Futerał - ebook
Futerał - ebook
W powszechnym przekonaniu wystrój mieszkań w PRL-u był monolitem. Nic bardziej mylnego – polityczne zawirowania kolejnych dekad, przemiany gospodarcze, stosunki społeczne i polityka mieszkaniowa gruntownie wpływały na wygląd mieszkań. Zniszczenia II wojny światowej i przesunięcia granic spowodowały, że polskie powojenne wnętrza tworzone były niemal od zera. Kolejne lata niosły nadzieję na poprawę i wyraźnie pokazały, że zarządzanie gospodarstwem domowym wpisywało się w nowoczesny, szeroko zakrojony projekt inżynierii społecznej. Dziś „wnętrze z PRL-u” przemieniło się w kliszę utrwalaną przez kulturę popularną: to obraz tandety i bylejakości albo zbiór pięknych, nowoczesnych przedmiotów, „ikon designu”. W obu przypadkach wyjmujemy przedmioty z kontekstu, zapominając, że powstały tyleż z fascynacji nowoczesnością, ile z dojmującego braku, ciasnoty i prowizorki.
Badaczka Agata Szydłowska wykonała tytaniczną pracę, poszukując odpowiedzi na pytanie: jak tak naprawdę urządzano się w PRL-u? Błyskotliwie łączy historię społeczną, opowieść o przemianach politycznych i kulturowych z bogactwem materiałów i świadectw.
Futerał nie jest książką o straszno-śmiesznej krainie bareizmów i rozklekotanej meblościanki ani o szczytowym okresie dizajnu – to nowatorska opowieść o mieszkaniu jako jednym z centralnych obiektów zmartwień, troski, zabiegów, dumy, snobizmów i zaradności pokoleń Polek i Polaków. I tak jak dla Waltera Benjamina dom jest „futerałem dla człowieka prywatnego”, tak dla Szydłowskiej jest też jednym z kluczy do odczytywania polskiej historii XX wieku.
Kategoria: | Architektura |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-768-1 |
Rozmiar pliku: | 29 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Temat urządzania się w PRL-u do dziś budzi emocje. Wiążą się z nim niezliczone anegdoty i powszechnie zrozumiałe symbole: meblościanka, kombinowanie i załatwianie, usterki, mały metraż. Pamięć, zwłaszcza osób, które są za młode i same nigdy nie stały w kolejce pod meblowym – ja też należę do tej grupy – zapełniają obrazy i opowieści kształtowane przez popkulturę, nostalgię, mity i politykę. Rozprawmy się z tymi kliszami po kolei.
Życie w PRL-u, jak wiemy z filmów Stanisława Barei, było przaśne i śmieszne. Kombinatorstwo, nieudolność i tandeta napędzały komediowe silniki. A doświadczenie przeprowadzki i urządzania się dotyczyło każdego. Obejmowało zmagania z fachowcami, odbiór wadliwie wykonanych mieszkań i polowanie na meble. Dlatego urządzanie się stanowiło wdzięczny temat do przedstawienia w krzywym zwierciadle. Gorzej, że po latach to krzywe zwierciadło zaczęło udawać zwierciadło prawdziwe, a komedię uznano za świadectwo historyczne. Nie oznacza to, że fachowcy nie byli leniwi, meble nie były trudno dostępne, a ściany krzywe. To wszystko prawda. Filmy i opowieści pomijały jednak fakt, że najczęściej osoby wprowadzające się do tych krzywych ścian miały szansę naprawdę polepszyć swoje warunki życiowe, a punktem odniesienia nie było wygodne mieszkanie na współczesnym osiedlu, lecz wilgotna klitka lub chata z klepiskiem.
Nostalgia wykonuje z kolei odwrotną pracę – każe widzieć w tandetnych i byle jakich sprzętach z PRL-u znaki wyidealizowanej przeszłości. W innych przypadkach wyjmuje niezłe i dobrze zaprojektowane przedmioty z kontekstu, zapominając, że funkcjonowały w ramach nie tak znowu pożądanego z dzisiejszej perspektywy ekosystemu: braku, ciasnoty, prowizorki. Nostalgia napełnia kieszenie właścicieli firm oferujących przedmioty _vintage_ za absurdalne pieniądze. Tak zwane pikasy, obśmiewane już w latach sześćdziesiątych, jawią się dzisiaj jako cuda sztuki użytkowej. Etykietka „PRL” pomaga sprzedać przedmioty niezależnie od ich wartości i jakości, obiecując użytkownikom podróż w czasy, kiedy wszystko było piękne i wysmakowane niczym Supersam i polska szkoła plakatu. Nie było. Świetnie zaprojektowane przedmioty produkowane masowo należały do rzadkości. Wyobrażenie o PRL-u jako krainie dobrego dizajnu kształtują wystawy i publikacje pokazujące produkty jednostkowe, które często nie wyszły poza stadium prototypu. Z kolei wartościowe projekty wdrożone do masowej produkcji niejednokrotnie przeżywają dziś drugie życie za pieniądze, które wywołałyby salwy śmiechu pierwotnych użytkowników. Sprzedawanie repliki jednego z najbardziej demokratycznych foteli za ponad trzy tysiące złotych nie tylko wydaje się sprzeczne z pierwotną ideą projektu, lecz także jest sprytnym wykorzystaniem potencjału handlowego „PRL” jako marki. Trudno o coś bardziej ironicznego.
Z nostalgią współpracują mity. Są to przede wszystkim opowieści o heroinach i herosach, którzy dzięki fantazji i kreatywności dzielnie walczyli z codzienną – jak się podkreśla – szarzyzną. Bo PRL był meblościankowy, szary i bury, ale w mieszkaniach tych wyjątkowych jednostek otwierały się wrota do innego świata, zaprojektowanego w dobrym guście i stawiającego czoła wszechobecnej unifikacji. Mitem jest w ogóle przekonanie o PRL-u jako szarym i brzydkim, o blokach jako alienujących i nieludzkich. Nie byłoby nic złego w opowieściach o barwnych indywiduach, gdyby nie zaszyte w nich często przekonanie o wyższości inteligencji nad ludem, który zapełniał te meblościanki kryształami albo sadzał wystrojoną lalę na piernatach. W tych wspomnieniach inteligent jawi się jako samotny, walczący z systemem komunistycznym rycerz dobrego gustu, zamieniający swój dom w bastion nowoczesności lub przeszłości w duchu retro. Wszystko to kosztem wyrzeczeń i niesamowitej pracy. Takie opowieści spychają poza pole widzenia inne niż inteligenckie sposoby zamieszkiwania, powodując, że zamiast je zrozumieć, wyszydzamy je lub, co najwyżej, ignorujemy jako niewarte uwagi obszary pospolitości.
Wreszcie polityka. Kiedy piszę te słowa, ceny nieruchomości w Warszawie biją rekordy, a dziennikarze zastanawiają się, czy w stolicy nie zabraknie nauczycieli i nauczycielek, bo nikogo z pensją w wysokości trzech i pół tysiąca złotych nie będzie stać ani na wynajem, ani na kredyt. Oczywiście jest to perspektywa wielkiego miasta i klasy średniej. W Polsce wciąż wiele osób żyje w przeludnionych mieszkaniach o fatalnym standardzie cywilizacyjnym. Na temat problemów współczesnego mieszkalnictwa napisano już bardzo dużo, więc tylko sygnalizuję ten kontekst. Tymczasem jednak opowieści o bylejakości i urawniłowce mieszkań w PRL-u wykorzystuje się do tego, by obrzydzić obywatelom idee demokratycznego, zestandaryzowanego i organizowanego przez państwo mieszkalnictwa. Obrazy przeciekających rur i PCW na podłodze służą za argument na rzecz wolnego rynku i świętej prywatnej własności.
Ten trochę złośliwy wstęp ma uprzedzić czytelniczki i czytelników, że nie znajdą w tej książce ani opowieści o straszno-śmiesznej krainie rozklekotanej meblościanki i brzydkich tapet, ani o szczytowym okresie polskiego dizajnu, pełnym wysmakowanych mebli ze spółdzielni Ład i zgrabnie powyginanych krzeseł z giętej sklejki. Chociaż to wszystko w niej będzie: i Bareja, i meble segmentowe, i oryginalne mieszkania artystów i projektantek, i usterki, i nowoczesność. Zależało mi jednak na tym, by przyjrzeć się tym zjawiskom bez uprzedzeń i bez nostalgii, zrozumieć je i osadzić w kontekście procesów społecznych, historii wzornictwa (także tej międzynarodowej), wreszcie – biografii konkretnych osób, chociaż nie zawsze znanych z imienia i nazwiska. Urządzanie się w PRL-u okazuje się jednocześnie jednorodne i zróżnicowane. Ujednolicone były przede wszystkim _sposoby zamieszkiwania_. Różnice regionalne, widoczne jeszcze w latach powojennych, głównie za sprawą przyłączenia do Polski tak zwanych Ziem Odzyskanych, z czasem zaczęły się zacierać. Faktycznie w całej Polsce mieszkano w podobnych blokach, podobny był też asortyment sklepów. O odmienności decydowały czas – inaczej zamieszkiwało się w latach stalinowskich, inaczej w latach siedemdziesiątych w wielkiej płycie – i, przede wszystkim, klasa społeczna. Chciałam jednak odejść od perspektywy inteligenckiej, a raczej podejść do niej krytycznie i zastanowić się, jak forsowane przez ekspertki i ekspertów sposoby urządzania wnętrz wpływały na wygląd mieszkań przeciętnych obywateli oraz jak mieszkańcy odpowiadali na narzucane im z góry modele. Wreszcie PRL widziany z perspektywy urządzania mieszkań jawi się jako kraj rosnących nierówności. Nie wszyscy byli beneficjentami niewątpliwego postępu cywilizacyjnego, zahamowanego pod koniec lat siedemdziesiątych przez załamanie się gospodarki. Wiele osób doświadczyło zdecydowanego polepszenia standardu życia, wiele było tak samo biednych zaraz po wojnie, jak i trzydzieści lat później. Znamienne, że najbardziej luksusowe mieszkania pojawiły się w najbardziej kryzysowych latach osiemdziesiątych.
Książka ma charakter jednocześnie chronologiczny i tematyczny. Oznacza to, że do każdego przedziału czasowego przyporządkowałam charakterystyczne dla niego, w moim mniemaniu, zjawiska. Bardzo często trwały one długo po zakończeniu danego okresu. Na przykład współzamieszkiwanie z obcymi lokatorami, opisane na początku książki i typowe zwłaszcza dla lat powojennych, ciągnęło się w niektórych przypadkach do lat osiemdziesiątych. Meble segmentowe, wprowadzone na dużą skalę w czasach „małej stabilizacji”, długo utrzymywały się w polskich domach i często stoją w nich do dziś. Skupiłam się przede wszystkim na mieszkaniach w miastach i mniejszych miejscowościach, a także na domach zamieszkiwanych przez tak zwaną ludność nierolniczą. Często jednak te mniejsze miejscowości pozostają anonimowe, między innymi dlatego, że w pamiętnikach i wspomnieniach, z których korzystałam, nie podawano ich nazw. Całkowicie natomiast pominęłam domy na wsi, zarówno tradycyjne wiejskie chaty, jak i gospodarstwa rolne, które łączyły funkcje mieszkalne z gospodarczymi. Uwzględnienie tych domów wymagałoby zupełnie innego podejścia i innej metodologii, czerpiącej na przykład z etnologicznej wiedzy o tradycyjnych sposobach zamieszkiwania. Jest to materiał na zupełnie inną książkę. Używam także określenia „Polska Rzeczpospolita Ludowa”, choć opowieść o polskich powojennych mieszkaniach rozpoczynam już w 1945, a nawet w 1944 roku. Jak wiadomo, Rzeczpospolita Polska stała się Polską Rzeczpospolitą Ludową dopiero w 1952 roku, ja jednak dla jasności wywodu zamiast dwóch nazw stosuję jedną, która potocznie przyjęła się w odniesieniu do Polski Ludowej, czyli państwa polskiego pozostającego w obszarze dominacji ZSRR.
Ponieważ książka dotyczy w dużej mierze kwestii klas społecznych, czuję, że winna jestem czytelniczkom i czytelnikom wyjaśnienie, z jakiej pozycji piszę. Wczesne dzieciństwo, które przypadło na schyłek PRL-u, spędziłam w warszawskim Śródmieściu, na rogu ulic Marszałkowskiej i Hożej, w bloku plombie z wczesnych lat sześćdziesiątych. Było to dwupokojowe mieszkanie należące do Telewizji Polskiej, w której pracowali rodzice. Łączyło w sobie „uroki” budownictwa oszczędnościowego z czasów gomułkowskich (miało jednostronny układ pomieszczeń, absurdalnie długi przedpokój i ślepą kuchnię z okienkiem wydawką) z „urokami” zamieszkiwania w latach osiemdziesiątych (karaluchy i szczury, zsyp z piekła rodem, zdewastowana klatka schodowa). Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych przeprowadziliśmy się do mieszkania w bloku z wielkiej płyty na Gocławiu, wydawało się to wielkim awansem cywilizacyjnym. Jednak mieszkania na Marszałkowskiej nie wspominam ani z przykrością, ani z nadmiernym sentymentem.
Rodzice radzili sobie z jego urządzaniem tak jak większość średnio zamożnych inteligenckich rodzin w tych czasach. Tata coś tam sklecał, na przykład regały na książki i nigdy nieukończoną serwantkę dziecięcą, której wzór zaczerpnął z opasłego niemieckiego katalogu sprzedaży wysyłkowej. Katalog ten ja – dziecko zakochane w konsumpcji, a mające pecha żyć w jednym z najsmutniejszych pod tym względem momentów historii – studiowałam z nabożnością niczym świętą księgę. Mama szyła, robiła na drutach, później produkowała patchworki. Rodzicom udało się „wystać” komplet wypoczynkowy Mieszko ze Swarzędza – wówczas, jak twierdzi mama, bardzo modny i najładniejszy z dostępnego asortymentu – który służył nam podczas codziennych posiłków (nie mieliśmy stołu ani krzeseł) i przyjmowania gości.
W którymś momencie w pobliskim domu meblowym Emilia rodzice kupili mi zestaw młodzieżowy Skaut w czerwono-sosnowej okleinie. Miałam więc swoje biurko, półkotapczan (tyleż niewygodny, co niebezpieczny), szafki i regaliki. Wnętrze półkotapczanu najpierw szczelnie zapełniłam naklejkami, a następnie mama wykleiła je tapetą pozyskaną ze „zrzutów” – tak mówiło się na dary z Zachodu – do których mieliśmy dostęp. Wbrew intencjom darczyńców nie były one dla nas raczej źródłem artykułów pierwszej potrzeby, ale wyjątkowych, oryginalnych, a często paradnych przedmiotów, trochę jak dzisiejsze lumpeksy. W oknach mojego pokoju wisiały dziecięce zasłony ze zwierzątkami z bajek na pomarańczowym tle – też pewnie ze „zrzutów”. Kontemplowałam te obrazki bez końca, leżąc wieczorem w łóżku.
Na podłodze mieliśmy parkiet przykryty wykładziną, w łazience lastryko. Kuchni nie pamiętam, była chyba zbyt straszna, żeby zapisać się w moich wspomnieniach. Rodzice nie inwestowali w nic, czego nie dałoby się ze sobą zabrać, bo mieszkanie było służbowe i czekała nas wyprowadzka. Dużą część dzieciństwa spędziłam przecznicę dalej, na Hożej, w mieszkaniu cioci. Był to dom z rodzaju niesamowitych: wypełniony starociami, dziełami sztuki, wszelkiego rodzaju kuriozami i drobiazgami, pełny tajemnic i dowcipów. Najlepiej pamiętam wielki czarny fortepian i wiszący przy drzwiach kolaż z górną połową sylwetki Lenina naturalnej wielkości, do której ciocia dokleiła idealnie dopasowaną dolną połowę z czyjąś gołą pupą i nogami w biało-czerwonych pończochach, prawdopodobnie fragment jakiejś reklamy przywiezionej z Paryża. Trzecim domem, który mnie ukształtował, był dom babci położony sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, z imponującą zbieraniną wszelkiego rodzaju składanych posłań (ich obsługa wymagała odwagi i umiejętności, a ja przy okazji nauczyłam się słów „wersalka” i „amerykanka”), kompletem meblowym z lat sześćdziesiątych, kilimami i ozdobami z Cepelii oraz mnóstwem kwiatów doniczkowych. Do tego domu jeszcze wrócę.
Wszystkie wspomniane mieszkania pojawiają się w tej książce, niekoniecznie dosłownie. Starałam się jednak wykroczyć poza to, z czym miałam bezpośrednią styczność, szukając raczej tego, co powszechne, niż tego, co unikatowe. Mam nadzieję, że zamiar ten udało mi się zrealizować i że każda czytelniczka i każdy czytelnik odnajdzie w tej książce ślady tego, co zna z doświadczenia lub o czym słyszał.
Bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarne za zaufanie, cierpliwość i otwartość, Magdalenie Budzińskiej za entuzjazm, zaangażowanie, ogromną pracę oraz mnóstwo cennych podpowiedzi i tropów, Przemysławowi Pełce za czujną i zdecydowaną redakcję. Składam podziękowania moim rozmówczyniom i rozmówcom: Elżbiecie Grunwald, Annie Jakrzewskiej-Sawińskiej, Danucie Kucharczyk, Ewie i Janowi Mączewskim, Krystynie i Stanisławowi Pawlakom, Mirosławowi Pawłowskiemu, Barbarze Guz-Schmid, Józefie Skalskiej, Urszuli Staniszewskiej, Ewie Wysockiej i Stefanowi Wysockiemu. Dziękuję również przyjaciółkom, które pomagały mi w pracy nad książką – Katarzynie Mączewskiej i Małgorzacie Gurowskiej. Szczególne podziękowania należą się mojej Mamie Zofii Szydłowskiej, która pomagała mi na każdym etapie pracy i której dedykuję tę książkę.Na zachodzie zmiany
Rozniosła się wieść, że na ziemiach opuszczanych przez Niemców stoją luksusowe, w pełni wyposażone wille i tylko czekają na nowych mieszkańców. Wizerunek tak zwanych Ziem Odzyskanych jako krainy mlekiem i miodem płynącej budowała ówczesna propaganda, zapraszająca pionierów do osiedlenia się na zachodzie i północy Polski. Przyjeżdżali ludzie zewsząd: repatrianci z dawnych wschodnich terenów Polski, poszukiwacze majątku i przygód, ci, dla których nie było miejsca w ich rodzinnych zburzonych miastach. To, co zastawali, też było różne. Karolina Kuszyk, autorka książki _Poniemieckie_, wylicza: „Domy i mieszkania poniemieckie: zostawione we wzorowym porządku, z umytymi naczyniami i kluczem karnie tkwiącym w drzwiach – koniecznie od zewnątrz, zgodnie z rozkazem rządu polskiego z 14 lipca 1945 roku. Opuszczone w pośpiechu; we wspomnieniach niedawna obecność poprzedników zapisze się w obrazie talerzy z jeszcze ciepłą zupą. Splądrowane. Umeblowane. Z wygodami. Z trupami właścicieli, którzy obarczają przybyszy obowiązkiem pochówku. Mieszkania, które przed wysiedleniem zdewastowali w aktach sabotażu sami Niemcy. Mieszkania zrujnowane, mieszkania grobowce. Mieszkania sracze dla sowieckich żołnierzy. Mieszkania burdele. Mieszkania czyste i zamieszkane, najczęściej przez kobiety, dzieci i starców. W miastach i wsiach, które wydają się wyludnione, bo Niemcy, którzy jeszcze nie wyjechali, wolą nie wychodzić na ulice”¹.
Pracownik kotłowni Władysław Lulek przybył do Prudnika (do niedawna Neustadt) w 1946 roku². Pomieszkiwał kątem u znajomego w dużym mieszkaniu. Styczeń był mroźny, nie było czym palić, więc do pieca dorzucali połamane meble, a ze znalezionego na strychu pierza i pokrycia zdjętego z materacy zrobili kołdrę. Rychły przyjazd rodzeństwa zmobilizował Władysława do poszukiwania własnego mieszkania. Znalazł kąt na trzecim piętrze, ni to pokój, ni kuchnię, z piecem kuchennym, szafą, jednym łóżkiem i stolikiem z połamanymi krzesłami. Do brata i siostry dołączyły jeszcze dwie kuzynki oraz kolega i całe sześcioosobowe towarzystwo ulokowało się w zaanektowanej klitce. „Znacznie później dopiero uświadomiłem sobie, jak bardzo niezaradnym byłem wówczas człowiekiem. Inni w owym czasie zajmowali wspaniałe wille i umeblowane domki jednorodzinne. Mogłem przecież znaleźć coś lepszego, a ja złapałem pierwszy z rzędu pokoik na poddaszu. Miałem wówczas 21 lat i nie przywiązywałem większego znaczenia do tych spraw. Wystarczyło mi, bym miał gdzie się wyspać i coś zjeść”³.
Kiedy zrobiło się cieplej, Władysław wybrał się z bratem na poszukiwanie większego lokum. Włócząc się po pustych uliczkach, zobaczyli dom w głębi ogrodu. Szyby w oknach były całe – co było rzadkością – lecz budynek wydawał się niezamieszkany. Okazało się, że na niektórych drzwiach wisiały już kartki kwaterunkowe, lecz inne mieszkania pozostawały wolne. Weszli do jednego z nich: kuchnia, większy i mniejszy pokój. „Szyby w oknach całe, piece w dobrym stanie, ściany nawet stosunkowo czyste i do tego leci woda z kranu. Czego więc jeszcze potrzeba? Meble? Głupstwo. Znajdą się. Poszukaliśmy kartki papieru i kawałkiem węgla nabazgraliśmy: »Mieszkanie zajęte«. W dwa dni później mieliśmy urzędowy przydział na mieszkania. Przez kilka kolejnych dni włóczyliśmy się po pustych mieszkaniach przy ulicy Chrobrego i znosiliśmy, co tylko się dało: szafy, łóżka, stoły, krzesła, firanki, garnki – co tylko wydawało nam się przydatne”⁴.
W miarę możliwości osadnicy szukali wolnych, niezarezerwowanych mieszkań. Reszta była formalnością: należało zgłosić znalezisko w urzędzie powiatowym i jeśli wszystko się zgadzało, można było się wprowadzać⁵. Z czasem jednak „dobrych” mieszkań zaczęło brakować i coraz rzadziej udawało się znaleźć niesplądrowane i niezniszczone lokum. Wiosną 1946 roku jedna z osiedleńczyń wraz z matką dostały siedmiopokojowe mieszkanie we Wrocławiu, w następnym roku do dyspozycji były już tylko lokale zniszczone, do samodzielnego remontu, a następnie te na peryferiach, które wymagały długich i męczących dojazdów⁶.
Irena Szydłowska, urzędniczka ze Lwowa, przed wojną mieszkała w Warszawie z mężem i synem – obaj zginęli podczas wojny⁷. Nie chciała wracać do stolicy. Widok ruin i wspomnienie poprzedniego życia z rodziną okazały się zbyt bolesne. Dwie jej koleżanki, wracając z obozu w Ravensbrück, zachorowały na tyfus plamisty i musiały zatrzymać się w Szczecinie. Tam już zostały. W 1946 roku Irena postanowiła dołączyć do jednej z nich i zacząć nowe życie. Koleżanka miała szczęście, zamieszkała w ślicznej dzielnicy willowej. „Grupa domów przy ulicy, którą szłam, upstrzona była ogromnymi transparentami: »_Da zdrastwujet geroi krasnoj armii_«, »_Sława Stalinu, pobieditielu faszizma_« itp. Jaskrawo malowane bramy tryumfalne i płotki, niby w cyrku, kolorowe lampki i olbrzymie, szpetne portrety – brutalnie zakłócały spokojne tło domów w ogrodach. W willi, którą »okupowała« moja koleżanka z rodziną, dostałam słoneczny, różowy pokój z ogródkiem przed oknami; obok jasna, kaflami wyłożona łazienka. W tym pięknym mieszkaniu w całej pełni poczułam swoją nędzę”⁸.
Stefan Chwin w _Krótkiej historii pewnego żartu_ stworzył drobiazgowy opis komfortowych, a jednocześnie zbytkownych wnętrz, które Niemcy pozostawili w Gdańsku-Oliwie. Widziane oczami urodzonego już po wojnie dziecka te ujmujące wygodą i starannym wykończeniem przestrzenie zdają się wyrazem zdrowego rozsądku i zapobiegliwości z czasów pokoju, by zaraz zamienić się w emanację złowieszczej obsesji higieny. Na przykład wyłożone kafelkami łaźnie pojawiają się na zdjęciach z Auschwitz pokazywanych gdańszczanom na wystawie w mieście, ale także w luksusowej willi, w której mieszka kolega narratora: „Pod oknem, w miejscu dotąd pogrążonym w cieniu, zobaczyłem wielką wannę, którą w pierwszej chwili wziąłem za marmurową sadzawkę, bo nie stała tak jak nasza na lwich żeliwnych łapach, lecz była wmurowana głęboko w sadzawkę. Musiało się do niej wchodzić bez trudu. Wystarczyło tylko przykucnąć na brzegu i spuścić nogę na emaliowane dno, a lewa ręka sama już sięgała w stronę niklowanej poręczy przewidująco przytwierdzonej do ściany w pobliżu wielkiego kranu, tak że nie trzeba było obawiać się poślizgnięcia na gładkiej emalii. Obok wanny biała umywalka, podobna kształtem do rozchylonej lilii, połyskiwała różowawymi odblaskami, oświetlona kielichowatą lampą z różowej porcelany, zawieszoną u góry na wygiętej mosiężnej rurce. Lustro pod lampą nie było prostokątne: owalne, o wykrojonych kartuszowo krawędziach, przytwierdzone do ściany wypukłymi różami z niklu przypominało tarczę z wypolerowanej do błysku stali. A jeszcze bardziej kwiecisty był porcelanowy sedes. Muszlowato wygięty, stojący na okrągłej podstawie obrzeżonej gzymsem z białych glazurowanych listków, odbijał się w kafelkach miękkim, śnieżnym refleksem. Chciałem opłukać ręce pod kranem umywalki, którego mosiężnym kurkom nadano kształt motylkowaty, ale nie potrafiłem się powstrzymać od chęci obejrzenia wanny i prysznicowej armatury z bliska, więc podszedłem pod okno. Schylony nad emaliowaną niszą, z wielką słuchawką prysznica w dłoni, polewałem lepkie od cukru i śmietany palce, a oczy same wędrowały wzdłuż ciemnoniebieskiego szlaczka, ułożonego z kafelków o wypukłym kwietnym ornamencie, którym obłożono emaliowane krawędzie wanny, po czym bezbłędnie odnajdywałem w małym wgłębieniu okrągłe miejsce dla różowego mydła czekającego na mokrą dłoń. A potem cóż to była za przyjemność pociągnąć sobie bez żadnej potrzeby za porcelanową rączkę na mosiężnym łańcuszku, na której widniało małe błękitne kółeczko z gotyckim napisem »Langfuhr«”⁹.
Bywało, że konieczność przywłaszczenia cudzego mienia budziła dyskomfort, a nawet opór. Przybyła z Kresów Helena Kuźmicka tak długo szukała mieszkania, aż trafiła na odpowiednie, zupełnie puste lokum – zależało jej na tym, by mogła umeblować je sprzętami różnego pochodzenia, które razem nie składały się w scenografię czyjegoś życia. W opuszczonych, zniszczonych mieszkaniach widziała ślady obecności niegdysiejszych mieszkańców, jeszcze do niedawna przez nią znienawidzonych: „W zrujnowanych domach odczytywałam jakby z księgi życie ludzkie. Oto zasobne niegdyś mieszkanie, czego dowodem piękne tapety, parkiet i szczątki ceramiki, którą wyłożone były ściany łazienki. W jednych drzwiach górnej futryny wkręcone haki do huśtawki, która zapewne służyła dzieciom, a ich śmiech i szczebiot w czasie zabawy napełniał radością mieszkanie. Ten porzucony porcelanowy kubek z obrazkiem misia służył któremuś z nich. Na rozbitym kompletnie bujaku ktoś z poprzednich mieszkańców kołysał się wygodnie i oczadziały propagandą wymownego Goebbelsa śnił o podboju Europy i świata. Teraz leżały sprzęty w kawałkach, wrak bezużyteczny obok sterty wilgotnych piór z rozprutej poduszki. A to mieszkanie typowo mieszczańskie. Dowodem liczne złocenia na tapecie. Nie chciałam w nim mieszkać. Jakieś obce. W tym znowu małe schludne trzy pokoiki z przemyślnymi schowkami i szafkami w ścianach. Na schodach wiodących na pięterko rozsypane podarte książki, sterty fotografii, resztki jakichś materiałów, w kuchni wielka ilość słoików po marynatach. Tu też nie mogłabym mieszkać. Ta zastraszająca ilość fotografii, które trzeba by zgarnąć do spalenia, a to przecież czyjaś droga pamiątka”¹⁰ .
Nieraz osiedlano się w mieszkaniach zdewastowanych – przez Rosjan, innych Polaków, czasami też przez samych Niemców. Tam, gdzie na miasta spadły bomby, warunki mieszkaniowe przypominały te w Warszawie. W miastach niezniszczonych, jak na przykład Zielona Góra czy Legnica, wybór lokali był tak duży, że osadnicy zaczynali wybrzydzać¹¹. Bywało, że świetne znalezisko zamieniano na jeszcze lepsze. Czasami zamieszkiwano razem z Niemcami, którzy nie zdążyli się jeszcze wyprowadzić. Inteligent ze Lwowa Zbigniew Żaba po przyjeździe do Wrocławia miał do wyboru: samodzielny remont zniszczonej willi, na co nie miał pieniędzy, lub zamieszkanie z niemiecką rodziną. Ta druga możliwość okazała się nie najgorsza: „Zaraz na wstępie podzieliliśmy nasze wspólne czteropokojowe mieszkanie na część polską i niemiecką: po dwa pokoje dla każdej nacji. Sporów żadnych nie było, okazuje się, że można żyć w zgodzie i w takich warunkach. W naszej części nie było już żadnych materaców, firanek, pościeli, brak szyb w oknach. Wszystko zdążył już zabrać nasz poprzednik, który pozostawił kartkę na drzwiach nawołującą do nieszabrowania jego własności. Wszystko muszę ciężkim trudem zdobywać, szabrując nawet w zupełnie opuszczonych budynkach”¹². Niemcy uciekali się do różnych sprytnych sposobów, by odstraszyć polskich osadników¹³. Dobrym pomysłem było przybijanie kartek z napisaną po polsku informacją, że mieszkanie jest już zajęte. Jeszcze lepszym – wywieszanie żółtej flagi, która stanowiła czytelny znak, że w mieszkaniu są chorzy na tyfus. Ponoć jeszcze w 1946 roku Niemcy wywieszali na drzwiach ostrzeżenia: „_Achtung Typhus_”.
Repatriantki z dawnych wschodnich terenów Polski w nowym mieszkaniu, 1946–1948
Narodowe Archiwum Cyfrowe.
We Wrocławiu było chyba najtrudniej. Mieszkało się w ruinach, szabrownicy wynosili resztki niespalonego dobytku, a dzieła zniszczenia dopełniali Polacy, którzy traktowali poniemieckie mieszkania tak, jakby to one były ich wrogami. W październiku 1945 roku wrocławska gazeta „Pionier” pisała, że szyba okienna jest unikatem i przedmiotem pożądania¹⁴. Brakowało opału, okna zabite dyktą nie chroniły przed zimnem. Ten stan utrzymywał się do początków 1947 roku. W ruinę popadały nawet kamienice, które w dość dobrym stanie przetrwały wojnę. Straszyły dziurawe dachy, zdewastowane klatki schodowe, zerwane stropy. Drzwi, futryny i podłogi rąbano i wynoszono na opał. Często podejrzenia padały na Niemców, lecz najprawdopodobniej dopuszczali się tego Polacy, którzy nie tylko potrzebowali drewna, lecz także lekceważyli lub chcieli unicestwić wszystko, co dawniej należało do Niemców¹⁵.
Również poza Wrocławiem niszczono domy poniemieckie lub zaniedbywano je, unikając niezbędnych remontów. Przyczyną był głęboko zakorzeniony lęk, że w którymś momencie Niemcy wrócą i trzeba będzie znów ruszyć na tułaczkę. Nie opłacało się remontować. Karolina Kuszyk pisze o Władysławie Kordaczuku z dolnośląskiego Małuszowa: „Zamieszkał na piętrze, bo to bezpieczniej i rozleglejszy widok. Wypadło parę dachówek, dach zaczął przeciekać, nieprzyjemnie kapało na głowę. Dom wielopokojowy, nie ma strychu, zamykał drzwi i przeprowadzał się do drugiego pokoju. Po jakimś czasie i tam zaczęło kapać, zajmował następny pokój. Po paru latach kapało już wszędzie, schodził wtedy na parter. Upłynęło jeszcze parę lat, dach obleciał, sufity zaczęły się walić, a Niemców ani widu, ani słychu”¹⁶. Poczucie tymczasowości i przekonanie, że wojna wcale się nie skończyła, były powszechne. Bronisława Biel, która zaraz po wojnie zamieszkała z mężem w podwarszawskim Milanówku, wspomina, że spali na drewnianym „wyrku” z siennikiem, a dopiero po jakimś czasie kupili tapczan, ich pierwszy mebel. „Ja w ogóle nie przywiązywałam wagi do mebli wtedy – wspomina – bo uważałam, że to jeszcze nie jest koniec wojny, że to jeszcze coś będzie, że to niemożliwe, żebyśmy tak zostali”¹⁷. W rezultacie korzystała z wypożyczanych mebli, za które płaciła – jak twierdzi – więcej niż za mieszkanie.
Często przeprowadzka na ziemie zachodnie wywoływała szok kulturowy, a odmienność nowego mieszkania od tego, do którego osadnicy przywykli, okazywała się nie do zaakceptowania. Skutkowało to przeróbkami mającymi upodobnić nowe domy do tych opuszczonych¹⁸. Różnice potęgował fakt, że większość osadników z Kresów pochodziła ze wsi. Jedna z rodzin przerobiła czteropokojowe mieszkanie na lokum dwupokojowe, pozostałe izby zmieniając w składzik i pomieszczenie gospodarcze. Także łazienka zwykle kończyła w ten sposób. Ponieważ chłopskie rodziny miały w zwyczaju spać w kuchni, gdzie stał piec i była najprzyjemniejsza temperatura, usuwały z nowych mieszkań wolno stojące kuchenki węglowe i w ich miejsce wstawiały tradycyjne piece, które służyły nie tylko do gotowania, lecz także jako kącik do snu.
Osadnictwo na ziemiach północnych i zachodnich wprowadziło do polskich domów całe uniwersum nowych przedmiotów – nie do pomylenia z tym, co zachowało się sprzed wojny, a tym bardziej z tym, co po wojnie produkował polski przemysł. Jeśli wierzyć Adamowi Zagajewskiemu, repatrianci w Gliwicach dzielili przedmioty – podobnie jak Zofia Nałkowska kontemplująca sumak w towarzystwie burżuazyjnych „klubów” – na arystokratyczne, czyli przywiezione ze Lwowa, mieszczańskie, czyli poniemieckie, oraz socjalistyczne, czyli wyroby rodzimego powojennego przemysłu. Oczywiście największą wartość miały pozostałości przedwojennego arystokratycznego świata, cudem uchronione i przewiezione na zachód¹⁹. Poczucie obcości wobec nowych przedmiotów i hołubienie starych, ocalonych z Kresów, nie dotyczyło tylko obiektywnie cennych „arystokratycznych” pamiątek. Jedna z osadniczek wspominała: „W dni robocze było jakoś łatwiej, ale w święta tęsknota była wielka. Wprawdzie jedzenie było takie samo, ale z tych niemieckich garnków smakowało jakoś gorzej. Babcia mówiła nawet, że duchy Niemców nie dają jej tu spokoju, a chleb w piecu nie rośnie. Ja nie czułam się tam całkiem źle, a jednak wszystko, co stamtąd przywieźliśmy, traktowałam jak świętość, choćby było brzydkie. Niemieckie rzeczy były dla mnie mniej warte, nawet jeżeli były piękniejsze czy lepsze. A Niemcy zostawili wiele rzeczy ”²⁰. Stosunek do poniemieckich przedmiotów był ambiwalentny. Bezpośrednio po wojnie stanowiły one synonim komfortu, dobrobytu, porządku i solidnego wykonania, z czasem jednak zyskały status pośledni, raczej przestarzałego grata niż cennego antyku.
Przedmiotów po Niemcach nie kochali też projektanci i reprezentujący oficjalne instytucje eksperci od wzornictwa i dobrego smaku. Ciążyło na tych sprzętach odium nie tylko przybyszów z minionej epoki, lecz także rzeczy obcej proweniencji. Karolina Kuszyk: „Czy mogło być coś gorszego niż mieszczański salon? _Aber natürlich_, salon mieszczan niemieckich”²¹. Jeszcze przed wojną istniało dość sprecyzowane wyobrażenie o tym, jak wyglądał: ciężkie pluszowe kotary, ciemne tapety, wielkie żyrandole oraz bukiety zasuszonych liści palmowych i kwiatów²². Oczywiście nie każdy mógł sobie pozwolić na takie wyposażenie, a rodziny drobnomieszczańskie, urzędnicze, chłopskie i robotnicze traktowały ten model jako wzór do naśladowania. Stąd kariera tanich ersatzów mieszczańskiego splendoru w postaci sentymentalnych lub religijnych oleodruków w zdobnych ramach. Do dziś anioł przeprowadzający dzieci przez rwącą rzeczkę lub Jezus jako dobry pasterz zajmują czołowe miejsca w kategorii religijnego kiczu, zalegającego na targach staroci lub zdobiącego ściany miłośników campu.
Te zastane przedmioty składały się w obraz typowego, schludnego niemieckiego domostwa: porcelanowe pojemniki kuchenne z niemieckimi napisami: „cukier”, „mąka”, „ryż”, porządne noże, ściereczki i ręczniczki z wyhaftowanymi sentencjami o zasadach panujących w dobrym gospodarstwie… Równo poustawiane, dokładnie opisane, higieniczne, znajdujące się na swoim miejscu przedmioty reprezentowały przypisywane Niemcom cechy: staranność, porządek, dyscyplinę, logikę i racjonalność²³. Justyna Kowalska-Leder pisze: „Wraz z poniemiecką wanną, widelcem, książką czy stołem w prywatnej przestrzeni domowej pojawia się duch obcości. Te przedmioty wyraźnie kontrastują z otoczeniem – przedwojenna niemiecka solidność nie pasuje do powojenno-socjalistycznej bylejakości”²⁴. Czasem przejęte czy odziedziczone przedmioty były jeszcze bardziej egzotyczne. Odwiedzam panią Józefę, która od 1973 roku pracowała jako pielęgniarka w Sokołowsku, czyli niegdysiejszym Görbersdorfie, gdzie doktor Hermann Brehmer urządził nowoczesne uzdrowisko dla gruźlików. Ponieważ w samym Görbersdorfie personel sanatorium nie mieszkał, nie było tam poniemieckich domów do przejęcia. Dla nowego, polskiego personelu lecznicy zorganizowano zatem kwatery w zaadaptowanych na mieszkania dawnych pokojach kuracjuszy. W ten sposób pani Józefa wraz z mężem znalazła się w lokalu bez kuchni, za to z kilkudziesięcioletnimi metalowymi szpitalnymi łóżkami i szafkami. Posanatoryjne rzeczy gromadzono w magazynie, można było brać, co się chciało, ale pani Józefa wolała nowe rzeczy. Szybko więc oddała szpitalne wyposażenie i sukcesywnie kupowała w pobliskim Wałbrzychu krajowe komplety – segmenty, zestaw Jerzy na wysoki połysk na cienkich nóżkach (kredens z szybą i półkami, dwudrzwiową szafę, biblioteczkę, rozkładany stół, sześć krzeseł, ławę, dwa fotele).
Dziewięciodniowy postój transportu repatriantów ze Stanisławowa (dziś Iwano-Frankiwsk), okolice Katowic, lipiec 1945. Stanisław Bober, który zrobił to zdjęcie – fotograf, malarz, specjalista od reklamy – sam był repatriantem. Fotografia pokazuje, że przesiedleńcy podróżowali niekiedy z całym dobytkiem – jeśli go mieli. Tutaj są to meble, pościel, a nawet oleander w doniczce
Fot. S. Bober/zbiory Ośrodka Karta.
W reakcji na masowy szaber, który prasa i propaganda szybko zaczęły piętnować jako działalność o wielkiej szkodliwości społecznej, powstał system oficjalnego nabywania „pozostawionego majątku”. Karolina Kuszyk opisuje rodzinę Sobiegrajów, mieszkającą we Wrocławiu z rodziną Gienschów²⁵. Po wojnie zarówno willa Gienschów, jak i jej wyposażenie formalnie przeszły na własność państwa. To od niego Sobiegrajowie odkupili, za jedenaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt złotych, następujące przedmioty: dwa łóżka z drewna dębowego, łóżko z drewna sosnowego, szafę stojącą trzydrzwiową, szafę stojącą sosnową pomalowaną na biało, dębowy stół rozsuwany, pięć stolików – okrągłych i prostokątnych, kredens dębowy, dwie dębowe gablotki, kozetkę, kanapę, piętnaście krzeseł, dwa fotele zwykłe, fotel podwójny, dwie dębowe szafki nocne, lustro owalne z białą ramą, dwa żyrandole metalowe, zniszczone biurko dębowe, kredens dębowy, również zniszczony, zepsuty zegar stojący, biało pomalowaną szafkę kuchenną, szafkę dębową zwaną niezbędnikiem oraz bieliźniarkę dębową z lustrem. Wszystko razem kosztowało równowartość prawie sześciu pensji pana Sobiegraja. Taki wykup odbywał się na następujących zasadach: najpierw należało wypełnić wnioski na specjalnych blankietach i uiścić przedpłatę²⁶. Ruchomości poniemieckie, zwłaszcza meble, klasyfikowano według jakości (luksusowe, dobre, zwyczajne) i stanu zachowania (trzydzieści, pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć procent). W ostatecznej wycenie uwzględniano także to, kim był nabywca, jaki miał zawód i jaką instytucję reprezentował. Meble nieopłacone odbierano. Oszustwa tropili komisarze, którzy chodzili po domach i wyceniali ruchomości.
Na przedmioty zbyt drogie nie było popytu: „Gdy do poniemieckiego domu wprowadzała się jakaś polska rodzina – wspomina przesiedleniec, który trafił do Janowic – to on przychodził razem z gminną komisją i wyceniał poszczególne przedmioty. I jak ktoś chciał i miał pieniądze, to mógł sobie za bezcen kupić pianino albo zegar z kukułką. Ale ludzie wtedy pieniędzy nie mieli, więc kazali wyceniać tylko najpotrzebniejsze przedmioty, takie jak łóżka, krzesła, taborety i stoły. A całą resztę tego, co w tych domach było, wystawiali na podwórka. I te pianina, zegary z kukułkami albo jakieś droższe kredensy stały na polach, aż się całkiem nie rozeschły i nie rozpadły na szczapy. Jak przyszła zima, to ludzie tym drewnem palili w piecach”²⁷.
W 1945 roku „Przekrój” szydził tyleż z szabru, przedstawianego jako działalność o znacznej szkodliwości społecznej, ileż z mieszczańskich aspiracji osób nielegalnie gromadzących poniemieckie przedmioty. Przy okazji pojawiają się nazwy geograficzne miejsc, w których grasowali szabrownicy: Wrocław (obrazy, meble, bibeloty), Opole (fortepian), Legnica (funkcjonująca jeszcze pod przejściową nazwą „Lignica”)
_Z wizytą u państwa Szaberskich_, „Przekrój” 1945, nr 15, rys. G. Miklaszewski.
Część przedmiotów, które polscy osadnicy zastali w poniemieckich domach, była dla nich zupełnie obca. Nie znali nazw tych rzeczy, a ich funkcje stanowiły zagadkę. Dotyczyło to przede wszystkim sprzętów elektrycznych. Opuszczone wsie na niegdysiejszym wschodzie Polski dzieliła od miasteczek na jej obecnym zachodzie cywilizacyjna przepaść. Przesiedleńcy z Kresów w większości nie mieszkali w murowanych domach i nie korzystali z elektryczności. Dlatego takie sprzęty jak odkurzacz były dla nich nowością, z którą należało powoli się oswoić. Czasami z niewiedzy, do czego służą, lub z obawy, że niemieccy właściciele wrócą i je odbiorą, niektórych rzeczy w ogóle nie dotykano i korzystano tylko z tego, co najpotrzebniejsze²⁸. Zdarzało się, że z powodu nieumiejętnego użytkowania różne przedmioty i urządzenia niszczono.
Z czasem poniemieckie przestało się cieszyć statusem cudu techniki oraz być synonimem dostatku i wygody, a stało niemodnym balastem. W latach sześćdziesiątych zabrano się do remontowania przejętych po Niemcach domów, a nowoczesne meble segmentowe wyparły sprzęty poniemieckie, których stopniowo się pozbywano. Ich nowym miejscem bytowania coraz częściej stawała się piwnica lub działka – polskie _limbo_ dla przedmiotów, które nie zasłużyły jeszcze na piekło śmietnika, lecz nie należy się im już przywilej zamieszkiwania w domu. Karolina Kuszyk przytacza wypowiedź Beaty Kozak na temat realiów lat siedemdziesiątych w Szczecinie: „Ludzie woleli nowe, jasne meble, proste, kanciaste wersalki zamiast szerokich tapczanów z wałkami, wysiedzianych i wyleżanych przez Niemców”²⁹. Zbawienia doczekały meble poniemieckie podczas kolejnego kryzysu, w latach osiemdziesiątych, kiedy zaczęto szukać przytulności i znowu, jak zaraz po wojnie, urządzać się z tego, co jest lub co można zrobić samemu.Urządzić świat na nowo
„Tak mieszkać każdy ma prawo” – deklarował tygodnik „Stolica” w relacji z wystawy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu¹. Pierwsze nowo budowane stołeczne osiedla zachęcały mieszkańców do zwiedzania pokazowych wnętrz i podziwiania racjonalnie zaprojektowanego wyposażenia. W 1947 roku WSM zaprosiła warszawiaków na Żoliborz, dwa lata później – na Mokotów i Koło². Zwiedzający mieli oglądać mieszkania niedalekiej przyszłości: małe (bo tak nakazywały okoliczności odbudowy i sprawiedliwość społeczna), lecz wygodnie i nowocześnie urządzone. Niedługo każdy miał mieć swój własny, skromny, jasny i racjonalnie zagospodarowany kąt. Na Żoliborzu, w ramach wspomnianej już wystawy _Najmniejsze mieszkanie_, prezentowano lokale półtora- i dwuipółizbowe umeblowane przez spółdzielnię Ład i państwową Centralę Handlową Przemysłu Drzewnego – jak się okaże, liderów branży meblarskiej przez co najmniej najbliższą dekadę. Dziennikarzy „Stolicy” najbardziej zachwyciły meble Ładu – praktyczne i oszczędzające przestrzeń. Na wystawie była też kamera Polskiej Kroniki Filmowej³. Film pokazuje zgrabnie umeblowany pokój – fornirowana komódka z półką za przeszkleniem, prosta lampka, stół, zydle i miękka „ładowska” kanapa. Kobieta demonstruje działanie półkotapczanu – widać, że pościel jest przypięta pasami. Lektor nie kryje zachwytu: „Skromny, ale należycie wyposażony lokal mieszkalny, którego zdobycie leży w granicach możliwości przeciętnego człowieka pracy”. Kuchnia w pokazowym mieszkaniu została przyzwoicie urządzona, jest nowa kuchenka, tak zwana angielka, lecz największe wrażenie robi łazienka: obudowana białymi kafelkami wanna, trochę starodawna bateria z kranem i słuchawką prysznicową, lśniący piecyk gazowy i solidnie wyglądający sedes.
To samo widać na nieco niewyraźnych fotografiach z wystawy – skromne wyposażenie przypomina trzeźwe, „kryzysowe” brytyjskie _utility furniture_ produkowane podczas II wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu. Celem tego rządowego programu było zapewnienie każdej młodej parze kompletu mebli, tak by mogła się urządzić mimo niedoborów i racjonowania materiałów. Podobnie jak w Polsce, w Wielkiej Brytanii zasób mebli został uszczuplony przez bombardowania, dlatego należało szybko i ekonomicznie uzupełnić braki łóżek, krzeseł i stołów. Proste, racjonalne, drewniane formy, pozbawione dekoracji i zbędnych udziwnień, stanowiły wypadkową ograniczeń ekonomicznych i fascynacji dziewiętnastowiecznym ruchem Arts and Crafts, który propagował rzemiosło w opozycji do produkcji przemysłowej oraz wysoką jakość sztuki użytkowej dostępnej dla wszystkich. Dla wielu projektantów była to zresztą pierwsza okazja, by na dużą skalę wdrożyć idee, którym do tej pory nie było po drodze z realiami wolnego rynku i popularnymi gustami. Można te założenia podsumować następująco: proste i piękne sprzęty dostępne dla każdego, produkowane zgodnie z logiką rzemiosła, a nie fabryki. Z podobnych celów i fascynacji wyrastały „ładowskie” meble prezentowane na wystawie WSM-u. Widać, że kryzysowy powojenny dizajn mógł mieć w różnych krajach wspólne źródła i proponować podobne rozwiązania formalne. Istniała jednak fundamentalna różnica: o ile brytyjski program zapewniał tanie i racjonalne meble dla mas, o tyle meble Ładu były robione rzemieślniczo, w krótkich seriach.
Meble i wyposażenie kuchni zaprezentowane na wystawie _Najmniejsze mieszkanie_ w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu, 1947. Oprócz mebli proponowanych przez Centralę Handlową Przemysłu Drzewnego na fotografiach widać sprzęty wykonane przez spółdzielnię Ład, projektu przede wszystkim Olgierda Szlekysa i Władysława Winczego: zydle z lat 1942–1943, stół, kanapę, zdejmowany materac i półkotapczan
Narodowe Archiwum Cyfrowe
O Ładzie mówiono, pisano, zachwycano się nim, ale mało kto posiadał te sprzęty. Niewiele z nich doczekało się seryjnej produkcji. Dziennikarze „Stolicy” ubolewali nad wysokimi cenami: „Komplet mebelków, a więc: tapczan-kanapa, tapczan-półka, bufet, stół, cztery krzesełka, oraz komplet materacy kosztuje ponad 100 000 zł, a więc cena, której właściwie żaden budżet człowieka pracy nie wytrzymuje. Podobnie jest zresztą z meblami projektowanymi przez pozostałe firmy”⁴. Do ceny mebli należało doliczyć wyposażenie łazienki, którą oddawano w stanie surowym. Według szacunków tygodnika był to koszt rzędu trzydziestu jeden tysięcy złotych. „Można wprawdzie na razie – jak radzi oprowadzający – postawić balię, ale jest to bardzo niewygodne, a wreszcie nie wiadomo, jak długo trzeba będzie zbierać oszczędności na ten luksus przy pensji na przykład 3 tys. albo nawet 6 tys. zł miesięcznie”⁵. Ceny nierealne. Trochę jak dzisiaj: każdy niby może, lecz mało kogo stać.
Spółdzielnia Artystów Plastyków „Ład” powstała w latach dwudziestych XX wieku w Warszawie i cieszyła się wsparciem państwa, które zamawiało u zrzeszonych w niej artystów projekty wnętrz reprezentacyjnych i oficjalnych⁶. Spółdzielnia działała podczas wojny aż do wybuchu powstania. W 1945 roku, gdy jej przedwojenni członkowie wrócili do Warszawy, reaktywowali przedsiębiorstwo. Samodzielność nie trwała jednak długo – w 1950 roku Ład wcielono do Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego, późniejszej Cepelii. Zaraz po wojnie „ładowscy” projektanci, przede wszystkim Olgierd Szlekys, Władysław Wincze, Jan Kurzątkowski i Czesław Knothe, zajęli się w pierwszej kolejności problemem umeblowania małych mieszkań. Udało im się świetnie wpasować w gusty zubożałej po wojnie inteligencji, tak że do dziś „meble ładowskie” są synonimem inteligenckiego wnętrza w PRL-u, mimo że sam Ład miał wzloty i upadki i nie zawsze cieszył się uznaniem krytyków. Stylistka wnętrz Barbara Dereń-Marzec wspomina swoją babcię Janinę Fawrel, projektantkę związaną z Ładem, i jej mieszkanie: „ inteligencki, ładowski. Jej mieszkanie przy ul. Krasińskiego na Żoliborzu było niesamowite: żakardowe tkaniny z Ładu, proste meble z jasnego drewna jej projektu. Wtedy wydawało mi się, że to wnętrze jest przaśne i biedne. Z wiekiem zrozumiałam, że u babci było po prostu wyjątkowo”⁷.
Większość ówczesnych mebli Ładu produkowano z tarcicy iglastej, której powierzchnię opalano między innymi po to, żeby ukryć wady gorszych gatunków drewna. Ten biedadizajn dawał zaskakująco dobry efekt. Olgierd Szlekys przekonywał, że sęki mogą stać się ozdobą⁸. Takich „kryzysowych” pomysłów projektanci mieli wówczas więcej. Fabryki były zniszczone, siła robocza tania, więc czasy sprzyjały drobnej wytwórczości rzemieślniczej. Wykorzystywano najtańsze i łatwo dostępne surowce, najlepiej lokalne, ponieważ transport był bardzo drogi. Przydawało się drewno niżej cenionych gatunków (sosna, świerk) i gorszej jakości oraz wiklina, wełna samodziałowa, przędza lniana i konopna. Popularnością cieszyły się meble wyplatane – była to technologia tania i zapewniająca wygodę. W roli tkaniny tapicerskiej występował brezent. Zagospodarowywano odpady poprodukcyjne: szczebelkowe oparcia i siedziska krzeseł wykonywano z drewnianych listew, a abażury lamp, maty i chodniki – z wiórów. Podkreślanie, że to nie cenny materiał sprawia, że projekt jest dobry, wynikało tyleż z warunków ekonomicznych, ile z programowego żegnania się z bogactwem i przepychem.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Mieszkania wprost fantastyczne
Rodzaj dywanu.
Genowefa Goryszewska, gosposia pisarki.
Chodzi o tak zwane fotele klubowe.
Jakub Mortkowicz, księgarz i wydawca, był dziadkiem pisarki.
Rydet skłoniło to nawet do wyodrębnienia cyklu fotograficznego _Obecność_, poświęconego wizerunkom Wojtyły w domach Polaków, i wydania go jako albumu z tekstem Józefy Hennelowej (J. Hennelowa, Z. Rydet, _Obecność_, Kraków 1988).
Szafka, która – przed wynalezieniem i upowszechnieniem się lodówek – służyła do przechowywania żywności w chłodzie. Montowano ją pod oknem i zaopatrywano w wywietrznik wychodzący na zewnątrz.
Izbą nazywano zarówno pokój, jak i kuchnię.Przypisy
Urządzić świat na nowo
Były to określenia jeszcze przedwojenne, ale stosowano je niezbyt precyzyjnie – w różnych miastach, w różnych latach, a czasem nawet w ramach poszczególnych inwestycji w tym samym mieście oznaczały nieco odmienny układ pomieszczeń. Weźmy lokale wybudowane w stolicy przez Stowarzyszenie Budowlano-Mieszkaniowe Zakładów Ubezpieczeń Społecznych w latach 1930–1933: w półtoraizbowym mieszkaniu przy ulicy Krasińskiego znajdowały się pokój, wnęka kuchenna, przedpokój i WC. Mieszkanie dwuipółizbowe było identyczne, lecz miało o jeden pokój więcej. W Warszawie na Woli mieszkanie półtoraizbowe składało się z pokoju z wnęką sypialną, kuchni-szafy, przedpokoju i WC, a dwuipółizbowe z dwóch pokoi, małej kuchni, łazienki i WC. We Lwowie było podobnie jak na Krasińskiego, z tym że mieszkanie dwuipółizbowe miało łazienkę zamiast przedpokoju (J. Strzelecki, _Organizacja i działalność Towarzystwa Osiedli Robotniczych_, lewicowo.pl, bit.ly/3F9tsyg, dostęp: 28.11.2022). W WSM na Żoliborzu było to jeszcze bardziej skomplikowane. Mieszkania półtoraizbowe, w zależności od typu i kolonii, mogły mieć na przykład pokój, przedpokój i kuchenkę gazową w przedpokoju albo pokój, alkowę, wnękę kuchenną, WC i przedpokój. Mieszkania jednoizbowe miały zaś kuchenki w pokoju (K. Olszewski, _Ocena typu mieszkania przez lokatorów_, „Dom – Osiedle – Mieszkanie” 1936, nr 10–11). Można zatem – uśredniając – powiedzieć, że „połową” izby był zwykle aneks kuchenny albo innego rodzaju niepełnowymiarowa kuchnia (w przedpokoju lub w formie „szafy”, lecz nie w pokoju).
A także Polskie Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej i Atelier Wyrobów Artystycznych i Ludowych Wandy Krąkowskiej.Przypisy końcowe
Urządzić świat na nowo
1 _Tak mieszkać każdy ma prawo_, „Stolica” 1947, nr 10.
2 A. Frąckiewicz, _Meble do małych mieszkań_ _Zaraz po wojnie_, red. J. Kordjak, A. Szewczyk, Warszawa 2015, s. 149.
3 _Święto_ WSM, Polska Kronika Filmowa 9/47, repozytorium.fn.org.pl, bit.ly/3F9tl61, dostęp: 28.11.2022.
4 _Tak mieszkać każdy ma prawo_, dz. cyt.
5 Tamże.
6 I. Huml, _„Ład”. Geneza – idee – program_ _Spółdzielnia Artystów „Ład” 1926–1996_, red. A. Frąckiewicz, Warszawa 1998, s. 17, 18.
7 M. Czyńska, _Dom polski. Meblościanka z pikasami_, Wołowiec 2017, s. 62, 63.
8 A. Frąckiewicz, _Jak zrobić coś z niczego…_ _Zaraz po wojnie_, dz. cyt., s. 152, 153.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I