Frunze w meczecie - ebook
Frunze w meczecie - ebook
Jedynym państwem Azji Centralnej, które zagnieździło się w świadomości Europejczyków, pozostaje Afganistan. Dawne republiki radzieckie: Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan i Kirgistan, zlewają się w jakąś bezkształtną całość, ich istnienie umyka świadomości Europejczyków. I tylko dzięki temu, że stały się państwami końca, zachowały one stary, niekoniecznie dobry świat. Pozostały probierzem tego, czym było imperium radzieckie i co po sobie zostawiło – na każdej możliwej płaszczyźnie: politycznej, gospodarczej, religijnej, kulturowej, społecznej.
Frunze w meczecie jest kulturowym reportażem z Kirgistanu – niegdysiejszej Kirgizji, jednego z najbardziej tajemniczych państw Azji Centralnej. Autor pokazuje jego teraźniejszość, mocno – znacznie mocniej, niżbyśmy się spodziewali – naznaczoną sowiecką przeszłością. Pokazuje świat o historii długiej i krótkiej zarazem. Świat, który miał być monolitem, a jest pełen sprzeczności.
"Ontologicznie końcem będzie to, co nieistotne i niewidoczne. Albo nieistniejące. Kirgizja jest na końcu. Na końcu świata. Niewielu ludzi wie, gdzie jest Kirgizja, a jeszcze mniej – czym ona jest. Można tam znaleźć Związek Radziecki, jaki przechowujemy we wspomnieniach. Dziadowski, a jednocześnie egzotyczny. Fascynujący i odpychający zarazem. Taka jest właśnie Kirgizja: azjatycka kultura zmieszana z islamem i sowiecką historią. Państwo zupełnie nieznane, w którym czas płynie wolniej. Kirgizja ostatnia, na samym końcu." (fragment)
Cezary Kościelniak, filozof, pracownik Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, eseista i felietonista. Fascynuje go poznawanie ludzi i odkrywanie miejsc w kulturach bliskich i dalekich. Czujny nomad i obserwator świata.
Kategoria: | Duchowość |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8065-058-9 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koniec
Zwykle mówi się, że na końcu świata jest Nowa Zelandia. Ale każdy wie, co to Nowa Zelandia, gdzie leży i kto tam mieszka. Nowa Zelandia jest całkiem, całkiem, trudno ją uznać za koniec. Nowa Zelandia także na mapie niekoniecznie musi być końcem. Na amerykańskiej mapie centrum świata stanowi Ameryka, a Nowa Zelandia leży gdzieś pośrodku. Kryterium końca świata musi być zatem inne. Ontologicznie końcem będzie to, co nieistotne i niewidoczne. Albo nieistniejące. Kirgizja jest na końcu. Na końcu świata. Niewielu ludzi wie, gdzie jest Kirgizja, a jeszcze mniej – czym ona jest. Kiedyś odpowiedź była dużo prostsza: to był ZSRR. Po 1991 roku wszystko się zmieniło. Kirgizja uzyskała niepodległość. Tylko co to za niepodległość? Tutejsza ludność wszystko, co miała, zawdzięczała minionemu systemowi. Komunistyczne imperium nie było ani wrogiem kulturalnym, ani oprawcą. ZSRR rozpadł się dziwnie szybko i równie szybko małe bratnie narody potraciły swoje i tak niewielkie zasoby. Kiedyś na terenie Republiki Kirgiskiej były Pik Lenina i Pik Pobiedy. Coś, o czym wiedział cały świat, dwa z pośród radzieckich siedmiotysięczników. Dzieci uczyły się o tym w szkole od Archangielska po Osz, nawet w Australii się o tym uczyły. A teraz kogo obchodzi najwyższy szczyt Krigistanu? Jedynym państwem Azji Centralnej, które zagnieździło się w świadomości Europejczyków, pozostaje Afganistan. Dawne republiki: Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan i Kirgistan, zlewają się w jakąś bezkształtną całość. I tylko dzięki temu, że stały się państwami końca, zachowały stary, niekoniecznie dobry świat. Można tam znaleźć Związek Radziecki, jaki przechowujemy we wspomnieniach. Dziadowski, a jednocześnie egzotyczny. Fascynujący i odpychający zarazem. Taka jest właśnie Kirgizja: azjatycka kultura zmieszana z islamem i sowiecką historią. Państwo zupełnie nieznane, w którym czas płynie wolniej. Kirgizja ostatnia, na samym końcu. Waluta kirgiska, som, jest nie do zdobycia w europejskich kantorach, można ją kupić tylko na miejscu. Nie warto jej też wywozić, bo w żadnym banku za granicą się jej nie wymieni.
Z poprawnym napisaniem nazwy tego kraju również nie jest łatwo. Odruchowo chciałoby się napisać „Kirgizstan”, co oddaje nazwę kraju. Edytor – zgodnie z regułami sztuki – poprawia pisownię: Kirgistan. Tak intuicyjnie rzec biorąc, powinno być „Kirgiz” i do tego dolepione „stan”, a jest „Kirgi”.
Do kraju na końcu świata nikt nie chce przejechać. A ja chcę właśnie tam, dokąd inni nie chcą. Mam jechać na ten koniec, będzie okazja mówić do tamtejszych studentów. Unijny program pomocowy. Nikt inny z kolegów z rozwiniętych bezpiecznych państw zachodnich nie chciał na ten koniec świata. Woleli kosmopolityczną Astanę czy Ałmaty. A może po prostu się bali? ZSRR, jak by nie patrzeć, zawsze wydawał się straszny, a co dopiero jego opłotki?
Geograficznie z końcem jest zawsze tak, że trudno się tam dostać. Na lotnisku w Istambule samolot do Osz odlatuje z ostatniego stanowiska. Bramka numer pięćset któryś. Trzeba iść z kilometr przez halę. Przy każdej kolejnej bramce widnieją coraz bardziej egzotyczne nazwy destynacji. Pasażerowie też ulegają przepoczwarzeniu. Masa garniturowców i turystów stopniowo topnieje, subtelnie oddając miejsce odzianym w tradycyjne stroje muzułmanom. W pewnym momencie łapię się na myśli, że wyglądają, jakby szli z meczetu, a nie do samolotu. I tak jest w istocie – idą z meczetu. Facet w ozdobnych papciach, jakby dopiero co zakończył modlitwę, za nimi podążają kobiety o całkowicie zasłoniętych twarzach. Dla nich podróż samolotem jest poniekąd przejściem z jednego meczetu do drugiego – wracają z Mekki do swoich rodzinnych siół, leżących gdzieś tam w Centralnej Azji. Ale jest coś jeszcze, coś bardziej znajomego. Wszyscy stoją spięci, niewielu pasażerów się uśmiecha, w zasadzie nikt się nie uśmiecha. Atmosfera codziennej życzliwości rodem z ZSRR. Tu zaczyna się inny świat. Ja już tu jestem, w mieszance kultur – islamskiej i radzieckiej. Trochę jakbym podróżował w czasie. С того времени я в Cоветском Союзе.
Chwilę po odprawie rozpoczyna się bieg wypadków, które zostały mi kulturowo zaszczepione w dzieciństwie – jak każdemu obywatelowi socjalistycznych państw. Najpierw bieg do samolotu. Zagubieni Amerykanie nie rozumieją języka łokci i sprytu. Na nic przydadzą się harwardzkie lekcje social skills. Tutaj skills trzeba mieć w łokciach. Przydaje się spryt rodem z dawnego systemu, kiedy człowiek musi przebiec z autobusu do samolotu, chowając przy tym pod pazuchą torbę podręczną wielkości 4XL, wbiec na pokład i zająć fotel, niekoniecznie swój. Amerykanie są zaskoczeni, że w samolocie nie obowiązują miejscówki. Myśleli, że zajmą miejsca wskazane na karcie pokładowej. Jak kto raz usiądzie, to nie ustąpi. Do zmiany miejsca nie sposób nikogo nakłonić, ewentualnie można próbować przekupić.
Nadruchliwi pasażerowie zaczynają coś załatwiać. Najlepszym momentem na wyjmowanie bagażu podręcznego okazuje się start samolotu. Załoga nad niczym nie panuje. To jest Azja Centralna.
Emocje rosną. Zaraz po starcie rusza coś w rodzaju bazaru. Wyjmuje się zakupy, jedzenie, przeróżne napoje. Jeszcze przed startem zaczyna się posiłek. Вкусные закуски. Бутерброды, водка и другое. Wódka. W małych buteleczkach, by przeszła przez kontrolę bezpieczeństwa, ale polewana wielokrotnie. Uczta po wygranej bitwie o fotel i domowa atmosfera. Na bazarze panuje kultura wymiany. Пожалуйста, надо попробовать. Lot samolotem przypomina экскурсию на поезде, taką z Moskwy do regionów Azji Centralnej, trwającą kilka dni. Z Moskwy, z Istambułu – skądkolwiek podróżujesz, закуски muszą być. Закуски są częścią tej kultury, закуски pozwalają zbliżyć się do siebie. Potem pada magiczne: „Рад познакомиться” – i możesz lecieć z nowymi przyjaciółmi.
Jest rozmowa. Ogólnikowa i raczej bezpieczna. W samolocie nie ma miejsca na rozmowy polityczne. Moje naiwne pytania są więc zbywane przez obytych w tutejszych podróżniczych zasadach. „Я не знаю. Меня политика не интересует. Лучше дышать, когда меньше занимаешься политикой”. I takie tam. Potem, już na miejscu, dowiem się, że to nie przejaw ignorancji, ale pewien metajęzyk. Jeśli się czegoś obawiasz, jeśli nie wiesz, jaki jest cel pytającego, lepiej się nie zdradzać. Lepiej powiedzieć: „Я не знаю”. Albo przedstawić dwa stanowiska. Tak też można. Tak jest bezpieczniej. Tego kodu trzeba mi się nauczyć. „Я не знаю” oznacza, że coś jest problematyczne. W Polsce w podobnych sytuacjach czasem mówimy: „nie znam się”, ale „не знаю” ma w sobie większą siłę; taki kod pozwalający ustalić stosunek rozmówcy do polityki: „Zostaw mnie w spokoju, ja się do tych spraw nie wtrącam”.
O końcu wiem coraz więcej. W zasadzie grono pasażerów oddaje różnice etniczne Kirgistanu. Na południu, w оболaсти Osz mieszkają Kirgizi i Uzbecy. Uzbecy to pobożni, wręcz nadgorliwi muzułmanie. Ich żony lecą w innej części samolotu. Albo zajmują miejsca w rzędzie zaraz za swoimi mężami. Są niepiśmienne. Zwracają uwagę kirgiskim dziewczynom, by nie rozmawiały z obcymi. Ukryte napięcie między konserwatystkami a liberałkami. Z ich językami jest jak z czeskim i polskim.
Kirgiskie dziewczyny, liberałki, niby ignorują konserwatywne koleżanki, ale proszą, bym mówił ciszej, by tamte nie usłyszały. Same nie zamawiają wina, bo ponoć im nie wolno. Proszą mnie, abym zamówił dla nich. Potem dowiaduję się, że chciały się ukryć przed Uzbeczkami. Mają smartfony i inne gadżety. Niby to takie zwyczajne, ale w Osz mało kto posiada smartfona, laptopa i tym podobne. W ogóle mało gdzie jest dostęp do Internetu. Niewielu młodych używa Facebooka. Zresztą po co, skoro faces możesz spotkać na bazarze?
Po wylądowaniu od razu wiesz, że jesteś w innym świecie. Na czarnym – z braku oświetlenia – lotnisku jednego samolociku pilnuje kilkunastu policjantów. Nieuzbrojonych. Turkish Airlines i Aerofłot, latający z Moskwy, to jedyni przewoźnicy zapewniający połączenia międzynarodowe z tym regionem. Zapytam później mego profesora, dlaczego kirgiska policja chodzi nieuzbrojona. Odpowie mi, że Kirgiz jest człowiekiem nadzwyczaj wrażliwym, ale impulsywnym. Łatwo się denerwuje, więc zdarza mu się – niezamierzenie – wdać się w bójkę. Mógłby wtedy zabić, a po co to komu? Tutaj groźby traktuje się poważnie. Pewien Polak mieszkający w Osz chciał zarejestrować samochód. Nie zdołał zrobić tego normalnym sposobem. Znajomy Kirgiz musiał pomóc – zagroził urzędnikowi, że podetnie mu gardło. Dopiero to podziałało. Pozwolenie natychmiast się znalazło. Lepiej więc nie dawać policjantom broni, zresztą to niepotrzebne, bo oni zawsze chodzą w grupach, przynajmniej po kilku. Rządzący pamiętają rewolty, do jakich doszło podczas dwóch rewolucji w 2005 i 2010. Do ludzi strzelano wówczas właśnie z broni policjantów. Do dziś nikt nie wyjaśnił, kto i dlaczego strzelał, na czyj rozkaz. Może więc lepiej, że nie mają tej broni.
Na końcu jest zawsze nieznane. Nie jestem pewien, czy ten kraj to Kirgistan, czy Kirgizja. Oni sami nie są pewni. Ktoś mi mówi, że Kirgizja była za czasów sowieckich. Tak się wówczas nazywała. A teraz jest niezależny Kirgistan. Ktoś inny zaraz zaprzecza: żaden tam Kirgistan, bo to Kirgizja jest tą prawdziwą nazwą, a nie tam jakiś tam „stan”. A dawniej była КССР, czyli Киргизская Советская Социалистическая Республика.
Kirgistan jest położony w newralgicznym punkcie Azji Centralnej. Ma potężnych sąsiadów – na północy Kazachstan, a na południowym wschodzie Chiny. Najbardziej gorąca jest granica zachodnia, z Uzbekistanem. Samochodem niełatwo tu dotrzeć – na przykład przejście na granicy z Tadżykistanem jest zamknięte.
Geograficznie Kirgistan przypomina Szwajcarię, większość terenów to góry. I tak jak w Szwajcarii, najważniejsze są doliny – to tamtędy biegną drogi, w tym stary Jedwabny Szlak, tam pobudowano miasta.
Z końca zwykle się ucieka. W Kirgistanie mieszka jakieś trzy i pół miliona Kirgizów, następni pod względem liczebności są Uzbecy i Rosjanie. (W regionie oszskim i dżalalabadzkim Uzbeków jest trochę więcej niż Kirgizów). Drugie tyle żyje poza krajem. Na przykład w Moskwie – tam jest ich około miliona. Moskwa dla Kirgizów jest jak Chicago dla Polaków. Albo jak Londyn. Co szczęśliwsi emigranci mieszkają w USA. Wielu Kirgizów żyje w Kazachstanie, zresztą Kazachstan jest najbliżej. Wszędzie lepiej niż na końcu samym.
Amerykanie nie rozumieją, dlaczego po przylocie należy pomóc przy rozładunku bagażu. Turek z obsługi wyciąga z ładowni oklejone taśmami torby; rzucone na pickupa jadą do miejsca, gdzie pasażerowie ustawiają się w szpaler, następnie sami zrzucają walizy na ziemię i zastępując taśmę bagażową, przesuwają walizki – kopią je jak piłki. Połowa bagażu to woda. Święta woda z Mekki, przywożona w pudełkach z certyfikatem. Tej wody całkiem sporo, pewnie ze sto litrów na łebka. Próbuję sobie wyobrazić, że ktoś przywozi z Częstochowy hektolitry święconej wody. Szczęśliwie mam swoją walizę. Co bardziej pechowi swoich nie odnaleźli. Pracownik linii lotniczych odpowiedzialny za bagaż ulatnia się. Jeśli chcesz złożyć reklamację, będziesz musiał na niego poczekać, tak ze dwie godziny, jeśli więc nie masz w bagażu nic cennego, lepiej odżałować.
Jeszcze tylko lekarz, a raczej facet w białym fartuchu z aparatem, przyglądający się twarzom przybywających, kontrola kwitu bagażowego (nie daj Bóg wyrzucić kwit po odbiorze bagażu!), prześwietlenie walizy lub torby (jeśli masz pecha, a mniej więcej połowa go ma, to również pierwsza łapówka dla celników) i jakieś dwie godziny po wylądowaniu, zupełnie wyczerpany, możesz wejść do hali przylotów.
Na niespełna stu metrach kwadratowych tłoczy się kilkudziesięciu oczekujących. Ciasnota, oczekujący przeplatają się z taksówkarzami. Gdzieś w tym tłumie jest Melis. Profesor matematyki z Uniwersytetu w Osz, który będzie moim przewodnikiem. Melis chyba wiedział, jak wygląda taki przylot, więc wita mnie butelką wody. Spocony i wymęczony wypijam połowę.
Po dwudziestu czterech godzinach wreszcie jestem na samym końcu.