- W empik go
Frenemy - ebook
Frenemy - ebook
Kalina i Gina to dwie instruktorki domu kultury, które świetnie uzupełniają się w realizacji własnych pomysłów.
Kobiety są od siebie różne jak ogień i woda. Kalina to pięknoduch – wrażliwa idealistka krocząca z głową w chmurach, zdolna do poświęceń i pełna wiary w drugiego człowieka. Gina to wulkan niespożytej energii. Niepokorna, przebojowa, potrafi imponować, ale budzi także lęk wśród tych, którzy próbują dotrzymać jej kroku. Z lekkością osiąga kolejne szczyty, jest bez wątpienia kobietą sukcesu…
Tylko czy prestiż i awanse zawodowe są najważniejsze? Czy Kalinie, spełnionej żonie i matce, ale również mądrej, pełnej empatii osobie uda się „nauczyć” przyjaciółkę szczęścia? Czy podejmując to wyzwanie, sama nie ryzykuje zbyt wiele?
Frenemy to wciągająca, zaskakująca psychologiczną głębią opowieść o ludzkich relacjach i wyborach, jakie podejmuje każdy z nas.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-104-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Powiedz mi, kochana Sabinko, czy można być w żałobie po kimś, kto nigdy nie istniał? – Kalina wydobyła z siebie pytanie, wyprostowała się na leżaku i spojrzała przed siebie w dal niewidzącymi ogrodu oczyma.
Uwagę Sabiny przyciągnęła jej nienaturalnie wyciągnięta szyja, zupełnie jakby ta dziwna poza miała umożliwić ciekawemu wzrokowi ujrzenie tajemniczego „Kimsia”, co to według Kaliny nie istniał, a ona i tak w żałobie po nim była. Cóż, Kalina od zawsze specjalizowała się w przeżywaniu emocji ekstremalnych, takich co to muszą szarpnąć za serce, sponiewierać duszę, potrząsnąć całym jestestwem. Inaczej – czyli letnio, zwyczajnie i bez egzaltacji – nie liczyło się. Toteż zatrzymawszy na moment dłonie pracowicie skubiące chwasty na zagonie pełnym ekologicznej marchewki, Sabina powróciła do swojego zajęcia, próbując jednocześnie uruchomić leniwy mózg w celu zwerbalizowania jakiejś sensownej odpowiedzi. Taka szkoda! Sabina spośród wszystkich swoich organów najbardziej kochała mózg, szczególnie za to, że potrafił wyłączać się na życzenie właścicielki. Na co dzień zaprogramowane matematycznie zwoje rozpracowywały przeróżne, mniej lub bardziej logiczne zawiłości, a dziś, do cholery, było piątkowe popołudnie i komplet szarych komórek miał wolne! Ale co z tego, że kuzynka sprawiała wrażenie nieobecnej? Jeśli Sabina przemilczy tak ważne pytanie, z pewnością usłyszy je za chwilę powtórzone z dużo potężniejszą dawką emocji.
– No cóż – zaczęła, wyciągając każdą głoskę aż do wyczerpania tchu – jak wiesz, nie mam skłonności do filozofowania, rozumuję w sposób prosty i konkretny – mimo wszystko próbowała jakoś wykręcić się od odpowiedzi.
Kalina, nie zobaczywszy „Kimsia”, utkwiła wzrok w Bogu ducha winnej Sabinie.
– Ależ Sabciu, moje pytanie jest jak najbardziej konkretne! Masz dane w zadaniu: żałoba, „Ktoś”, brak istnienia. Czy zatem możliwa jest żałoba przy braku Istoty?
Sabina podniosła się znad zagonu, wzięła się pod boki i powiedziała spokojnie:
– Nie.
– Ach, nie? – Kalina najwyraźniej była zawiedziona. – No to dlaczego ja tę żałobę odczuwam?
Tego już było dla Sabci za wiele.
– Kalina, błagam cię, zaraz przyjadą Parulscy, Kołocie i Stece. Wywleczesz kogoś z nich na łąki i będziecie uprawiać filozoficzne zagony jak ja tutaj moją marchewkę! – Sabina zamachała rękoma, wskazując niewidoczną z tego miejsca, ale istniejącą nieopodal łąkę. No, udało się! Kalina zamrugała oczyma i wróciła do ogrodu.
– O, masz stonkę na ziemniakach! – zauważyła z radością. – Pójdę po słoik i nazbieram… Pamiętasz, jak babunia ganiała nas do zbierania stonki?
Sabina pamiętała. Babcia nigdy nie pozwalała na opryski i różne takie. Wszystkie pięć wnuczek, spędzających przynajmniej część wakacji nad Pilicą, z mniejszą lub większą niechęcią wędrowało pośród ziemniaczanych pędów i utylizowało w słoiczkach przedstawicieli amerykańskiego desantu. A ziemniaki? Ugotowane pachniały i smakowały pysznie nawet bez okrasy!
– Witaj, nadobna Pulcherio!
– Ach, witaj, witaj, czcigodny Otylionie!
Kalina z Wojtkiem rzucili się sobie w ramiona. Witali się tak odkąd obojgu przybyło nieco kilogramów, będzie już parę, może paręnaście lat. Kalina mówiła, że to po dzieciach, a Wojtek, że… też po dzieciach, które co prawda urodziła mu Sonia, ale to on nosił i ją, i ich ciąże, więc wytłumaczenie jest jak najbardziej uzasadnione. Co prawda Kalinie ostatnio jakby się trochę schudło, ale Pulcherię pokochała na tyle, że czasem z uczuciem radosnej satysfakcji przedstawiała się tym właśnie imieniem, obserwując reakcję nowo poznanych osób.
– O, jakie oryginalne imię! – najczęściej słyszała w odpowiedzi. Potem następowało tak zwane „luknięcie po całości”, które stanowiło clou całej sytuacji.
– To po babce ze strony ojca – dodawała z dumą, przerabiając poczciwą babcię Zosię na babkę Pulcherię.
– Ty zołzo, zarazo jedna taka! – powitała kiedyś wnuczkę babcia Zosia wszelkimi obelgami na „z” i nie tylko, gdy wszystko się wydało. – Ja ci dam Pulcherię! Jaka stara, taka głupia! Kto cię wychował na takiego dziwaka?!
Od słów „Kto cię wychował…” mamy do czynienia z pytaniem retorycznym. To babcia z dziadkiem po śmierci matki Kaliny wychowywali dziewczynkę i jej młodszą siostrę, Justynę. Babunia była cudowną osobą z ogromnym poczuciem humoru, acz żywiołową i nad wyraz bezpośrednią. Dziadek Filip był jej przeciwieństwem – opanowany, czasem nieobecny, o wyjątkowych zdolnościach dyplomatycznych. Cudownie się uzupełniali w tych swoich charakterach i chyba dlatego wielbieni byli w całej rodzinie i wśród wielu znajomych. Dom dziadków był stale pełen gości. Dziś doprawdy trudno sobie wyobrazić, że w dwóch pokojach z kuchnią mogło mieszkać jednocześnie przez dłuższy czas małżeństwo dziadków właśnie, ich córka i syn, wnuczki, czyli córki syna, który tymczasem mieszkał w innym mieście, ojciec babci i przebywająca w ciągu tygodnia kuzynka ze strony dziadka, która uczyła się tutaj w szkole, a niedziele spędzała w domu rodzinnym na wsi. Hm, długie zdanie, ale i długa była lista mieszkańców dziadkowego domu. Babcia każdemu ugotowała, uprała, uszyła i co tam jeszcze było do oporządzenia, to oporządziła. Wszystko robiła szybko i starannie. Nawet gdy ktoś narozrabiał, to otrzymał błyskawiczną reprymendę, czasem wzmocnioną o praśnięcie ścierką do naczyń (kto by tam szukał skórzanej dyscypliny, tak powszechnej w „tamtych czasach”), i życie toczyło się dalej. Od trudnych spraw wymagających dyplomacji był dziadek nakręcony odpowiednio przez babcię. Gdy wymagała tego powaga chwili, cała rodzina skupiała się wokół okrągłego stołu (autentycznie!) i rozważała wszelkie zawiłości i dylematy. Najważniejsze było, żeby odejść od stołu z gotowym rozwiązaniem. I to się często udawało!
Obserwując obecną rzeczywistość, można odnieść wrażenie, że dzisiaj albo życie jest trudniejsze, albo ludzie bardziej nastawieni na realizację swojego „Ja”, które to „Ja” rozpycha się na tyle, że dla innych zwyczajnie nie ma już miejsca. Poza tym kto dziś słucha jakichś babciowo-dziadkowych staruszków? Niech sobie nikt nie słucha, ale to oni właśnie potrafili zebrać familię „cuzamen”, do kupy, i spowodować, że nikt nie pozostawał sam ze swoimi problemami i nie musiał popadać we frustracje, fiksacje, patologie i różne inne na „f” czy na „p” dewiacje. Kalina w swoim idealizmie taki miała właśnie obraz wystarczająco dobrze funkcjonującej rodziny. Dziś, kiedy zacni staruszkowie odeszli do innego świata, próbowała, jako najstarsza wnuczka, przenieść choćby odrobinę tej cudownej rodzinności na grunt swojego pokolenia i pokolenia dzieci.
– Jak to dobrze, że przejęłaś po babci tradycję rodzinnych spotkań – ucieszył się ukochany wujaszek Marceli na obiedzie z podwieczorkiem, kolacją i noclegiem u Bawolskich.
Tylko on pozostał z pokolenia, które odeszło: babcia, dziadek, ojciec Kaliny i Justyny, mama Soni i Niny, oboje rodzice Sabiny. No tak, Kalina postanowiła zebrać towarzystwo do kupy, nabyła wielki, owalny stół, przy którym w środku upalnego lata, w cieniu starego orzecha wznieśli toast za rodzinę i tego babciowo-dziadkowego ducha, żeby ich strzegł przed szaleństwem i samotnością w przeludnionym świecie. Idealnie? Czasami tak, teraz prawie na pewno tak. Nadal każdy ma własne życie, znajomych, przyjaciół, ale rodzina, o którą zadbali, jest wartością dodatkową – wróć! – jest wartością nadrzędną. Wcześniej? Ich drogi wiodły w różne strony. Tak być musiało, po to by poznać, zobaczyć, przeżyć, przewrócić się i podnieść niejeden raz. I nadal tak będzie, ale teraz jest po prostu lepiej, bezpieczniej, a już na pewno… zabawniej!
– A gdzie Stary Bawół? – Wojtek rozejrzał się w poszukiwaniu kuzyna.
Samochód stał w głębi wielkiego ogrodu. Bawolscy zjechali jako pierwsi, bo od rana mieli wolne, i Zbych, tutaj Stary Bawół, postanowił naszykować wędki, robale i przed świtem zasiąść w chaszczach porastających pilicki brzeg. Kalina ucieszona wizją pobytu na łonie rodziny od rana przebierała nogami, pakując koszyki i paczki, jakby wyjeżdżali co najmniej na tydzień. A to tylko niecałe trzy dni. Dobre i to! Tak więc od rana grasowali po obejściu Sabiny i Waldiego, bo to u nich właśnie odbywał się kolejny rodzinny zjazd. Ada z Radkiem mieli dojechać wieczorem. Ada to córka Bawolskich, a Radek? Od tygodnia narzeczony. Od tygodnia też Kalina trwała w ekscytacji na temat romantycznej aury zaręczyn, na przemian z przerażeniem, bo to przecież w końcu jakaś deklaracja jest! A Ada jest taka trochę szalona, kocha niezależność i czy to naprawdę dobry pomysł, żeby już…?
Najrozsądniej zareagował Zbych:
– O co chodzi? Czym tu się tak podniecać? Niech sobie radzą, dorośli są. Może się wyprowadzą i wreszcie będę miał moją żonę tylko dla siebie?
Otylion zniknął w poszukiwaniu Starego Bawoła i przez chwilę zrobiło się cicho. Sabina wróciła z warzywniaka i zamknęły się z Kaliną i Sonią w wielkiej kuchni, by przygotować zalewaję. Rodzina zażyczyła sobie zalewaję, więc gospodyni stanęła na wysokości zadania. Zwykle gotował ją Waldi, ale tym razem siedział z synami na strychu, montując legowiska dla całej familii. Dziś to bowiem miało nastąpić oficjalne otwarcie nowego „starego domu nad Pilicą”.
Domańscy dokonali wielkiego, epokowego dzieła – rozpadający się drewniany dom po dziadkach i rodzicach zmienili w nowoczesny budynek murowany, wybudowany w środku starego. Na zewnątrz widniały stare deski, a wewnątrz pachniały nowe ściany. Romantyczna dusza Kaliny przeżywała ten fakt w ogromnym uniesieniu. Najwyższy poziom ekstazy osiągnęła, gdy w którymś momencie zaleciało charakterystycznym zapachem starego domu, którego belki świętej pamięci wujek Dominik konserwował jakimś antykornikowym zajzajerem.
– Ojej, ojej, to on! To zapach naszych przodków! – ryknęła horpynim głosem i wciągnęła powietrze w nozdrza.
– Oho, ho, Kalina, opanuj się! – wrzasnął Piotr Stec, stając w drzwiach wejściowych. – Zastanów się, czy nie obrażasz właśnie swoich dziadków, porównując ich zapach do odoru jakichś chemikaliów!
Uściskali się na powitanie, odwzajemniając szerokie uśmiechy. Kalina powróciła na ziemię i rzuciła się z powitaniami na swoją siostrę Justynę.
– No, wreszcie, czekam jeszcze na Ninę i jak tylko zjemy zalewaję, a chłopaki zajmą się wędkami, grillem i czymkolwiek, to chcę was wyciągnąć na łąki, bo mam problem – powiedziała niemal szeptem.
Justyna omiotła siostrę wzrokiem, ale nie zaniepokoiwszy się zanadto, odparła:
– Jak cię znam, to jest to problem natury duchowej.
Po czym poklepała Kalinę po ramieniu i przywitała się z Sabiną i Sonią.
– Ona jest w żałobie – wyklepała Sabcia i zerknęła porozumiewawczo w stronę Justyny.
– Dzięki Bogu! – jęknęła kochana siostrzyczka – z dwojga złego to już chyba lepiej, niż gdyby była na przykład w ciąży! – Ot, rodzinka: wspomoże, utuli, pocieszy.
– Macie szczęście, że was kocham! – próbowała obrazić się Kalina i sięgnęła po pojemnik ze śmietaną. – Nie masz, Sabciu, odrobiny cykuty gdzieś w spiżarni? – dodała, uśmiechając się nomen omen zabójczo.
Wędrowały pachnącą od kwiecia łąką, wdychając jej aromat. Znały ją od dzieciństwa. Szczęśliwym trafem nikt z właścicieli nie zamienił jej na kolejne osiedle, dajmy na to: „Apartamenty nad Pilicą” czy inną betonową budowlę. Gdy żyła babcia, a one zjeżdżały tu na lato, szły tuż przed zachodem słońca uzbrojone w bańkę na mleko do niejakich Filusiów. Stara Filusiowa przelewała spieniony, biały płyn do ustawionych baniek, trzymając w ręku metalowe sitko przypominające kubek. Częstowała rozgadane dziewczynki, ale żadna nie chciała takiego „prosto od krowy” pić.
– Czekajcie, czekajcie, jak będziecie duże i pryszczate, to pożałujecie, że nie piłyście mojego mleczka! – marudziła pod nosem mleczarka.
– Ale pijemy, pijemy, kochana pani Filusiowa, tylko że przegotowane albo zsiadłe! – ratowała sytuację Kalina.
Jako najstarsza, musiała być zawsze przygotowana na przedziwne okoliczności będące udziałem wnuczek babci Zosi. Tak jak poszły sobie kiedyś od cioci Bogumisi, która próbowała opiekować się dziewczynkami na plaży nad rzeką. Miały nie włazić do głównego nurtu, tylko pluskać się w zatoczce „na oczach” ciotki. Ciocia, zaczytana w książce, nie zauważyła, jak pięcioosobowe stadko powędrowało aż pod sam wielki most, bo „tak fajnie dudni pod mostem”. Kiedy wróciły i Kalinie udało się przerwać pełen utyskiwań ciotczyny monolog, powiedziała spokojnie:
– Kapelutek Ninki popłynął i musiałyśmy za nim biec. – Złapała kolejny oddech i dokończyła poważnie: – Poszłyśmy wszystkie, bo musiałyśmy zrobić takie sito z rąk, no, żeby nam nie uciekł… ten kapelutek.
Po tym wyznaniu zrobiła minę wyrażającą ogromne zdumienie pod tytułem: „Ale mi się udało fajnie wymyślić o tym kapelutku”. Być może ciocia Bogumisia nawet by łyknęła historyjkę, gdyby nie dość istotny jej element: kapelusz Ninki jakimś cudem pozostał suchy. To wydarzenie, i jeszcze parę innych, spowodowało, że Kalina postanowiła nigdy nie kłamać. Jej kłamstewka bowiem cechowała niestety mała dbałość o znaczące szczegóły. Owszem, przychodziły jej do głowy różne tłumaczenia, ale pojawiały się zbyt późno. Podobnie było z ripostami: były inteligentne, cięte, zabawne, ale… nie w odpowiednio krótkim czasie. Dość na tym, że zwykle trzeba było solidnie oberwać, bo – o czym Kalina przekonała się już w dość młodym wieku – prawda boli, ale kłamstwo potrafi boleć jeszcze bardziej.
Tak to wędrując, wspominały stare czasy, przerywając sobie nawzajem głośnym: „A pamiętacie jak…?”. Minęły widoczne w oddali zabudowania Filusiów. Po śmierci staruszków młodsi Filusiowie zajęli się hodowlą strusi. Pięknie wymalowanymi wydmuszkami ze strusich jaj obdarowała na któreś Święta Wielkanocne swoje kuzynki Sabina. Ostatnia krowa nieboszczka odeszła tuż po swojej gospodyni i od tego czasu w okolicy pija się mleko pochodzące wprost z… kartonika. No cóż, żal, ale przynajmniej nie pośmierduje krasulą.
– No dobrze, skoro przerobiłyśmy już trochę wspomnień, to może zajmijmy się „żałobą” Kaliny, bo obawiam się, że i tak nam, kochana, nie odpuścisz, a nie chciałabym po nocy przesiadywać gdzieś pod gruszą, spływając poranną rosą. Od tego mam katar, nie mylić z kacarem! – przerwała dość stanowczo dziewczynom Justyna.
Nieco drażniły ją „odmienne stany świadomości” siostry. Owszem, miewała porywy romantyzmu i idealizmu, zwłaszcza we wczesnej młodości, ale nauczyła się szybko nazywać rzeczy po imieniu i iść do przodu, niespecjalnie oglądając się za siebie. Chętnie pouczała starszą siostrę, że nie ma potrzeby babrać się w tym, co minęło, że ludzie są tacy, jacy są, i że Kalina, nawet gdyby użyła jakiejś kosmicznej mocy, to świata nie zmieni. Ta jednak z uporem maniaka katowała swój mózg w poszukiwaniu zrozumienia – DLACZEGO!? Tych „dlaczego” było całe mnóstwo, ale podstawowe dotyczyło, ujmując w skrócie, ludzkich relacji. No, bo dlaczego dwoje, w końcu rozwiniętych na długiej drodze ewolucji, ludzkich osobników nie potrafi się porozumieć? Mówią tym samym językiem, znajdują się w tej samej przestrzeni i czasie, obserwują te same wydarzenia, otaczają się często tymi samymi ludźmi, mają masę wspólnych doświadczeń, a mimo to zrozumienia zero. Kalina miała na ten temat parę teorii, ale często wykluczały się nawzajem. Ponadto życie dostarcza nieustannie nowych bodźców, na które trzeba reagować zwykle natychmiast, i nie ma czasu na dywagacje w cieniu choćby tysiącletniego drzewa oliwnego.
O tak, starożytni filozofowie mieli go tyle, tego czasu, że w ich głowach powstawały niedewaluujące się nigdy mądrości. Nawet poczciwy Sokrates, gnębiony przez swoją gadatliwą małżonkę Ksantypę, mógł godzinami włóczyć się po miejskich agorach, prowadząc dysputy i zadając napotkanym nieskończoną ilość pytań, głównie po to, by zaczęli samodzielnie myśleć. Dziś jedyne dysputy, jakie trwają nieustannie, to te w telewizji. Gdzie im jednak do poziomu tych sprzed wieków! Świat oszalał i podąża w nicość. Kalina, próbując się czasem na chwilę zatrzymać, siadała co najwyżej w cieniu starego orzecha i patrzyła w niebo, które, nawet jeśli słoneczne, zasnute było smugami kondensacyjnymi pędzących we wszystkie strony świata samolotów.
Teraz też zerknęła w niebo, ale głównie po to, żeby ubrać w słowa przelatujące jak odrzutowce myśli. Dziewczyny ucichły i podążyły za Justyną, a potem rozsiadły się na obrzeżu płytkiego rowu, który w czasie deszczu zamieniał się w strumień. Teraz jednak był suchy i można było swobodnie spuścić nogi. Nad łąką unosił się zapach rumianku i słodkawych chabrów, nad którymi brzęczały stadka owadów. Sielanka. Jak w gaju oliwnym. Można słuchać, mówić, odkrywać nowe światy. Na dodatek w dobrym towarzystwie. Najlepszym. Kochanym. Jedynym takim na świecie. I jak tu, w tym raju, opowiadać o zwykłym życiu, wcale nie rajskim?
– No, gadaj! – Sabina zdecydowanie przerwała sielsko-anielski nastrój.
Kalina rozejrzała się po twarzach z uwagą. Tak, były gotowe na słuchanie, a do wieczora miały jeszcze mnóstwo czasu. Chłopaki jak nic zdążą sobie poprawić humory jakimiś trunkami. Na szczęście dobrze czuli się w swoim towarzystwie i obecność żon nie była im niezbędna.
– Znacie Ginę, prawda? – zaczęła opowieść Kalina.