- W empik go
Frontier - ebook
Frontier - ebook
Przeszłość dopadnie cię wtedy, gdy Ty już zdążysz ją pogrzebać.
Jaka przyszłość czeka Scarlett Adams i Chrisa Kane'a, dwoje niepokornych dzieci rewolucji parowej? Zmagając się z brutalną rzeczywistością, która wtłacza ich w sytuacje pozornie bez wyjścia, stawiając czoło niezbyt roztropnym decyzjom swoich rodziców i powoli zbliżając się do momentu, w którym staną się dojrzałymi obywatelami Londynu, poznają na własną rękę ciemne zakątki miasta i snują plany o lepszym jutrze. Kiedy w końcu spotkają się i zrozumieją, że tylko razem uda im się pokonać przeciwności losu, będzie już za późno, by udobruchać demony przeszłości. Tutaj nie może być szczęśliwego zakończenia...
„Frontier” to pełna napięcia, fantastyczna opowieść o dorastaniu w cieniu pomyłek i rozczarowań, walce o marzenia, które nie mogą się spełnić i o śmierci, która podąża krok w krok za miłością.
Londyn mimo przygnębiającej i refleksyjnej powłoki, sprawiającej wrażenie jakby naniesionej przez wybitnego pejzażystę, odsłaniał pozbawione patosu zwyczajne życie zwykłych ludzi. Tysiące jednostek i jeszcze więcej niedokończonych projektów piętrzyło się na ulicach wybrukowanych kamieniem. W jego dopasowaniu próżno było doszukiwać się oznak kunsztu inżynierskiego, kocie łby niejednokrotnie atakowały i piętrzyły grzbiety, upatrując sobie zamyślonych przechodniów i nierozważnych konstruktorów bryczek. Tak jak i teraz, jedna ofiara lizała już swoje rany w pubie naprzeciwko, uśmierzając ból żółtym morzem błogiego uniesienia.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-840-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wehikuł czasu. O tak, to jest dopiero maszyna, która obróciłaby cały świat o 180 stopni. Co prawda koszt biletów byłby niebotyczny, lecz śmiem wątpić, czy znalazłby się na Ziemi śmiałek, który przeszedłby obojętnie obok takiego cacka. Tryby, trybiki, magnesy czy nadprzewodniki cichutko wydawałyby puste i pozbawione sensu odgłosy zmęczenia, aby tylko jakaś para radosnych naukowców weszła z buta do epoki karbonu i skaleczyła nieme eukarionty w celu badań w szklanej celi. Grube ryby wciskałyby tęgim głowom astronomiczne kwoty, aby zaoszczędzić jeszcze więcej. Przy okazji cofną się do późnej kredy, poszukując mięsożernych bestii, by choć na chwilę zapanować nad pierwowzorem skrytego zabójcy. Park Jurajski przestałby być snem. Niektórych wprawdzie ręka korciłaby, szukając sposobu, jak tu cichaczem wyładować cały magazynek ku uciesze wiecznie popularnego prymu bycia na początku łańcucha pokarmowego. Z kolei bardziej bojaźliwi zakończą podróż na jednej ze skał, witając pionierów podbijania suchego lądu huczną fetą 400 milionów lat temu. Oczywiście, cała sielanka trwałaby do momentu, nim jakiś mędrzec nie wysuszyłby kamaryńskich bagien, kończąc antropocentryzm z mocnym przytupem. Jednakże dziś nie o tym.
Zresetuj się. Uruchom swoje synapsy na nowo i, co najważniejsze, całkowicie za darmo. Czujesz, jak pulsuje ci krew? Zatrzymaj się gdzieś w okolicach roku 1835 na kontynencie określanym mianem Ameryki Północnej, no, ojczyzna Jankesów. Ale coś… coś się popsuło. Nie dojrzysz żadnego człowieka w promieniu dobrych kilkunastu mil. Źdźbła trawy tańczą w najlepsze. Słyszysz? Brązowe góry mięsa zbliżają się do ciebie z impetem, obrzucając siebie wyrwanymi spod kopyt kępkami trawy. Te, jak rzepy, nie chcą opuścić ich grzyw. Rytmiczne dudnienie przypomina uliczne życie, każdy biegnie, obrzucając siebie kąśliwymi uwagami rzucanymi w towarzystwie nieprzychylnych spojrzeń. Z sekundy na sekundę jest coraz gorzej. Serce skacze ci do gardła i zastygasz w bezruchu, paraliż łańcuchem oplata ci nogi. Natura przedstawia ci piękny spektakl, fatum każe ci z kolei zmarmurowieć. „La Muette de Portici” może przecież zdarzyć się kilka razy. Czekasz. Dzida? Przemknął ci przed oczami jakiś błysk. Stado nadal biegnie, przybiera na prędkości jak cętkowany gepard zapatrzony w płochliwy obiad. Po dłuższej chwili twoje ucho wychwytuje znajome wibracje. Znajome? Słowo na wyrost. Indianie z pióropuszami z pewnością nie mieli bladego pojęcia, o co chodzi z polskim dialektem, więc jakim cudem miałbyś ich zrozumieć. W każdym razie czujesz się mniej obco, nutka człowieczeństwa na środku bezładu minimalnie rozluźnia mięśnie. Odwieczny pojedynek? Jeszcze jak. Zmagania z wolnymi jak ptak potworami zdolnymi jednym pociągnięciem rogów wypruć flaki i zakończyć żywot nieszczęśnika. Ulatniająca się z ich nozdrzy adrenalina jak wulkan napędza panikę w stadzie, chaos i przetasowanie szyku. Spotkanie spojrzeń z tą bestią równa się wąchaniem od spodu pyłu i kurzu. Kwintesencja swobody. Balansowanie na granicy życia i śmierci jak na linie zdecydowanie podoba się tym mężczyznom. Fantastycznie umięśnione ciała. Dają z siebie sto procent, mózg zachłyśnięty każdym kolejnym przypływem erytrocytów każe ustom aż piać z zachwytu. Żadnego obuwia, całują krwią każdy głaz pod swoimi stopami. Brudna skóra. Pęka. Jeden z włochatych stworów idzie w jej ślady. Zżarła go presja, chwilowy obłęd ściął białko w oczach. Na łabędzi śpiew bądź na wsparcie towarzyszów jest już zbyt późno. Ogień pochodni wodza Indian w mig gasi ogień w krwi stada. Agonia nie trwa długo, Indianie pracowici jak czerwone mrówki wysysają życie. Rozdarcie szat, szkarłatne i krwiste ociekają ostatkiem duszy. Podziwiasz. Nie tyle upadłego. Uzurpatorów. Nie minie wiele czasu, a kruki dogadają się z myśliwymi, pomagając uprzątnąć resztki zastygającego ciała. Słońce nieporuszone niczym otula się zastępem białych, puchatych kołderek i jest gotowe już odsłonić kilka bledszych towarzyszek na piedestale czarnego parkietu. Dzień jak co dzień… Brak atramentu nie pozwala ci na napisanie jeszcze kilku emocji, nikną one coraz bardziej przyćmione białą kartką. Palisz ją. Proch rzucony na wiatr jak igła kompasu sztywnym kluczem ucieka na północ. Nie może to być przypadek, w końcu przed chwilą zrobiłeś to samo. Styks na razie gości jedną osobę, wygląda na to, iż niedługo będzie porządnie zatłoczony. Słychać strzał. Pudło. Nie zgadłeś. Dźwięk rżenia koni bawi się z tobą w kalambury. Eksplozja? Nie ma już wątpliwości. Do ucztujących zbliża się horda jeźdźców. Rumaki zaślepiane włosiem z pięknych grzyw pędzą szybciej niż wiatr. Indianie nie mają zamiaru uciekać, stają gotowi jeszcze raz zawalczyć o życie. Są przy tym paradoksalnie nastawieni na kompromis, drewno dzierżone w dłoni ma misję przekazać wyrazy szacunku. Jeszcze szybciej wita się z nimi jednak grad pocisków. Konkwistadorzy ściskają lejce coraz mocniej, prowokują tym niedobitych po pierwszej salwie dotychczasowych zwycięzców polowania. Czerwonoskórzy porzucają zdobycz, swym masywnym cielskiem nie ochroni ich przed hekatombą. Teraz sami są celem polowania. Zwierzyną. Trochę to wyolbrzymione. Zwykłym punktem na muszce repetiera, który musi być martwy. Ich stadne życie przeszkadza bowiem niedawno przybyłym w samo serce prerii, muszą zostać wytępieni co do nogi. Przybysz nakryty kapeluszem ostatnim oddechem namaszcza spust i pociąga go. Tak jak towarzysze. Mija kilka chwil przerywanych świstem pocisku i następującym niedługo po nim pokłonem. Indianie błyskawicznie padają na kolana, chwilę później na oblicze ku napadającym. Piach i kurz pachną tak samo i na powierzchni, więc Amerykanie uznają, że grzebanie ciał nie jest potrzebne. Co innego grzebanie po kieszeniach, ten rytuał nie może zostać pominięty pod żadnym pozorem. A ty?
Ano właśnie. Plagiator? Być może. Śmiem podejrzewać, że całe moje życie to plagiat. W świecie, gdzie wszystko już zostało powiedziane, ciężko być oryginalnym i nieuznanym przy tym za szaleńca. Chociaż nie przepisywałem teraz jakiegoś fragmentu z historycznego arcydzieła, to jednak bardzo prawdopodobne, że taka sytuacja miała gdzieś miejsce w Nowym Świecie podczas otrzeźwienia przybyszów po spotkaniu z hordą najeźdźców. Bardzo przerażającego otrzeźwienia, należy dodać. Z około miliona zamieszkujących pierwotnie prerie Indian pod koniec XIXwieku, w 1900 roku ich liczba wynosiła już nie więcej niż 300 tysięcy osób. Totalnej zagładzie zapobiegły rzadkie uchylenia się na własne, zakrwawione ręce. W 1831 roku stojący na czele Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych szanowany przez społeczeństwo John Marshall stwierdził, że naród Czirokezów jest bytem samodzielnym i może funkcjonować bez zewnętrznej ingerencji. Niestety, teoretycznie to stwierdzenie mogło oszczędzić wiele istnień, lecz polityka wykonawcza od dawna preferowała całkowicie sprzeczną postawę. Nie zamierzała tego zmieniać i zignorowała opinię Sądu Najwyższego. Ostatecznie do dnia dzisiejszego dotrwały wyłącznie małe grupki Indian żyjące w rezerwatach, nadal stremowane spojrzeniem na zurbanizowany świat. Nie wiem, czy w społeczeństwie amerykańskim do tej pory pamięć o tych wydarzeniach jest żywa, czy wręcz przeciwnie – krąży od czasu do czasu poruszana tylko w akademickich kręgach. Dzisiaj najgorętsze w tamtym okresie miejsca porównywane z Pacyficznym Pierścieniem Ognia były świadkami rzezi i ludobójstwa na masową skalę. Ogień wybuchał praktycznie codziennie. Historycy zajmujący się tym tematem olbrzymie połacie terenu, gdzie stykały się z sobą mniejsze frakcje, zwykli nazywać „Frontier”. W pełni naturalny podział tradycyjnych wartości Indian i żądzy eksploracji Amerykanów lądów niedotkniętych cywilizowaną stopą. Oczywiście, sama geneza tego słowa też obfituje w dywagacje i spory między uczonymi, jej znaczenie zmieniało się na przestrzeni dekad. Ja na razie historykiem, a tym bardziej uczonym, nie jestem, lecz mam swoją interpretację tego terminu. Dla mnie jest to miejsce, gdzie przeszłość, układana na pierwszy rzut oka solidnych fundamentach, nie dała rady naporowi niezmordowanego czasu i przegrała pojedynek z przyszłością. W walce Dawida z Goliatem, gdzie outsider nie sprawi niespodzianki.
Do czego ostatecznie zmierzam? Otóż pisząc ten tekst, jestem nastolatkiem, nie mam na karku więcej niż dwadzieścia lat. Do zapuszczania siwej brody i zabawiania wnucząt jeszcze daleka droga. Cieszę się jak dziecko, gdy moja ulubiona drużyna rzutem na taśmę wygrywa piłkarski spektakl w Teatrze Marzeń. Jednocześnie uświadamiam sobie, że w przerwie meczu moja dziewczyna może się o mnie martwić. Rodzina, obowiązki i podobne trudy na tym pełnym łez padole przybliżają się, nie oddalają. Może i całe szczęście, że jeszcze nie czas, aby doświadczać tych rzeczy. Pewnie tak, chociaż mogę się mylić. No i co z tego? – zapewne powiecie. Jeszcze raz, Frontier.
Coraz bardziej uświadamiam sobie, że jestem w niezwykle ważnym momencie mojego życia, jeżeli nie najważniejszym. Buduję swoją przyszłość już teraz, ważne sprawy mają coraz krótszy termin ważności, a presja na zmianę wzrasta i opada jak bicia mojego serca. Tylko no właśnie… Podzielenie losu Indian, mimo że odpycham go zawzięcie i z coraz większym uporem, nie jest takie nieprawdopodobne. Może okazać się, że teraz nie robię nic ważnego, tylko mydlę sobie oczy, żyjąc na alibi. A przyszłość nadejdzie i przetestuje moją adaptację do sztuki życia, nie biorąc jeńców. Dlatego teraz, póki nie jestem niepokojony armatami i siniakami nabitymi w kolejce do NFZ, chcę to wykorzystać. Wycisnąć daną mi chwilę jak soczystą pomarańczę z bogatych w witaminy i doświadczenia soków życia. Tylko że imprezowanie to nie moja działka. Jako osoba delektująca się samotnością, najlepiej w półmroku, musiałem wymyślić coś innego. Coś, co z biegiem czasu nie minie bezpowrotnie i bynajmniej nie odejdzie w niepamięć na wzór zerwanych liści drzew. I co, jak Boga kocham, uwielbiam. I oto jest, taki wehikuł czasu. Nie żebym walczył o bycie nieśmiertelnym, bo nie na tym to polega. Zresztą uważanie, że sztuka uczyni cię nieśmiertelnym, jest głupotą porównywalną z łapaniem za ogon dwóch srok, na żadnej z nich nie skupiając się w pełni. Wisława Szymborska. Wydaje mi się, że ona też może coś wiedzieć na ten temat. Ale nie wyciągaj zawczasu pochopnych wniosków! Grafomania to zdecydowanie nie moja liga, będę starał się unikać takiego poziomu mojego pióra. To, że coś jest ulotne, nie znaczy, że można to robić flejtuchowato. Zresztą za coś takiego płacą tylko czapką drobnych, jednakowoż nie tego najbardziej się obawiam. Robiąc to, wkraczam do elitarnego grona. Jestem pisarzem. Błyskiem danego mi intelektu mogę ożywić puste kartki, tchnąć w nie życie. Bawić się w proroka dla uciskanych mas, biegających po krzywych krawężnikach na skróty, widząc promocję na końcu ulicy. Lub z kompletnie innej beczki, zabawiać dzieciaki słowem, gdy akurat zabraknie prądu w mieszkaniu, bo ktoś sprawdzał napięcie w gniazdku miedzianym drutem. I najważniejsze – patronuje mi Mickiewicz i Lem! Presja spora, nie powiem. Dobrze, jeszcze trzy grosze. Gdy będę starym, zniedołężniałym dziadem, a jedynym towarzyszem niedoli będzie lustrzane odbicie, sprawię, że moje paliczki przejdą przyjemne dreszcze, gdy wezmę niniejszą pozycję w ich objęcia. To będzie chwila, może najwyżej kilkanaście dni. Mało. Tylko że nie ilość, a jakość ma znaczenie. A mam dziwne przeczucie, że wtedy, poprawiając cyngle, mruknę: „Było warto”. Dobra. Wystarczy już tej inauguracji. Wczułeś się? Kurtyna w górę, zaczynamy przedstawienie.