkowie musieli wskazać kogoś palcem, zanim imperialiści powiedzieliby, że Chiny nie potrafią zapanować nad własnymi obywatelami, i ustanowiliby w kraju własne rządy intruzów.
„Będzie bezpieczniej wydać ją Japończykom, zanim ktoś wyżej nie załagodzi sprawy”.
Powinna była się domyślić. W tym momencie to już stało się rutyną: w mieście działo się coś złego, a cudzoziemcy zainteresowani danym obszarem uznawali to za powód, dla którego należy odebrać Chińczykom ich własną ziemię.
Jedynym sposobem na to było pospieszne rozwiązanie problemu, zanim imperialiści zdążyliby się wtrącić ze swoimi karabinami i czołgami. Dla lokalnych władz chińskich „Janie Mead” po prostu znalazła się we właściwym miejscu i we właściwym czasie.
Wyciągnęła ręce do przodu, składając razem nadgarstki, żeby łatwiej było je skuć.
– Rozumiem.
Mężczyźni zamrugali. Być może nie spodziewali się, że to będzie tak proste.
– Rozumie pani, o co jest oskarżona?
– Chodzi o tę słabą eksplozję, prawda? – odparła Rosalind. – Mniejsza o to, jak miałabym ją spowodować, znajdując się wewnątrz pociągu, ale rozumiem, że łatwiej jest przejrzeć listę pasażerów, niż prowadzić poszukiwania na polach wzdłuż torów.
Albo nie zauważyli szyderstwa w jej głosie, albo udawali, że go nie słyszą. Jej wiedza na temat eksplozji całkowicie im wystarczyła. Jeden z konstabli zatrzasnął zimną parę kajdanków na nadgarstkach Rosalind i popchnął ją lekko w kierunku wyjścia ze stacji. Wziął ją pod ramię, a inny policjant przytrzymał drugie. Reszta grupy poszła za nimi, na wszelki wypadek otaczając aresztowaną ciasnym kręgiem.
Rosalind jeszcze raz przesunęła koralik pod językiem i obróciła go w ustach. _No dalej_, pomyślała.
Chociaż ruch w mieście był o tej porze mniejszy, dostatecznie dużo osób miało jakieś sprawy do załatwienia w pobliżu dworca kolejowego. Niektórzy dyskretnie zaspokajali ciekawość, inni bez oporów oglądali się przez ramię, żeby zobaczyć, kto został aresztowany. Rosalind zastanawiała się, czy wyda się komuś znajoma, czy ktoś z nich sprowadza gazety z Szanghaju i pamięta, jak rok po rewolucji drukowano szkicowane portrety Rosalind Lang wraz ze spekulacjami na temat jej śmierci.
– Tędy.
Na placu przed dworcem świeciła się tylko jedna latarnia ustawiona obok fontanny. Dalej, po drugiej stronie drogi, widać było zaparkowany pojazd, niemal ukryty w bocznej uliczce.
Konstable poprowadzili Rosalind w jego kierunku. Nie stawiała oporu, szła z nimi cierpliwie, aż znaleźli się obok samochodu policyjnego. Jego lśniący czernią lakier i zakratowane okna były niemal na wyciągnięcie ręki.
Wtedy – w końcu – zewnętrzna warstwa koralika rozpuściła się i Rosalind poczuła, że jej usta wypełniają się płynem. Było to tak nagłe, że omal nie zakasłała. Walczyła, żeby opanować ten odruch, gdy pikantny smak rozlewał się po jej języku. Z głębi gardła wyrwał jej się nieartykułowany dźwięk. Policjant po lewej stronie odwrócił się do niej.
– Nie próbuj żadnych sztuczek – rzucił, wyraźnie poirytowany. – Xiǎo _gūniáng_, będziesz miała szczęście, jeśli…
Rosalind splunęła mu płynem w twarz. Policjant szarpnął się do tyłu z krzykiem i wypuścił ją, żeby przycisnąć dłonie do piekących oczu. Zanim ten po prawej zdążył się zorientować, co się dzieje, Rosalind zarzuciła mu ramię na szyję i zacisnęła na niej łańcuch kajdanek. Policjant krzyknął ostrzegawczo, ale szarpnęła na tyle mocno, że usłyszała trzask, a mężczyzna umilkł. Popchnęła go kolanem w plecy, jednocześnie zabierając dłonie z jego szyi.
Pozostali konstable rzucili się, żeby ją otoczyć, lecz było już za późno. Rosalind pobiegła w głąb ulicy.
_Tancerka, agentka_. Potrafiła wykorzystać każdy centymetr sceny, każdy rekwizyt, który miała w swoim arsenale. Koraliki były jej własnym przemyślnym trikiem – pokrywała je ta sama substancja, której używano w aptekach do powlekania pigułek. Płyn w środku był nieszkodliwy w przypadku połknięcia, ale jeśli się dostał do oczu, mógł oślepić kogoś na cały dzień.
Rosalind obejrzała się szybko i zobaczyła, że konstable zostają z tyłu. Mijała budynki mieszkalne, a częściowo zapadłe werandy i wybite szyby zamieniały się w rozmazane plamy. Kiedy znalazła się na rogu ulicy, podskoczyła i zaczepiła łańcuch łączący kajdanki o wystający uchwyt latarni na jednym z domów. Nie zdołałaby się go chwycić gołymi rękami, ale łańcuszek do tego celu nadał się niemal idealnie. Dzięki niemu zdołała się odbić kopniakiem od parapetu, a potem podciągnąć na balkon. Metalowe kajdanki zgrzytnęły na balustradzie, a Rosalind ze stłumionym jękiem przetoczyła się na drugą stronę poręczy i upadła na kafelki. Nagłe lądowanie wypchnęło powietrze z jej płuc. Na dole policjanci rozproszyli się, żeby znaleźć drogę na górę.
– Nie mam na to kondycji – wysapała do siebie Rosalind, przewróciła się na bok, a potem wstała chwiejnie i otworzyła drzwi balkonowe. Weszła do ciemnej i pustej restauracji. Oddychając ciężko, przedzierała się przez labirynt stolików. Wszystko wskazywało na to, że policjanci nie dogonili jej jeszcze, gdy wydostała się z restauracji i przebiegła przejściem na piętrze. Niedługo jednak przyjdą przeszukać tamten lokal, ponieważ widzieli, jak Rosalind wchodzi do środka. Obstawią także budynek na dole, gdyż to była dla niej jedyna droga ucieczki. Miała bardzo niewiele realnych szans na wydostanie się stąd i bardzo niewiele miejsc, w których mogłaby się ukryć.
– Odciąć piętro! Szybciej!
Głosy dochodziły do budynku od strony podwórka. Rosalind rozejrzała się i zauważyła drzwi – węższe niż pozostałe prowadzące do lokali usługowych i mieszkań. Łazienka.
Gdy na schodach zadudniły kroki, Rosalind wślizgnęła się do środka i znieruchomiała. Ktoś porządnie przyłożył się do swoich obowiązków i wyczyścił kucane toalety tak, że w małym pomieszczeniu czuć było tylko zapach wybielacza. Rosalind oceniła szerokość łazienki. Przyjrzała się znowu drzwiom, które otwierały się do środka.
Wcisnęła się w kąt, wstrzymała oddech i zaczęła liczyć. Jeden, dwa, trzy…
Drzwi otworzyły się gwałtownie i obróciły w zawiasach, zatrzymując się o centymetry od nosa Rosalind. Konstabl stwierdził, że łazienka jest pusta, i ruszył dalej.
– Nikogo nie ma! – zawołał do innych.
Rosalind powoli wypuściła oddech. Drzwi do łazienki zamknęły się same, klamka szczęknęła cicho, podczas gdy policjanci przeszukiwali budynek. Rosalind nie ruszyła się. Nie podrapała się nawet w nos, dopóki słyszała na zewnątrz jakikolwiek ruch.
– Gdzie ta dziewczyna zniknęła?
– Ci szpiedzy są sprytni. Szukajcie dalej.
– Szpiedzy? To ona nie jest z szanghajskiego Szkarłatnego Gangu?
– Prawdopodobnie jest też komunistką. Wiesz, jak to wygląda w tym mieście.
Rosalind omal nie parsknęła śmiechem. Była jak najdalsza od stania się komunistką, w odróżnieniu od swojej siostry Celii. W przeciwieństwie do Rosalind Celia z łatwością mogła pewnego dnia opuścić posiadłość Szkarłatnych i zniknąć wszystkim z oczu. W rodzinie była uważana za Kathleen Lang – przejęła imię ich trzeciej siostry po tym, jak prawdziwa Kathleen zmarła w Paryżu. Podszyła się pod nią po powrocie do Szanghaju, dzięki czemu mogła być bezpieczna i żyć w zgodzie ze swoją naturą. Celia urodziła się chłopcem, a chociaż ich ojciec nie pozwolił jej otwarcie być dziewczynką, zgodził się, żeby zajęła miejsce Kathleen i włączyła się w życie miasta jako osoba, która wydawała się wszystkim znajoma. Kiedy Szanghaj ogarnęła rewolucja, układ sił i sojuszy się zmienił, a niegdyś potężna rodzina gangsterska zaczęła się rozpadać, Celia wkroczyła w kręgi komunistów pod imieniem, które dla siebie wybrała, zamiast powrócić do tożsamości Kathleen. Gdyby chciała, mogłaby udawać, że nigdy nie należała do Szkarłatnego Gangu. Ostatecznie Szkarłatni pamiętali tylko swoją nad wiek zdolną dziedziczkę Juliette oraz jej dwie ulubione kuzynki, Rosalind i Kathleen.
Podczas gdy Celia opowiedziała o swojej przeszłości w Szkarłatnym Gangu tylko kilku wybranym osobom z organizacji, Rosalind na każdym kroku była obserwowana przez nacjonalistów jak szkarłatna bomba, która może w dowolnym momencie wybuchnąć. Dlatego właśnie nasyłali ją na członków Białych Kwiatów. Nacjonaliści dobrze wiedzieli, dlaczego Rosalind dla nich pracuje.
Przycisnęła ucho do drzwi i słuchała, jak konstable prowadzą poszukiwania. Rozkazy rzucane poirytowanym tonem stawały się coraz cichsze, a towarzyszyły im narzekania, że na pewno uciekła już niepostrzeżenie. Dopiero gdy głosy ucichły w głębi sąsiedniej ulicy, Rosalind odważyła się wysunąć z kąta łazienki, uniosła skute nadgarstki i jednym palcem uchyliła odrobinę drzwi.
W budynku panowała cisza. Rosalind odetchnęła z ulgą i w końcu rozluźniła spięte ramiona. Gdy otworzyła szerzej drzwi, zobaczyła tylko całkowity bezruch.
Niemal słyszała grzmiący głos Dao Fenga udzielającego jej pochwały i klepiącego z rozmachem po ramieniu. Rosalind miała jeszcze inne trucizny ukryte przy szwie qipao, proszki na czarną godzinę schowane w pasku i pokryte toksyną ostrza w obcasach butów. Nie musiała ich jednak używać.
– Zrobiłam tak, jak mi zawsze powtarzałeś – mruknęła. – Uciekaj, jeśli nie musisz walczyć. Nigdy nie uderzaj od przodu, jeśli możesz zadać cios w plecy.
Rosalind zawiodła podczas swojej pierwszej misji. Nóż zadrżał jej w dłoni i został wytrącony z ręki. Ofiara górowała nad nią siłą i miała za sekundę kopnąć Rosalind w twarz, testując granice jej regeneracji.
Na szczęście Dao Feng wiedział, że powinien ją obserwować. Był w pobliżu i zainterweniował, wydmuchując zatrutą strzałkę, zanim ofiara zdążyła się obrócić. Cel misji zwalił się na ziemię jak worek kartofli. Rosalind nie pomyślała o tym, że powinna później podziękować. Łapała oddech i trzęsła się od przypływu adrenaliny, a kiedy Dao Feng podszedł, żeby pomóc jej wstać, zażądała tylko: „Naucz mnie tego”.
Teraz Rosalind sprawdzała wytrzymałość kajdanek na swoich nadgarstkach. Nie dała sobie czasu, żeby się wzdrygnąć – uniosła szybko kolano i uderzyła nim w łańcuszek. Kajdanki zsunęły się wraz ze zdartymi skrawkami ciała. Całe pasma skóry upadły na podłogę wraz z metalowymi obręczami. Ból był przytłaczający, ale Rosalind wiedziała, że to przejdzie. O ile tylko nie zacznie krzyczeć. O ile tylko będzie przygryzać policzki od środka tak mocno, jak to potrzebne, żeby zapanować nad sobą i zachować milczenie.
Kropelki krwi spłynęły na drewnianą podłogę, przesiąkały przez szpary i plamiły to, co znajdowało się pod spodem. Jednak nie minęła nawet minuta, a skóra Rosalind z czerwonej stała się różowa, a z różowej – z powrotem lekko opalona.
Od tamtej pierwszej misji postanowiła używać tylko trucizn. Trucizny były niezawodne. Jeśli istniały inne osoby takie jak Rosalind, mogłyby przeżyć nóż wbity w gardło albo kulę wystrzeloną w brzuch, ale tak czy inaczej trucizna strawiłaby je od wewnątrz. Komórki Rosalind zostały zmodyfikowane tak, że potrafiły zagoić dowolną ranę, lecz nie poradziłyby sobie z całkowitą zapaścią organizmu. Używanie jedynej broni, która mogła ją zabić, przypominało jej, że nie jest nieśmiertelna, niezależnie od tego, co twierdzili nacjonaliści.
Na swój dziwny sposób było to dla niej pocieszające.
Rosalind wyszła z łazienki i zeszła po schodach, a potem spokojnym krokiem wróciła na ulicę. Nie chciała budzić żadnych podejrzeń, na wypadek gdyby ktoś ją zobaczył. Udało jej się wrócić na dworzec kolejowy tą samą drogą, którą przebyła wcześniej. Czarny samochód zniknął, podobnie jak ciało konstabla, któremu skręciła kark, żeby uciec.
– To twoja wina – mruknęła głośno Rosalind. – Twoja wina, że ze mną walczyłeś. Mogłeś zostawić mnie w spokoju.
Skręciła i przeszła przez ulicę. Fontanna została wyłączona, żeby oszczędzać prąd w nocy. Palce Rosalind przesunęły się po obrzeżach mijanego zbiornika, zebrały warstwę kurzu, a potem strzepnęły ją, gdy weszła do hali dworcowej, stukając obcasami po kafelkach podłogi. Jeśli ktoś tutaj rozpoznał w niej tę samą kobietę, która niecałą godzinę temu została wyprowadzona przez policję, nie dał tego po sobie poznać. Kasjerka w okienku podniosła głowę dopiero wtedy, gdy Rosalind pochyliła się nad kontuarem, oparła o niego jedną ręką, a drugą przygładziła włosy.
– Dzień dobry. – Głos Rosalind był słodki jak miód, miękki i całkowicie niewinny. – Poproszę bilet na najbliższy pociąg do Szanghaju.