Franka. W obcym domu - ebook
Franka. W obcym domu - ebook
Co zrobi matka dla ratowania dzieci?
Oleńka, teraz już Franka Wyrobek, dla ratowania dzieci poświęca wszystko, co dla niej najważniejsze - przeszłość, to, kim jest, a także kobiecą godność. Panna z dwojgiem maleńkich dzieci, pozbawiona dachu nad głową, pracy i środków do życia, poszukiwana przez żandarmów, bierze ślub z człowiekiem z obcego jej świata, kowalem Ignacym. Franka przenosi się do mężowskiej chaty w Mickunach. Jedynie dzięki ciężkiej pracy udaje jej się nie myśleć o nocach z mężczyzną, którego nie kocha. Ignacy rządzi w domu twardą ręką, tylko troska o dzieci i skrywane na dnie serca wspomnienie utraconego Joachima pozwalają dawnej hrabiance Ostojańskiej wytrwać pod cudzym dachem. Tymczasem wielka wojna rzuca ich za Wołyń, gdzie do głosu dochodzą ukraińscy nacjonaliści. W świecie ogarniętym nienawiścią młoda kobieta robi wszystko, by ocalić dzieci, resztki człowieczeństwa i miłość.
Przewrotny los szykuje jej jednak niespodziankę.
Wioletta Sawicka - urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, które niezmiennie ją fascynują.
Autorka ośmiu powieści.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-999-0 |
Rozmiar pliku: | 444 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I że cię nie opuszczę…
Mickuny, wiosna–lato 1915
Ślub był cichy, pośpieszny, bez zapowiedzi. Wzięli go od razu po ucieczce z Wilna. Oleńka bezbarwnym głosem składała przysięgę małżeńską obcemu sobie mężczyźnie. Przyjęła oświadczyny w akcie desperacji, żeby ratować dzieci i siebie, ale serce przepełniał żal, że nie przy tym, którego kochała, będzie upływać jej życie. Odsuwała sprzed oczu obraz Joachima, by nie potęgować nieznośnej udręki. W głowie słyszała wiersz, który dla niej ułożył, gdy przed rokiem, pośród morza przylaszczek na ostojańskich łąkach, wkładał jej na palec zaręczynowy pierścionek.
…Miłość nasza w wiosenne suknie się ustroiła.
Kwiaty we włosy wpięła i ruszyła korowodem pląsów, nienawiści śmiejąc się w twarz.
Już niestraszna jej wojna ni ludzie okrutni i czas kaleki.
Miłość rozumna jest.
Miłość potężna jest.
Z każdych zgliszczy nadzieję odrodzi.
Matki nowe dzieci powiją, chlebami piece zapełnią, sercem ogrzeją dusze nienawiścią zmrożone…
Nie ma już nadziei. Została pogrzebana razem z Joachimem. Choć nigdy więcej go nie ujrzy, będą go jej przypominać niebieskie oczka Maryni. Malutka była taka podobna do swojego ojca, lecz nigdy się o tym nie dowie. Tak postanowił mężczyzna, którego Oleńka właśnie poślubiała. Zażądał, by zapomniała o tamtym, ale żadna siła nie wyrwie z jej pamięci Joachima. Będzie go pamiętać i kochać aż do śmierci.
Kto wie, czy kiedykolwiek dowie się czegoś o losie rodziców i rodzeństwa? Żyją czy zginęli jak Joachim?
A ją samą kto wydał żandarmom?
Szpiegowali ją, czy ktoś im zdradził, gdzie się ukryła? Tylko kto? Chaja? A może Jentla lub któraś z jej prostytutek? Chyba że Józka? Rozważała w myślach różne możliwości, skupiając się bardziej na nich niż na dokonującym się właśnie sakramencie.
Była wdzięczna Ignacemu Możejce, że drugi raz jej pomógł. Wrócił nawet ukradkiem na Połoską po rzeczy dzieci i jej, żeby nie zostali z niczym. Jednak cena, jaką zażądał za ratunek, okazała się wysoka. Mimo to Oleńka zdecydowała się ją zapłacić.
Panna z dwójką niemowląt, bez pracy, pieniędzy i dachu nad głową, poszukiwana przez żandarmów, nie mogłaby ochronić dzieci. Zwłaszcza w wojenny czas. Musiała się zgodzić na małżeństwo z rozsądku.
Bez miłości i bliskich, bez białej sukni i welonu, bez kwiatów i marzeń, w codziennej brązowej sukience, przysięgała wierność oraz posłuszeństwo swojemu wybawcy.
Nie tak to sobie kiedyś wymarzyła. Nawet do swego nazwiska nie miała prawa. Aleksandra Ostojańska przestała istnieć. Za mąż wychodziła chłopka, Franciszka Wyrobek, która dla ludzi stanie się Ignacową Możejko albo kowalową.
Dla niego od zawsze była Szurą.
Nie wiedziała, dlaczego tak upodobał sobie rosyjskie zdrobnienie jej prawdziwego imienia, lecz nigdy nie nazywał jej inaczej. Mogła być Szurą. W życiu, które przyjdzie jej od teraz wieść, kwestia imienia będzie najmniej istotna, dumała, gdy duża i szorstka ręka mężczyzny zacisnęła się pod stułą na jej drobnej dłoni.
Ślub brali w Nowej Wilejce, gdyż w Mickunach, dokąd zaraz miał ją zabrać mąż, dawną kapliczkę zamieniono przed laty na cerkiew. Dwie starsze siostry pana młodego, które uczestniczyły w skromnej ceremonii, pojechały pierwsze furmanką do wioski, żeby przygotować nowożeńcom poczęstunek. Ignacy jeszcze załatwiał coś z księdzem, a potem i oni ruszyli w drogę.
Dzień był ciepły, kwietniowy, tylko kilka chmur zasnuwało niebo nad Nową Wilejką. Obojętnym wzrokiem spoglądała na mijane miasteczko. Znała je z wileńskich czasów nauki na pensji dla panien z dobrych domów. Leżało nieopodal Wilna. Na wieńcu wzgórz ruiny zamku. U ich stóp drewniane domy, kilka fabryczek, wojskowy garnizon i szpital dla obłąkanych. Przez środek mieściny biegła kolej żelazna. Wszędzie było pełno wojska.
Jechali pośród pól, lasów i nadrzecznych łąk. Gdzieniegdzie na poprzecinanych wąskimi ruczajami drożynach porobiły się rozlewiska i koła wozu grzęzły w błocie. Minęli po drodze kilka furmanek, parę wojskowych automobili, grupy konnych żandarmów.
Mundurowi ich nie zatrzymali. Nawet nie spojrzeli na furmankę.
Widocznie kobieta jadąca z mężczyzną, tuląca do siebie dzieci, nie wzbudzała niczyich podejrzeń i mogła czuć się bezpieczna. Przecież dlatego wyszła za mąż, powinna więc być zadowolona, a jednak im bliżej było do Mickunów, tym bardziej bała się tego, co ją tam czeka jako żonę człowieka, którego szerokie plecy miała przed oczami. Wiatr wypychał jego lnianą koszulę, powiększając i tak masywne ramiona.
„Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko…”. Przez resztę drogi modliła się w duchu, by zyskać potrzebną otuchę.
Do wioski dotarli dobrze po południu.
Kryte słomą drewniane chałupy stały równolegle do piaszczystej drogi. Z zewnątrz wszystkie wyglądały podobnie. Zbudowane z okrąglaków, nigdy niebielone, poczerniały ze starości. W obejściach kręciły się zgrzebnie odziane kobiety. Wyglądały zza płotów, by zobaczyć, jaką to babę kowal wiezie do chaty.
Minęli niewielki sklep, miejscową łaźnię i młyn, a także karczmę przy głównym placu. Ujechali jeszcze kawałek, nim za rzeką skręcili ku sporej zagrodzie na skraju wioski. W obejściu znajdowała się kuźnia, chlewik przylegający do chaty, obok niego niewielka obora, za nią ogród, w nim kilka uli, a dalej pola, na których wschodziła ozimina.
Na progu chaty czekały siostry Ignacego, Wanda i Teresa. Obie nieco egzotycznej urody, ponadtrzydziestoletnie, ale zniszczone pracą, wyglądały starzej. Na ślub brata włożyły białe bluzki ozdobione czerwonym haftem, ciemne spódnice i białe czepce.
Starsza, Wanda, trzymała na lnianym ręczniku bochen chleba, a na nim sól. Przy kobietach stały podrośnięte dziewczynki. Jedna wzięła od panny młodej Marynię, druga Józia. Reszta rodziny, dwóch mężczyzn i gromada bosonogich dzieci w samodziałowych koszulach, obstąpiła wianuszkiem państwa młodych.
– U nas akuratnie żałoba po matce, to i na wesele nie pora, ale witamy was chlebem i solą, żeby wsiegda go tudy chwaciło – odezwała się Wanda. Mówiła z zaśpiewem, mieszając słowa polskie z białoruskimi.
Najpierw podsunęła bochen bratu. Pocałował go, odłamał kawałek, umoczył w soli. Pierwszy kęs zjadł sam, drugi włożył do ust żonie.
Gdy tradycji stało się zadość, weszli do chaty.
W sporej sieni stały wiadra, żarna, beczki, nosidła do wody. Jedno wejście prowadziło do komory, drugie do obszernej izby. O dziwo, była tu podłoga zamiast klepiska, ale deski poczerniały od brudu. Po izbie dreptały kury.
Przez uchylone drzwi widać było drugie pomieszczenie, mniejsze i schludniejsze, wyglądające jak alkierz. Większa izba służyła także za kuchnię, gdyż stał w niej okopcony piec chlebowy. W rogu znajdował się przykryty białym obrusem stół, a na nim miski z kaszą gryczaną, kapustą i kartoflami. Pośrodku umieszczono michę z kiełbasami, świadczącą, że rodzinie dobrze się wiedzie.
Koło drzwi przy ścianie było łóżko, obok skrzynia, a nad nią wisiały na kołkach stare kożuchy i kapoty. Na ścianach krucyfiks i święte obrazy poubierane kwiatami z papieru oraz zegar. Przez dwa nieotwieralne okienka do ponurego wnętrza wpadało mało światła. Dym z pieca szczypał w oczy. Przy piecu grzały się dwa prosiaki.
Nigdy, w żadnym miejscu Oleńka nie czuła się tak obco. Z żadnego nie chciała uciekać gdzie oczy poniosą, tak jak stąd.
Przerażało ją widmo zbliżającej się nocy. Mogła ciężko pracować dla człowieka, który został jej mężem, darmo nie zamierzała jeść jego chleba, byle tylko nie chciał jej dotykać. Byle tylko nie musiała wypełniać z nim niełatwego powołania kobiety, o czym kiedyś między wierszami mówiła mama. Ale było to nierealne. Już teraz czuła na sobie jego pożądliwy wzrok.
Szczęściem najgorszy moment dał się jeszcze odwlec, gdyż chałupa wypełniła się ludźmi i naraz zrobiło się ciasno i duszno. Zjawili się mężowie sióstr Ignacego, Władysław i Zygmunt, oraz dzieci. Najmłodsze mogło mieć ze trzy latka. Najstarsi byli jedenastoletni bliźniacy o ciemnych czuprynkach, Kazik i Antek.
Oleńka witała się ze wszystkimi, ale nie mogła spamiętać, które dziecko jest czyje ani jak się każde z nich nazywa. Prócz bliźniaków i ciemnowłosej Nastki, dzieci Teresy, zapadła jej w pamięć córeczka Wandy, Ksenia. Miała nie więcej niż osiem lat, długie jasne warkocze wystawały jej spod chusteczki.
– Zacierek Józkowi daj, tylko co zgotowane – poleciła małej Wanda. – A ty, Franka, siadaj. Czem chata bogata. Kalbasku paprobuj. Świniu bili miesiac nazad.
– Bardzo dziękuję, tylko najpierw nakarmię Marysię.
Cupnęła na zydlu za piecem, żeby się zasłonić od tamtych, i przystawiła córeczkę do piersi. Kątem oka zerkała, jak Ksenia karmi zacierkami Józia, sama łakomie patrząc na łyżkę. Reszta dzieci wciąż czekała przy drzwiach.
– A wy co tak gały wybałuszyli? – huknął do nich chudy i żylasty Zygmunt, mąż Teresy. Miał konopną szczecinę i bujne wąsy. – Nastka, karowy doić. Antek, kabanom dać. Kaziuk, kobyła sama się wyprzęgnie? Żreć chcecie, to zrobić za wujenkę obrządek, a migiem, bo dziażka pójdzie w ruch. – Popukał brudnym palcem w rzemień, przepasujący siermiężną koszulę.
Starsze dzieci od razu wybiegły spełnić otrzymane rozkazy. Młodszym pozwolono usiąść na piecu i przykazano, aby były cicho.
A więc teraz to moja rodzina; Oleńka w milczeniu patrzyła na obcych sobie ludzi.
Dorośli usiedli za stołem. Wanda położyła na nim drewniane łyżki, Ignacy postawił butlę samogonu, czemu towarzyszył pomruk zadowolenia szwagrów.
Chwycili w garści pęta kiełbasy i zabrali się energicznie do jedzenia. Nie mogła się przemóc, żeby zaczerpnąć cokolwiek ze wspólnych misek, choć od rana nic nie jadła. Dzieci nikt nie prosił do stołu. Siedziały grzecznie na piecu i czekały, aż dadzą i im zjeść to, co zostanie po biesiadzie dorosłych.
Ksenia bujała Marysię w kołysce, którą przyniosły w podarku siostry pana młodego. Inna dziewczynka zabawiała Józia. Pan młody rozlał bimber do grubych szklanek.
– Witaj, bratowa, w rodzinie. – Obie szwagierki przypiły do niej, unosząc szklanki.
– Witajcie – odrzekła, mocząc usta w mocnym mętnym samogonie. Wzdrygnęła się od razu.
– Jedz, Szura. To nasze wesele. – Ignacy podał jej łyżkę.
– A czemu ty ją nazywasz Szura, kiedy ona Franka? – zaciekawiła się Wanda.
– Bo tak mnie się podoba – odrzekł krótko.
– Szura, Franka, wsio rawno. Gorzka wódka! – zawołał Zygmunt, mrugnąwszy do pana młodego.
Ignacy, nie zważając na opór żony, przyciągnął ją do siebie i przy wszystkich całował w usta. Zacisnęła z całej siły wargi, wstrzymując oddech, byle jak najmniej odczuć przesiąknięte bimbrem pocałunki.
– Musi cię Ignac miłować, kiedy bez posagu cię wziął. – Władek uśmiechnął się, odsłaniając nadpsute zęby. Z wyglądu był podobny do męża Teresy, tylko jeszcze chudszy. – Tu niejedna za nim ślepiami strzygła. Ostatnio z Antolką się prowadzał. Żenić się mieli, ale Antolka nie tak urodziwa jak ty.
– Zawrzyj się, Władek – burknął ze złością Ignacy.
– I ja rozebrać nie mogę, czemu ciebie, Ignac, z tym ożenkiem tak przypiliło. Mogłeś zaczekać, aż żniwa przejdą. Ziemia więcej by po mamie ostygła. A tak wstyd przed ludźmi… – zaczęła utyskiwać Wanda, ale brat od razu jej przerwał:
– Ja ludziom w garki nie patrzę, to niechaj i w moje nie patrzą. Chciałem, to się ożeniłem. A wam i ludziom do tego nic.
– Toż my tobie ni France nijakich wstrętów nie robim. Tylko czemu nic nam nie rzekłeś, że u ciebie malińkie dziatki? – Starsza siostra uparcie brała go na spytki.
– Bom nie wiedział.
– Radzi byśmy czegoś się dowiedzieć i o tobie, Franka. Obejście u ciebie miastowe. Gadasz całkiem po drugiemu niż my. Twoi ruczki też roboty nie znały. Skąd ty? Kto twój baćka, matka? Gdzie Ignaca poznałaś? – zasypała bratową pytaniami, mierząc ją przy tym wzrokiem od stóp do głów.
– A ty, Wanda, ksiądz, żeby się przed tobą spowiadać? – spytał rozgniewany Ignacy, nim Oleńka zdążyła otworzyć usta, i sam gładko powtórzył zmyśloną historyjkę: – Szura to sierota. Służyła we dworze razem z jedną taką, do której też chodziłem. A kiedy tamta pomarła, Szura wzięła Józka. Skąd mnie było wiedzieć, że obie brzemienne zostawiam? Traf chciał, żem Szurę na targu w Wilnie zobaczył, to i powiedziała, że obie moje bajstruki powiły.
– Jak się młóci, to się wymłóci. Grunt, żeby cep znajomy – rzucił sprośnie mąż Wandy.
Pan młody łypnął złowrogo na szwagra.
– Ostatni raz gadam, Józek i Maryśka moje są! – Uderzył pięścią w stół. – A obejście u Szury inne, bo ogłady nabrała między panami. Chwacit waszego wypytywania!
– Ignaś, po co się tak gniewać? Dobrze, żeś się ożenił i dzieci u ciebie. Żałka, że nasza mama ich nie dożyła. – Teresa, szczuplejsza i subtelniejsza od Wandy, łagodnie pogładziła go po ramieniu, zwracając się do Oleńki: – Nasza świętej pamięci mama dziewięcioro miała. Czworo pomarło w maleńkości. Tylko my dwie i najmłodsze bliźniaki, Ignac z Wincentem, zostali. Był jeszcze Romuś, ale się powiesił. Dwunasty rok mu wtedy poszedł.
– Z dziesięć lat już będzie – włączyła się Wanda – jak Wincent znalazł go na sznurze, tu, w oborze. Romuś pewnikiem bał się naszego baćki, że go ubije, bo karowy nie dopatrzył i wilcy ją zagryźli. To i sam sobie powróz założył.
– Bo głupi był! – prychnął Ignacy. – Mnie też nie raz grzbiet od baćki juchą spłynął i żyję. Nie musiał durak powroza sobie wiązać. Nawet jeśliby tęgie baty wziął, wylizałby się w trzy niedziele. Każdy w skórę bierze. Zwykła rzecz.
– Ja też swoim synom rzemienia nie żałuję – odezwał się chełpliwie Zygmunt. – Bez tego na ludzi nie wyprowadzisz.
– Prawda – potwierdził Władek. – Lepiej na zaś skórę pacanom złoić, żeby potem wstydu między ludźmi nie przynosili.
Słuchała tych mądrości oszołomiona.
– A ty, Szura, paczemu tak zacichła? – spytała Wanda.
– Dzieci trzeba kochać – oświadczyła, patrząc po wszystkich.
– Że… jak? – Zygmunt aż zamrugał. Władek rozdziawił usta, reszta również wyglądała na zaskoczoną.
– Kochać i uczyć – powtórzyła. – A nie tresować jak psy.
Roześmiali się, a przecież nie powiedziała nic zabawnego.
– To my i uczym – zarechotał Władek. – Posłuchu i roboty od maleńkości.
– Młodaś, życia nie znasz. – Teresa pogładziła ją po plecach. – Sama uwidzisz, kak więcej dziatek mieć będziesz. Oby jak najwięcej Bóg wam ich zesłał. Na gospodarce każde ręce potrzebne, a u Ignasia boliszi dziesiać morgów, roboty mnoga. Ja na jesień dopiero czwarte będę rodzić, bo roniłam dwa raza. U Wandy pięć. Tylko patrzeć i ty brzemienna zaczniesz chodzić. Ignaś spać ci nie da, takaś urodziwa. Znać, że rozkochany w tobie, jak w żadnej nie był. I to ci jeszcze powiem, że biedy z nim nie zaznasz. Robotny on, zaradny i ręce u niego złote…
– Nie potrzebujesz mnie wychwalać, Teresa – wszedł jej w słowo.
– Toć prawdę gadam. – Uderzyła się kułakiem w pierś. – Raptownik po naszym ojcu jesteś, łgać nie będę. Przeciwu jak on nie lubisz. Tyle że ty serce miętkie masz pod twardą skórą. To i dla żony dobry będziesz, bo nasz baćka, jak wypił, bił naszu mamu, a ona taka cichońka była, dobryńka.
– Każda baba przed chłopem mores znać musi – wtrącił się Władek, choć znać było, że sam czuł respekt przed energiczną i postawną małżonką. – Nawet kiedy pokorna, przez plecy prześwięcić trzeba, żeby się nie popsuła.
– Żebym ja ciebie nie prześwięciła, pijanico – ofuknęła go Wanda. – A do ciebie, Ignac, mam i drugi żal, żeś Wincenta od wojska nie wykupił. Dzieńgi u ciebie są. Tera ludzie po wsi gadają, żeś chytry i tylko siebie zratowałeś.
– Coś ty się mnie jak rzep czepiła? – odparł rozgniewany. – Wincent sam chciał iść na wojnę, nasłuchał się politycznych banialuk. Ja mu nie ojciec, żeby czego zakazywać. Do pontonowego oddziału go wzięli. Przeprawy na rzekach stawia.
– Gadają, że drugi pobór będzie – odezwał się Zygmunt.
– Skąd wiesz? – spytał Władek.
– W gazecie stało napisane. Kirył alfabet rozbiera, to przeczytał.
– Uczony się znalazł – szydził Ignacy. – I pół roku w szkołach nie był, jakiego alfabetu się wyuczył? Łże jak pies, żeby za mądrzejszego uchodzić.
– Śpiewanko go alfabetu wyuczył – upierał się tamten. – Pożyjom, uwidzim, kak budziet. Polej, Ignac.
Do chałupy wróciły starsze dzieci i zameldowały, że wszystko zrobione. Z kołyski rozległ się płacz Marysi. Oleńka poszła zająć się córeczką, Józio też wyciągał rączki, wzięła więc i jego. Szwagierki zaniosły swoim dzieciom kaszy. Mężczyźni przy stole spierali się o miejscowe sprawy.
Uradzili, że przenocują u nowożeńców, bo zostawieni w chałupach parobcy zrobią obrządek. Oni zaś dopiero świtaniem ruszą do swoich wiosek. Rodzina Wandy do dalszych Możejek, a Teresy do Ławryszek.
W chacie zrobiło się niemożliwie duszno. Smród samogonu, potu z niemytych ciał i woń zwierzęcych odchodów zlały się w jeden odór. Oleńka nie mogła go znieść.
– Zawrzyj dźwi, Szura, ciepło ucieka i muchi najdą! – upomniała ją Wanda, kiedy próbowała otworzyć drzwi.
Musiała zaczerpnąć tchu. Uśpiła niemowlęta, narzuciła chustę na plecy i przemknęła się, nic nie mówiąc, ku wyjściu.
– Ty gdzie? – spytał od razu Ignacy.
– Za potrzebą – rzuciła cokolwiek i wysunęła się z chaty.
Zaczynało już zmierzchać. We wsi rozlegało się szczekanie psów. Powietrze pachniało wiosną i mokrą ziemią. Wciągnęła kilka głębokich oddechów i pobiegła kawałek ku polom. Uklękła na ziemi, zbliżyła do niej czoło i objąwszy się ramionami, pozwoliła płynąć łzom.
Oddałaby połowę życia, żeby wszystko, co było teraz, okazało się tylko ponurym snem. Żeby wrócił dawny czas, a z nim ludzie i miejsca, które kochała.
Oczami wyobraźni widziała swój dom w Ostojanach, rodziców, brata i siostrę. I siebie, jak pędzi na Szatanie, by spotkać się z Joachimem. A on już czeka na rozstajnych drogach. I uśmiecha się do niej tak pięknie, patrzy z czułością, mówi miękko, aż serce w niej trzepoce ze szczęścia.
Czy to tęsknota, czy nieutulony żal, a może kwietniowy wieczór tak rozbudził jej wspomnienia, że znów słyszała głęboki głos ukochanego.
Dziewczyna z wiankiem we włosach
serce me biedne skradła.
Jakże bez serca żyć teraz będę?
Spytałem wiatru, który w polu spał.
Będziesz…
Prawie czuła na czole wianek, który jej wówczas włożył. A na palcu kształt zaręczynowego pierścionka; złotego, z czerwonym oczkiem. Później, pijani miłością, turlali się objęci pośród przylaszczek.
Wtem tę cudowną wizję zniszczyła twarda rzeczywistość, która zawołała donośnym głosem Ignacego:
– Szuraaa!
Otarła mokre policzki, otrzepała przybrudzoną ziemią sukienkę i ruszyła z powrotem. Mąż czekał na nią przy oborze.
– Gdzie łazisz? – spytał, łapiąc ją za ramię. Jego ciemne oczy świdrowały ją na wskroś.
– Musiałam odetchnąć – wyjaśniła, próbując się wyswobodzić, ale jej nie puszczał.
– Chodź.
To powiedziawszy, poprowadził ją do obory. Stąpała ostrożnie po zapaskudzonej ziemi. Pewnie chce mi pokazać inwentarz, przemknęło jej przez głowę, gdy popatrzyła na dwie krowy i gniadą kobyłę. Ignacy zagwizdał. Gdzieś z tyłu rozległo się rżenie i z półmroku wyłoniła się znajoma siwa klacz o smukłych pęcinach i pięknej budowie.
– Markiza… – szepnęła wzruszona.
Wyciągnęła rękę, żeby pogładzić delikatne chrapy wyścigowej klaczki z ostojańskich stajni. Objęła ją za szyję, przytuliła głowę i wchłaniała znajomy zapach. Trwało chwilę, nim zdołała się oderwać od Markizy.
– Póki co ostatni raz ją widzisz – odezwał się za jej plecami Ignacy. – Jak się lepiej ściemni, chłopak gajowego powiedzie Markizę na powrót do lasu, gdzie ukryta, żeby wojskowe jej nie zabrali.
– Dobrze. Pójdę do dzieci. – Zawróciła do wyjścia, ale mąż jednym susem znalazł się tuż za nią.
Odwrócił ją do siebie, jedną ręką złapał za piersi, drugą szarpał odzienie, miażdżąc ustami jej wargi. Pchał ją na pryzmę gnoju przy wejściu. Oleńka czuła na brzuchu jego nabrzmiałe przyrodzenie. Szamotała się gwałtownie, próbując się wyrwać.
Takiego pohańbienia nie zniesie, by pojął ją na gnojowicy przy krowach. Zebrała się w sobie, wyrwała z uścisku i z całej siły uderzyła Ignacego w twarz.
– Jesteśmy ludźmi! – krzyknęła, odskakując w tył. Mógł ją nawet zabić w furii, ale nie zamierzała dopuścić do najgorszego poniżenia. – Tylko świnie parzą się w gnoju! Więcej ogłady, człowieku!
Zamachnął się już, chcąc jej oddać podwójnie, lecz jego uniesiona ręka zawisła w powietrzu. Coś go wstrzymywało. Patrzył na nią tak samo zły, co… zdumiony, że taka charakterna. Po raz pierwszy dostał w gębę od baby.
Stała przed nim dumna, pańska, plecy miała wyprostowane, głowę uniesioną wysoko. Nawet powieka jej nie drgnęła, gdy się zamachnął. Nie okazała strachu, choć taki z niej drobiazg. Gdyby chciał, zmiażdżyłby ją jednym palcem. A jednak w tej chwili to on poczuł się przy niej mały, lichszy.
Nie mógł znieść obcości w jej oczach i nienawiści, z jaką na niego spoglądała. Uwierało go to jak drzazga za paznokciem. Na niego nigdy tak nie patrzyła jak na tamtego pruskiego kundla, choć to on dla niej więcej zrobił, a gotów był jeszcze więcej uczynić.
Głupi nie był, wiedział, że poszła za niego z musu. Nie tego tak naprawdę chciał. Chciał, żeby choć raz spojrzała na niego, Ignaca, tak jak patrzyła na tamtego. I tak pocałowała. Z woli, nie pod przymusem.
– Brzydzisz się mnie, że ja prostak – rzekł, splunąwszy w bok. – Dlatego nie chcesz, żebym cię ruszał.
– Brzydzę się tego, co chciałeś zrobić – wycedziła przez zęby. Wrogość w jej oczach jeszcze się wzmogła. – Przysięgłam ci posłuszeństwo, ale mam swoją godność. Nie pozwolę, byś mnie pojął na gnoju. Wolę śmierć niż takie pohańbienie.
Przez chwilę zbierał myśli, patrząc jej prosto w oczy, nie bardzo jednak wiedział, co ma odrzec, ograniczył się więc do najprostszego wyjścia.
– Na drugi raz nie podnoś na mnie ręki, mogę nie zdzierżyć. Nastka z nami zostanie kilka dni. Pomoże w obejściu, póki wprawy nie nabierzesz.
– Dobrze.
Poprawiła sukienkę, włosy i ruszyła do chaty. Ignacy przyszedł nieco później. Miał wilgotną koszulę. Musiał poszukać ochłody w rzece. Siostry i szwagrowie, patrząc na zmieszanych nowożeńców, wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, cokolwiek miały znaczyć.
Posiedzieli jeszcze chwilę przy stole, nim zaczęli się zbierać na spoczynek.
Przedtem jednak szwagierki usadziły ją pośrodku izby. Teresa trzymała w rękach biały czepiec, Wanda nożyce.
– Wianka u ciebie nie było, ale czepiec mężatce należny – zaczęła ta druga. – Tera ty tu chaziajka, Franka.
Ujęła w rękę warkocz bratowej i już zbliżyła do niego nożyce, gdy nagle wtrącił się Ignacy.
– Nie rusz. – Powstrzymał siostrę.
– Jakże tak? – zdziwiła się. – Nada chwost obrezać…
– Nie nada – odparł stanowczo.
Wanda włożyła jej czepiec, zanuciła krótką przyśpiewkę, że czas pożegnać panieński stan, i na tym ceremonia się skończyła.
– Ósma, o czwartej trzeba nam w drogę. Dziewczonki, zabrać sa stoła – zarządziła Teresa, patrząc na zegar.
Nastka z Ksenią od razu wzięły się do sprzątania naczyń. Szwagierki rozłożyły na zapiecku stare kożuchy, poluzowały spódnice w pasie i pokładły się spać obok odzianych mężów i dzieci, dla których starczyło tam miejsca. Reszta maluchów umościła się na siennikach pod stołem. O myciu nie myślał nikt.
Znów patrzyli na nią jak na dziwo, gdy zagrzała wody, a potem napełniła cynową miednicę, by umyć niemowlęta i siebie. Wzięła ze skrzyni sporą derkę i rozpostarła ją na sznurze przy piecu, robiąc prowizoryczny parawan.
– Ty, Franka, całkiem drugich przywyczek w tym dworze nabrała. – Wanda się zaśmiała. – Od mycia tylko zarazy na człowieka lezą. W baniu raz na subotu schodzić, żeby miotełkami z brzozy plecy wybić, to i dość. My wszystkie tak robim.
– O to, to – podchwycił Władek. – Mnie w łaźni dychać nie ma czym, ale chodzę, żeby gorąc z kapoty wszy wybił.
Oleńka nic nie odpowiedziała. Skończyła się myć, na powrót włożyła sukienkę, dokarmiła dzieci.
Każdą czynność wykonywała powoli, by odwlec nieuchronne sam na sam z mężem. Obserwował ją w milczeniu, siedząc na zydlu przy piecu. Serce tłukło się w niej jak szalone i brakowało tchu w piersiach. Wiedziała, że teraz już nie ucieknie.
– Z nami ostaw dziatki, Franka, i idź z Ignacem – powiedziała w końcu Wanda, przykrywając kożuchem głowę.
– Zabiorę je ze sobą – zaprotestowała szybko.
– Zostawisz – zaoponował jeszcze prędzej Ignacy. W oczach miał stal. Wiedziała, że jej mąż nie ustąpi. Głową wskazał na wejście do drugiej izby, gdzie znajdowało się łóżko z czystą pościelą.
Ledwo tam się znaleźli, zdjął portki, koszulę, rzucił wszystko w kąt. Oleńka wciąż stała nieruchomo. Odwracała oczy od jego na pół obnażonego ciała.
Zbliżył się, rozplótł jej warkocz. Przez chwilę tylko patrzył, nim nakazał:
– Rozdziewaj się.
Nigdy z takim trudem nie rozpinała guzików. Sukienka spłynęła z niej na podłogę; ściągnęła oficerki i została w samej koszuli. Objęła się ramionami, by osłonić piersi przed bezwstydnym wzrokiem mężczyzny.
– Panie Ignacy… – zaczęła, ale wszedł jej w słowo:
– Ja już nie pan, ja mąż.
– Wiem, jednak liczę, że okażesz się… człowiekiem honoru. Nie jestem… gotowa.
– Ja swój honor mam i prawo do ciebie dane dziś od Boga.
To powiedziawszy, bez ceregieli pchnął ją na łóżko, zadarł koszulę, przygniótł całym sobą i wdarł się gwałtem między jej nogi.
Przeszył ją ból. Ledwo mogła oddychać przygnieciona masywnym męskim ciałem.
Leżała pod nim sztywna, prawie martwa, i czekała, aż jej prawowity mąż skończy dopełniać zaślubin. Wąskie łóżko trzeszczało pod jego ciężarem i coraz mocniej uderzało wezgłowiem w ścianę. Było jej wstyd, że tamci wszystko słyszą.
Kiedy myślała, że da jej wreszcie spokój, znów wdzierał się w nią bez pytania o zgodę, nim wreszcie zasnął po kilku razach.
Cokolwiek to było, na pewno nie miało nic wspólnego z miłością. Nawet fizyczny ból ciała nie był Oleńce tak straszny jak cierpienie duszy. Choć sama dała temu mężczyźnie do siebie prawo, czuła się upokorzona i zbrukana.
Nie śmiała się nawet poruszyć, by pójść się obmyć z obrzydliwej lepkości, która oklejała jej nogi, żeby się nie zbudził i znów nie chciał z nią tego robić. Tej okropnej małżeńskiej powinności, którą będzie musiała odtąd wypełniać.
Czy każda mężatka cierpi tak samo? Szlochała bezgłośnie, z rozpaczy gryząc palce.
Miłość powinna przyjść przed ślubem, wówczas cielesność jest piękna, jak wtedy, podczas owej jedynej nocy z Joachimem. To, czego teraz doświadczyła, było ordynarnym gwałtem zadanym najczulszej materii.
Dopiero po pierwszej małżeńskiej nocy Oleńka tak naprawdę pojęła, co znaczyło tamto wszystko, o czym kiedyś, w innym życiu, mówiła Róża.
Wtedy sądziła, że to, co usłyszała, było straszne. Teraz pojęła, że przede wszystkim było prawdziwe.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Rozdział I. I że cię nie opuszczę…
Rozdział II. Ignacowa Możejko
Rozdział III. Błękitne łąki
Rozdział IV. Z dnia na dzień
Rozdział V. Nieoczekiwana wizyta
Rozdział VI. Stało się!
Rozdział VII. Bojowniczka
Rozdział VIII. Daleko od domu
Rozdział IX. Zapomnijmy o wojnie…
Rozdział X. Petersburski więzień
Rozdział XI. Smert’ pol’skym panom!
Rozdział XII. Pogrom
Rozdział XIII. Smak zemsty
Rozdział XIV. Stracone złudzenia
Rozdział XV. Wojna zmienia ludzi
Rozdział XVI. Powrót