- W empik go
Gabryela: powieść dla dorastającej młodzieży - ebook
Gabryela: powieść dla dorastającej młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwór państwa Feliksów Żmichowskich w Rzeczycy, na Podlasiu, otaczał sad rozległy; wokół sadu biegł płot chróściany; w płocie tym była furtka, zbita z desek.
Dzień chylił się ku spoczynkowi. Czerwcowe słońce wielkie, okrągłe, niby olbrzymia kula ognista, staczało się zwolna za zieloną łąkę, za szumiące zbożem złocistem pola, rozciągające się obszerną równiną naprzeciw dworu.
Tą furtką wybiegły na łąkę dwie dziewczynki: jedna sześcioletnia – panienka ze dworu, w sukience perkalikowej, jasnej, w trzewikach popielatych prunelowych, w białych pończochach i białym kapeluszu; druga – córka kmiecia ze wsi, sierota, wzięta do posługi do dworu, w wełniaku ciemnym, w grubej koszuli, bosa, z warkoczami od słońca wypłowiałymi, które cienką koroną otaczały jej głowę.
Wybiegły, przystanęły, potem ujęły się za ręce i poczuły iść szybkim krokiem w stronę, gdzie poza drogą, której dotykała łąka, widać było czarny, milczący i posępny bór.
– Czyś ty prawdę mówiła, Kasiu? czy ty mnie nie zwodzisz? – odezwała się naraz panienka ze dworu, podniósłszy na towarzyszkę duże oczy, koloru morza, o źrenicach szerokich.
– Prawdę powiedziałam, Narcyzko, prawdą najświętszą – odpowiedziała z siłą Kasia – toć babka opowiadała mi o tej złej Niemkini, a co mówi nasza stara babka, to wszystko prawda. Hoho, o czem ona nie wie, czego nie słyszała…
– I ta przepaść jest jeszcze w naszym lesie?
– A gdzieżby się podziała?
– I ten czarny ptak kracze tam zawsze?
– Usłyszy go Narcyzka niedługo.
– Jakże jam ciekawa!
To powiedziawszy, dziewczynka przyśpieszyła kroku. I szła znowu jakiś czas w milczeniu, by niebawem zadać to samo pytanie, a Kasia zawsze, cierpliwie to samo odpowiadała.
Nareszcie dotarły do lasu; rzadki był zrazu; zaraz na początku wznosiło się w nim wzgórze, chwastami porosłe i dzikimi krzewami; tu i owdzie kwiatek przeglądał i wabił do siebie dzieci; Kasia na to wzgórze wprowadziła panienkę.
– Ot i przepaść, niech Narcyzka się nachyli, by kości obaczyć, rzekła, palcem w dół wskazując.
Maleńka posłuchała jej rady: wymowne oczy dziecka rozszerzyły się wyrazem przerażenia.
– Widzę – szepnęła głosem wzruszonym – bieleją na spodzie, więc to kości sierotek?
– A nie co innego – odparta z przekonaniem Kasia.
Dziewczynka cofnęła się po chwili, poważnem spojrzeniem obiegła okolicę wzgórza, na którem stała; u stóp jej była przepaść wyrwista, gąszczą leśną otoczona; miejscowość ta miała charakter groźny; łatwo było tutaj uwierzyć w najprzerażliwszą opowieść.
– Powtórz mi tę baśń – odezwaia się proszącym tonem.
– To nie baśń, to prawda – odparła z urazą Kasia.
I poczęła opowiadać z przejęciem.
– Kiedy Prusaki zabrali naszą Warszawę, a było to pono w 1795 roku, to niejeden Niemiec, chciwy na chleb i grosz, rzucił swoją ziemię, a do nas się przeniósł.
Tu pod tym lasem miał wtedy chatę i gruntu kawał Jakób Maniak, którego bieda dręczyła, a miał aż czworo dzieci i chorowitą żonę. Pewnego dnia zakołatało niego Prusak, Fryderyk Man – tak się nazywa! – i powiedział:
"Odprzedaj mi połowę swej ziemi, a bieda ucieknie od ciebie, zapłacę dobrze."
Dał się skusić Jakób: sprzedał połowę ojcowizny; Niemiec chatę zbudował i szkodził ustawicznie sąsiadowi; gryzła się Jakóbowa, aż w końcu umarła.
Niemiec miał piękną córkę, Dorotę, zdrową, pracowitą i porządną, ale złą okrutnie; dla Jakóba była ona zawsze jednak słodka: wstępowała często do jego chaty, by osierocone dzieci umyć i uczesać; Jakób wdzięczny był jej bardzo; pewnego ranka rzekł do niej:
"Co masz trudzić się z obcymi, zostań moją żoną, a matką dzieci cię nazwą."
Dorota się zgodziła i Niemiec ślub córce wyprawił; sam niedługo umarł, sprzedana ziemia wróciła pod rządy Jakóba, ucieszył się; lecz sieroty nie cieszyły, bo Dorota nie matką im była, ale macochą.
Dzieci, jak dzieci, to swawoliły głośno, to płakały, albo psociły, to jeść wołały; trzeba było zrywać się dla nich o świcie i napracować nieraz aż do późnej nocki. Najstarsza córuchna cztery latka miała dopiero, najmłodsze jeszcze nie chodziło; sprzykrzyły się sieroty Niemkini, i to prędko…
Było to coś w pół roku po ślubie. Jakób spał, jak kamień, po pracy; noc była czarna, nów panował, tylko gwiazdy mrugały na niebie; blady księżyc, który mroki rozwidnia, nie towarzyszył im; jednoroczny Jaś czegoś się skarżył ustawicznie; może czuł śmierć, po sobie krążącą, kwilił więc ze strachu. Dorotę okrutna pasya zdjąła, bo spać nie mogła.
"Oj, uciszę ja cię, uciszę na wieki" – mruknęła naraz.
I wstała cicho, podeszła do koszyka, w którym niemowlę sypiało, na ręce je wzięła, otuliła je chustą i wyszła z izby cichaczem; do lasu pobiegła, nikogo nie spotkała – mieszkała tak blizko – ku przepaści się zwróciła i kwilącego Jaśka wrzuciła do niej; jęk głuchy się rozległ, potem cisza nastała. Umilkło biedactwo, bo matuś rodzona przybiegła do niego, zabrała duszyczkę synaczka i przed tronem Boga złożyła.
– A skądże te kostki w przepaści? – zapytała Narcyzka.
– Toć dusza nie ma ani ciała, ani kości – odparła z powagą Kasia – toć i w katechizmie tak stoi napisane, więc ciało i kości zostały w pieczarze: ciało w proch się zamieniło, zmieszało z ziemią, a potem niezabudką i konwalijką zakwitło, kostki do dziś bieleją.
– A cóż Jakób? – badała dalej Narcyzka.
– Mężowi powiedziała Dorota, że ktoś skradł z chaty niemowlę, gdy ona poszła doić krówkę. Jakób lamentował, bo chłopca okrutnie kochał; poszedł do wróżki jednej, ta powiedziała mu, ze cygany były we wsi i skradły chłopaczka; kazał ich ścigać, nie znaleźli żadnego; poszedł do drugiej: powiedziała mu, że dusza matki zabrała niemowlę ze sobą, by z czyśćca do nieba ją powiodło, otarł więc łzy i poweselał.
Coś w rok potem znikło dwoje dzieci z chaty Jakóba: bliźniaczki, chłopiec i dziewczyna – ciągnęła dalej Kasia – teraz Jakób skrzyczał Dorotę, że nie pilnuje, bo nie miłuje; że truje chyba i grzebie w tajemnicy, by się pozbyć trudu.
Dorota w płacz.
"Tak mi płacisz za nocki niedospane, spracowane ręce" – rzekła.
Zawstydził się Jakób i przestał żonę oczerniać; ludzie mu powiedzieli, że cygany przez wieś przechodzili, że we wsi sąsiedniej skradli dwoje, to pewno i jego skradli; uwierzy).
– A czy skradli cygany te dwoje? – zapytała Narcyzka.
– Oj nie, panieneczko – odparła Kasia – ludzie bajali, jak bają często… Zła macocha sierotki zawiodła do lasu i w przepaść cisnęła, by nie objadały jej synaczka, bo niebo jej dało własnego. I tych duszyczki zabrała matuś zaraz do nieba, a Bóg je w aniołków przeistoczył i pięknie przystroił. Raz tylko jęknęły i ucichły na zawsze, bo im dobrze u Boga, ale Dorota odtąd spokój utraciła, bo, gdy z górki schodziła, usłyszała straszny chichot i zdało się jej, że to szatany się śmiały, więc dreszcz ją przeszedł, a chichot ten zawsze powtarzał się potem w chacie, jak tylko Jakóba w domu nic było; więc coraz większy niepokój przejmował Dorotę i coraz smętniejsza była jej twarz i coraz częściej złościła się to na męża, to na pasierbicę, a czasami i na własnego syneczka.
Pewnego razu, a był to wieczór, Jakób z kosą pracował jeszcze na własnej łące, Baśka, najstarsza jego córuchna, kołysała brata przyrodniego Na burzę się miało, więc parno było; dziewczynę zdjęła senność, przechyliła nadto kołyskę i dzieciak wypadł na ziemię z krzykiem. Dorota prała w kuchni jego sukienkę na niedzielę, usłyszała krzyk.
"Darmozjadzie ty jeden!" – wrzasnęła, ujrzawszy, co się stało – "tak to pilnujesz mi syna".
I pięść w górę podniosła, pięść niemiecką, ciężką, jak miot, i spuściła na głowę przestraszonej Basi.
Dziewczyna nie krzyknęła, nie podniosła rąk, by się bronić, skuliła się i raz padł na samo ciemię, Basia tylko zachwiała się i padła na ziemię. Dorota uciszyła syna, włożyła go do kołyski, potem zwróciła się dopiero do pasierbicy.
"Wstawaj, próżniaku" – rzekła, kopiąc ją.
Ale Basia się nie ruszyła.
Złą macochę zdjął strach, pochyliła się do jej piersi, ucho przyłożyła, serce milczało w piersiach dziewczyny.
"Nie żyje!" – krzyknęła.
Porwała ją z ziemi, uciekła z nią do lasu i do przepaści rzuciła.
"Ot i wszystkich się pozbyłam" – rzekła, schodząc ze wzgórza.
Wtem zerwał się wicher z wyciem, chichotem, zatrząsł sosnami boru, począł szarpać suknie na
Dorocie, nareszcie uniósł ją wysoko ponad szczyty sosen, ponad wyrwistą przepaść, pod chmury.
Z chmur wybiegły czarne szatany z radosnem wołaniem:
"Tyś już nasza, nasza, nasza! czarnym ptakiem cię uczynimy i służyć nam będziesz, dopóki cię kto nie zabije."
W tej samej chwili dał się słyszeć łopot skrzydeł, czarny ptak zleciał z poblizkiej sosny z głośnem krakaniem i siadł nad przepaścią; była to najpospolitsza wrona, lecz Narcyzce się zdało, że inna od wszystkich i z widocznem przerażeniem na nią patrzała.
– Nie zastawszy żony w domu i córki, Jakób poszedł do lasu i począł je nawoływać, bo syn kwilił znowu – ciągnęła dalej Kasia – hukając, doszedł aż do wzgórza, tani na sośnie zobaczył trupa żony wiszącego i usłyszał krakanie czarnego ptaka, czyli duszy potępionej Doroty.
Nad przepaścią krążył teraz biały gołąb i gruchał żałośnie.
– Chodźmy stąd, tutaj tak smutno – szepnęła Narcyzka.
– Czy ciekawa powieść? – spytała Kasia, kierując się ku dolinie.
– Bardzo, powtórzysz mi ją jeszcze kiedy – tonem proźby odpowiedziała Narcyzka.
Poczęły się spuszczać ze wzgórza; naraz usłyszały szelest.
– Ktoś idzie – szepnęły obie.
Las mrok zalegał, trudno było dojrzeć kto; dziewczynki przystanęły i wytężyły wzrok; po chwili Narcyzka zawołała radośnie:
– Stryjek!
Z pomiędzy pni sosen wysunęła się postać męska, silna, typ szlachcica polskiego, o twarzy pełnej, ogorzałej; miał on na sobie czamarę, buty grube po kolana, rogatywkę na głowie.
– A ty co robisz tutaj? – spytał, patrząc z łagodnym uśmiechem na biegnącą ku niemu bratankę.
– Przyszłam tutaj z Kasią, by zobaczyć przepaść sierotek – odparła dziewczynka.
– I nie bałaś się? toć straszne rzeczy opowiadają o tej przepaści.
– Ja się niczego nie boję. Pan Feliks Żmichowski z niedowierzaniem poruszył głową.
– Niczego? – powtórzył.
– Mnie maleńką matka pobłogosławiła, powiedziała: "Boże, chroń to dziecko od złego" – rzekła Narcyzka głosem lekko wzruszonym.
Stryj spojrzał na nią z rozrzewnieniem.
– Tak, tak – potwierdził – pamiętam ten dzień: kazała nam przynieść ciebie do łóżka: miałaś wówczas zaledwie trzy dni…
– Więc się niczego nie boisz? – zapytał znowu – nie zdaje mi się, żeby tak było.
A weszli już na łąkę; Kasia szła za nimi i słuchała rozmowy.
– Niczego – odparła stanowczo dziewczynka.
– Więc wyobraź sobie laką chwilę: stoimy pod lasem obozem, jest noc ciemna, czarna, ale gwiaździsta, śpią wszyscy! wtem wpada do obozu jeden z żołnierzy, na zwiady wysłany, i krzyczy.
"Nieprzyjaciel się zbliża, dziesięć razy jest liczniejszy od nas".
Wódz się zrywa z pościeli.
"Dzieci, na koń!" – woła.
Formuje się hufiec, z dwu oddziałów złożony, jedni mają szable, drudzy kosy; jednymi dowodzi wódz w czamarze i konfederatce, drugimi w siermiędze i czapce baraniej… Pędzimy naprzeciw nieprzyjaciela; wiemy, że każdy z nas będzie musiał dziesięciu odeprzeć, nie wahamy się wszakże, i wróg się zjawia.
– I pokonaliście go – konay za stryja Narcyzka.
– Tom musiał już opowiadać Ci tę przygodę Racławicką – przerywa jej stryj – no, a ty nie bałabyś się, nie uciekłabyś z pola bitwy.
– Jakże uciecbym mogła, gdybym służyła pod Tadeuszem Kościuszką – odparła Narcyzka.
– Opowiem ci inną chwilę, w której walczyłem także, lecz już nie pod panem Tadeuszem.
To powiedziawszy, pan Feliks chrząknął głośno i począł znowu opowiadać:
– Dotarliśmy do Moskwy. Napoleon postanowił zdobyć starą stolicę; mrozy, śniegi, głód nie odstraszyły go, nie zatrzymały perswazye i złe wróżby wodzów; dotarł tam, gdzie chciał, wszedł do Moskwy; po długim, pełnym trudu pochodzie spoczął wygodnie w pałacu w Kremlinie; wojsko rozbiło namioty na błoniach, pod miastem, wśród zasp śnieżnych.
Cisza zaległa, śpią wszyscy twardo, wtem rozlega się wołanie czat:
"Gore! gore!"
Ten i ów się budzi, wybiega z namiotu na pole lub z domu na ulicę; spoglądają w górę: łuna świeci na niebie, a łuna ta wokół miasto otacza…
Ktoś miasto podpalił, kto? nie było wiadome zrazu nikomu; to tylko widzieliśmy, iż pożar szerzy się ze wszystkich stron, że otacza nas morze ogniste, które zdaje sit; nas chcieć pochłonąć.
Napoleon wydał rozkaz, by zgasić pożar; pobiegliśmy wszyscy, lecz próżne były naszę usiłowania, gdy w jednem miejscu przytłumiliśmy płomienie, w innem wybuchały z większą jeszcze siłą, w końcu rozległy się wołania:
"Kremlin się pali!"
Pędzę do cesarza, opowiadam mu wszystko; zrozumiał wreszcie, że nieprzyjaciel, nie czując się na siłach obronić stolicę, użył pono podstępu i płomieniami postanowił wypłoszyć ze swego gniazda nieproszonego gościa.
Z takim wrogiem walczyć nie mógł Napoleon, opuścił więc miasto, późno jednak trochę: już ulice płonęły; gorejące belki groziły, że spadną nam na głowy; płomienie, które pięły się po ścianach domów, zwracały ku nam ogniste swoje paszcze, jakby pochłonąć nas chciały; parzył nas gorący oddech tych potworów; dym dusił nas; niejednokrotnie doznawałem zawrotu głowy; lecz ból piekący, jaki sprawiały żarzące węgle, po których stąpaliśmy, przyprowadzał do przytomności. 3 bez popłochu wydobyliśmy się z Moskwy… A ty potrafiłabyś nie wybiegać naprzód, nic krzyczeć ze strachu, nie wpadać w płomienie nieprzytomna, jak głupia ćma?
Dziewczynka podniosła główkę.
– Potrafiłabym – odparła. – Nie bałabym się nic a nic, toć prowadzi! was Napoleon Bonaparte… Ja kocham stryja, pana Tadeusza Kościuszkę i generała Bonaparte; albożeś nie nauczył mnie ich kochać?
Pan Feliks pochylił się ku niej z pocałunkiem.
– A gdy kogo kochamy, to mu wierzymy, wszak prawda? – rzekł.
– Tak – odparła uroczyście dziewczynka.
– Oj ty, gorąca główko – rzekł pan Żmichowski, gładząc jej włosy.
– Wcale nie gorąca – odpowiedziała, dotykając czoła.
– Ale gorące są twoje myśli; od tych myśli rozgorzało serduszko twoje i umiesz kochać szczerze, prawdziwie, ogniście.
– To mateńka moja włożyła mi te myśli gorące do głowy, bym szczęśliwa była; stryjenka mówi, że, kto może kochać wiele i gorąco, ten jest bogaty i szczęśliwy. Matki czuwają nad sierotami, i moja czuwa nademną, nauczyła mię kochać Boga, ojczyznę, rodzinę, dobrych i wielkich ludzi… Mateńka moja wszędzie chodzi za mną, by mi się co złego nie stało, i teraz pewno jest przy mnie i czuwa, żeby z lasu wilk nie wypadł albo zbój z nożem.
Dotarli właśnie do furtki. Narcyza pierwsza wbiegła do sadu; na ganku bielonego dworku powitała ją stryjenka.
– A gdzieżeś to panna tak długo bałamuciła? – zapytała łagodnie.
– Z lasu wracamy – odparł stryj, który wysunął się zaraz za dziewczynką z krzewów bzu dzikiego – toczyliśmy bardzo poważną rozmowę.
– To łajać nie będę; chodźcież zaraz na wieczerzę, bo już późno – odparła pani Żmichowska – kwaśne mleko i kartofle czekać nie lubią. Prócz posiłku dla ciała mam też coś i dla duszy: listy z Mężenina: do Narcyzy od Kornelki, która bawi tam obecnie, do nas obojga od pana brata, otworzyłam więc.
– Od ojca! – wykrzyknęła dziewczynka, podnosząc ożywione spojrzenie na stryjenkę.
– Cóż pisze brat? – pytał pan Feliks.
– Zapowiada nam swoje odwiedziny – odparła pani Żmichowska – sądzę, iż powitamy ich jutro.
Narcyzka klasnęła w dłonie.
– Zobaczę ojca, pochylę się do jego kolan, uścisną siostrunię, o, jakżem szczęśliwa! – zaśpiewała.
– I Januszka także – dodała stryjenka.
Radość odebrała apetyt dziewczynce, a potem i sen; nic nie jadła przy wieczerzy, w nocy budziła się co chwila.
Nazajutrz zerwała się o piątej rano z łóżka, ubrała pośpiesznie i, pobiegłszy do stryjenki, która codzień o czwartej wstawała, prosić ją poczęła, by pozwoliła jej iść naprzeciw ojca z Kasią,
Znalazła panią Żmichowską w oborze, która podała jej kubek ciepłego, pieniącego się jeszcze mleka i powiedziała:
– Wypij co do kropli, to pozwolę. Dziewczynka z ochotą spełniła jej życzenie.
a potem razem z Kasią zwróciła się ku gościńcowi, pod lasem ciągnącemu.
– Mam prośbę do twojej siostry, Petroneli – odezwała się naraz do towarzyszki – mój brat Janusz lubi bajki, przyjdę dziś do was po wieczerzy do izby czeladniej, niech Petronelka przypomni sobie którą z najciekawszych baśni.
– Dobrze, panienko – odparta Kasia. Dotarły niebawem do lasu… siadły na stogu i wzrok ku gościńcowi zwróciły.
– Dobrze mi u niej, ale tęskno za wami – odparła dziewczynka.
W oczach pana Żmichowskiego Izy zaświeciły, jedna spadła na główkę dziewczynki.
– Sierotka – szepnął.
Lecz natychmiast zapanował nad wzruszeniem.
– Nie bądź niewdzięczną – odezwał się surowo – obetrzyj łzy, a gdy przed dwór zajedziemy, podziękuj stryjence; na jej zaproszenie przyjechałem.
Narcyza otarła oczy,
– Złota, święta stryjenka – rzekła – ja ją bardzo kocham… i stryjka Feliksa także.
Teraz Komelka upomniała się o swoje prawa, posadziła Narcyzkę obok siebie.
– Czy wiesz, siostrzyczko, że może będziemy mieszkały razem – rzekła, obejmując ją ramieniem.
– Więc ty na dłużej przyjeżdżasz do Rzeczycy? – spytała Narcyza, patrząc z rozradowaniem na nią.
– Ty mieszkać może będziesz w Warszawie, razem ze mną u wojenki Józefowej – odpowiedziała Kornelka, pytająco na ojca podnosząc spojrzenie.
– Masz już lat sześć, duża z siebie dziewczyna, pora zacząć się uczyć poważnie – dodał pan Żmichowski.
– Wujenka przenosi się do Warszawy dla nauki chłopców – odezwała się znowu Kornelka – będę uczyła ciebie i Marylkę, abym nie była ciężarem; za to wujenka obiecała, że będę brała jej kosztem lekcye polskiego i fraucuskiego, muzyki i tańca od najpierwszych nauczycieli warszawskich.
– Cóż ty już umiesz? – zapytał naraz pan Żmichowski młodszą córkę.
Narcyza zarumieniła się zrazu, lecz zaraz potem odpowiedziała:
– Umiem czytać i pisać, znam cały Stary Testament i całą historyę Polski.
– Opowiedz mi, co chcesz, z historyi polskiej – rzekł pan Żmichowski.
Narcyzka z wielkiem ożywieniem opowiedziała dzieje życia królowej Jadwigi.
– Dobrze, bardzo dobrze – pochwalił ją kilkakrotnie ojciec – jak widzę, pamięci ci i wymowy Bóg nie odmówił; to cenne dary, dużo można z tą pomocą zrobić w życiu; powiedz mi, czem chciałabyś być z czasem, co robić dla ludzi, dla ziemi swojej.
– Pisać piękne wiersze i powieści – odparła dziewczynka.
– Ho! ho! wysoko sięgasz, to niebezpieczne często – odparł pan Żmichowski – by być poetką, trzeba otrzymać od Boga dar kosztowny, który talentem się zowie.
Kolasa zatrzymała się właśnie, z ganku dobiegły wołania:
– Witamy! witamy!
I pani Żmichowska schodzić poczęła ze wschodów z wyciągniętemi do gości ramionami; rozległy się głośne pocałunki, poczem z gwarem wesołym weszli wszyscy do sieni, tam zostawili płaszcze podróżne oraz kapelusze i przeszli do jadalni, gdzie gościnna gospodyni przygotowała śniadanie dla podróżnych.
Głodni byli, z ochotą więc zabrali się do wędliny, wybornie przyrządzonej, do świeżo upieczonych bułek, masła i sera oraz mleka. Jedząc, gawędzili wszakże.
Pan Feliks opowiadał, jak świetne są urodzaje w tym roku, brat udzielił mu wiadomości o stolicy, z której powracał właśnie: bawił tam dla kuracyi parę tygodni.
Narcyza słuchała obu w milczeniu, poważnie naraz odezwała się:
– W Warszawie kiedyś rządzili Prusacy, to Są bardzo źli ludzie.
Uśmiechnął się do niej stryj.
– Jak widzę, waćpanna zaczyna się zajmować polityką – rzekł.
I potoczyła się rozmowa o sprawach krajowych.
– Pan komisarz Nowosilcow coraz despotyczniej rządzi u nas – rzekł pan Żmichowski. – W. książe ulega jego podszeptom, Zajączek nie śmie oporu stawiać.
– Pewno aresztowań nie brak? – odparł pan Feliks.
Pan Żmichowski tylko głową wstrząsnął.
– Słyszeliście o Związku patryotyczno-narodowym? – zapytał.
– Niedokładnie – otrzymał odpowiedź. Ciągnął więc dalej:
– Nasze związki tajemne młodzieży, jak wiecie, miały jedynie dawniej na celu oświatę ludową lub ułatwienie kształcenia się młodzieży. Związek Promienistych, którego przywódcą jest Tomasz Zan, przyjaciel Mickiewicza, był jednym z czynniejszych iakich związków i dużo dobrego robił; ale odkąd pan Nowosilcow począł rządzić u nas wszechwładnie, a słaby Zajączek na wszystko pozwalał, odtąd pracująca spokojnie młodzież posądzona została o spiski polityczne i prześladowana niewinnie.
Oburzeni poczęli wistocie spiskować: przyjechał do Warszawy z Poznańsktego Jan Umiński, byty jenerał wojsk Księstwa Warszawskiego, a jednocześnie mistrz wolnych mularzy i namówi] naszych do utworzenia nowego związku.
Schodzili się i radzili tajemnie na Bielanach, tam założyli związek pod nazwą: "Towarzystwa patryotyczno-narodowego", kierownictwo tego związku objął major czwartego pułku liniowego, Łukasiński.
Niestety, rozsiani hojnością Nowosilcowa szpiedzy w Warszawie odkryli to towarzystwo:
Łukasiński, podpułkownik Dobrogojski i porucznik
Dobrzycki pod sąd oddani zostali; wszystkich trzech pozbawiono szlachectwa i na wygnanie skazano: Łukasiński, przykuty do taczek, został zesłany do kopalni.
Z oczu Narcyzki potoczyły się łzy. Spostrzegła to stryjenka.
– Pobiegnijcie, dzieci, do ogrodu – rzekła – pan brat zechce może trochę odpocząć – dodała, pokazując starszym wzrokiem dziewczynkę.
Wszyscy zwrócili na maleńką spojrzenia, Kornelka objęła ją ramieniem.
– Poprowadź mię, siostrzyczko, do swego ogródka – rzekła. – Pisałaś, żeś go sama zasiała, że kwiateczki rozwinęły się prześlicznie.
Lecz dziewczynka nie miała ochoty oddalić się.
– Wistocie, jestem zmęczony – rzekł pan Żmichowski, wstając od stołu.
Chciał dalej bez świadków nieletnich porozmawiać z bratem o tem, co się w kraju dziać zaczyna.
Narcyza podała siostrze rękę i przeszły dzieci do sadu; w głębi rosło kilka drzew wiśniowych, które cień dawały, pod drzewami stała nizka ławeczka, przed nią stoliczek, wokół były rabaty ze stokrotkami, ostróżką i nogietkami.
był to ogródek Narcyzy.
Kornelka z bratem zasiedli na ławce, Narcyza dostała się na kolana siostry.
– Jak tu ślicznie, jaka dobra jest dla ciebie stryjenka! – rzekła do niej Kornelka.
Lecz twarzyczka maleńkiej nie rozjaśniła się; przytuliła do jej serca główkę, jak do matczynego, i patrzała smutnym wzrokiem w przestrzeń; naraz podniosła się jednak żywo, położyła dłoń na ramieniu brata.
– Gdy będziemy mieszkali u wujenki – odezwała się z uśmiechem – a do Warszawy przyjedzie cesarz Aleksander, to pójdziemy we dwoje do niego, padniemy przed nim na kolana i poprosimy go, by kazał uwolnić od taczek majora Łukasińskiego; to strasznie tak być przykutym, jak Burek stryjka na łańcuchu do swej budy. Ja mu zawsze sama kłódkę otwierani, ach, jak on się cieszy wtedy, jak mnie liże, jak szczeka radośnie, a cóż dopiero człowiek!…. Jabym ugryzła tego, coby mnie przykuć chciał.
Z oczu dziewczynki wybiegi przy tych słowach posępny błysk.
Kornelka uściskała ją.
– Moja ty entuzyastko – szepnęła, całując ją w czoło.
– Co to entuzyastka? – spytała Narcyza.
– Taka, która gorąco odczuwa wszystkich dole… i niedolę, kocha wszystkich całem sercem.
– O tak, jestem entuzyastką – potwierdziła dziewczynka – lecz czy to tylko prawda, że ja pojadę z wami do Warszawy?
– Ojciec nigdy nie żartuje – odparła Kornelka – powiedział: "Czas, żeby Narcyza rozpoczęła porządnie naukę, majątku wam nie zostawi?, muszę więc przygotować was wszystkie do pracy". Wujenka to usłyszała i zaproponowała, by ojciec przywiózł ciebie do niej razem ze mną. By nie być ciężarem wujostwu, podjęłam się uczyć ich pieszczochę; Marylka jest w twoim wieku, będę was obie uczyć razem; sama mam brać lekcye muzyki, literatury polskiej – no i francuskiego, bo bez tego języka nie odważyć się pannie wejść do salonu warszawskiego.
Rozbłysły oczy Narcyzy, z główki jej pierzchły smutne myśli, już zapomniała o Łukasińskim; główka jej jedynie Warszawą była zajęta.
– Będzie nam dobrze razem, siostrzyczko – rzekła. I zarzuciła ramiona wokoło szyi Kornelki, uściskała ją serdecznie.
– Będę twoją mateczką – odparła Konelka, płacąc czułym pocałunkiem gorący uścisk.
Lecz stówa te wywarły dziwne wrażenie na dziewczynce, posmutniała znowu.
– Nie, Kornelko, mateczką nigdy ciebie nie nazwę – odpowiedziała, zsuwając zwolna ramię z szyi siostry. – Ja mam swoją rodzoną matkę i tej nie porzucę. Przychodzi ona do mnie każdego wieczora, staje przy mojem łóżeczku i patrzy na mnie z miłością… A jaka ona śliczna, Konelko! Koronę ma na głowie, ze złotych włosów uplecioną, suknię białą, jak anioł Boży, oczy jej świeca, niby gwiazdy… Patrzy na mnie z miłością, potem podnosi w górę oczy i mówi: "Boże, chroń to dziecko od złego". A głos jej to najśliczniejszy śpiew! Czy wiesz, siostrzyczko, że ja prawie każdego wieczora zasypiam przytym cudnym śpiewie i niczego się wiedy nie boję, choć sama jestem w pokoju… Nic gniewaj się, ja ciebie bardzo kocham, ale mateczką nie nazwę nigdy, bo mam swoją własna, śliczną mateczkę, która nie opuściła mnie, choć ją do ciasnej trumny włożyli, i każdego wieczora zstępuje z nieba do swej córuchny… Wczoraj też była i powiedziała mi:
"Nie wykołysałam ciebie, dziecino, jak siostry twoje i braci; nie wykarmiłam własną pracą, lecz za to uprosiłam u Boga dla ciebie dar królewski, którym tylko wybrane swoje Pan obdarza; dar ten zowie się talentem: ty będziesz, dziecino, poetką".
– Czy ty nie dosnułaś sobie sama tego snu po rozmowie z ojcem? – spytała Kornelia.