Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Frakcja Telepatów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Frakcja Telepatów - ebook

Ludzkość zbudowała napęd nadświetlny i znalazła egzoplanety zdatne do zasiedlenia. Z pierwszą misją kolonizacyjną poza Układ Słoneczny wyruszyło wielu naukowców i inżynierów. Wśród nich znalazł się Galen — robotyk i badacz sztucznej inteligencji. Jego darem i przekleństwem były senne wizje, które przywoływały przeszłe oraz obecne zdarzenia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-599-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Nigdy wcześniej nie sądziłem, że uwikłam się w tak nieprawdopodobną historię. Rozpoczęła się ona dla mnie nieoczekiwanie, gdy leżałem bez świadomości w metalowej puszce. Włożyli mnie do niej specjaliści od hibernacji. Podłączyli moje mizerne ciało do setek przewodów i czujników, po czym zanurzyli w kisielu odżywczo-chłodzących substancji. Otuchy nie dodawało mi to, że w głównym hangarze statku kosmicznego Dedal znajdowały się jeszcze dziesiątki podobnych maszyn z ludźmi w środku. Wszyscy lecieliśmy z ukochanej Ziemi na stację kosmiczną Wrota Gwiazd, położoną na orbicie księżyca Neptuna — Trytona.

Hibernacja stanowiła wtedy jedyny legalny sposób podróżowania do planet zewnętrznych. Oznaczało to dla mnie kilka lat snu. Specjaliści twierdzili, że nic nie będę pamiętał, że stracę przytomność i obudzę się na miejscu. Na Galaktykę! Jakże bym chciał, aby tak się naprawdę stało!

W trakcie lotu nawiedzały mnie przebłyski świadomości. Można je nazwać snami, lecz rzeczywistość przerosła moje wcześniejsze wyobrażenia i wkrótce musiałem zmienić ich interpretację. Nie wybiegając jednak zbyt daleko w przyszłość, przytoczę tu tylko te mary senne, które zapamiętałem i które miały jakikolwiek sens. W wielu innych bowiem do tej pory nie udało mi się dociec celu ani ładu.

Największe wrażenie zrobiła na mnie pierwsza wizja. Poznałem wtedy prawdę, którą tak łatwo było mi na początku odrzucić i zepchnąć do podświadomości. Galaktykę zamieszkiwały niezliczone rzesze istot. Sen zaczął się, gdy moja świadomość wyłoniła się z ciemności hibernacyjnych majaków. Otaczająca mnie czerń okazała się głębsza od najgłębszych ciemności, jakich kiedykolwiek zaznałem. Prawdziwa, głucha i oszałamiająca. Na granicy wzroku pojawiły się pojedyncze punkciki. Niczym piegi pokryły ciemne płótno rzeczywistości. Gwiazdy! Nie próbowałem jednak z nich wróżyć przyszłości. Jedna z tego pięknego zbioru zbliżyła się — a może to ja zbliżyłem się do niej? Nie sposób mi orzec. Jej jasność przyćmiła ciemność świata. Ciepła nie odczułem natomiast wcale, choć przy tak małej odległości powinno być gorąco jak w piekle. Nie zdążyłem się jednak nacieszyć jej bliskością, gdy minęła mnie z wielkim pędem. Podobnie stało się z kolejnymi kulami ognia. Mniejsze, większe, jaśniejsze, ciemniejsze — całe uniwersum gwiazd pędzących wokół centrum Galaktyki. Poruszałem się z ogromną prędkością, mijając je jedna za drugą. Wokół większości z nich krążyły planety. Na niektórych mogłem dostrzec dzieła obcych cywilizacji. Na orbitach tych światów widziałem stacje kosmiczne i satelity. Małe i większe statki przemierzały kosmiczną pustkę. Nie mogłem jednak dokładniej przyjrzeć się tym technicznym dziełom obcych gatunków. Przyśpieszałem. Przelatywałem obok gwiazd tak szybko, że stały się jedynie smugami światła uciekającymi z pola widzenia. W końcu straciłem przytomność, zanurzając się w pierwotną ciemność.

Obrazy pojawiały się i znikały, odchodząc w pustkę. Nie odnajdywałem w nich żadnego ładu, dopóki nie zobaczyłem własnego odbicia w szybie, za którą znajdował się mój dom rodzinny. Była noc. Żarówki oświetlały wnętrze pracowni. Ojciec nie spał jeszcze. Jak zwykle pracował do późna nad wynalazkami. Łączył kolorowe kabelki, sprawdzał sygnał na oscyloskopie i lutował układy elektroniczne. W pewnym momencie odłożył narzędzia, zastanowił się i pokręcił głową. Zamknął oczy, a jego oddech stał się wyraźnie płytszy. Mamrotał coś niezrozumiale. Po chwili otworzył oczy i ze zdwojoną siłą powrócił do konstruowania urządzenia, jakby nagle natchnienie podpowiedziało mu rozwiązania wszystkich problemów. Wtedy w drzwiach pojawiłem się ja, a dokładniej moje sześcioletnie alter ego. Od razu rozpoznałem tę rozczochraną czarną czuprynę i lekko zadarty nos. Obserwowałem, jak wkroczyłem do wnętrza zaspany, w piżamie i z misiem pod pachą. Podszedłem i przytuliłem się do ojca. Wziął mnie na ręce. Po policzkach spływały mu łzy. Obaj płakaliśmy. Czułem smutek, ból i tęsknotę. Pamiętałem ten moment. To był dzień pogrzebu mamy. Mój młodszy odpowiednik spojrzał w okno i pokazał palcem w moją stronę. Ojciec pokręcił głową. Wtedy chłopiec podbiegł do szyby. Wyciągnąłem do niego rękę, ale moja wizja już zaczęła się zamazywać. Ostatnie, co zobaczyłem, to chłopiec stojący z otwartymi ustami i wskazujący na okno. Znów pogrążyłem się w ciemności.

Ponownie widziałem zbliżającą się gwiazdę. Tym razem jej jednak nie ominąłem. Zwolniłem do całkowitego zatrzymania. Pozostawałem zawieszony w kosmicznej pustce. Nagle tuż obok pojawił się wielki okręt kosmiczny. Ogrom Wszechświata zaburza perspektywę, ale według mnie był większy niż jakikolwiek pojazd czy stacja kosmiczna stworzona przez ludzi. Leciał przez ciemność ze szlachetną gracją, pokonując szybko przestrzeń. Jego biały pancerz lśnił w świetle pobliskiej gwiazdy. Nazwałem go Żaglowcem, ponieważ wydawał mi się piękny jak statek płynący po ziemskim morzu pod pełnymi żaglami. Nie wiem dlaczego, ale obserwując go, czułem jednocześnie tęsknotę i smutek za czymś utraconym dawno temu.

Z ciemności zaczęły wyłaniać się inne statki kosmiczne. Były mniejsze, nie tak piękne i w kolorze brudnej żółci. Od razu wyczułem, że zostały zbudowane przez inny gatunek. Wyglądały drapieżnie i takie się okazały. Zaatakowały mój Żaglowiec. Podświadomie mu kibicowałem, lecz tak naprawdę nie wiedziałem wtedy, o co toczy się walka i jakie mogą być jej konsekwencje. Okręty rozpoczęły swój taniec wojenny, strzelając i stosując uniki. Ja natomiast przyglądałem się temu z pewnej odległości i czekałem na finał starcia. Przerażała mnie głucha cisza — pomimo zamieszania walki i wymiany ognia. Do moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, odbierałem jedynie wrażenia wzrokowe.

Żaglowiec został uszkodzony. Walka nie toczyła się po myśli jego załogi, ta jednak nie zamierzała się poddać. Wypuścili do walki myśliwce. Chmara niewielkich pojazdów zaatakowała napastników. Zajęła ich uwagę na tyle, by Żaglowiec zdołał uruchomić napęd nadświetlny i uciec z pola bitwy. Myśliwce, choć walczyły dzielnie, były niszczone jeden po drugim. Nie miały szans w tym starciu, lecz dawały czas potrzebny na ucieczkę. W końcu wszystkie zostały zestrzelone. Statki napastników po kolei uruchamiały napęd nadświetlny i rozpoczynały pościg za Żaglowcem. Wraz z odlotem ostatniego ponownie zapadłem w ciemność.

Ciemność. Przed oczami pojawiła mi się rozmazana plamka. Po chwili nabrała jasności. I zobaczyłem… Marsa. Usłyszałem swój dziecięcy głos:

— Tato, widzę go! Jest piękny!

Tak, był piękny. Pierwszy raz patrzyłem wtedy przez teleskop.

— Co widzisz? — Głos ojca jak zwykle był spokojny.

— Widzę Marsa. Jest czerwony. Ma też takie czarne pręgi.

— One rozdzielają marsjańskie kontynenty. Wiesz, synu, kiedyś uważano, że te czarne pręgi to kanały zbudowane przez Marsjan.

— Byli tam prawdziwi Marsjanie?

— Nie. Planeta okazała się pustynią. Dopiero niedawno ludzie skolonizowali Marsa.

Przez chwilę patrzyłem urzeczony na czerwień pośród ciemności.

— Tato! A czy kolonistów Marsa nazywamy Marsjanami?

Ojciec, jak to miał w zwyczaju, roześmiał się głośno. Mars zaczął blednąć, a śmiech ojca odleciał w dal. Znów pogrążyłem się w ciemności.

Z mroku wyłoniła się żółta gwiazda. Po chwili zbliżyłem się do jednej z planet na jej orbicie. Była błękitna z zielonymi kontynentami i białymi chmurami, lecz nie rozpoznałem w niej Ziemi. Zauważyłem Żaglowiec, który leciał prosto na nią. Okręty napastników już go dogoniły i znajdował się teraz pod pełnym ostrzałem. Jeszcze chwila i go zniszczą — przeszło mi przez myśl. Nagle z nadświetlnej wyszła sonda i z wielką prędkością, jak pocisk, uderzyła w krążownik napastników, który stracił sterowność i zderzył się z innym okrętem. Oba zaczęły dryfować. Z dziur poszycia widziałem wylatujące powietrze i fragmenty wnętrzności statków.

Załoga Żaglowca wykorzystała sytuację i rozprawiła się z ostatnią jednostką napastników. Następnie powróciła na kurs na błękitną planetę. Statek został mocno uszkodzony. Wydawało mi się, że w każdej chwili może się rozpaść. Wchodząc w atmosferę, wyglądał jak kula ognia. Po drodze odpadały od niego kolejne elementy poszycia. Nie był w stanie wyhamować. Pilot jakimś cudem ustawił go w pozycji do lądowania. Tylko nigdzie nie widziałem lądowiska. Żaglowiec wpadł w gęstwiny roślinności i uderzył o powierzchnię planety. Wizja rozbiła się na fragmenty, które zniknęły w chaosie snu.

Kolejny sen i znów zaskoczenie. Przede mną zmaterializowały się drzwi, które nagle otworzyły się z hukiem. Przeniknęły przeze mnie na wylot, jakbym był duchem, i ponownie się zamknęły. Do przedpokoju wszedł mój ojciec. Zdjął wierzchnie ubranie oraz zaśnieżone buty i z czerwonym nosem pobiegł do pokoju. Tam ujrzałem swoją matkę. Młodą i piękną. Tato uściskał ją i zaczął z przejęciem mówić:

— Marto! Udało mi się! — Trzęsły mu się ręce i nie mógł ukryć podekscytowania.

— Co się stało?

— Wytworzyłem stabilny bąbel nadprzestrzenny, w którym poruszał się model statku kosmicznego.

— Czy to da jedzenie ludziom lub oczyści powietrze i wodę?

Moja matka była biologiem i zajmowała się rozwiązywaniem kluczowych problemów ludzkości w tamtych czasach.

— Lepiej! Dzięki temu wynalazkowi sięgniemy gwiazd. Opuścimy tę śmierdzącą planetę i skolonizujemy Galaktykę. Marto! Zbudowałem napęd pozwalający poruszać się statkom szybciej niż światło!

— Co na to Einstein?

— Już dawno nie żyje.

— Ja też mam dla ciebie epokową niespodziankę.

— Słucham cię, kochanie.

— Jestem w ciąży. — Mamie po policzku pociekły łzy. Ojciec uśmiechnął się szeroko i wziął ją w ramiona.

— To cudownie. Nadamy mu imię Tyberiusz… lub Tyberia, jeśli będzie dziewczynką.

— Galen albo Gaja.

— Pięknie. Masz rację, kochanie. Jak zawsze.

Rodzice się przytulili. Wizja wyblakła i uleciała w nicość.

Tym razem nie wpadłem w ciemność. Wręcz przeciwnie. Oślepiło mnie światło. Czułem, jakby wszystkie fotony we Wszechświecie chciały znaleźć się w moich oczach.

Obudziłem się.

— Doktorze Velgester! — krzyczał ktoś do mnie.

— Panie Galenie! — krzyczał dosyć nachalnie. Dodatkowo zaczął uderzać mnie w twarz.

— Yhym — odpowiedziałem znacząco. Próbowałem otworzyć oczy, ale światło nadal mnie raziło. Zauważyłem jednak, że nie znajduję się już w puszce hibernacyjnej, lecz na łóżku. Nagi jak Adam w raju.

— Doktorze Galenie Velgester! Z dumą witamy na stacji Wrota Gwiazd — usłyszałem kobiecy głos.

I pierwsze, co zrobiłem na tej dumnej stacji kosmicznej, to zwymiotowałem na nią.Rozdział 2

Co ja tutaj w ogóle robię? — często zadawałem sobie to pytanie podczas pobytu na stacji Wrota Gwiazd. Wtedy przychodziła mi ponownie do głowy prawda i znów spychałem ją do podświadomości. Byłem jednym z ponad setki pierwszych kolonistów. Wysyłano nas na Volos. To planeta w oddalonym o trzydzieści lat świetlnych od Ziemi układzie planetarnym. Chyba powinienem czuć dumę z tego powodu, że stałem się członkiem pierwszej misji kolonizacyjnej poza Układem Słonecznym. Okoliczności zapisania mojej osoby na nią spowodowały jednak, że bardziej odczuwałem wstyd i zażenowanie.

Mój ojciec Ian zbudował napęd FTL, dzięki któremu nasze statki mogły poruszać się szybciej niż światło. Zyskał ogromną sławę. To dało mu możliwość uzyskania parasola ochronnego dla moich badań nad sztuczną inteligencją, które były wtedy zabronione. Jednak gdy tylko powstał projekt misji kolonizacyjnej, ojciec zgłosił mnie do niego bez mojej wiedzy i zgody. Nie mogłem odmówić. Zagroził mi zakończeniem wsparcia moich badań. Musiałbym wrócić do nudnej teorii lub zająć się czymś innym.

Gdy przechodziłem badania po hibernacji, przypomniałem sobie nasze ostatnie kłótnie. Nic nie zdziałałem. Ojciec pozostał nieugięty. Gdy nadszedł moment startu, wpakowano mnie do puszki hibernacyjnej na długie lata. W taki sposób znalazłem się w miejscu, w którym blask Słońca trudno odróżnić od świateł tysięcy innych gwiazd.

Nie czułem upływu tego czasu. Byłem jednak wściekły na tchórzliwych polityków, którzy zabronili używania i testowania napędu FTL w Układzie Słonecznym do orbity Neptuna. Rzeczywiście pierwsze testy na orbicie ziemskiej zakończyły się katastrofą. Wybuch zniszczył doki i stację kosmiczną. Zginęły setki ludzi. Chmura odłamków spowodowała duże straty wśród satelitów. Wtedy wprowadzono memorandum. Jednakże od tego czasu minęło już wiele lat. Napęd FTL został już wielokrotnie przetestowany w misjach automatycznych i załogowych. W tamtym momencie okazał się na tyle stabilny, by wysłać ponad setkę ludzi w jednym statku.

W końcu badania pohibernacyjne dobiegły końca. Doktor Ezri, która była głównym lekarzem naszej misji, miała wstrzyknąć mi jeszcze armię nanorobotów. Te wyposażone jedynie w podstawowe funkcje malutkie roboty krążyły po organizmie i wspomagały układ odpornościowy. Powinny zapewnić przewagę nad wszelkiego rodzaju tubylczymi patogenami, które mogłyby uśmiercić wszystkich kolonistów. Na rozwinięcie naturalnej odporności nie było czasu.

— Czy te nanoroboty dadzą mi jakieś supermoce? — spytałem, gdy Ezri odkażała miejsce przekłucia skóry na ramieniu.

— Tak. Będziesz umiał przesuwać przedmioty, krzesać ogień samym spojrzeniem, czytać w umysłach oraz latać na smokach.

Uśmiechnęła się w taki sposób, jakby to, co powiedziała, nie było żartem.

— W takim razie poproszę dwa razy.

— Pamiętaj jeszcze, że przez kilka dni możesz mieć zawroty głowy i halucynacje.

— Czyli będę jednak latał na smokach… — rozmarzyłem się.

— Albo ujeżdżał różowe jednorożce w lasach pełnych elfów i latających wróżek. Wszystko zależy od tego, co siedzi w twojej podświadomości. Tam mogą być przerażające rzeczy. Lepiej od razu po zakwaterowaniu weź jedną pigułkę i się prześpij.

Podała mi pudełeczko tabletek nasennych i pożegnała, życząc zdrowia.

U kwatermistrza dostałem swój przydział i komunikator. Nie mogliśmy mieć swoich ziemskich ubrań. Otrzymałem kilka kompletów szarych mundurów z błękitną flagą Rady Ziemi na ramieniu. Do tego dochodziła bielizna i lekkie buty. Wszystko zapakowano w niewielką torbę, jednakową dla każdego kolonisty. W końcu mogłem się ubrać. Mimo że odzież śmierdziała plastikiem, to i tak poczułem się pewniej, gdy dotknęła mojej skóry i zakryłem swoją nagość.

Wolno nam było wziąć ze sobą tylko niewielki plecak z rzeczami osobistymi. Mnie pozwolono jeszcze na zabranie Termiego — humanoidalnego robota. Poruszał się zgrabnie na dwóch nogach. Umiał biegać, skakać, wspinać się i podnosić ciężkie przedmioty. Różnił się od innych robotów tym, że miał mózg z wgranym oprogramowaniem sztucznej inteligencji. To rezultat pracy mojego życia. Miałem nadzieję, że sprawdzi się podczas tej wymagającej misji. Teraz jednak postanowiłem utrzymać go wyłączonego aż do momentu lądowania na Volos. Zapakowałem wszystko na lewitujący wózek automatyczny i ruszyłem do swojej kwatery.

Stacja okazała się klaustrofobicznie mała. Widać to było szczególnie teraz, gdy musiała przyjąć ponad setkę dodatkowych osób. Oddychałem z trudem. Hałasujące wymienniki powietrza pracowały na najwyższych obrotach, lecz ledwie były w stanie sprostać wymaganiom stacji. Na ścianach zauważyłem skraplającą się wilgoć. Od czasu do czasu z sufitu na głowę spadała mi kropla. Przeciskałem się między kolejnymi grupkami naukowców i inżynierów, aż w pewnym momencie mój automatyczny wózek zboczył z kursu i uderzył w ścianę. Torba, plecak i Termi spadli na podłogę. Co gorsza, plecak się otworzył i wszystkie rzeczy wysypały się z niego na korytarz. Usłyszałem śmiech.

— Tak to jest, gdy bezkrytycznie polega się na automatach.

— No i teraz trzeba pobrudzić białe rączki i pozbierać zabawki samemu — dodał inny głos.

— Ciekawe, czy ten robot też mu robi dobrze — zastanawiał się kolejny. Ich śmiech nikł wraz z oddalaniem się ode mnie.

Co za prymitywy! Czyżby na stacji było niewiele innych rozrywek poza naśmiewaniem się z robotów? — pomyślałem. Na czworakach zbierałem rozrzucone rzeczy z podłogi. Nie wszyscy jednak z grupki szyderców odeszli. Została młoda kobieta. Wzięła torbę, leżącą obok plecaka, i położyła ją na wózku. Jej kruczoczarne włosy opadły na twarz. Gdy je poprawiła, ukazała inteligentne rysy i śmiejące się oczy. Pachniała konwalią i jaśminem, co stanowiło miłą odmianę we wszechobecnym smrodzie plastiku i potu.

— Nie przejmuj się nimi. To nadęte pawie — stwierdziła.

— Po prostu nie lubią robotów. Tak jak cała ludzkość… Prawie.

— Roboty same w sobie nie są złe, tylko ludzie, którzy je wykorzystują, oraz błędy samych robotyków. Tak jak… — Słowa ugrzęzły jej w gardle.

— W MIT? — dokończyłem.

— Tak. Wiesz, zginęły tam siostra i siostrzenica głównego inżyniera Martina. Dlatego jest taki. — Wskazała głową w kierunku, w którym odeszli naukowcy.

Kilkadziesiąt lat wcześniej pracowano nad sztuczną inteligencją i umieszczano ją w robotach. Wykorzystywano je do prac fizycznych oraz w środowiskach niebezpiecznych dla ludzi. Przodującym ośrodkiem rozwoju był Massachusetts Institute of Technology, czyli MIT, gdzie eksperymentowano z nowymi technologiami. Konkurencja między naukowcami była ogromna. Przemęczeni ludzie popełniali błędy. Zdarzało się, że tracili kontrolę nad maszynami. Zginął pierwszy człowiek, potem kolejny. Pojedyncze wypadki przerodziły się w falę zabójstw. Interweniowało wojsko. Po wszystkim okazało się, że główny komputer uczelni uznał naukowców za zagrożenie dla ludzkości i chciał ich wyeliminować. Na szczęście znaleziono błąd i go naprawiono. To stało się jednak dopiero preludium do kolejnych nieszczęść z udziałem sztucznej inteligencji. Kilka lat później, w przypadku tak zwanego drugiego incydentu, naukowcy ponownie stracili kontrolę. Tym razem zbuntowały się ciężkie, ponaddwumetrowe roboty. Z powodu błędu w oprogramowaniu kontroli ruchów jeździły i taranowały ludzi. Oczywiście maszyny szybko unieszkodliwiono i oddano na złom, ale w świat już poszła informacja o kolejnym buncie inteligentnych maszyn w MIT. Ludzie znienawidzili roboty i wkrótce zaprzestano prac nad sztuczną inteligencją.

Sam nie podzielałem tych obaw. Błędy się zdarzają, dlatego tak ważna jest skrupulatność oraz spokój w badaniach. Uważałem wtedy, że sztuczna inteligencja może pomóc ludzkości, a nie jej zagrozić. Po wspomnianych incydentach nad tą technologią mogłem pracować jedynie dzięki protektoratowi ojca. Oficjalnie pracowałem nad maszynami i robotami nieobdarzonymi sztuczną inteligencją.

— Ładny zegarek — wyrwała mnie z zamyślenia. — Musi być stary.

— To prezent od ojca. — Wziąłem go z jej ręki i schowałem do kieszeni plecaka.

Razem skończyliśmy zbieranie pozostałych moich rzeczy.

— Doktor Alia Fegura. — Wyciągnęła do mnie drobną dłoń, gdy już wstaliśmy z podłogi. — Jestem egzobiologiem przydzielonym do misji kolonizacyjnej.

— Doktor Galen Velgester. — Uścisnąłem jej rękę. — Jestem inżynierem robotyki. Dziękuję za pomoc.

— Nie ma sprawy. Do zobaczenia na odprawie!

— Do zobaczenia!

Poszła wzdłuż korytarza w swoją stronę.

W malutkiej kajucie rzuciłem rzeczy w kąt. Wyciągnąłem pudełko z tabletkami od doktor Ezri. Nie chciało mi się spać. Po tylu latach hibernacji uważałem, że lepiej rozprostować kości i się przejść. Zostawiłem tabletki na plecaku.

Odprowadziłem wózek do kwatermistrzostwa i udałem się na tak zwany taras widokowy. Było to miejsce w głównym korytarzu, gdzie znajdowały się trzy prostokątne okna. W każdym zmieścić się mogła najwyżej jedna twarz, a umożliwiały przyjrzenie się najbliższemu otoczeniu stacji. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem nowo przybyłych. Nic dziwnego, ponieważ widok zapierał dech w piersiach.

Zaczekałem chwilę w kolejce, po czym cieszyłem swoje oczy tym, co znajduje się na zewnątrz. Na tle niezliczonych gwiazd oraz niebieskiej tarczy Neptuna, zawieszone w pustce, unosiły się doki. Czekał tam już nasz statek, Krzysztof Kolumb, którym mieliśmy polecieć na Volos. Postanowiono, że statki kolonizacyjne będą nosiły nazwiska wielkich odkrywców. Na burcie zwróconej w kierunku stacji widniała błękitna flaga Rady Ziemi. Krzysztof Kolumb zabierał ponad setkę pasażerów. Miał opływowy kształt, by móc latać również w atmosferach planet. Z tyłu znajdowały się dysze wylotowe silników konwencjonalnych. Główny napęd, który pozwoli nam dotrzeć na Volos, umieszczony został w centrum statku tak, by w momencie uruchomienia bąbel nadprzestrzenny objął całą konstrukcję.

W kolejnych dokach budowano następne generacje statków transportowych, zwiadowczych i kontenerowców. Znajdowało się tam sześć konstrukcji w różnych stadiach zaawansowania.

Od czasu do czasu widziałem rozbłyskające nagle iskry. To meteoryty trafiające w siatkę osłon doków i stacji kosmicznej. Nawet mały, o wielkości ziarnka piasku potrafiłby przebić poszycie i narobić dużych szkód. Wszystko z powodu ogromnych prędkości, z którymi się poruszały.

Wydawało mi się, że liczba tych iskier zaczęła się zwiększać. Setki małych błyskawic przecinały obszar pola widzenia. Pojedyncze meteoryty przedzierały się przez osłony i uderzały o konstrukcję doków. Usłyszałem alarm. Rozpędzone kosmiczne skały zagrażały również stacji. Ochrona doków się załamała. Już nie widziałem tam iskier. Meteoryty przechodziły na wylot przez zgromadzone tam statki.

Nagle jeden z drobnych kamieni uderzył w okno, przez które obserwowałem całe zdarzenie. Potem to samo zrobił kolejny i kolejny. Stałem jak sparaliżowany, ale też urzeczony siłą tych okruchów skalnych. Szyba zaczęła pękać, tworząc charakterystyczną pajęczynę. Zauważyłem kolejny meteoryt lecący w moim kierunku. Przebił się przez osłabioną szybę i uderzył mnie w głowę. Dostałem prosto między oczy. Upadłem na podłogę i straciłem przytomność.

Poczułem zdecydowane uderzenie w twarz.

— Nic panu nie jest?

— Nie wiem.

Bolała mnie trochę głowa i czułem się zagubiony, ale chyba nic mi się nie stało. Otworzyłem oczy i się rozejrzałem. Leżałem na głównym korytarzu. Wokół zebrała się niewielka grupa gapiów, ale widząc, że nic mi nie jest, szybko się rozeszła. Nie słyszałem dźwięku alarmu. Na oknie, przed którym przed chwilą stałem, nie zauważyłem ani jednej rysy.

— Co się stało?

— Stał pan dłuższy czas przed tym oknem i nagle pan upadł.

— Musiałem zasłabnąć. To zapewne skutek hibernacji.

Przypomniałem sobie ostrzeżenie doktor Ezri i od razu pożałowałem, że jej nie posłuchałem. Mój rozmówca podał mi rękę i pomógł wstać.

— Nazywam się doktor Luigi Perotto.

— Doktor Galen Velgester.

— W porządku? — Jego wysokie czoło pokryło tysiąc poziomych zmarszczek pełnych troski.

— Tak. Dziękuję.

— W takim razie chodźmy napić się kawy.

Nieoczekiwanie chwycił mnie pod rękę i zanim się zorientowałem, zaprowadził do pobliskiej kawiarni. Zdążyłem jeszcze zerknąć w kierunku okna obserwacyjnego. Doki i statki niewzruszenie wisiały w próżni na tle gwiazd i Neptuna. Wzruszyłem ramionami i dałem się prowadzić Luigiemu.

Tak zwana kawiarnia znajdowała się w miejscu, w którym korytarz się rozszerzał. Wstawiono tam kilka małych stolików z krzesłami. W powietrzu unosił się łagodny zapach kawy. Przy ścianie stał standardowy automat, jaki można znaleźć w wielu innych miejscach w Układzie Słonecznym, w których tylko pojawił się człowiek.

Zajęty był jedynie jeden stolik. Siedział przy nim szacowny intelektualista o azjatyckich rysach twarzy. Jego siwe włosy spływały do ramion. Gdy tylko nas zauważył, pomachał ręką i uśmiechnął się przyjaźnie.

— Oto profesor Wen Peng — przedstawił mi swojego towarzysza Luigi. — Obaj jesteśmy geologami przydzielonymi do misji na Volos.

— Doktor Galen Velgester. Miło mi pana profesora poznać.

Uścisnęliśmy sobie ręce i podeszliśmy do automatu z kawą.

— Zamówmy cappuccino — zaproponował Luigi. — Nie jest tak dobre jak w moim rodzinnym mieście, Florencji, ale czego lepszego można się spodziewać na obrzeżach Układu Słonecznego?

Zgodnie zamówiliśmy to samo i z plastikowymi kubeczkami wróciliśmy do stolika.

— Mówmy sobie może na ty, bez tych zaśmiecających tytułów — zaproponował Wen.

— Zgoda — odpowiedziałem.

— Czy jesteś z tych Velgesterów od napędu FTL? — spytał profesor, mrużąc oczy.

— Tak. To dzieło mojego taty.

— Musi być dumny, że dostałeś się na pierwszą misję kolonizacyjną.

— W zasadzie to on mi załatwił miejsce tutaj.

— Ha! — wtrącił się Luigi. — To tak samo było ze mną. Mój tatulek zasiada w Radzie Ziemi. Właściwie to już tylko tytularnie, bo schorowany przykuty jest do łóżka. W każdym razie gdy odrzucono mnie w pierwszym naborze ze względu na wiek, udało mu się mnie wcisnąć w kolejnej turze rekrutacji. Cieszyłem się jak dziecko.

Luigi rozparł się na swoim krześle z dumą, jakby czekał na pochwały i oklaski. Te jednak się nie pojawiły.

— Ciekawe — powiedział Wen. — Przy mojej rekrutacji wiek nie przeszkadzał, a jestem od ciebie starszy, drogi Luigi. Musisz wymyślić lepszą bajeczkę.

Profesor Peng uśmiechnął się przymilnie w kierunku Włocha, który tylko się roześmiał i machnął ręką.

— Jak to jest żyć w cieniu wynalazków swego ojca? — Luigi natychmiast zmienił temat.

— Cóż. Pracuję nad własnymi pomysłami. Jestem robotykiem i zajmuję się sztuczną inteligencją.

Obaj geologowie zmarszczyli brwi i skrzywili się, ale taktownie nie skomentowali. Zapadło milczenie.

— W Chinach pracowano intensywnie nad sztuczną inteligencją — przerwał ciszę Wen. Mówił teraz wolniej, z wyraźnym szacunkiem dla historii i wypowiadanych słów. — U mnie, na Uniwersytecie Pekińskim, inżynierowie zbudowali w pełni autonomiczny samochód. Taki z kontrolą trasy, parkowaniem, obserwacją otoczenia i innymi gadżetami. Wszystko szło świetnie. Dopuszczono testy pojazdu na zwykłych drogach. Niestety, zdarzył się wypadek. Autem jechało wtedy dwoje inżynierów, gdy z drogi podporządkowanej wyjechała ciężarówka. Sztuczna inteligencja, kierująca pojazdem, ominęła przeszkodę i wjechała na chodnik. Pojazd potrącił młodą dziewczynę, która szła akurat tamtędy. Okazało się, że była to wnuczka pierwszego sekretarza. Dziewczyna zmarła. Natychmiast stracono tych dwóch inżynierów z auta i wielu naukowców biorących udział w projekcie. Po incydencie w MIT badania ostatecznie zawieszono.

— Na szczęście nie pracujesz w Chinach, Galen, co nie? — przerwał ponury nastrój Luigi.

— Pracuję w instytucie robotyki i cybernetyki na Uniwersytecie Cambridge.

— Nie słyszałem o takim.

— Bo został założony z inicjatywy mojego ojca. Dla mnie. Wracając natomiast do historii Wena, przedstawiony problem związany jest z podjęciem decyzji, którą każda żywa istota w ten czy inny sposób musiałaby podjąć w tej samej sytuacji. Tu sztuczna inteligencja miała wybór między potencjalnie wysoko prawdopodobną śmiercią dwóch inżynierów w aucie lub jednej na chodniku. Jeżeli sprowadzimy problem do matematyki, rachunek wydaje się prosty. Jeśli jednak pomyślimy, że za liczbami znajdują się prawdziwi ludzie, ciarki przebiegają po plecach na myśl o podejmowaniu decyzji o tym, kto ma zginąć. W takich przypadkach każdy dokonany wybór wydaje się zły.

— A ty w jaki sposób rozwiązałbyś ten problem? — spytał profesor Peng.

— Na podstawie najmniejszego prawdopodobieństwa uśmiercenia kogokolwiek. Jednak jak już mówiłem, to tylko liczby. Problem leży gdzie indziej. Gdyby w opisywanym przypadku ciężarówka też byłaby w pełni kontrolowana przez sztuczną inteligencję, do tego wypadku w ogóle by nie doszło.

— Tylko że to by wymagało rewolucji — zauważył Luigi. — Nie da się tego zrobić z dnia na dzień.

— Może taka rewolucja byłaby konieczna — odpowiedziałem. — Dlatego pomimo zakazu kontynuuję pracę nad tą technologią.

— Myślę, że jesteś szczęściarzem — odparł Wen. — Ja przebyłem długą drogę od małej wioski do najważniejszego geologa. Uwierz mi, że nie chciałbyś jej przechodzić. Jednak dzięki temu chyba jestem jedynym człowiekiem mającym okazję badać wszystkie ciała niebieskie, na których ludzie postawili stopę. Wciąż musiałem się starać i udowadniać, że jestem lepszy od innych. W taki sposób dotarłem tutaj. Na misję, marzenie wielu naukowców.

Kawa się skończyła. Wyrzuciliśmy plastikowe kubki do recyklera.

— Pora się zbierać — stwierdziłem, choć tak naprawdę nie miałem pojęcia, jaka jest pora dnia, a po kawie w ogóle nie byłem senny.

— Miło cię było poznać, Galenie — pożegnał się profesor Wen.

— Do zobaczenia. — Luigi podał mi rękę.

Wróciłem do swojej kajuty. Wziąłem dwie tabletki od doktor Ezri i zasnąłem. Bezsennie.

Następnego dnia po śniadaniu odbyła się odprawa. Zorganizowano ją w największym pomieszczeniu na stacji, czyli w stołówce. Było tak tłoczno, że brakowało miejsc siedzących. W powietrzu dało się zawiesić nie tylko siekierę, ale również sporą szafę. Wiatraki wymiany atmosfery rzęziły, głośno domagając się zmniejszenia obciążenia. Zgromadzeni zajęli stoły i podłogę. Wyglądało to bardziej na spotkanie wspólnoty mieszkaniowej w ciasnej kanciapie wieżowca niż odprawa pierwszej misji kolonizacyjnej poza Układ Słoneczny.

Dowódca misji — Connor Iram — po kilku słowach wstępu i powitań przeszedł do przedstawiania celu wyprawy:

— Kiedy trzydzieści lat temu Ian Velgester skonstruował pierwszy napęd FTL, marzeniem ludzkości stała się eksploracja innych układów gwiezdnych. W wyniku tego odkrycia powołano Radę Ziemi, reprezentującą ludzi ze wszystkich kontynentów i ras. Jak wiecie, Ziemia zmaga się z problemami, które mogą doprowadzić w krótkim czasie do chaosu i upadku cywilizacji. Przeludnienie, zmiany klimatyczne i kryzys energetyczny spowodowały, że szukaliśmy rozwiązań. Niestety dotychczasowe działania okazały się niewystarczające. Kolonie marsjańskie są niewydolne. Projekt terraformacji zakończy się dopiero za wiele pokoleń, jeśli w ogóle zakończy się sukcesem. Podobnie kolonie na Księżycu, planetoidach i stacjach kosmicznych. Jako ludzkość stanęliśmy nad przepaścią. Dlatego Rada Ziemi zdecydowała się na tę misję, na kolonizację Volos — planety poza Układem Słonecznym, a my jesteśmy pionierami nowego świtu dla ludzi.

Rozległy się brawa. Patrzyłem na twarze wokół siebie. Oni naprawdę w to wierzyli. Ja jednak uważałem, że skończy się jak zwykle — przerzucimy trochę ludzi w nowe miejsce, tam się rozmnożą i zrobią taki sam chlew jak na Ziemi, a pewna mała grupa dorobi się majątków.

Ojciec pokazywał mi w dzieciństwie stare zdjęcia dystryktu Amazonii. Zieleń ciągnęła się po horyzont. Nieprzebrane morze drzew falowało łagodnie pod podmuchami wiatru. Gdy zamykam oczy, zmysłem wyobraźni słyszę szelest liści i śpiew ptaków. Czuję zapach wilgoci i egzotycznych pyłków. To wszystko przepadło. Dystrykt Amazonii słynie teraz z największego wysypiska śmieci na świecie.

— Planeta Volos jest podobna do Ziemi — kontynuował Connor. — Ludzie mogą oddychać jej atmosferą. Jest tam woda i roślinność. Według zwiadowców to raj, a my ten raj zmienimy w ludzką kolonię.

Znów odezwały się brawa. Ja nie klaskałem. Nie miałem się z czego cieszyć. Zniszczymy kolejny świat tak jak Ziemię. I co dalej? Będziemy kolonizować tak wszystkie dostępne w Galaktyce planety?

— Na Volos jest coś jeszcze — mówił dalej po oklaskach dowódca. — Znajdują się na nim wielkie złoża grynafitu! Wystarczy do zasilenia Ziemi i naszych statków kosmicznych na setki lat.

Grynafit. To był zapewne główny powód tej misji. To on dostarczał energii napędowi FTL. Na Ziemi budowano już pierwszą elektrownię korzystającą z tego minerału. Do tej pory jednak wydobywano go tylko na Trytonie. Stąd budowa właśnie tutaj stacji kosmicznej oraz doków dla statków z napędem nadświetlnym. Niestety złoża na księżycu Neptuna nie były zbyt duże i nie zaspokoiłyby głodu energetycznego ludzkości na długi czas.

— Aby osiągnąć cele naszej misji, wybrano was, inżynierów, lekarzy, naukowców, żołnierzy, do stworzenia pierwszej ludzkiej kolonii poza Układem Słonecznym. Bierzecie udział w historycznym wydarzeniu! Po zebraniu zgłosicie się do swoich bezpośrednich przełożonych. Informację otrzymacie na komunikatorach. Dziękuję za uwagę.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Sam miałem zamiar zaczekać, aż większość opuści stołówkę. Chciałem sprawdzić swój komunikator, ale zauważyłem, że go nie mam. Zacząłem szukać w kieszeniach i rozglądać się nerwowo. Wtedy usłyszałem głos Alii:

— Szukasz tego? — W jej ręku schowało się małe, obłe urządzenie o żółtej obudowie.

— Dziękuję. Drugi raz mnie ratujesz.

— Taką już mam naturę — uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. — Już jutro lecimy. Też jesteś taki podekscytowany?

— Nie. Mam nadzieję jak najszybciej wrócić na Ziemię.

— Dlaczego? Nigdy nie marzyłeś o locie z prędkością nadświetlną, o zrobieniu kroku na powierzchni innej planety, o poznaniu obcych gatunków?

— Może… — zawiesiłem głos. Nasz gatunek wydawał mi się wystarczająco obcy. — Chyba jednak nie. Ojciec mnie zmusił do wzięcia udziału w tej misji. Stwierdził, że nie mogę siedzieć tylko przy tych robotach w laboratorium, że przyda mi się trochę rozrywki.

Alia parsknęła śmiechem.

— Rozumiem, że nie mógł pozwolić, abyś przegapił to historyczne wydarzenie.

— Zgadłaś. A jak było z tobą?

— Zawsze marzyłam o poznaniu innych gatunków. Na Ziemię nie można przywozić próbek ze zwiadów. Wszystkie są badane na stacjach kosmicznych lub na miejscu przez automaty. Dlatego się zgłosiłam. Aby się dostać na misję, musiałam przejść wieloetapową rekrutację. Tam na Ziemi zostało wielu zdolnych ludzi, którzy chcieli polecieć. Egzaminy były naprawdę trudne, ale ja wierzyłam w siebie i się udało.

— Skąd jesteś?

— Pracuję dla NASA w centrum badawczym w Moffett Field w Kalifornii.

— Co tam robisz?

— Badanie podobieństwa między gatunkami ziemskimi a pochodzącymi z innych planet. To naprawdę fascynujące, gdy prawie codziennie odkrywasz nowe zależności. Tyle tylko że to jest praca w symulatorach na danych dostarczanych przez zwiad i laboratoria na stacjach.

— Nie żal ci, że to zostawiłaś?

— Coś ty. Dla możliwości badań żywej egzosfery? Rzuciłabym wszystko. A ty skąd jesteś?

— Z Anglii. Uniwersytet Cambridge. Mnie natomiast fascynuje to, że dokonując nawet niewielkich drobnych zmian w układach sztucznej inteligencji możemy doprowadzić do dużych różnic behawioralnych robotów.

— To tak samo jak z DNA.

— Wszystko w jakiś sposób okazuje się podobne i się ze sobą łączy.

Roześmiała się, a ja poczułem, że znalazłem przyjazną duszę wśród pustki Wszechświata.

Nagle mój komunikator zaczął brzęczeć. Miałem za pięć minut stawić się w biurze głównego inżyniera.

— Wygląda na to, że mam spotkanie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Miło było porozmawiać. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia!

Biuro przydzielone głównemu inżynierowi misji robiło wrażenie tymczasowego. Za pustym biurkiem siedział krępy i łysiejący jegomość. Jego rysy przypominające drapieżnego ptaka jeszcze bardziej się wyostrzyły, gdy na mnie spojrzał. Poznałem go. Był jednym z tych, którzy wyśmiewali mnie, gdy przewrócił się automatyczny wózek na korytarzu. Przyjrzał się czemuś na tablecie trzymanym w ręku i się skrzywił. Dopiero po chwili zwrócił się do mnie:

— Pan Galen Velgester. Syn Iana Velgestera, budowniczego napędu FTL i pierwszego statku międzygwiezdnego. Żywej legendy ludzkości. — Spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczyma, przeszywając mnie na wskroś. Pozostało mi odpowiedzieć zgodnie z prawdą:

— Tak. To ja.

— Nazywam się Martin Fregwek. W czasie misji będę twoim przełożonym. Jesteś zobowiązany do wykonywania moich poleceń. Wszelka niesubordynacja będzie karana. Tworzenie kolonii to nie kaszka z mleczkiem, lecz ciężka praca.

— Rozumiem, panie Fregwek.

— Nie będzie też tam pańskiego ojca. Jego władza i znajomości nie sięgają odległej kolonii.

— Ale… Chciałbym wyjaśnić jedno: wcale nie zabiegałem o udział w tej misji i…

— Nie obchodzi mnie to! Zostanie pan z nami pół roku. Po tym czasie przyleci druga fala kolonistów. Wtedy pan odlatuje.

— Zgadza się.

— Do tego czasu podlega pan mnie. — Przez chwilę się zastanawiał. — I pański robot również. Ponieważ jest pan specjalistą od automatów, zostanie pan oddelegowany do zajmowania się robotami. Kilka jest już na miejscu i przygotowuje baraki, a dodatkowe polecą w ładowni. Pana rola to nadzorowanie ich pracy, przeprogramowywania oraz pilnowanie, aby były pożyteczne. Jeśli tylko któryś z tych krzemowców wywinie jakiś numer, pójdzie na złom, a pan do karceru. Zrozumiano?

— Nie będzie żadnych numerów — odpowiedziałem cicho.

— Zrozumiano?! — powtórzył głośniej Martin tak, że ciarki przeszły mi po plecach.

— Tak, rozumiem!

— Dobrze. Jutro wylatujemy. Na pana komunikatorze za chwilę pojawią się informacje, gdzie załadować na statek swoje rzeczy. Proszę się nie spóźnić. To tyle.

— Do widzenia.

Szybko wyszedłem z biura. Z nerwów miałem zaciśnięte pięści i szczękę. Zapowiadało się pół roku pracy pod butem tego bufona. Jakże chciałem wtedy wrócić do siebie i swojej pracy nad sztuczną inteligencją w instytucie! Myśl przerwał mi hałas na korytarzu.

— Kogo my tu mamy? Kochasia robotów.

Z drugiej strony korytarza podszedł do mnie kolejny członek grupki wyśmiewaczy. Miał na sobie, jak wszyscy koloniści, szary mundur. Wyglądał w nim jednak dużo lepiej od pozostałych. Jakby to była jego druga skóra. Górował nade mną wzrostem, a rysy twarzy miał gładkie i przyjazne. Jedynie oczy i ironiczny uśmiech zdradzały pogardę.

— Doktor Galen Velgester. Inżynier do spraw robotyki — przedstawiłem się i wyciągnąłem dłoń.

— Profesor Robert Navieb — odpowiedział i lekceważąco lekko dotknął mojej ręki. — Mam nadzieję, że w kolonii roboty będą starały się nie przeszkadzać ludziom w uprawianiu prawdziwej nauki.

Miałem ochotę mu przyłożyć, ale zamiast tego jeszcze mocniej zacisnąłem pięści.

— Wręcz przeciwnie — odparłem. — Zrobią to, czego rączki profesorów nie będą chciały tknąć.

— Właśnie na to liczę — uśmiechnął się krzywo i bez pożegnania wszedł do biura Martina.

Po tej rozmowie wróciłem do swojej kajuty, by przygotować się do odlotu. Czułem się źle wśród tych ludzi z ego przerośniętym jak stąd do Alfa Centauri.

Następnego dnia każdy z uczestników misji znalazł się na statku międzygwiezdnym Krzysztof Kolumb. Usiadłem w mało wygodnym fotelu, zapiąłem pasy i czekałem na start. W końcu z głośnika popłynął głos:

— Mam na imię Edgar i jestem waszym pilotem. Zapowiada się piękna pogoda. Według prognoz nie czekają nas żadne burze, czarne dziury ani deszcze meteorytów. Proszę zapiąć pasy. Startujemy!

Wcale nie udzielił mi się dobry humor pilota. Prawdę mówiąc, miałem ochotę wstać i uciec. Tylko gdzie i jak, będąc na krańcach Układu Słonecznego? Bezsilnie poprawiłem się jedynie w fotelu i czekałem na końcowe odliczanie. Nasz statek odłączył się od stacji kosmicznej Wrota Gwiazd. Po kilku manewrach przyjął pozycję dogodną do skoku. Z głośnika znów wydobył się głos pilota:

— Uruchomienie napędu FTL za trzy… dwa… jeden… Zapłon!

Wnętrze statku na moment rozmazało mi się przed oczami. Poza tym nie poczułem nic.

— Napęd FTL uruchomiono pomyślnie. Można opuścić fotele i cieszyć się ogromną prędkością. — Głos płynący z głośnika wyraźnie wyrażał zadowolenie.

Podróż minęła mi na przeprogramowywaniu robotów z ładowni do nowych zadań. Zaczynał się nowy etap w moim życiu. Jak dziecko w końcu opuszcza kołyskę, tak i ja opuszczałem Układ Słoneczny, by stać się innym człowiekiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: