Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Frania: (dziecko śmierci): nowele - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Frania: (dziecko śmierci): nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TEJ­ŻE AU­TOR­KI:

–-MISTRZ ZE­NON. Dra­mat. Kra­ków 1899. Cena K 1'-.

–-Z CY­KLU DZI­SIEJ­SZYM DNIOM. Po­ezje. Kra­ków 1906. Cena K 1'-.

–-W PRO­MIE­NIACH. Po­wieść. Lwów, Pol­skie Tow. Na­kła­do­we, 1908. Cena K 3'50.

–-DU­SZE KO­BIE­CE, SER­CA KO­BIE­CE. Po­ezje. War­sza­wa, Ge­be­th­ner i Wolf, 1909. Cena K 1'50.

–-KRÓL BO­LE­SŁAW CHRO­BRY. Po­emat dra­ma­tycz­ny. Lwów, Tow. wy­daw­ni­cze, 1909. Cena K2'-. – BAR­WY DU­SZY. Po­ezje. Spół­ka na­kła­do­wa "Książ­ka", Kra­ków, 1911. Cena K 5'–.

–-Z WĘ­DRÓ­WEK PO KRA­JU (Kru­świ­ca. Z za­bo­ru pru­skie­go. Ka­szu­by. Za­głę­bie Dą­brow­skie. Śląsk Gór­ny. Z War­sza­wy). Spół­ka na­kła­do­wa "Książ­ka", Kra­ków 1911. Cena K2'60.

–-Z DZIE­JÓW DU­SZY. Spół­ka na­kła­do­wa "Książ­ka", Kra­ków 1911.

Mar­ce­li­na Ku­li­kow­ska.(Dziec­ko śmier­ci).

Kie­dy pani Kar­ska sta­nę­ła przy łó­żecz­ku Ja­sia, zro­zu­mia­ła, że to stać się musi.

Po twa­rzycz­ce dziec­ka prze­bie­ga­ły drob­ne, jak małe fal­ki – drgaw­ki, oczę­ta otwie­ra­ły się na chwi­lę, by na­tych­miast za­su­nąć po­wie­ka­mi, cie­niuch­ne­mi, jak płat­ki bia­łej róży, po­zna­czo­ne­mi w bla­de, nie­bie­sko-lil­jo­we, wy­pu­kłe żył­ki. Dziec­ko le­ża­ło na­wznak, z głów­ką nie­co wtył od­rzu­co­ną.

Chu­dość jego ry­so­wa­ła się wy­raź­nie pod mięk­kim, bia­łym ko­cy­kiem.

Gdy usta­wa­ły sła­be drga­nia twa­rzy – bla­dło ono i le­ża­ło tak ci­che, jak gdy­by już…

Po­kój był nie­mal pu­sty.

Oprócz łó­żecz­ka – pod oknem stał stół, za­sta­wio­ny sze­re­giem fla­sze­czek i pu­de­łek od le­karstw, – sta­ła sza­fa je­sio­no­wa, żół­ta – i stał ce­ra­tą obi­ty wiel­ki fo­tel bab­ci Wo­lań­skiej, w któ­rym pani Kar­ska noce spę­dza­ła.

Ileż ich tu spę­dzi­ła?

Stra­ci­ła już ra­chu­bę cza­su…

Za­czę­ło się to je­sie­nią.

Dnie były wten­czas krót­kie, a noce dłu­gie, ciem­ne, dżdży­ste. Wśród ci­szy, cie­niuch­ne stru­mie­nie wody, prze­le­wa­ją­ce się bez­po­śred­nio z za­ła­ma­nej w tym miej­scu ryn­ny – ude­rza­ły mia­ro­wo w gór­ną szy­bę, dud­niąc na­gle, cza­sem gwał­tow­nie, prze­raź­li­wie. Gdy sta­wał się ten plu­skot sil­niej­szy – bu­dzi­ła się pani Kar­ska, wsta­wa­ła z fo­te­lu i ku łó­żecz­ku szła.

Jaś le­żał wte­dy roz­go­rącz­ko­wa­ny, czer­wo­ny, cia­ło i twa­rzycz­kę miał obrzmia­łe.

Do­ty­ka­ła drżą­cą ręką jego rąk i czo­ła. Ze sto­łu bra­ła nie­kie­dy fla­szecz­kę z le­kar­stwem i łyż­kę srebr­ną, le­żą­cą na ta­le­rzy­ku, i po­iła dziec­ko.

Wten­czas wie­rzy­ła moc­no w jego uzdro­wie­nie…

Gdy na­de­szła zima – Jaś jesz­cze nie wsta­wał. Dok­tór z po­bliz­kie­go mia­stecz­ka rza­dziej do­jeż­dżał, a gdy do po­ko­ju cho­re­go dziec­ka wcho­dził – zda­wa­ło się pani Kar­skiej, iż na twa­rzy jego do­strze­ga wy­raz przy­kre­go znie­chę­ce­nia.

By­wa­ły dnie zi­mo­we tak sło­necz­ne, że bla­ski roz­la­ne w bia­łych śnie­gach, prze­szed­szy przez po­dwój­ne szy­by okien­ne – jesz­cze wy­peł­nia­ły po­kój świa­tło­ścią żywą. W dnie ta­kie pani Kar­ska do­strze­ga­ła wy­raź­niej żół­tą bla­dość twa­rzycz­ki Jaś­ko­wej i prze­zro­czy­stość chu­dych jego, wy­nisz­czo­nych rą­czyn.

W prze­cią­gu bo­wiem tych paru mie­się­cy – chłop­czyk zżółkł, schudł, stra­cił ape­tyt. Czę­sto pła­kał, nie­kie­dy już tyl­ko kwi­lił ża­ło­śnie, upo­rczy­wie, dłu­go. Nie mó­wił nic.

Tych słów paru, któ­re przed cho­ro­bą wy­ma­wiał, za­po­mniał zu­peł­nie…

Te­raz był już kwie­cień…

Na dwo­rze zma­ga­ły się ciem­ne, czar­no­gra­na­to­we chmu­ry z prze­glą­da­ją­cym po­przez nie słoń­cem.

Wi­cher dął sil­ny, choć cie­pły. Roz­ko­ły­sał on śpiew­nie ga­łęź­mi drzew ogro­du. Niz­kie źdźbła traw już zie­le­nia­ły, pącz­ki na to­po­lach sie­dzia­ły wiel­kie, peł­ne, błysz­czą­ce, po­dob­ne do dłu­gich kro­pel ciem­ne­go bursz­ty­nu.

Przy­po­mnia­ła so­bie pani Kar­ska, że dziś wła­śnie miał nad­je­chać dok­tór. Miej­sco­wy esku­lap co dni parę od­wie­dzał Ja­sia. Dziś po­sła­no poń ko­nie wcze­śniej, niż zwy­kle.

… Już od mie­sią­ca, od cza­su, w któ­rym bla­dość, chu­dość i mil­cze­nie dziec­ka sta­ły się tak zna­mien­ne, że w pew­nej strasz­nej chwi­li prze­mó­wi­ły wprost do prze­czuć mat­ki – nie wie­rzy­ła pani Kar­ska w po­moc le­kar­ską, gdy jed­nak­że obło­co­na brycz­ka, dźwi­ga­ją­ca na sie­dze­niu oty­łą, roz­la­ną po­stać dok­to­ra, wje­cha­ła w bra­mę dzie­dziń­ca – usta pani Kar­skiej, spie­czo­ne go­rącz­ką, drgnę­ły – i blask ni­kły za­pa­lił się w jej oczach.

Dok­tór z pew­ną nie­chę­cią po­pa­trzył na dziec­ko. Mat­ka śle­dzi­ła ten wzrok, za­wi­sła na nim chci­wie, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę tej strasz­nej, do­by­tej ze sie­bie pew­no­ści…

Dok­tór pul­su do­tknął, rącz­kę nie­co do góry uniósł, a wte­dy całe ciał­ko za­drga­ło na­gle ru­chem gwał­tow­nym.

Twa­rzycz­ka wy­rzeź­bi­ła się dziw­nym wy­ra­zem… Mo­co­wa­ło się tam i ła­ma­ło we­wnątrz… Po chwi­li wy­stą­pi­ło kil­ka kur­czów na twa­rzy, kil­ka gło­śnych wy­de­chów z krta­ni i – po­czę­ło się uci­szać…

Pani Kar­ska za ra­mię dok­to­ra chwy­ci­ła.

– Ra­tuj! – – –

Stał nie­my, nie­po­ru­szo­ny, bez­rad­ny…

Na­ten­czas po­ję­ła już wszyst­ko.

Wy­biegł z jej gar­dła dła­wią­cy, niz­ki krzyk i ze­mdlo­na pa­dła na zie­mię.

Do przy­tom­no­ści przy­wo­ła­ły ją strasz­ne bóle. Le­ża­ła ro­ze­bra­na na sze­ro­kim swo­im, ma­ho­nio­wym łóż­ku.

Do­strze­gła po­chy­lo­ną nad sobą twarz dok­to­ra, za­ma­ja­czy­ła przed jej ocza­mi chu­da, do­brze zna­na ręka mat­ki.

Cia­ło jej wła­sne rwa­ło się na strzę­py – wnętrz­no­ści tar­ga­ły ogrom­nym bó­lem, a ja­śniej­sza świa­do­mość upły­wa­ła wraz z ob­fi­tym, cie­płym stru­mie­niem krwi…

Jed­nak­że zro­zu­mia­ła, że przy­szły bóle po­ro­do­we. Spra­wa ta zaj­mo­wa­ła ją mało w cza­sie ca­łej cho­ro­by Jaś­ka. Te­raz, wśród strasz­nej pust­ki, któ­rą wy­wo­ła­ła w niej śmierć dziec­ka – to nowe ży­cie, któ­re­mu da­wa­ła po­czą­tek – nie było dla niej żad­ną istot­ną war­to­ścią…

Gdy uci­cha­ły bóle, le­ża­ła na­wznak, z ocza­mi za­mknię­te­mi, głu­cha na wszyst­ko, co się do­ko­ła niej dzie­je, – wgłę­bia­ją­ca się w ja­kąś ogrom­ną, otwar­tą prze­paść, z któ­rej wia­ło ni­co­ścią…

Nad ra­nem pani Kar­ska umar­ła.

Na świat wy­da­ła dziew­czyn­kę małą, wą­tłą, wy­schłą jak dre­wien­ko.

Mia­ła ona na gło­wi­nie czar­nia­we wło­ski, twa­rzycz­kę żół­ta­wą, skur­czo­ną, nóż­ki i rącz­ki po­dob­ne do pa­tycz­ków.

Bab­cia Wo­lań­ska, wziąw­szy dziec­ko na ręce, po­ki­wa­ła gło­wą:

– Nic z tego nie bę­dzie – po­wie­dzia­ła, prze że­gna­ła je wodą świę­co­ną i na po­dusz­ki zło­ży­ła.

Gdy na­za­jutrz przy­je­chał ksiądz do cia­ła zmar­łej – przy trum­nie mat­ki ochrzcił ma­leń­stwo. Dano jej na imię Fran­cisz­ka.

– Wszyst­ko już jed­no ja­kie imię – i tak ju­tra nie do­ży­je – za­wy­ro­ko­wa­ła bab­cia.

Zresz­tą była już jed­na Fran­cisz­ka w ro­dzi­nie, nie­bosz­czyk oj­ciec bab­ci miał rów­nież za pa­tro­na świę­te­go z As­sy­żu – sta­rusz­ka więc imie­niem ma­łej uczci­ła jed­no­cze­śnie i pa­mięć wła­sne­go ojca…

Wo­bec po­dwój­ne­go po­grze­bu, zjaz­du bliż­szej i dal­szej ro­dzi­ny – nie­wie­le my­śla­no o ma­łym, nie­uda­nym dziec­ku.

– Już mu nie­dłu­go – twier­dzi­ła klucz­ni­ca Ste­fa­no­wa, pa­trząc na nędz­ne ciał­ko, prze­wi­ja­ne w po­dusz­ki i po­wi­ja­ki, po­zo­sta­łe po zmar­łym Ja­siu.

Lecz mała Fra­nia, prze­żyw­szy dni kil­ka, kil­ka­na­ście – utwier­dzi­ła się we wła­snym ist­nie­niu.

Drob­ne jej ciał­ko drga­ło i prę­ży­ło się na­wet sil­nie w chwi­lach bo­le­sne­go pła­czu.

Kar­mi­ła ją mam­ka.

Pięk­na, ru­mia­na, roz­ro­śnię­ta Fra­sy­na – z pew­nym po­dzi­wie­niem pa­trzy­ła na małą:

– O – ce, ono, ko­te­nia – i od tej chwi­li w pie­kar­ni i gar­de­ro­bie sta­le na­zy­wa­ła ko­cię­ciem mlecz­ną swo­ją cór­kę.

W ży­ciu pana Kar­skie­go śmierć żony i syn­ka uczy­ni­ły głę­bo­ki wy­łom.

Pro­stą, ła­twą dro­gę prze­ciął na­gły, prze­raź­li­wy wy­rąb, roz­war­ła się pu­sta, bez­na­dziej­na, mil­czą­ca szcze­li­na. – Sta­lo­we ra­mio­na wszyst­ko­do­sięż­nej śmier­ci – za­ma­ja­czy­ły na­gle przed jego wzro­kiem.

Za­tar­ga­ło nim tak żywo i tak strasz­nie, że zda­wa­ło się z nóg zwa­li, w zie­mię wcią­gnie, w prze­paść bez­den­ną…

Chwi­le naj­głęb­szych świa­do­mo­ści przy­cho­dzi­ły te­raz czę­sto i trwa­ły dłu­go.

Gdy do domu z pola po­wra­cał, wie­czo­rem zwy­kle, o zmro­ku – uprzy­tom­niał so­bie pust­kę, któ­ra nań cze­ka.

Wy­pa­da­ły na­ten­czas z pa­mię­ci pra­co­wi­te dzie­je dnia, a bu­dzi­ło się uczu­cie bez­na­dziej­ne, bez­kre­sne, roz­cią­gnię­te ogrom­ną, ogrom­ną płasz­czy­zną po świe­cie ca­łym.

Czo­ło Kar­skie­go bruź­dzi­ło się sze­re­giem su­chych, ostrych zmarsz­czek, oczy wpa­da­ły w głąb twa­rzy i za­pa­la­ły się złym, mi­go­tli­wym pło­mie­niem.

Pew­ne­go razu bab­cia Wo­lań­ska do­strze­gła zmie­nio­ny wzrok zię­cia.

Sta­rusz­ka ci­cho, na koń­cach pal­ców po­de­szła ku nie­mu, rękę na ra­mie­niu kła­dąc.

Kar­ski otrzą­snął się mi­mo­wo­li.

Piesz­czo­tę te­ścio­wej przy­jął obo­jęt­nie, wro­go nie­mal.

Kie­dyś bab­cia przy­nio­sła za­wi­nię­tą w po­dusz­ki, kwi­lą­cą Fra­nię.

Oj­ciec z wy­rzu­tem na dziec­ko spoj­rzał.

Póź­ną je­sie­nią, w dzień nie­zwy­kle wietrz­ny, po­sęp­ny, dżdży­sty – Kar­ski, w cza­sie ko­la­cji, na­gle od sto­łu wstał i po­szedł do kan­ce­lar­ji.

Był to po­kój mały, pe­łen za­du­chu ty­tu­nio­we­go, z wsu­nię­tą w róg czar­ną, nie­zgrab­ną, ce­ra­to­wą ka­na­pą, z ogrom­nym, sta­rym biur­kiem, za­wa­lo­nym drob­ne­mi wo­recz­ka­mi płó­cien­ne­mi pró­bek zbo­żo­wych.

Sta­rusz­ka, za­pa­mię­taw­szy dziw­ny wy­raz twa­rzy jego, uda­ła się za nim.

Sie­dział w rogu ka­na­py, gło­wę miał opusz­czo­ną na ręce i wprost szlo­chał.

Bab­cia nie­śmia­ło, bar­dzo ci­cho przy­sta­nę­ła w pro­gu.

Kil­ka przy­tłu­mio­nych łkań prze­szło i roz­pły­nę­ło się w ci­szy, a Kar­ski sie­dział da­lej nie­my, z twa­rzą w dło­niach ukry­tą…

Uświa­do­mi­ła so­bie sta­rusz­ka ból jego.

Szczu­pła jej po­stać skur­czy­ła się w so­bie, bla­de, zwię­dłe war­gi drgnę­ły.

Bała się bar­dzo, lecz do zię­cia po­de­szła. I sta­nę­ła przy nim – wy­ry­wa­jąc coś so­bie z du­szy…

Kar­ski nie­spo­dzia­nie spoj­rzał na nią…

Trwo­ga bab­ci przy­cza­iła się i ostra już pew­ność wy­bi­ła się po­nad nią.

Gło­sem sta­now­czym, choć ci­chym, rze­kła:

– A gdy­by Zyg­munt się oże­nił?… Zięć nie spusz­czał z niej wzro­ku.

– … Gdy­by Zyg­munt – mó­wi­ła doń za­wsze w trze­ciej oso­bie – oże­nił się z jaką do­brą, po­czci­wą pa­nien­ką… i Fra­nia nie ma mat­ki, mo­że­by i dla niej…

Kłam­stwo to zdła­wio­nym gło­sem wy­rzu­ca­ła z gar­dła. Bała się, jak ognia, ma­co­chy dla dziec­ka.

Kar­ski wstał, wy­pro­sto­wał się, oczy w zie­mię utkwił, ręką mach­nął:

– Daj mi, mat­ka, po­kój!…

Pod­szedł do biur­ka i otwo­rzył wiel­ką księ­gę wy­dat­ków go­spo­dar­czych.

Na Boże Na­ro­dze­nie bab­cia spro­wa­dzi­ła do Jur­ków­ki go­ści: sio­strę swo­ją cio­tecz­ną, sta­rą zgar­bio­ną ko­bie­ci­nę, i jej wy­cho­wan­kę, pan­nę Jó­ze­fę.

Pan­na Jó­ze­fa mia­ła ogrom­ne, ja­sne wło­sy i ład­ne błę­kit­ne oczy.

Była to pa­nien­ka "skrom­na".

Nie mó­wi­ła wie­le, nig­dy ni­ko­mu nie na­rzu­ca­ła wła­sne­go zda­nia. W domu opie­kun­ki nie czu­ła się szczę­śli­wa, była tam obca, nie­kie­dy zby­tecz­na. Sta­ra, gar­ba­ta krew­na wy­peł­nia­ła jej ży­cie gde­ra­niem, na­uka­mi licz­ne­mi, ro­bo­tą, któ­rej koń­ca nie wi­dzia­ło się nig­dy.

Pan­na Jó­ze­fa w głę­bi dzie­wi­cze­go ser­ca czę­sto o wy­zwa­la­ją­cym mał­żeń­stwie ma­rzy­ła. Wi­dzia­ła je w kształ­cie wła­sne­go domu, ci­chej, pew­nej przy­sta­ni, w któ­rej­by nie­krę­po­wa­ną przez opie­kun­kę wolę roz­wi­nąć mo­gła. Za go­rą­cym uczu­ciem – nie tę­sk­ni­ła jesz­cze.

O nie­śmia­łych pro­jek­tach bab­ci Wo­lań­skiej wie­dzia­ła nie­co. Przy­je­chaw­szy do Jur­ków­ki, po­czę­ła roz­my­ślać nad lo­sem żony nie­sta­re­go, za­moż­ne­go wdow­ca. Nie wy­da­wał jej się złym. Ma­co­chą by­ła­by do­brą i spra­wie­dli­wą.

Kar­ski z po­cząt­ku nie zwra­cał na nią uwa­gi.

Pan­na Jó­ze­fa pew­ne­go dnia wzię­ła na ręce Fra­nię. Bab­cia za­sta­ła ją niań­czą­cą dziec­ko… Sta­rusz­ka przy­sta­nę­ła, jak przed ob­raz­kiem.

– Może co z tego bę­dzie, Jó­ziu…

Oczy pan­ny Jó­ze­fy za­mgli­ły się me­lan­chol­ją.

W pół roku po­tym – pięk­na, nowa ka­ret­ka, za­przę­żo­na w mło­de, ro­słe kasz­ta­ny, przy­wio­zła z ko­ścio­ła pan­nę Jó­ze­fę, jako dru­gą żonę pana Kar­skie­go.

Fra­nia mia­ła już ma­co­chę.

Sta­ło się to w nie­speł­na pół­to­ra roku po śmier­ci pierw­szej pani Kar­skiej.

Dziec­ko na­uczy­ło się wy­ma­wiać sło­wo "mamo", pa­trząc w twarz pani Jó­ze­fy. Gdy było star­sze, przy­bra­na mat­ka ka­za­ła na­zy­wać sie­bie "ma­mu­sią" – lu­bi­ła bo­wiem mięk­kość tego wy­ra­zu.

Gdy Fra­nia mia­ła lat trzy, uro­dził się jej bra­ci­szek Jó­zio.

Dziec­ko było zdro­we, sil­ne, po­dob­ne do mat­ki, odzie­dzi­czy­ło po niej ja­sną, żyt­nia­ną czu­pry­nę, któ­ra od­bi­ja­ła ostro od czar­nej, jak kruk, gło­wi­ny Fra­ni.

Jó­zio miał twa­rzycz­kę ru­mia­ną, pu­co­ło­wa­tą, Fra­ni mała, su­cha, ko­ści­sta po­stać nie za­okrą­gla­ła się z wie­kiem, a cera jej była bla­da, czę­sto żół­ta­wa, błę­kit­ne zaś, nie­wiel­kie oczki po­dzna­czo­ne si­ne­mi ob­wód­ka­mi. Ro­dzeń­stwo nie sta­no­wi­ło do­bra­nej pary.

Chło­pak był żywy, krzy­kli­wy, śmie­ją­cy się i pła­czą­cy na­prze­mian, dom cały wy­peł­niał sobą, wszyst­kie­go lu­bił do­tknąć, z każ­de­go sło­ika spró­bo­wać kon­fi­tur, każ­de­go psia­ka za ogon po­cią­gnąć…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: