- W empik go
Fundusz - ebook
Fundusz - ebook
Rdzeń książki został oparty o sprawę Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych dochodzi do niespotykanych dotąd spadków, które doprowadziły do ruiny inwestorów, przedsiębiorców i gospodarkę. Piotr Mylczek, młody pracownik Ministerstwa Finansów zostaje zaangażowany do specjalnego zespołu, który ma wyjaśnić przyczyny zamieszania. Podczas pracy odkrywa, że doszło do olbrzymich manipulacji, w które mogą być zamieszane spółki notowane na GPW. Odsunięty od sprawy, postanawia za wszelką cenę dowiedzieć się, kto stoi za spadkami na GPW, manipulacjami szefa KNF i tajemnicą FOZZ. Nie wie, że równolegle rozgrywa się inna bitwa, która może doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej i wojny w Europie.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-814-4 |
Rozmiar pliku: | 776 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spotkanie trwało już blisko dwie godziny i nic nie wskazywało na jego szybkie zakończenie lub tym bardziej, pomyślał Kawecki, wypracowanie jakiegoś porozumienia. Od kilkunastu minut powstrzymywał się od zabrania głosu, bardziej przypatrując się, niż słuchając toczącej się dyskusji. Siedzieli w komfortowo urządzonym saloniku w budynku PHZ Universal, w biurze przewodniczącego FOZZ Franciszka Klamka. Choć może „salonik” to zbyt wyszukane słowo na określenie dwunastu metrów kwadratowych, wyposażonych w miękką sofę, trzy fotele, kilka krzeseł i ławę ze szklanym blatem. Niewątpliwie jednak zaletą tego miejsca była cisza. I brak podsłuchu. Chociaż, kto wie?
Żałował, że dał się Waldkowi namówić na tę robotę. Inicjatywa ludzi dobrej woli, jak usłyszał. Jasne. Znał obecnych z widzenia, z niektórymi nawet wymieniał się poglądami. Znajdowali się wśród nich przedstawiciele Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Handlu Zagranicznego oraz Narodowego Banku Polskiego. Sam Klamek był także członkiem Rady Nadzorczej Banku Handlowego. Przypadkowo zawarte przyjaźnie i wpływowe sojusze w elicie władzy. Nie zmieniało to jednak faktu, że byli dziwną zbieraniną reprezentantów różnych profesji, których łączyło jedno: polityka.
I oni mieli decydować o przyszłości tego kraju! Kto im dał do tego mandat?!
– …a co powiecie państwo na to, że Kościół katolicki lada chwila otrzyma osobowość prawną? Zmiany są nieuchronne! Musimy iść z ich duchem czasu, odpowiedzieć na wołanie narodu i wykorzystać szansę, przed którą stanęliśmy!
Kawecki popatrzył na mówcę. Bogusław Abrończyk przemawiał z pasją godną młodego powstańca. Gdyby jednak zobaczył krzesło, które niebezpiecznie zaczynało wyginać się od ciężaru jego ciała i pseudodynamicznych ruchów lub… naporu jego ego. Z tego grubiutkiego chłoptasia będzie za kilka lat kawał polityka skurwysyna, pomyślał. Bardziej jednak niebezpieczna była mina siedzącej obok kobiety, zastępczyni przewodniczącego. Wiera, bo tak miała na imię, zdążyła wstać i energicznie gestykulując, zaczęła wyrażać swoje poparcie, gotowa zaraz unieść się i odlecieć na fali polotu własnych słów. Popatrzył na Waldka, który gotów był spijać słowa z jej ust. Trzeba będzie z nim w wolnej chwili pogadać. Ta kobieta nie podobała się Kaweckiemu. Przyjrzał się twarzom pozostałych obecnych. Niektóre wyrażały niepokój, inne przejęcie, każda zaangażowanie. Niedobrze.
– …rozmawiałem z kilkoma osobami – kontynuował grubas. – Za kilka tygodni wyjdzie pierwszy numer niepodlegającego władzom pisma. Oficjalnie! Wolne media, rozumiecie?! Wolność kraju jest tuż za rogiem! Ludzie wreszcie dowiedzą się, co naprawdę tu się dzieje, a naszym obowiązkiem jest i będzie ich informować!
– No, ale nie można nie brać pod uwagę fatalnej sytuacji gospodarczej naszego kraju – włączył się Dostański. – Słuchajcie, przecież coraz więcej ludzi wyjeżdża z kraju. Wedle ostatnich danych liczba wydanych wiz rośnie wręcz lawinowo. W zeszłym roku ponad milion Polaków postanowiło zostać za granicą, w tym roku może ich być dwa razy tyle!
– Dobrze, będzie mniej chętnych do podziału pieniędzy – mruknął przewodniczący.
Kawecki zerknął na niego. Pieniądze! Wokół nich wszystko się kręciło! Stanęli przed wyzwaniem, o jakim kilka lat temu mogli tylko pomarzyć. Mieli w zasięgu ręki biliony złotych, miliardy dolarów, które mogli wykorzystać na odbudowę kraju. Pieniądze, które mogą zadecydować o przyszłości Polski, sprawić, by po tylu latach każdy normalny człowiek czuł się bezpiecznie w swoim domu. By kobiety mogły rodzić dzieci, które będą miały zapewnioną edukację, a przedsiębiorcy zakładać firmy, wiedząc, że nikt im ich nie znacjonalizuje. By każdy mógł wyznawać taką wiarę, jaką mu nakazuje rozum, sumienie i tradycja.
Od wielu lat setki ludzi, i on także, angażowało się w charytatywną działalność na rzecz uzdrowienia państwa, co zabierało im młodość, a niekiedy rodzinę i życie. Niejeden z nich stracił rodziców podczas wojny, niejeden zrezygnował z łatwych zarobków i poważania w okresie rozkwitu komunizmu w Polsce. Ważna była godność i poczucie obowiązku. Czuli się – przez głowę Kaweckiemu przemknęło, że właściwie to może tylko on to czuł – mężami stanu, odpowiedzialnymi za losy kraju. Wiedzieli więcej, myśleli szybciej, więc i działali za innych. Był dumny z tego powodu, wiedział, że tak trzeba, że nie można inaczej. Przy tym samym stanowisku trwali również ludzie siedzący teraz wokół niego. Tak przynajmniej mu się wydawało.
No bo jak inaczej, do cholery, wytłumaczyć ten zlot srok, który się tu właśnie odbywał?!
W jego oczach to, co chcieli zrobić obecni tu ludzie, to kolejny rozbiór Polski, o tyle bolesny, że kraj miał szansę właśnie się podnieść, i o tyle przykry, że byli to ludzie, którym ktoś kiedyś zaufał. Właściwie, pomyślał, należałoby to doprecyzować: chcieli dokonać grabieży lub przestępstwa w zależności od tego, czy uważali, że pieniądze należy rozdysponować pomiędzy elitę kraju, czy też w ogóle nie ingerować w dotychczasową działalność funduszu. Nawet jak na jego skąpe doświadczenie trzydziestu lat życia na tym świecie było to pogwałcenie wszelkich praw.
– Krzysztof, a jak wygląda sprawa długów? – rzucił w jego stronę Klamek. Dziwne swoją drogą, że gość odpowiedzialny za działanie tego całego cyrku nie ma zielonego pojęcia o danych, na podstawie których ma pracować.
Jako skarbnik Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Krzysztof Kawecki był osobą najlepiej poinformowaną o kapitale i statucie funduszu, którego celem miało być gromadzenie środków przeznaczonych na obsługę zadłużenia zagranicznego Polski oraz gospodarowanie tymi środkami. Dodajmy, pomyślał, pieniędzy z budżetu państwa, których wydawania nikt nie kontrolował. Skąd się wzięły te pieniądze? Były, po prostu były. Polska przecież nie miała prowadzonej księgowości. Państwo u progu jednych z najważniejszych zmian w swojej historii nie miało jednego spójnego systemu rachunkowego. Lata zaniedbań wychodziły teraz jak rak płuc u wieloletniego palacza. Tyle że pojawiły się osoby, które uznały, że można coś z tym zrobić. I za wiedzą oraz zgodą władz stworzono fundusz, który miał skupować na rynku wtórnym po znacznie obniżonych cenach dług zagraniczny Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Przyświecająca twórcom FOZZ wspaniałomyślna idea działania ku zadowoleniu obu stron – Polski, bo zmniejsza swój dług, i wierzycieli, którzy zgadzali się na utratę części długu w zamian za szybkie odzyskanie stosunkowo niewielkiej jego części – została szybko przez Kaweckiego zweryfikowana. Uprzytomnił sobie, że oto jego zmysł finansowy i talent techniczny są kołem zamachowym największej maszynki do robienia pieniędzy, jaka kiedykolwiek w Polsce istniała. FOZZ nie prowadził ewidencji zobowiązań i należności, ani też transakcji, które w jego ramach przeprowadzano. W świetle prawa międzynarodowego działalność Funduszu była nielegalna. A to oznaczało, że stosunkowo łatwo można było wyciągać bezkarnie pieniądze z puli państwowej i szastać nimi według własnego uznania.
Należało coś z tym zrobić. Tyle, że Kawecki nie był głupi – podnieść krzyk z tego powodu oznaczało skazać siebie i prawdopodobnie rodzinę na banicję społeczną jako wrogów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Codziennie stawiał czoła rzeczywistości realnego socjalizmu wymagającej od człowieka absurdalnego wysiłku, żeby w ogóle przeżyć. A cóż dopiero zrobić coś więcej?
– Według różnych szacunków – zaczął spokojnie – jest tego około czterdziestu sześciu miliardów dolarów, z czego dwanaście należy się Londynowi, a reszta Paryżowi. FOZZ dysponuje majątkiem, który powinien wystarczyć na pokrycie zadłużenia Klubu Londyńskiego. A przy dobrym gospodarowaniu za kilka lat może i Paryż spłacimy…
– Za kilka lat! Przecież nie mamy tyle czasu! – wzburzył się Abrończyk. – Teraz, kiedy FOZZ jest niezależny od Ministerstwa Finansów? Kiedy ma swój statut i może działać samodzielnie?! Za chwilę ktoś może to ukrócić! Musimy teraz zacząć działać! Coś zrobić! Cokolwiek!
– To może załóżmy firmy – zaproponował przewodniczący. Kilka osób z zaciekawieniem pochyliło się w jego kierunku. – Podniesiemy PKB, damy pracę…
– Drodzy państwo, przypomnę raz jeszcze cel działania FOZZ – przerwał Kawecki. – Fundusze, których mamy zadanie strzec, należą do państwa polskiego. Tajemnicą poliszynela jest cel działania FOZZ. Co ważne jednak, pieniądze pochodzą z budżetu państwa, a to oznacza, że składali się na nie nasi rodzice i dziadkowie. Jesteście tu, ponieważ podobnie jak ja uważacie, że działając na skróty, można czasami zyskać. Ale to nie znaczy zyskać dla siebie. – Krzysztof wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Nie można oddać tych pieniędzy w ręce garstki wybrańców. Dlaczego? – Wskazał na Abrończyka. – Bo przecież sam pan mówił, że stoimy u progu demokracji. Wszystko musi być zgodne z prawem. A to znaczy, że ludzie będą chcieli wiedzieć, na co poszły te pieniądze i kto zdecydował, że to właśnie tamci, a nie oni je otrzymali. Kto się czuje na siłach, żeby rozdysponować te fundusze? Pytam, kto!?
Ostatnie słowa przybrały formę krzyku, po którym zapadła cisza. Krzysztof popatrzył na twarze obecnych, ale każdy błądził wzrokiem po gołych i brudnych ścianach saloniku. Kawecki usiadł i sięgnął po kubek z wystygłą kawą. Upił łyk i skrzywił się. Zmielone ziarna taniej kawy zalane wrzątkiem smakowały paskudnie nawet na ciepło.
Klamek wpatrywał się w niego przez chwilę, zanim zaczął mówić. Nie mógł sobie wyobrazić lepszego argumentu.
– Moi drodzy – zaczął cicho i powoli. – Moim zdaniem Krzysztof ma rację i nie możemy przeciwdziałać zmianom, do których sami dążymy. Władza niesie za sobą odpowiedzialność, której ciężar właśnie przyszło nam poczuć. Skoro statut FOZZ został ustanowiony wbrew prawu międzynarodowemu, to powinniśmy go postawić w stan likwidacji. – Zawiesił na chwilę głos, potęgując dramatyczność chwili. – Ale to oznacza, że pieniądze utkną w biurokratycznej machinie politycznej i w najlepszym wypadku trafią do ZSRR.
– Co więc proponujesz?
Zdawało mu się, że głos Wiery zdradzał wyraźne zdenerwowanie.
– Możemy wykorzystać potencjał funduszu. Zwiększyć możliwości produkcyjne. Stworzyć nowe rynki…
Kawecki nie słuchał. Miał dość tyrad przesyconych żądzą pieniędzy i naiwnością. Bali się, ale też wzrok przysłaniała im chciwość. On też się bał, ale ten strach był inny. Oni chcieli się tylko obronić. On zaś walczył, a walka niesie ze sobą ryzyko. Widział to, czego inni chyba nie dostrzegali. Transformacja będzie ciężka i bolesna. Bezrobocie co prawda jest jeszcze niskie, ale niebawem będą zamykane nierentowne zakłady, a wtedy piętnaście, może nawet dwadzieścia pięć procent Polaków zostanie bez pracy. Ludzie wyjdą na ulice, zaczną się strajki i protesty, rozkwitnie szara strefa. I korupcja.
Jeśli teraz właściwie nie zagospodaruje się tych pieniędzy, to rozejdą się one na zapomogi i datki dla biednych. Lub, co gorsza, staną się podwaliną majątków elity biznesowej kraju, obecnej notabene w tym pomieszczeniu. Polska potrzebowała mocnej strategii i realnego wsparcia, aby powstać z kolan.
Spojrzał na Waldka. Ten kiwnął mu głową. Spotkanie miało się ku końcowi.
Późny poniedziałkowy wieczór okazał się nadzwyczaj chłodny nawet jak na połowę kwietnia, co widać było po skulonych sylwetkach mijających ich przechodniów. A może to tylko efekt bardzo ciepłego weekendu, który dopiero co minął, oraz przeświadczenia, że to ostatnie chłodne dni tej wiosny? Szli w ciszy aż do skrzyżowania z Kruczą. Wyglądali jak dwóch urzędników tyrających przez cały dzień w pracy. Kawecki, wyższy, miał atletyczną budowę ciała i szerokie ramiona. Znad szerokiego kołnierza wystawała czarna czupryna. Dostański był niższy i drobniejszej postury, co przy jego krótszych nogach i szybszym tempie kroku sprawiało wrażenie, jakby w półbiegu próbował nadążyć za krokiem towarzysza. Odezwał się pierwszy.
– Wiesz, Krzychu… chyba nie było to zbyt mądre. Będą chcieli wypisać cię z klubu.
– Nie dbam o to – mruknął Kawecki.
– A powinieneś. Ktoś musi zadbać o gospodarowanie pieniędzmi.
– Wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę. – Zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela. – Czy jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy nie chcą tej kasy dla siebie?!
Dostański zamrugał i otworzył usta, ale nic nie powiedział. Odezwał się dopiero po chwili.
– Nie wygląda to za dobrze. – Ruszyli dalej.
– A co słychać na korytarzach? – Krzysztof miał na myśli Ministerstwo Finansów, w którym to na stanowisku zastępcy szefa jednego z departamentów pracował Dostański.
– Słabo. Mówi się, że czeka nas hiperinflacja. Już teraz inflacja gwałtownie przyśpieszyła, a najgorsze dopiero przed nami. Ludzie będą się burzyć… Rozmawiałem z Balcerowiczem kilka dni temu. Mówił coś o terapii szokowej. Dziwna nazwa jak na proces, który ma trwać całe lata. Ale chcą szybko zacząć. Wszystkie reformy naraz. Wiesz, prawo, podatki i tak dalej.
– Sądzisz, że im się uda?
– Jemu? Tak. Im? Nie wiem. Sam zresztą chyba rozumiesz. Rząd…
– Tak, tak. – Krzysztof uśmiechnął się ponuro. – Nie ma go.
Dostański kiwnął głową.
– Nie ma u władzy ludzi zdolnych porwać tłum, którym ten tłum zaufa. Gdzie tylko spojrzysz, jakiś ekonomista: Balcerowicz tu, Bielecki tam. To dobrze. Ale ludzie potrzebują czegoś więcej niż tabele i wykresy. Chcą przywódcy. Wiesz, silnego, mądrego i dobrego. A tu co? Robotnicy. – Westchnął. – Będzie ciężko z tym funduszem, co?
Krzysztof nie odpowiedział. Skręcili na skwer przy wjeździe w Smolną i usiedli na ławce przodem do siedziby Komitetu Centralnego PZPR. Tu zwykle się żegnali. Kawecki ruszał przed siebie w kierunku Alei Ujazdowskich, Dostański jechał dwudziestką piątką na Pragę.
– Chcesz to zrobić, prawda? – spytał Krzysztofa, który odwrócił głowę i wskazał podbródkiem budynek partii.
– A mam inne wyjście? – rzucił.
– Plan B?
– Mniej więcej. – Wzruszył ramionami.
– Dobrze. – Dostański zawahał się. – Jesteś na to gotowy? Co z Marią i…?
– Przecież nie mam wyboru! – warknął Krzysztof. Wstał i zaczął chodzić wzdłuż ławki. – Tu nie chodzi o mnie czy o ciebie, czy nawet o nasze pokolenie. Tu chodzi o to cholerne państwo, które ktoś gnoił przez tyle lat tak mocno, że teraz jest bankrutem! Bankrutem jest bank rozliczeniowy! Nie ma nic, żadnej infrastruktury rachunkowej, żeby móc sprawnie gospodarować mieniem, które zostało! A ten cały FOZZ – machnął w kierunku, z którego przyszli – to jakaś żenada! Co z tego, że nie jest już wewnętrzną kasą Ministerstwa Finansów? Czy wiesz, że rozpoczął działalność bez ustalonych stanów początkowych aktywów i pasywów? Nikt nie prowadzi księgi należności i zobowiązań państwa, wszystko jest na oko! Nie mamy nawet planu kont! A mnie każą kontrolować kasę, z której każdy bierze, na co chce i kiedy chce, i to bez pokwitowania!
– No tak, ale…
– Czekaj – przerwał przyjacielowi Kawecki, wciąż chodząc w kółko. – Te dupki od audytu śmieją się nam w oczy i mówią: „Everything is OK”. Tylko że wiesz co? Z zagranicy wciąż płyną do nas miliony dolarów, a Okęcie ledwo nadąża z obsługą przylotów. Dlaczego tak się dzieje? – Choć starał się kontrolować głos, mówił z coraz większą werwą. – Bo w interesie wszystkich zainteresowanych jest, aby Polska nie upadła! – Nachylił się nad Waldkiem i zaraz wyprostował. – Pomyśl! Nowy rynek zbytu, miliony konsumentów spragnionych kolorowych opakowań, niezagospodarowana ziemia, wszystko w centrum Europy! Tylko że to nie wystarczy, żeby wyjść na prostą. W tej chwili nawet Rosja ma wyższy PKB na mieszkańca niż Polska. Niemcy mają trzykrotnie wyższy. Możemy ich gonić całe wieki. – Krzysztof usiadł i dodał szeptem: – Lub dokonać skokowego rozwoju… I dlatego muszę to zrobić. – Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. – Pomożesz mi?
Dostański kiwnął głową. Krzysztof przez chwilę oddychał głęboko, w tym czasie przyjaciel wstał.
Porozmawiali jeszcze trochę, potem pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę. Żaden z nich nie zauważył drobnej postaci w jasnym płaszczu, która obserwowała ich z przystanku autobusowego przy Alejach Jerozolimskich, a potem ruszyła nieśpiesznie w kierunku nadjeżdżającego tramwaju.
Droga do domu wydawała mu się dziwnie krótka. Poszedł na piechotę przez Plac Trzech Krzyży, Alejami Ujazdowskimi, a następnie skręcił w Piękną. Boże, ile bym dał, rozmarzył się Krzysztof, żeby tak iść całe życie, a nie musieć robić tego, co przypadło mi w udziale. Wiedział, że nie darowałby sobie, gdyby postąpił inaczej. Ale opuścić rodzinę, być może na długie miesiące, w imię prowadzonej w konspiracji walki dla ojczyzny?
Było to zadanie potworne, tym bardziej, że sam je sobie narzucił.
Otworzył bramę i wszedł na podwórze. Mieszkali na trzecim piętrze kamienicy z oknami wychodzącymi na ulicę. Mieszkanie było małe, ale schludne. Ot, czterdzieści metrów kwadratowych podzielonych na salonik z aneksem kuchennym, łazienkę i sypialnię. Wszedł, nie zapalając światła, odwiesił płaszcz na wieszak i zdjął buty. Nasłuchiwał jakichś oznak życia, ale obie kobiety jego życia już spały. Usiadł przy sekretarzyku i zapalił starą pordzewiałą lampkę. Wyrwał ze skoroszytu kartkę, wziął długopis i zaczął pisać. Jednak słowa, które cisnęły mu się na usta, nie chciały przylgnąć do papieru. Po półgodzinie zgniótł kartkę i wyrzucił do kosza w kuchni. Poukładał rzeczy na sekretarzyku, tak aby wyglądały na nieruszane. Po chwili namysłu wrócił do kuchni, wyjął kartkę z kosza i schował do kieszeni. Żadnych śladów.
Ukucnął i odchylił dywan na środku pokoju. Podniósł jedną z wielu obluzowanych desek, wsunął rękę aż po łokieć i wyciągnął zawiniątko, w którym znajdował się mały kluczyk. Poprawił dywan i poszedł do łazienki. Zawsze był dumny z kasetonów na suficie, w dużym stopniu przyczynił się do tego fakt, że sam je układał. Uważał, że nadają takim miejscom jak łazienka szlacheckiej wytworności. Stanął na krawędzi wanny i przesunął jedną z listewek. Odsłonił się stary zamek, w który włożył kluczyk. Gdy go przekręcił, jeden z kasetonów opadł na zawiasach. Wyjął skrzynkę, która znajdowała się w podwieszonym suficie, i zajrzał do środka. Pomyśleć, że wszystko, co potrzebne jest do zawładnięcia funduszami FOZZ, znajdowało się w tym pojemniku. Zamknął schowek i wrócił do salonu.
Spojrzał na zegarek w chwili, gdy wskazówka miała pokazać północ. Przebrał się w czyste rzeczy, po czym dokładnie sprawdził, czy ma ze sobą wszystkie dokumenty. Kiedy obejmował funkcję skarbnika FOZZ, dostał paszport dyplomatyczny. Wówczas nawet nie podejrzewał, jak szybko będzie mu potrzebny. Chwycił torbę, w której wcześniej wylądowała skrzynka, i zerknął na drzwi sypialni. Kusiło go, żeby zajrzeć, pocałować, przytulić. Nacisnął jednak klamkę, wyszedł i zamknął drzwi. Żadnych wątpliwości.
Na zewnątrz było chłodno, ulice opustoszały. Odszukał wzrokiem fiat Waldka i ruszył w jego kierunku. Wsiadł bez słowa i ruszyli. Po kilku minutach zatrzymali się przy Alejach Jerozolimskich 44, skąd wyszli dwie godziny wcześniej. Dwie godziny? Boże, a jakby minęły całe wieki.
Kawecki wszedł cicho na górę i otworzył drzwi. Jako skarbnik miał prawie wszystkie klucze, a hasła, czeki i dewizy były w… otworzył znajdujący się za obrazkiem sejf i wyciągnął z niego teczki. Po kolei wkładał je do torby. Po chwili wszystko zamknął, sprawdził, czy nie zostawił żadnych śladów, i zszedł na dół do auta.
Warszawskie ulice były opustoszałe, więc na lotnisko dojechali w kilkanaście minut. Dostański zatrzymał się przy chodniku i zgasił silnik.
– Masz – powiedział i wcisnął Krzysztofowi plik dolarów. – Przyda ci się.
– Nie musiałeś… Dziękuję.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się i zerknął na torbę Krzysztofa. – Zwrócisz z nawiązką.
– Taa… – Kawecki spojrzał przed siebie. Noc była ciemna, wokół żadnego znaku życia. Jedynie kilkanaście metrów za nimi na postoju samotnie stała podniszczona taksówka. – Zaopiekujesz się nimi? Maria może być w dużym szoku.
– Oczywiście. – Kiwnął głową i spojrzał mu w oczy. – Ty… wrócisz, prawda?
– No coś ty, Waldek! – Krzysztof aż się uśmiechnął, ale po chwili spoważniał. – Nie wiem, ile to potrwa. Miesiąc? Kwartał? Zobaczymy, jak się tutaj sprawy ułożą.
– Masz tam kogoś?
– Tak, ale odezwę się dopiero, jak wyląduję. Nie chcę pozostawić żadnych śladów.
– Czy ja… mam coś zrobić? – Głos Waldka był dziwnie cichy.
– Ten cały Universal jest przykrywką dla Rosjan. – Kawecki kątem oka dostrzegł, że przyjaciel pokiwał głową. – A zdaje się, że i nasz Klamek dobrze żyje z prezesem tej firmy. Jeśli masz kogoś, to wyślij go tam. Niech im dołoży do pieca.
– W porządku. Na początek spuszczę na Universal skarbówkę. – Dostański uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – No, leć już. – Uścisnęli się.
– Pilnuj tu wszystkiego.
– Powodzenia!
– Wzajemnie. – Krzysztof otworzył drzwi i ruszył sprężystym krokiem w kierunku terminalu. Nie było odwrotu. Czy podjął słuszną decyzję? Czy miał wybór? I co teraz? – pomyślał, patrząc na tablicę odlotów. Co teraz będzie?
Powoli, jakby walcząc z oporem powietrza, ruszył w kierunku okienka kasowego PLL LOT. Pocieszał się, że LOT to nieformalna siedziba wojskowych służb wywiadowczych, więc trochę wody w Wiśle upłynie, zanim informacja o jego wyjeździe przecieknie do „cywilnych” ministerstw. A wtedy będzie już za późno.
Wiedział, że swoim czynem wstrząśnie podwalinami niejednej instytucji i niejedna głowa poleci za jego ucieczkę.
Ale nie mógł przypuszczać, że jego powrót przeciągnie się jak odyseja, a przyczyną będzie nie sam wyjazd, a słowa, które wypowiedział na końcu.ROZDZIAŁ I Warszawa, rok 2011 Pokorny poker
Ten majowy wtorek miał być z wielu powodów inny niż pozostałe. Po zamieszaniu na giełdzie, do jakiego doszło poprzedniego dnia, dyrektor działu przekazał mu obsługę prywatnego rachunku maklerskiego Mateusza Karasowicza. Właśnie JEMU. Wreszcie twarde miliony do inwestowania, a nie marne kilkaset tysięcy oszczędności wyściubionych od całej rodziny. Dwa lata sumiennej pracy – w tym kurwidołku, punkcie obsługi, z przyklejonym codziennie do twarzy uśmiechem kierowanym do skąpych, bojaźliwych i maluczkich klientów – wreszcie zaczęły procentować. I proszę: bach! Ledwo tydzień temu przeniesiono go do działu klientów indywidualnych, a już przydzielono mu do obsługi największych graczy. Karol Lewiński pomyślał, że oto na jego oczach urzeczywistnia się zasada rządząca giełdą, gdzie jeden musi stracić, aby inny mógł zyskać. Szkoda było mu tego maklera – jak mu tam, chyba Tomek – który poleciał ostatnio, ale cóż, taki rynek.
Uśmiechnął się. Jeśli tylko uda mu się wyprowadzić rachunek na prostą, czego był absolutnie pewien, to może liczyć na solidną premię. Może nawet Karasowicz powierzy mu inne aktywa w zarządzanie. Kto wie? Spojrzał na swoje odbicie w oknie autobusu. No i zawsze może liczyć na wzrost własnych notowań, rzecz jasna. Kiedyś, jeszcze podczas studiów na uniwersytecie, usłyszał, że sława dla młodych ludzi oznacza powodzenie. Chyba dotyczy to tych żółtodziobów, co to zarobią trochę grosza i uważają, że cały świat mają u stóp. Prychnął. Miał prawie trzydziestkę na karku i od kilku lat zasuwał do roboty. Jaka to młodość? Ale dziś wstał wcześniej niż zwykle, poszedł pobiegać, a potem nawet zjadł śniadanie. Zaprosi więc tę śliczną analityczkę z bankowego na kolację i pokaże jej, jaką fantazję potrafią mieć maklerzy. Musi tylko najpierw dojechać do biura, a z tym robił się problem.
Warszawa budziła się tego dnia wolno i z ociąganiem, jak gdyby próbowała uciec w sen przed czekającymi ją wydarzeniami, którym musiała stawić czoło. Budziki z rozmysłem ignorowano, podobnie jak pikanie telefonów czy płacz dzieci. Kiedy jednak rozsądek nakazał w końcu otworzyć oczy, powróciła adrenalina, a z nią pośpiech ograniczający poranne czynności do niezbędnego minimum. Mieszkańcy miasta i okolic ruszyli do pracy. Jedni kierowcy bardziej agresywnie niż zwykle zajeżdżali sobie drogę, wbijając się na najbardziej oblegane pasy ruchu. Inni, stojąc w korku, z ociąganiem podjeżdżali kolejne kilka metrów, co irytowało właścicieli aut stojących za nimi. Powietrze było niemal gęste od nadmiaru stresu i testosteronu. Postronny obserwator mógłby zauważyć, że spokój i skupienie ludzi malały wprost proporcjonalnie do odległości dzielącej ich od centrum miasta. Na moście Poniatowskiego, tuż przy zjeździe w prawo na Wisłostradę, zderzyły się dwa auta osobowe i jeden wóz dostawczy, skutecznie blokując wjazd w stronę centrum. Sięgający aż do Grochowskiej korek niektórzy kierowcy próbowali ominąć, skręcając w lewo, w kierunku Trasy Łazienkowskiej. Tam jednak, prawie aż do zjazdu na Aleje Ujazdowskie, można było posuwać się, i to powoli, tylko jednym pasem ruchu, gdyż drugi był zablokowany przez zepsute i czekające na pomoc drogową auto prowadzone przez kobietę. Mijający ją kierowcy tylko kręcili głowami. Dlaczego ktoś nie zatrzyma się i nie zepchnie jej na bok? Trzeci pas, przeznaczony dla autobusów, obstawiła policja, która tego dnia zanotowała nadzwyczaj wysoki utarg.
Ci, którzy jechali z północy, wskutek remontu rozsypujących się ulic Marymonckiej i Popiełuszki skazani byli na wiecznie zakorkowaną aleję Prymasa Tysiąclecia lub tylko im znane boczne drogi dojazdowe. Spokojniej było na południu Warszawy. Z powodu wiosennego oberwania chmury i zalania kilkudziesięciu metrów kwadratowych terenów zabudowanych oraz kilku ważnych arterii, w tym alei KEN i ulicy Puławskiej oraz metra, część osób w ogóle nie wyjechała do pracy, a ci, którzy bardzo chcieli bądź musieli wyruszyć, utknęli prawdopodobnie jeszcze w samym Piasecznie. Od strony zachodniej wjazd do miasta wyglądał jak co dzień. Z tą jednak różnicą, że stojący w korkach w alei Krakowskiej kierowcy obserwujący sznur wyjeżdżających z Warszawy samochodów zastanawiali się, czy aby od razu do nich nie dołączyć.
Najbardziej ludzkim miejscem, gdzie nie cichły rozmowy ani śmiech, były tramwaje i autobusy. Podenerwowani maturzyści, rozprawiający o czekających ich egzaminach, skupiali na sobie uwagę tych wszystkich, którzy potrzebowali zapewnienia, że normalne życie toczy się dalej. Wrażenie to mijało, gdy pojazdy zatrzymywały się na przystankach przy placu Trzech Krzyży lub rondzie de Gaulle’a. Rozmowy cichły, a na wysiadających patrzono jak na skazańców lub – o zgrozo! – na winowajców.
– Przepraszam za spóźnienie – rzucił Lewiński, wchodząc. – Korki i… – urwał w połowie zdania.
W dziale nie było jeszcze nawet połowy pracowników, a miny obecnych nie zachęcały do dyskusji. Bez słowa rzucił swoją teczkę na krzesło. Jak chcą się umartwiać, to ich problem. Ruszył w poszukiwaniu kawy. W kuchni było pusto, co dziwne jak na 8.40, kiedy każdy jest spragniony kofeinowego dopalacza. Wyjął z szafki kubek, jeden z tak zwanych niczyich, wsypał dwie łyżki kawy rozpuszczalnej, tyle samo cukru, zalał do połowy mlekiem i dopełnił ciepłą wodą z dystrybutora. Zadowolony ruszył z powrotem do pokoju.
Chociaż obsługiwali największych klientów indywidualnych tego biura i generowali znaczną część jego przychodów, trudno było nazwać miejsce ich pracy bardzo wygodnym. Niewątpliwym plusem było to, że nie pracowali w pomieszczeniu typu open space podzielonym ściankami o wysokości metr osiemdziesiąt. Mieli osobny pokój, z oddzielną klimatyzacją i wejściem. To pierwsze oznaczało, że nie muszą znosić nadmiernego chłodu lub duchoty, którymi potrafił potraktować współpracowników „właściciel” pokrętła klimatyzacji. Drugie było bardziej przyziemne – liczba potencjalnych złodziei portfeli czy telefonów komórkowych zamykała się na pracownikach tego pokoju. I jak nie nazwać tego miejsca luksusowym?
Pracowali w dziewięciu: pięciu z licencją maklerską, trzech doradców inwestycyjnych i jeden chłopczyk na praktykach, przyuczający się głównie w przynoszeniu kawy. Każdy z pracowników miał do dyspozycji cztery monitory, ustawione piętrowo w dwóch rzędach. Siedzieli w niewielkiej odległości od siebie, przy podłużnym blacie w kształcie litery L. Za plecami mieli dwie duże plazmy: na jednej zazwyczaj nastawiano TVN CNBC, na drugiej Bloomberg lub CNN. Poniżej stał stolik, na który powinna być dostarczana świeża prasa. Powinna – ale w całym biurze znacznie zredukowano liczbę zamawianych papierowych wydań tytułów prasowych, wskutek czego otrzymywali jedynie „Parkiet” i „Puls Biznesu”, ale dopiero po tym, jak najpierw przejrzał je zarząd. Po lewej od wejścia znajdował się maleńki gabinet ich dyrektora. Ściana dzieląca pomieszczenia była przeszklona, co wyraźnie sugerowało pracownikom, czym mają się zajmować w trakcie pracy.
Chłopak usiadł przy swojej części stołu, włączył komputer, wysypał okruchy z klawiatury i przesunął papiery ułożone wokół, robiąc tym samym miejsce na kubek z kawą. Radość i pewność siebie, którą przejawiał kilka minut temu, błyskawicznie ustąpiły miejsca suchemu, aczkolwiek jeszcze nie w pełni dojrzałemu profesjonalizmowi. Za dwie dziewiąta napięcie i podniecenie, które ogarniały wszystkich w pomieszczeniu, były już prawie namacalne. Zerknął w kierunku dyrektora. Chodził po pokoju, konferując z kimś ostro przez telefon.
O dziewiątej tysiące osób w mieście i kraju wstrzymało oddech, z czujnością wypatrując jakiegokolwiek symptomu ruchu notowań akcji i indeksów w dół. Te drgnęły i na otwarciu WIG20 zanotował 1901 punktów. Dzień wcześniej ten sam indeks, skupiający największe i najbardziej płynne spółki na warszawskim parkiecie, zanotował spadek prawie o 398 punktów. Notowania niektórych instrumentów zamrażano, co jeszcze bardziej zwiększało napięcie na giełdzie. Nigdy wcześniej nie widziano bowiem, aby tak ogromny zjazd na wartości indeksu dokonał się w tak krótkim czasie. Nawet podczas bessy w latach 2007–2008 spadek indeksu o 500 punktów trwał kilka dni. Tego poranka WIG20 zaczął o półtora punktu wyżej niż dzień wcześniej na zamknięciu i choć nie było to spektakularne wydarzenie, towarzyszyło mu ciche westchnienie ulgi.
Nie jest źle, pomyślał Karol i zerknął raz jeszcze na zawartość portfeli podopiecznych klientów. Akcje, które posiadali, po bardziej lub mniej licznych spadkach również odnotowały powolny ruch w górę. Dobrze, dokupujemy.
Lewiński zaznaczył na monitorze zlecenie kupna akcji i przycisnął enter. Zlecenie zostało dołączone do karnetu zleceń biura maklerskiego i jako całość przekazane do CAP, aplikacji certyfikowanego dostępu do systemu notującego WARSET. Z CAP zlecenie powędrowało do systemu HUB, a stamtąd do komputera centralnego. Ten przyjął zlecenie, zweryfikował jako poprawne, i wysłał do HUB informację o jego przyjęciu, skąd trafiła ona drogą powrotną do biura maklerskiego i komputera nadawcy. W tym samym momencie należący do architektury systemu notującego moduł Indexator obliczył nową wartość indeksów. System notujący wysłał te informacje do systemu dystrybucji informacji giełdowych DIFF, skąd zostały przekazane do różnych odbiorców, w tym do Komisji Nadzoru Finansowego, Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych, biur maklerskich i dystrybutorów informacji.
Ponieważ zamieszczenie zlecenia w arkuszu zleceń było równoważne ze zobowiązaniem inwestora do zawarcia transakcji na określonych przez siebie warunkach, zlecenie zostało pomyślnie zrealizowane.
Można było się rozluźnić i zacząć dzwonić do klientów. Zapowiadał się ciekawy dzień.