- W empik go
Frania: (dziecko śmierci): nowele - ebook
Frania: (dziecko śmierci): nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
–-MISTRZ ZENON. Dramat. Kraków 1899. Cena K 1'-.
–-Z CYKLU DZISIEJSZYM DNIOM. Poezje. Kraków 1906. Cena K 1'-.
–-W PROMIENIACH. Powieść. Lwów, Polskie Tow. Nakładowe, 1908. Cena K 3'50.
–-DUSZE KOBIECE, SERCA KOBIECE. Poezje. Warszawa, Gebethner i Wolf, 1909. Cena K 1'50.
–-KRÓL BOLESŁAW CHROBRY. Poemat dramatyczny. Lwów, Tow. wydawnicze, 1909. Cena K2'-. – BARWY DUSZY. Poezje. Spółka nakładowa "Książka", Kraków, 1911. Cena K 5'–.
–-Z WĘDRÓWEK PO KRAJU (Kruświca. Z zaboru pruskiego. Kaszuby. Zagłębie Dąbrowskie. Śląsk Górny. Z Warszawy). Spółka nakładowa "Książka", Kraków 1911. Cena K2'60.
–-Z DZIEJÓW DUSZY. Spółka nakładowa "Książka", Kraków 1911.
Marcelina Kulikowska.(Dziecko śmierci).
Kiedy pani Karska stanęła przy łóżeczku Jasia, zrozumiała, że to stać się musi.
Po twarzyczce dziecka przebiegały drobne, jak małe falki – drgawki, oczęta otwierały się na chwilę, by natychmiast zasunąć powiekami, cieniuchnemi, jak płatki białej róży, poznaczonemi w blade, niebiesko-liljowe, wypukłe żyłki. Dziecko leżało nawznak, z główką nieco wtył odrzuconą.
Chudość jego rysowała się wyraźnie pod miękkim, białym kocykiem.
Gdy ustawały słabe drgania twarzy – bladło ono i leżało tak ciche, jak gdyby już…
Pokój był niemal pusty.
Oprócz łóżeczka – pod oknem stał stół, zastawiony szeregiem flaszeczek i pudełek od lekarstw, – stała szafa jesionowa, żółta – i stał ceratą obity wielki fotel babci Wolańskiej, w którym pani Karska noce spędzała.
Ileż ich tu spędziła?
Straciła już rachubę czasu…
Zaczęło się to jesienią.
Dnie były wtenczas krótkie, a noce długie, ciemne, dżdżyste. Wśród ciszy, cieniuchne strumienie wody, przelewające się bezpośrednio z załamanej w tym miejscu rynny – uderzały miarowo w górną szybę, dudniąc nagle, czasem gwałtownie, przeraźliwie. Gdy stawał się ten pluskot silniejszy – budziła się pani Karska, wstawała z fotelu i ku łóżeczku szła.
Jaś leżał wtedy rozgorączkowany, czerwony, ciało i twarzyczkę miał obrzmiałe.
Dotykała drżącą ręką jego rąk i czoła. Ze stołu brała niekiedy flaszeczkę z lekarstwem i łyżkę srebrną, leżącą na talerzyku, i poiła dziecko.
Wtenczas wierzyła mocno w jego uzdrowienie…
Gdy nadeszła zima – Jaś jeszcze nie wstawał. Doktór z poblizkiego miasteczka rzadziej dojeżdżał, a gdy do pokoju chorego dziecka wchodził – zdawało się pani Karskiej, iż na twarzy jego dostrzega wyraz przykrego zniechęcenia.
Bywały dnie zimowe tak słoneczne, że blaski rozlane w białych śniegach, przeszedszy przez podwójne szyby okienne – jeszcze wypełniały pokój światłością żywą. W dnie takie pani Karska dostrzegała wyraźniej żółtą bladość twarzyczki Jaśkowej i przezroczystość chudych jego, wyniszczonych rączyn.
W przeciągu bowiem tych paru miesięcy – chłopczyk zżółkł, schudł, stracił apetyt. Często płakał, niekiedy już tylko kwilił żałośnie, uporczywie, długo. Nie mówił nic.
Tych słów paru, które przed chorobą wymawiał, zapomniał zupełnie…
Teraz był już kwiecień…
Na dworze zmagały się ciemne, czarnogranatowe chmury z przeglądającym poprzez nie słońcem.
Wicher dął silny, choć ciepły. Rozkołysał on śpiewnie gałęźmi drzew ogrodu. Nizkie źdźbła traw już zieleniały, pączki na topolach siedziały wielkie, pełne, błyszczące, podobne do długich kropel ciemnego bursztynu.
Przypomniała sobie pani Karska, że dziś właśnie miał nadjechać doktór. Miejscowy eskulap co dni parę odwiedzał Jasia. Dziś posłano poń konie wcześniej, niż zwykle.
… Już od miesiąca, od czasu, w którym bladość, chudość i milczenie dziecka stały się tak znamienne, że w pewnej strasznej chwili przemówiły wprost do przeczuć matki – nie wierzyła pani Karska w pomoc lekarską, gdy jednakże obłocona bryczka, dźwigająca na siedzeniu otyłą, rozlaną postać doktora, wjechała w bramę dziedzińca – usta pani Karskiej, spieczone gorączką, drgnęły – i blask nikły zapalił się w jej oczach.
Doktór z pewną niechęcią popatrzył na dziecko. Matka śledziła ten wzrok, zawisła na nim chciwie, zapominając na chwilę tej strasznej, dobytej ze siebie pewności…
Doktór pulsu dotknął, rączkę nieco do góry uniósł, a wtedy całe ciałko zadrgało nagle ruchem gwałtownym.
Twarzyczka wyrzeźbiła się dziwnym wyrazem… Mocowało się tam i łamało wewnątrz… Po chwili wystąpiło kilka kurczów na twarzy, kilka głośnych wydechów z krtani i – poczęło się uciszać…
Pani Karska za ramię doktora chwyciła.
– Ratuj! – – –
Stał niemy, nieporuszony, bezradny…
Natenczas pojęła już wszystko.
Wybiegł z jej gardła dławiący, nizki krzyk i zemdlona padła na ziemię.
Do przytomności przywołały ją straszne bóle. Leżała rozebrana na szerokim swoim, mahoniowym łóżku.
Dostrzegła pochyloną nad sobą twarz doktora, zamajaczyła przed jej oczami chuda, dobrze znana ręka matki.
Ciało jej własne rwało się na strzępy – wnętrzności targały ogromnym bólem, a jaśniejsza świadomość upływała wraz z obfitym, ciepłym strumieniem krwi…
Jednakże zrozumiała, że przyszły bóle porodowe. Sprawa ta zajmowała ją mało w czasie całej choroby Jaśka. Teraz, wśród strasznej pustki, którą wywołała w niej śmierć dziecka – to nowe życie, któremu dawała początek – nie było dla niej żadną istotną wartością…
Gdy ucichały bóle, leżała nawznak, z oczami zamkniętemi, głucha na wszystko, co się dokoła niej dzieje, – wgłębiająca się w jakąś ogromną, otwartą przepaść, z której wiało nicością…
Nad ranem pani Karska umarła.
Na świat wydała dziewczynkę małą, wątłą, wyschłą jak drewienko.
Miała ona na głowinie czarniawe włoski, twarzyczkę żółtawą, skurczoną, nóżki i rączki podobne do patyczków.
Babcia Wolańska, wziąwszy dziecko na ręce, pokiwała głową:
– Nic z tego nie będzie – powiedziała, prze żegnała je wodą święconą i na poduszki złożyła.
Gdy nazajutrz przyjechał ksiądz do ciała zmarłej – przy trumnie matki ochrzcił maleństwo. Dano jej na imię Franciszka.
– Wszystko już jedno jakie imię – i tak jutra nie dożyje – zawyrokowała babcia.
Zresztą była już jedna Franciszka w rodzinie, nieboszczyk ojciec babci miał również za patrona świętego z Assyżu – staruszka więc imieniem małej uczciła jednocześnie i pamięć własnego ojca…
Wobec podwójnego pogrzebu, zjazdu bliższej i dalszej rodziny – niewiele myślano o małym, nieudanym dziecku.
– Już mu niedługo – twierdziła klucznica Stefanowa, patrząc na nędzne ciałko, przewijane w poduszki i powijaki, pozostałe po zmarłym Jasiu.
Lecz mała Frania, przeżywszy dni kilka, kilkanaście – utwierdziła się we własnym istnieniu.
Drobne jej ciałko drgało i prężyło się nawet silnie w chwilach bolesnego płaczu.
Karmiła ją mamka.
Piękna, rumiana, rozrośnięta Frasyna – z pewnym podziwieniem patrzyła na małą:
– O – ce, ono, kotenia – i od tej chwili w piekarni i garderobie stale nazywała kocięciem mleczną swoją córkę.
W życiu pana Karskiego śmierć żony i synka uczyniły głęboki wyłom.
Prostą, łatwą drogę przeciął nagły, przeraźliwy wyrąb, rozwarła się pusta, beznadziejna, milcząca szczelina. – Stalowe ramiona wszystkodosiężnej śmierci – zamajaczyły nagle przed jego wzrokiem.
Zatargało nim tak żywo i tak strasznie, że zdawało się z nóg zwali, w ziemię wciągnie, w przepaść bezdenną…
Chwile najgłębszych świadomości przychodziły teraz często i trwały długo.
Gdy do domu z pola powracał, wieczorem zwykle, o zmroku – uprzytomniał sobie pustkę, która nań czeka.
Wypadały natenczas z pamięci pracowite dzieje dnia, a budziło się uczucie beznadziejne, bezkresne, rozciągnięte ogromną, ogromną płaszczyzną po świecie całym.
Czoło Karskiego bruździło się szeregiem suchych, ostrych zmarszczek, oczy wpadały w głąb twarzy i zapalały się złym, migotliwym płomieniem.
Pewnego razu babcia Wolańska dostrzegła zmieniony wzrok zięcia.
Staruszka cicho, na końcach palców podeszła ku niemu, rękę na ramieniu kładąc.
Karski otrząsnął się mimowoli.
Pieszczotę teściowej przyjął obojętnie, wrogo niemal.
Kiedyś babcia przyniosła zawiniętą w poduszki, kwilącą Franię.
Ojciec z wyrzutem na dziecko spojrzał.
Późną jesienią, w dzień niezwykle wietrzny, posępny, dżdżysty – Karski, w czasie kolacji, nagle od stołu wstał i poszedł do kancelarji.
Był to pokój mały, pełen zaduchu tytuniowego, z wsuniętą w róg czarną, niezgrabną, ceratową kanapą, z ogromnym, starym biurkiem, zawalonym drobnemi woreczkami płóciennemi próbek zbożowych.
Staruszka, zapamiętawszy dziwny wyraz twarzy jego, udała się za nim.
Siedział w rogu kanapy, głowę miał opuszczoną na ręce i wprost szlochał.
Babcia nieśmiało, bardzo cicho przystanęła w progu.
Kilka przytłumionych łkań przeszło i rozpłynęło się w ciszy, a Karski siedział dalej niemy, z twarzą w dłoniach ukrytą…
Uświadomiła sobie staruszka ból jego.
Szczupła jej postać skurczyła się w sobie, blade, zwiędłe wargi drgnęły.
Bała się bardzo, lecz do zięcia podeszła. I stanęła przy nim – wyrywając coś sobie z duszy…
Karski niespodzianie spojrzał na nią…
Trwoga babci przyczaiła się i ostra już pewność wybiła się ponad nią.
Głosem stanowczym, choć cichym, rzekła:
– A gdyby Zygmunt się ożenił?… Zięć nie spuszczał z niej wzroku.
– … Gdyby Zygmunt – mówiła doń zawsze w trzeciej osobie – ożenił się z jaką dobrą, poczciwą panienką… i Frania nie ma matki, możeby i dla niej…
Kłamstwo to zdławionym głosem wyrzucała z gardła. Bała się, jak ognia, macochy dla dziecka.
Karski wstał, wyprostował się, oczy w ziemię utkwił, ręką machnął:
– Daj mi, matka, pokój!…
Podszedł do biurka i otworzył wielką księgę wydatków gospodarczych.
Na Boże Narodzenie babcia sprowadziła do Jurkówki gości: siostrę swoją cioteczną, starą zgarbioną kobiecinę, i jej wychowankę, pannę Józefę.
Panna Józefa miała ogromne, jasne włosy i ładne błękitne oczy.
Była to panienka "skromna".
Nie mówiła wiele, nigdy nikomu nie narzucała własnego zdania. W domu opiekunki nie czuła się szczęśliwa, była tam obca, niekiedy zbyteczna. Stara, garbata krewna wypełniała jej życie gderaniem, naukami licznemi, robotą, której końca nie widziało się nigdy.
Panna Józefa w głębi dziewiczego serca często o wyzwalającym małżeństwie marzyła. Widziała je w kształcie własnego domu, cichej, pewnej przystani, w którejby niekrępowaną przez opiekunkę wolę rozwinąć mogła. Za gorącym uczuciem – nie tęskniła jeszcze.
O nieśmiałych projektach babci Wolańskiej wiedziała nieco. Przyjechawszy do Jurkówki, poczęła rozmyślać nad losem żony niestarego, zamożnego wdowca. Nie wydawał jej się złym. Macochą byłaby dobrą i sprawiedliwą.
Karski z początku nie zwracał na nią uwagi.
Panna Józefa pewnego dnia wzięła na ręce Franię. Babcia zastała ją niańczącą dziecko… Staruszka przystanęła, jak przed obrazkiem.
– Może co z tego będzie, Józiu…
Oczy panny Józefy zamgliły się melancholją.
W pół roku potym – piękna, nowa karetka, zaprzężona w młode, rosłe kasztany, przywiozła z kościoła pannę Józefę, jako drugą żonę pana Karskiego.
Frania miała już macochę.
Stało się to w niespełna półtora roku po śmierci pierwszej pani Karskiej.
Dziecko nauczyło się wymawiać słowo "mamo", patrząc w twarz pani Józefy. Gdy było starsze, przybrana matka kazała nazywać siebie "mamusią" – lubiła bowiem miękkość tego wyrazu.
Gdy Frania miała lat trzy, urodził się jej braciszek Józio.
Dziecko było zdrowe, silne, podobne do matki, odziedziczyło po niej jasną, żytnianą czuprynę, która odbijała ostro od czarnej, jak kruk, głowiny Frani.
Józio miał twarzyczkę rumianą, pucołowatą, Frani mała, sucha, koścista postać nie zaokrąglała się z wiekiem, a cera jej była blada, często żółtawa, błękitne zaś, niewielkie oczki podznaczone sinemi obwódkami. Rodzeństwo nie stanowiło dobranej pary.
Chłopak był żywy, krzykliwy, śmiejący się i płaczący naprzemian, dom cały wypełniał sobą, wszystkiego lubił dotknąć, z każdego słoika spróbować konfitur, każdego psiaka za ogon pociągnąć…