- promocja
Francuski ogrodnik - ebook
Francuski ogrodnik - ebook
Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Nowa, piękna, kolekcjonerska edycja.
Pozwólcie miłości wzrastać...
Miranda i David przeprowadzają się z Londynu do pięknego domu na wsi, otoczonego czarodziejskim ogrodem.
Jednak Miranda wciąż chwiejnie biega po mokrym trawniku na wysokich obcasach, Davida nigdy nie ma w domu, a dzieci za żadne skarby świata nie chcą oderwać się od telewizora.
I wtedy zjawia się zagadkowy Francuz... Sięgając do tajemnic mądrości przyrody, powoli zaczyna leczyć przeszłość i teraźniejszość. Ale kim właściwie jest? Jego sekret kryje się w najgłębszych zakamarkach ogrodu, ponieważ ogród, podobnie jak miłość, potrafi przywrócić ludzkiej duszy zdrowie nie tylko o każdej porze roku, ale także w każdym pokoleniu.
Powieść Santy Montefiore to odejście od gatunku, w jakim specjalizowała się dotychczas ta utalentowana pisarka. Wysławia uwodzicielskie piękno angielskich krajobrazów oraz lecznicze siły natury, lecz przede wszystkim przedstawia epicką historię miłosną, rozgrywającą się w samym sercu życia rodzinnego oraz konflikt między obowiązkiem i pożądaniem.
Każdy, kto lubi Joanne Harris lub Mary Wesley, z pewnością pokocha nastrojowy romans Santy Montefiore.
„Mail on Sunday”
Tej książki nie da się odłożyć... Zakończenie jest fascynujące, ostatnie fragmenty przyprawiają o najprawdziwsze dreszcze...
„Daily Express”
Wspaniała epicka historia miłosna... Zaskakująca, poruszająca i znakomicie napisana.
Elizabeth Buchan
Santa Montefiore błyskotliwie łączy intrygę oraz opis komplikacji życia w kraju w stanie wojny w wyjątkowo fascynującej romantycznej historii.
Red
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-03-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomysł czarodziejskiego ogrodu ożył w mojej wyobraźni dopiero gdy pojechałam odwiedzić Georgię Langton w Dorset. Georgia jest nie tylko utalentowaną ogrodniczką, lecz także jedną z najbardziej czarujących ekscentryczek w Anglii. Zainspirowała mnie do działania tyloma fascynującymi ideami, że napisanie tej książki było czystą przyjemnością, od początku do końca. Jestem Georgii za to ogromnie wdzięczna i zapewniam czytelników, że wszelkie techniczne błędy w tekście są wyłącznie moim dziełem.
Sue Johnson-Hill i tym razem czekała w Bordeaux, żeby z entuzjazmem i cierpliwością odpowiedzieć na moje pytania. Już drugi raz pospieszyła mi z pomocą, za co serdecznie jej dziękuję!
Bardzo dziękuję również mojemu ojcu, który nauczył mnie głębiej pojmować życie i cenić przyrodę. Jego mądry przykład sprawił, że stworzyłam właśnie takiego bohatera.
Moja matka jest prawdziwym źródłem wiedzy, wrażliwą redaktorką tekstu i znakomitą słuchaczką, która trafnie i mądrze oceniała moje pomysły. Poświęciła mi mnóstwo czasu, energii i entuzjazmu, i naprawdę trudno mi wyrazić wdzięczność, jaką do niej czuję.
Książka nie nadawałaby się do wydania bez dokładnego plewienia, którym zajęła się redagująca moje teksty Susan Fletcher. Susan jest znakomitą, wyjątkową redaktorką i koneserką dobrych lektur. Ma wielką cierpliwość i oko do szczegółów, którego mnie raczej brak. Zawsze cenię jej rady i szczerze dziękuję za trud włożony w to, aby książka była jak najlepsza.
Moja agentka, Sheila Crowley, posiada niezwykłą cechę – zawsze czuję się przy niej tak, jakbym była jej jedyną autorką. Jest wytrwała, pogodna, lecz także twarda i zdecydowana, kiedy wymagają tego okoliczności. Dziękuję, że czuwała w moim narożniku i dodawała mi odwagi, gdy wyrywałam sobie włosy z głowy z rozpaczy i nie mogłam napisać ani jednego zdania!
Jeszcze raz i jeszcze raz dziękuję Kate Rock, bez której pomocy na pewno nie wydałabym mojej pierwszej powieści; Eleni Fostiropoulos i mojej fantastycznej drużynie z wydawnictwa Hodder; mojej koleżance po piórze, Elizabeth Buchan, która hojnie podzieliła się ze mną pomysłami, a także mojej szkolnej przyjaciółce, Cosimie Townley, która przedstawiła mnie Miss Fitz, przy okazji podrzucając mi pomysł z tchórzofretką.
Dziękuję moim najukochańszym dzieciom, Lily i Sashy, za natchnienie i miłość.
I wreszcie najmocniej i najserdeczniej dziękuję mojemu mężowi Sebagowi, jak zwykle. Niestrudzenie dostarcza mi pomysłów, stale mnie wspiera i mądrze doradza. Na wszystkich kartkach tej powieści można znaleźć odciski jego palców…PROLOG
Hartington House,
lato 2004
Zmierzch już się czaił, kiedy dotarła do domku, mocno przyciskając do piersi tekturowe pudełko. Słońce wisiało nisko na niebie, malując obłoki różową farbą i upodobniając je do kłębków cukrowej waty, długie cienie kładły się na wilgotnej od rosy trawie. Powietrze słodko pachniało żyzną ziemią i rozwijającymi się kwiatami. Malutkie ważki kołysały się wśród traw, ich skrzydełka mieniły się w świetle. Dom był dziwny, symetryczny, z wysokim dachem, który jakby przygniatał znajdujące się pod nim ściany. Całkiem możliwe, że kiedyś pełnił rolę stodoły albo spichlerza, ponieważ stał na środku pola. Dachówki były brązowe i porośnięte mchem, komin lekko przechylony w lewo. Szczyt dachu trochę się zapadł, jakby zmęczył się własnym trwaniem. Pnące róże pieniły się nad drzwiami, z których zaczęła już odpadać farba. Dom sprawiał wrażenie w przykry sposób zapomnianego i opuszczonego, ukryty w niewielkim zagajniku u stóp ogrodu, tuż nad rzeką. Tłusty gołąb przygotowywał się do snu, gruchając leniwie przy kałuży, a dwie wiewiórki pomknęły w górę po pniu potężnego kasztana i przycupnęły w zagięciu gałęzi, obserwując ją podejrzliwymi czarnymi ślepkami.
Chwilę stała nieruchomo, przyglądając się spokojnym wodom rzeki Hart, powoli podążającym doliną w stronę morza. Pamiętała, jak łowiła ryby siatkami i rzucała patyki z małego kamiennego mostku. Nic się tu nie zmieniło. Krowy nadal muczały na łące nad rzeką, a dalekie terkotanie traktora dobiegało od drogi za żywopłotem. Zamrugała, otrząsnęła się ze wspomnień i wsunęła klucz do zamka.
Drzwi otworzyły się z bolesnym skrzypnięciem. Weszła do holu i od razu poczuła leciutki lecz trwały zapach kwiatów pomarańczy. Kiedy zajrzała do salonu, zagraconego niezliczonymi fotografiami, bibelotami i książkami, pomyślała sobie, że ktoś tu mieszka. Jeśli dobrze wiedziała, agencja nie sprzedała jeszcze posiadłości, do której należał domek i która była na rynku już od ponad dziesięciu miesięcy.
– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś?
Cisza. Nerwowo ściągnęła brwi i zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Pudełko postawiła na podłodze w holu. Powietrze w domu było ciepłe i trochę ciężkie, pachnące kurzem, dawnymi wspomnieniami i łzami. Ją także oczy piekły od łez.
Weszła do kuchni, gdzie na stole stały porcelanowe filiżanki i imbryczek, a krzesła były odsunięte. Pozostałości po podwieczorku dla dwojga… Położyła rękę na oparciu jednego z krzeseł, bo nagle zakręciło jej się w głowie. Przez wszystkie lata, kiedy mieszkała w wielkim domu, ani razu nie zajrzała do tego domku. Drzwi zawsze były tu zamknięte, a ona nigdy nie czuła ciekawości. Sądząc po grubości warstwy kurzu, pokrywającej kuchenny stół, nikt inny także tu nie zaglądał.
Z góry dobiegł jakiś dźwięk, chyba ciche kroki.
– Halo! – zawołała znowu, nagle przestraszona. – Czy ktoś tu jest?
Cisza. Wróciła do holu i podniosła pudełko. Gdy się wyprostowała, odkryła, że nie może oderwać oczu od podestu schodów, rozjaśnionego nieziemskim blaskiem. Jej lęk rozwiał się w jednej chwili, a w głębi serca rozległo się bezgłośne wołanie.
Zaczęła powoli wspinać się po schodach na pięterko. Na górze, po lewej stronie, znajdował się pusty pokój. Postawiła tam pudełko i przystanęła w progu. Nie miała ochoty go zostawiać, ponieważ w środku było coś niezwykle cennego. Z niezmiernym trudem rozstawała się z tą rzeczą, wiedziała jednak, że właśnie tak powinna postąpić. Nawet jeżeli nikt go tu nigdy nie znajdzie, ona będzie miała pewność, że zrobiła wszytko, co było w jej mocy. Nie podobało jej się, że ukrywa coś przed własną rodziną, ale tę tajemnicę musiała zabrać ze sobą do grobu; nawet jeśli jej sekret nikogo nie mógł już zranić, nadal był jak popiół z ogniska, które kiedyś płonęło z ogromną siłą.
Sypialnia po drugiej stronie podestu odwróciła jej uwagę od pudełka. Ten pokój miał znajomy zapach świeżo ściętej trawy i słodki aromat kwiatu pomarańczy, który poczuła już na dole. Usiadła na łóżku, w smudze słonecznego światła, przedostającej się do środka przez gruby kożuch pleśni, pokrywający plamami szyby w oknie. Ciepłe promienie padały na jej twarz, były bursztynowe, w kolorze żalu. Przymknęła powieki, wyczuwając czyjąś bliską obecność i wsłuchała się w ciszę. Oczy znowu paliły ją od łez, wiedziała jednak, że jeśli je otworzy, zmarnuje tę szczególną chwilę.
Nie odchodź, powiedziała bez słów. Nie zostawiaj mnie, proszę… Później wyprostowała się, czekając na odpowiedź.I
Żółte listki płaczącej wierzby jesienią
Hartington House,
Dorset październik 2005
Gus podkradł się do drzwi gabinetu matki i przyłożył ucho do szpary. Wciągnął do nosa znajomy zapach papierosów Marlboro Lites i poczuł, jak jego frustracja narasta. Słuchał jej niskiego, zachrypniętego głosu i wiedział, że rozmawia z jego nauczycielem, panem Marlowem. Z góry założył, i słusznie, że matka nie stoi po jego stronie. Gus stanowił problem, którego rozwikłaniem nikt nie miał ochoty się fatygować.
– Nie do wiary! – wykrzyknęła matka. – Strasznie mi przykro, panie Marlow! Coś takiego! Nigdy więcej się to nie zdarzy, obiecuję! Ojciec Gusa przyjeżdża jutro wieczorem z Londynu, więc dopilnuję, żeby z nim porozmawiał… Ma pan słuszność, nic nie usprawiedliwia gryzienia innych dzieci… Zaraz go poszukam i odeślę z powrotem do szkoły! – Jej głos złagodniał, potem Gus usłyszał, jak odsunęła krzesło i wstała. – Wiem, że czasami może być nieco agresywny, ale dopiero parę miesięcy temu przeprowadziliśmy się tu z Londynu… To trudna sytuacja, Gus zostawił w mieście wszystkich swoich przyjaciół i kolegów, on ma siedem lat, na pewno pan rozumie… Uspokoi się i pogodzi z nowymi warunkami, proszę dać mu tylko trochę czasu, dobrze? Bardzo proszę… To w gruncie rzeczy całkiem dobry chłopak…
Gus nie czekał dłużej. Na palcach przebiegł przez korytarz i przez ogrodowe drzwi wydostał się na taras. Trawnik przypominał ciemnozielony, mokry dywan, lśniący w bladym świetle poranka. Wziął głęboki oddech, zadrżał i wsunął ręce do kieszeni spodni, przyglądając się, jak mgła unosi się do góry. Kurtkę zostawił w szkole. Przełknął żal i ruszył w stronę tymiankowej alejki, po jej obu stronach kołysały się kudłate kulki. Szedł przed siebie, przygarbiony, z rozmachem kopiąc kamyki i szukając wzrokiem jakiegoś małego stworzenia, na którym mógłby wyładować swój gniew.
Na końcu tymiankowej alejki rozciągała się łąka, pełna owiec należących do sąsiada Jeremy’ego Fitzherberta. Wśród owiec pasł się osioł o wiecznie zmechaconej sierści i imieniu Charlie. Gus uwielbiał straszyć biedne zwierzę i często gonił go z kijem dookoła pastwiska tak długo, aż osioł zaczynał ochryple porykiwać. Teraz, gdy Gus wspiął się na płot, Charlie natychmiast wyczuł niebezpieczeństwo i zastrzygł uszami. Zaraz potem zauważył małego chłopca, który zeskoczył właśnie z ogrodzenia na trawę. Oczy Charliego rozszerzyły się ze strachu. Zamarł bez ruchu, jego nozdrza rozdęły się szeroko, a serce przyspieszyło gwałtownie i nierówno, zupełnie jak zardzewiały silnik.
Gusa ogarnęło miłe podniecenie. Zapomniał o tym, że ugryzł Adama Hudsona na boisku, że uciekł ze szkoły, zapomniał o gniewie w głosie matki i swoim obezwładniającym poczuciu osamotnienia. W tej chwili nie myślał o niczym poza nieszczęsnym osłem, na którego miał ochotę zapolować.
– Boisz się, co? – syknął, zbliżając się do przerażonego zwierzaka. – Ty tchórzu!
Skoczył naprzód, z przyjemnością patrząc, jak Charlie cofa się niezgrabnie i truchta w kierunku lasu na skraju łąki, żałośnie rżąc ze strachu. Szkoda, że nie przyniosłem kija, pomyślał Gus. Zabawa jest jeszcze lepsza, kiedy uda się go uderzyć.
Kiedy wreszcie się znudził, zagłębił się między drzewa, zostawiając drżącego Charliego w kącie łąki, otoczonego owcami. Ziemia w lesie była gąbczasta, zasypana gałązkami i brunatnymi liśćmi, wśród których szukał pożywienia piękny bażant o lśniących piórach. Słońce słabo przeświecało przez listowie, wydobywając z mroku pajęcze sieci, rozpięte między gałęziami krzewów niczym strzępy koronki. Gus podniósł z ziemi patyk i zaczął zmiatać nim pajęczyny na ziemię, rozgniatając butami uciekające pająki. Krótka chwila przyjemności szybko uleciała i Gus został sam na sam z podświadomym przekonaniem, że nikomu nie jest potrzebny.
Miranda Claybourne odłożyła słuchawkę i utkwiła wzrok w rozpościerającym się za oknem sadzie. Ziemia usiana była jabłkami i ostatnimi w tym roku śliwkami. Wyczuła obecność syna za drzwiami, lecz teraz Gusa już nie było. Musiał wybrać sobie na wagary akurat Dzień Nieprzekraczalnego Terminu, pomyślała ze złością. Zdusiła papierosa w popielniczce, wmawiając sobie, że drobne potknięcie w walce z paleniem jest absolutnie naturalne i zrozumiałe; zaciągnęła się zresztą tylko trzy razy, co w zasadzie się nie liczyło. Nie miała czasu na szukanie Gusa, nie wiedziała nawet, gdzie zacząć, ponieważ posiadłość była duża i, co zauważyła z uczuciem przygnębienia, potwornie zarośnięta i wilgotna. Sama myśl o długiej wędrówce w kaloszach była po prostu nie do zniesienia dla eleganckiej dziewczyny z miasta, przyzwyczajonej do pantofelków na wysokim obcasie firmy Jimmy Choo oraz gładkich, betonowych chodników. Na domiar złego właśnie dziś musiała dokończyć swoją comiesięczną kolumnę dla magazynu „Red”. Jak na razie, jedynym plusem życia na wsi okazało się to, że nie musiała się starannie czesać i malować przed odebraniem dzieci ze szkoły. Gus i jego pięcioletnia siostra Storm codziennie rano pokonywali na rowerach trasę od domu do bramy, gdzie zostawiali swoje pojazdy i wsiadali do szkolnego autobusu, który zatrzymywał się tam punktualnie o ósmej, żeby ich zabrać. W Londynie Miranda musiała wcześnie wstawać, żeby zadbać o swój wygląd przed spotkaniem z innymi mamusiami na wysokich obcasach i w ogromnych okularach przeciwsłonecznych od Gucciego, o zadbanych włosach, ufarbowanych i doskonale obciętych w słynnym salonie fryzjerskim Richarda Warda. W Hartington prawie nikt nie słyszał o Guccim czy Richardzie Wardzie, a w każdym razie tak uważała Miranda. Z początku wydawało się jej to trochę dziwne, lecz urocze, natomiast teraz już tylko dziwne, i to wcale nie trochę. Dowcipnie narzekała na te prowincjonalne dziwactwa w swojej kolumnie, która stanowiła kronikę jej starań o przyzwyczajenie się do życia na wsi, i zgrabnie obracała zniechęcenie w żart. Deszczowa, przygnębiająca pogoda, w niemożliwy do wyjaśnienia sposób bardziej deszczowa i bardziej przygnębiająca niż w Londynie oraz dziwne aspekty życia w Hartington tworzyły trudną do zniesienia całość. Miranda mogła już tylko śmiać się ze wszystkiego, co ją spotykało.
W przeciwieństwie do męża, wcale nie miała ochoty wyprowadzać się z Londynu. Na samą myśl o oddaleniu się od sklepów firmowych Harveya Nicholsa na odległość większą niż parę metrów, przesyconych zapachem cudownych perfum tegoż projektanta mody, zimny pot spływał jej po plecach. Smętna konieczność jedzenia w lokalnym pubie, a nie w takich restauracjach jak Ivy czy Le Caprice, zupełnie wystarczyła, by Miranda do pewnego stopnia doceniła uroki własnej kuchni. Bardzo brakowało jej zajęć pilates w Notting Hill, lunchów w Wolseley, na które umawiała się z koleżankami i jakże przyjemnych zakupów w sklepie Ralpha Laurena. Nie mieli jednak wyboru. Gus został wyrzucony ze szkoły za agresywne zachowanie i przeniesienie go do spokojnej i cichej wiejskiej szkoły wydawało się rozsądnym rozwiązaniem. Musiał upłynąć jeszcze cały rok, zanim Gusa będzie można wysłać do szkoły z internatem, powierzając trudne dziecko kompetentnym opiekunom i wreszcie pozbywając się kłopotów. Mirandzie i Davidowi Claybourne jeden rok złego zachowania Gusa wydawał się co najmniej stuleciem.
Miranda nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić. Naprawdę nie miała czasu na zajmowanie się Gusem… Wyrzuciła papierosa z popielniczki do kosza na śmieci i przykryła go kilkoma zgniecionymi kartkami papieru, żeby jego widok nie przypominał jej o braku silnej woli. Szczerze żałowała, że nie zatrudniła opiekunki do dzieci, tylko uparła się, że sama da sobie ze wszystkim radę. Głównym problemem matki pracującej było poczucie winy, rzecz jasna. Wyrzuty sumienia szły ręka w rękę z uczuciem potwornego zmęczenia, ponieważ matka pracująca stara się zrobić wszystko sama i jeszcze wygospodarować trochę czasu dla siebie. David proponował, aby poszukała kucharki i ogrodnika, bo wtedy miałaby więcej czasu na pisanie. Życie na wsi nie przypominało życia w Londynie, gdzie można zamówić do domu sushi albo chińszczyznę od pana Winga; w Hartington Miranda musiała jechać samochodem do miasta, co wymagało wcześniejszego zaplanowania. Nie miała czasu, by się zastanawiać, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację. Dobrze chociaż, że pan Tit, mleczarz, codziennie rano przywoził gazety i mleko białą ciężarówką z tablicą rejestracyjną, na której widniał napis COW 1. Rozśmieszało to Mirandę nawet w czasie tej najbardziej ponurej godziny całego dnia, kiedy na dworze było ciemno i mokro, a ona nerwowo starała się przygotować dzieci do wyjścia do szkoły. Jeśli chodzi o ogród, to mieli tu prawdziwy ogród, nie patio z kilkoma roślinami w doniczkach, ale całą ogromną działkę. Niestety, na wsi niełatwo było znaleźć pomoc domową. Londyn pełen był cudzoziemców, którzy błagali o pracę, ale do Dorset nie dotarł chyba ani jeden obcokrajowiec. Wszystko to razem było naprawdę dziwne i denerwujące… Miranda nie czuła się tu jak u siebie. David zakochał się w domu od pierwszego wejrzenia, ponieważ cierpiał na pewien przerost ambicji i wizja wiejskiej rezydencji przemawiała do niego, natomiast Miranda zaakceptowała Hartington bez wielkiego przekonania i wciąż tęskniła za Notting Hill i miejskim asfaltem, nękana lekkimi wyrzutami sumienia, że nie docenia faktu posiadania dużego domu w iście sielankowym otoczeniu. Tylko że… Co właściwie można było robić na wsi, na miłość boską?
Jako niezależna dziennikarka, zawsze pracowała w napięciu i na ostatnią chwilę. Pieniądze, które zarabiała, nie były im potrzebne – David pracował w City i zarabiał więcej niż większość ludzi jest w stanie wydać przez całe życie, ale pisanie miała we krwi i nie mogłaby przestać pisać nawet gdyby chciała. Marzyła, że kiedyś napisze powieść, wspaniałą historię miłosną, coś w rodzaju _Anny Kareniny_ albo _Przeminęło z wiatrem,_ nie miała jednak jeszcze dobrego pomysłu. Na razie pisywała więc artykuły do czasopism i gazet, co zaspokajało jej potrzebę wyrażenia samej siebie i dawało istotny punkt zaczepienia w Londynie. Teraz zagłuszała pracą cichy głos rozpaczy, który z uporem szeptał jej przykre słowa. Odkładała rozmaite sprawy z nadzieją, że same jakoś się załatwią albo znikną, że David przyzna, iż przeprowadzka była fatalnym błędem i zabierze ich z powrotem tam, gdzie było ich miejsce. Życie na wsi nie odmieniło przecież Gusa. Jednak radość, jaką David czerpał z przebywania w Hartington, brała się głównie z tego, że w niedzielę wracał do Londynu i mógł do woli przechwalać się weekendem spędzonym w swojej wiejskiej posiadłości. Tymczasem Miranda skazana była na Hartington w świątek, piątek i sobotę…
Pomyślała o mężu, przystojnym i fascynującym Davidzie Claybourne. Zawsze opanowany, zawsze silny i sprawny, płynął przez życie bez najmniejszego wysiłku, zupełnie jakby każdą czynność i sytuację zdążył już przećwiczyć, i to nieraz, w jakimś poprzednim wcieleniu. Odkąd przeprowadziła się z dziećmi do Hartington, rzadko go widywała. Z początku przyjeżdżał do domu w czwartki i zostawał do niedzielnego wieczoru, ale teraz zjawiał się późnym wieczorem w piątek i wyjeżdżał w niedzielę zaraz po lunchu. Najczęściej był zmęczony i miał ochotę na weekend przed telewizorem, w którym leciały rozgrywki golfa. Gdyby nie znała go tak dobrze, już dawno zaczęłaby podejrzewać go o romans, ale David zanadto przejmował się opinią innych, żeby pozwolić sobie na skok w bok.
Wróciła do biurka i wybrała numer męża w firmie Goldman Sachs. Chciała podzielić się z nim troską o Gusa, to jasne, lecz pragnęła także po prostu usłyszeć jego głos.
– To ja, kochanie! – odezwała się, kiedy podniósł słuchawkę.
– Co u was, skarbie? Wszystko w porządku?
Głos Davida wibrował energią i Miranda od razu poczuła się lepiej.
– Chodzi o Gusa – powiedziała. – Uciekł.
Z piersi Davida wyrwało się pełne zniecierpliwienia westchnienie.
– Znowu?!
Mirandzie zrobiło się przykro, że najwyraźniej zepsuła mu dzień.
– Musisz z nim wieczorem stanowczo porozmawiać – rzekła. – Ciebie powinien posłuchać.
– Przydałoby mu się porządne lanie!
– Wymierzanie kar cielesnych to przestępstwo. Nietrudno się domyślić, że tego rodzaju zasady prawne wymyślili ludzie, którzy nie mają dzieci.
– Rozmawiałaś z panem Marlowem?
– Tak. Nie jest szczególnie zadowolony. Boże, żeby tylko Gusa nie wyrzucili i z tej szkoły! – Miranda zaczęła nerwowo bawić się ołówkiem.
– Nie wyrzucą go, na wsi ludzie są bardziej tolerancyjni. Poza tym Gus szybko wyrośnie z takich zachowań, zobaczysz! Na razie dopiero przyzwyczaja się do nowego otoczenia.
– Obyś miał rację…
– Jesteś przygnębiona, kochanie?
– Nie wiem, w co mam wsadzić ręce, i tyle! Muszę dziś skończyć kolumnę, a nie mogę spokojnie usiąść przy biurku, bo mam mnóstwo domowych zajęć. Teraz jeszcze Gus uciekł ze szkoły… Naprawdę nie mam czasu! Zaraz zacznę wyrywać sobie włosy z głowy.
– Szkoda takich pięknych włosów! – zaśmiał się David. – Słuchaj, gdybyś zadała sobie trochę trudu i przyjęła kogoś do pomocy w domu, miałabyś więcej czasu na ważne rzeczy!
Nie potrafił zrozumieć zagubienia i dziwnej niepewności żony. Ostatnio jej zachowanie wydawało mu się kompletnie niezgodne z jej charakterem. Przez osiem miesięcy dowodziła ekipą budowlaną jak zaprawiony w walce oficer, ale teraz zupełnie straciła energię.
– Powinnaś była posłuchać mnie i poszukać opiekunki do dzieci – ciągnął. – Całkiem możliwe zresztą, że Jayne zgodziłaby się przenieść z nami do Dorset, gdybyśmy przedstawili jej propozycję nie do odrzucenia… Marzyłaś, żeby zostać boginią domowego ogniska, ale to raczej trudne do zrealizowania, prawda? Głupio zrobiliśmy, pozwalając Jayne pożegnać się z nami. Ona jedna umiała okiełznać Gusa! Cóż, jesteś teraz panią na włościach, skarbie, więc postaraj się jakoś zorganizować, na miłość boską, bo inaczej oboje zwariujemy!
David najwidoczniej uważał, że problemy ich syna to sprawa żony.
– Wróci, kiedy zgłodnieje – odparła Miranda, urażona, że David znowu obarcza ją winą za domowe kłopoty. – I wtedy odeślę go do szkoły!
Odłożyła słuchawkę i wróciła za biurko. Ponuro popatrzyła na ironiczny tytuł swojej kolumny: „Mój sen o życiu na wsi”.
Gus siedział pod drzewem. Burczało mu w brzuchu, chciał iść do domu, posiedzieć przy kominku w dużym pokoju i pooglądać _Władcę Pierścieni_ na DVD. Miał też ogromną ochotę na wiejską zapiekankę Jayne i jabłka z płatkami owsianymi oraz sosem karmelowym. Szarpiący nim gniew powoli odpłynął, przegnany wilgotnym wiatrem, który przenikał go aż do kości. Gus energicznie zacierał dłonie i ogrzewał je oddechem. Nawet gdyby dysponował odpowiednim słownictwem, co oczywiście nie miało miejsca, nie potrafiłby wyjaśnić swojego postępowania. Nie wiedział, dlaczego zatruty jest zniechęceniem i złością. Czuł się odrzucony, a kiedy atakował innych, było mu trochę lżej. Nagle wielka bańka urosła w jego żołądku, powędrowała w górę tchawicą i eksplodowała w gardle, przybierając postać głośnego, żałosnego, niekontrolowanego szlochu. Własne łzy zaskoczyły go i przeraziły, nie był jednak w stanie nad nimi zapanować.
– Wszystko w porządku, chłopcze?
Gus odwrócił się, pospiesznie tłumiąc płacz. Mężczyzna podszedł do niego tak cicho, że w ogóle nic nie słyszał. Za plecami przybysza dyszały dwa czarne owczarki.
– Jesteś synem Davida Claybourne’a, prawda? – zapytał Jeremy Fitzherbert.
Gus kiwnął głową. Jeremy przedstawił mu się i jego szczupłą, ogorzałą twarz rozjaśnił uśmiech. Jeden z psów oparł się o nogawkę brązowych sztruksowych spodni Jeremy’ego, wetkniętych w zielone kalosze. Tweedowa czapka przykrywała rzednące kasztanowe włosy mężczyzny, oczy miał małe, błyszczące i intensywnie niebieskie. Dłonią w rękawiczce poklepał psa po głowie; w drugiej trzymał długi kij, ten sam, którym Gus tak często dręczył osła.
– Nie powinieneś być teraz w szkole? No, chodź, odprowadzę cię do domu!
Chłopiec niechętnie podniósł się z trawy. Jeden z psów skoczył ku niemu i Gus cofnął się nerwowo.
– Och, on tylko chce sobie poskakać! – zaśmiał się Jeremy. – Nie bój się, nie gryzie! Ten chudy nazywa się Pan Ben, a gruby to Wolfgang… – Serdecznie poklepał Pana Bena.
Gus otarł twarz rękawem i ruszył za Jeremym ścieżką. Owce skupiły się w ciasną grupkę, gotowe zmienić miejsce na pastwisku. Osioł Charlie nadal tkwił w odległym rogu i czujnie obserwował nadchodzących.
– Charlie! – Jeremy wyjął z kieszeni marchewkę. – Chodź tutaj, staruszku!
Charlie ani drgnął.
– Co z nim? – wymamrotał Jeremy do siebie.
Gus spuścił wzrok i wepchnął ręce do kieszeni.
– Ach, te osły – westchnął Jeremy, potrząsając głową. – Później wrócę i sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku. To stare zwierzę, ma ponad dziewięćdziesiąt lat, wiesz?
– Naprawdę? – Gus ostrożnie zerknął spod ciemnej grzywki.
Jeremy zauważył w jego oczach jakiś twardy błysk i zmarszczył brwi. Nie wiedział, jak należy rozmawiać z osobą w wieku Gusa, więc bez słowa ruszył w górę tymiankowej alejki. Gus w milczeniu szedł za nim, zastanawiając się, jak by tu odzyskać kij, który trzymał w ręku mężczyzna.
Kiedy dotarli do końca alejki, Gus szybko przeszedł przez prowadzącą do ogrodu bramę i rzucił Jeremy’emu szybkie spojrzenie, bardziej zbywające niż pełne wdzięczności.
– Czy twoja mama jest w domu? – spytał Jeremy. – Chciałbym się z nią zobaczyć.
Gus zawahał się i przygryzł dolną wargę. Jeremy odniósł dziwne wrażenie, że chłopiec zbiera siły przed spotkaniem z matką.
– Maaaamooo! – zawołał w końcu.
Dłonie Mirandy zawisły nad klawiaturą laptopa. Zalała ją fala ulgi. Pospiesznie zbiegła do holu, gdzie Gus niepewnie przestępował z nogi na nogę, z rękami w kieszeniach i buzią wysmarowaną błotem i łzami. Serce Mirandy ścisnęło się boleśnie.
– Kochanie, tak się martwiłam! Gdzie byłeś? – Uklękła i próbowała zagarnąć syna w ramiona, lecz on nagle zesztywniał, jakby jej dotyk sprawiał mu przykrość. – Nie możesz tak po prostu znikać, to niebezpieczne.
Miranda dopiero teraz zauważyła stojącego w drzwiach Jeremy’ego.
– Och, przepraszam, nie widziałam pana… – Podniosła się z kolan.
– Nazywam się Jeremy Fitzherbert, jestem waszym sąsiadem. – Mężczyzna zdjął rękawiczkę i uścisnął dłoń Mirandy. – Machaliśmy już do siebie z oddali, ale nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
– Ach, tak, poznał pan tylko mojego męża, Davida.
Ręka Jeremy’ego była szorstka i ciepła. Zwrócił uwagę na zadbane paznokcie Mirandy i pierścionek z dużym szafirem i brylantem na trzecim palcu lewej dłoni. Pachniała limetką.
– Mam na imię Miranda. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję, że przyprowadził go pan do domu! Niepokoiłam się, co się z nim dzieje.
– Był w lesie – rzekł Jeremy. – Nie grozi mu tam żadne niebezpieczeństwo, no, chyba żeby złapał się we wnyki na lisy.
– Wnyki na lisy? – Oczy Mirandy rozszerzył lęk.
Jeremy wzruszył ramionami.
– Porywają mi kurczęta, a te najbardziej odważne czasami atakują nawet zabłąkane owce. Wydaje mi się jednak, że Gus jest za sprytny, aby wpaść w taką pułapkę.
Miranda odwróciła się, ale Gus zdążył już zniknąć.
– Jestem przyzwyczajona do miejskich parków i niewiele wiem o życiu na wsi – w jej głosie zabrzmiała nuta zdenerwowania. – Wszystko to jest dla mnie kompletnie nowe.
Jeremy ogarnął wzrokiem długie brązowe włosy, ściągnięte w koński ogon i jasnobłękitne oczy, lśniące trochę twardo, jak kryształ, podobnie jak oczy jej syna. Miał przed sobą piękną kobietę o wysokich, wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i mocnym podbródku, nieco za szczupłą jak na jego gust.
– Ma pan żonę, panie Fitzherbert?
– Proszę mówić mi po imieniu! – Uśmiechnął się. – Nie, jestem biednym kawalerem, przypadkiem zasługującym na najwyższą litość. Każda znana mi kobieta o litościwym sercu stara się znaleźć mi narzeczoną, ale kto by tam dziś chciał zostać żoną farmera. – W oczach Jeremy’ego lśniły iskierki poczucia humoru.
– O, jestem pewna, że jakaś dama czeka na ciebie, chociaż oboje nic jeszcze o tym nie wiecie! Masz mnóstwo czasu, nie pogania cię żaden biologiczny zegar, nic nie zmusza do zawarcia małżeństwa, zanim będziesz na to rzeczywiście gotowy! – Miranda rozciągnęła wargi w uśmiechu, nie chcąc sprawiać wrażenia niezadowolonej z życia. – Zapytałam cię o żonę tylko dlatego, że szukam kucharki i ogrodnika, a kobieta wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Nie znasz przypadkiem kogoś, kto szukałby takiej pracy? Ciągle brakuje mi czasu, jestem pisarką i po prostu nie mogę sobie pozwolić na przeczesywanie okolicy w poszukiwaniu pomocy.
Jeremy ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie wątpił, że w Londynie Miranda miała całą armię Filipińczyków na usługi.
– Najlepiej byłoby powiesić ogłoszenie w cukierni Cate’s Cake Shop w mieście. Cate ma dużą klientelę, więc wcześniej czy później znajdzie się ktoś odpowiedni. Może zaproponowałabyś jako mieszkanie ten domek nad rzeką? Jest pusty, prawda?
– Ten stos kamieni?! Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek chciał tam zamieszkać! To ruina!
Jeremy się roześmiał.
– Ale ma swój urok i nie trzeba dużo pieniędzy, by przywrócić go do znośnego stanu! Jeżeli zaoferujesz domek, łatwiej znajdziesz kogoś do pracy na terenie posiadłości! Całkiem prawdopodobne, że będzie to ktoś przyjezdny, więc domek stanie się dodatkową zachętą!
– Pewnie masz rację.
– Popytam wśród sąsiadów, czy nie znają kogoś, kto by ci się przydał.
– Dziękuję! – Miranda uświadomiła sobie nagle, że Jeremy nadal stoi w drzwiach.
Wyglądał na zziębniętego, więc zaproponowała mu filiżankę kawy i natychmiast tego pożałowała. Na szczęście Jeremy odmówił.
– Muszę zajrzeć do Charliego – wyjaśnił.
– Do Charliego?
– To osioł, bardzo przyjacielskie zwierzę. Zastałem go dziś skulonego w rogu pastwiska, a to zupełnie do niego niepodobne. Mam nadzieję, że twojemu synowi nic nie jest, bo w lesie płakał. Mam konia, nazywa się Whisper i mały mógłby na nim pojeździć, gdyby miał ochotę. W razie czego daj mi znać, jestem w książce telefonicznej.
– Dziękuję! – odparła.
Zamknęła drzwi za gościem i spojrzała na zegarek. Nie miała pojęcia, co mogłaby dać Gusowi na lunch.
Znalazła syna siedzącego na ławie w kuchni i zajętego game boyem. Gdy weszła, zerknął na nią niechętnie.
– Posłuchaj, skarbie – zaczęła, starając się nadać głosowi zdecydowany ton. – Dlaczego ugryzłeś tego chłopca w szkole? Sądzisz, że uda ci się z kimś zaprzyjaźnić, jeżeli będziesz gryzł kolegów?
– Nie chcę się z nikim zaprzyjaźniać! – Gus nawet na chwilę nie oderwał wzroku od malutkiego monitora.
– Ale dlaczego go ugryzłeś?
– To on zaczął!
– Nie obchodzi mnie, kto zaczął! Nie możesz terroryzować ludzi! Chcesz, żeby cię wyrzucili? Będziemy wtedy musieli wysłać cię wcześniej do szkoły z internatem.
– Nie! – odpowiedział Gus, szybko podnosząc głowę. W ogóle nie chciał iść do szkoły z internatem. – Każesz mi wrócić dzisiaj do szkoły?
– Nie – nie miała serca tak go ukarać. – Muszę pojechać do miasta i zostawić ogłoszenie w cukierni. Jeśli chcesz, możesz posiedzieć w domu. Zaraz wstawię do piecyka rybne krokiety.
– Mogę obejrzeć _Władcę Pierścieni_? – Gus odrzucił nadąsaną minę jak niepotrzebną maskę.
– Jeżeli obiecasz mi, że nie będziesz prześladował innych dzieci.
– Obiecuję! – rzucił lekko, zeskakując z ławy.
Miranda uściskała go mocno.
– Kocham cię! – powiedziała.
Te dwa słowa zawsze służyły jako rekompensata za brak czasu dla syna. Gus bez słowa pobiegł do dużego pokoju, w którym znajdował się telewizor z odtwarzaczem DVD, a Miranda poszła zadzwonić do szkoły i poinformować nauczyciela, że Gus już się znalazł, ale nie wróci na lekcje z powodu bólu brzucha. Chciała też poprosić, aby jakieś starsze dziecko doprowadziło Storm do szkolnego autobusu. Postanowiła, że wyśle Gusa, aby odebrał siostrę spod bramy – przynajmniej tyle mógł chyba zrobić.
Jeremy zagwizdał na psy i zawrócił na pastwisko. Charlie nadal stał w odległym rogu.
– No, chodźże, staruszku! – zawołał Jeremy, zdejmując rękawicę i wyjmując marchewkę.
Lubił czuć dotyk aksamitnych nozdrzy Charliego. Minęła dłuższa chwila, nim osioł się zorientował, że Jeremy jest sam. Dopiero wtedy podrzucił łbem i pogalopował przez łąkę. Gdy dobiegł do Jeremy’ego, parsknął kilka razy, wtulił miękki pysk w jego dłoń i wziął marchewkę ostrożnie, aby nie ugryźć pana w palce. Jeremy potarł krótką sierść między oczami zwierzęcia i uśmiechnął się do niego.
– Co się z tobą dzieje, Charlie? – zapytał. – Dlaczego stałeś tam i stałeś, zupełnie jakbyś się bał podejść? Przecież nigdy nie odmawiasz marchewki…
Po paru minutach Jeremy ruszył w stronę lasu, a Charlie podążył za nim. Osiołek niczego nie pragnął bardziej, niż pójść z panem do stajni Manor Farm, gdzie mieszkał razem z koniem Whisperem, lecz Jeremy poklepał go po grzbiecie i zamknął furtkę, zostawiając Charliego na łasce okropnego małego chłopca, który ostatnio ciągle gonił go z kijem.