Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Gadżet. Obca Moskwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gadżet. Obca Moskwa - ebook

Wszystko zaczęło się całkiem nieszkodliwie. Na ulicach Moskwy pojawiła się reklama nowego gadżetu o intrygującej nazwie „Neurofon”. Wystarczy włożyć do ucha malutką plastikową tabletkę - i człowiek zanurza się w świecie rozszerzonej rzeczywistości. Szara, nudna, codzienność nabiera niespotykanych dotąd barw. Każdy nowy dzień przynosi nowe przygody, sprawiając, że wszyscy użytkownicy neurofonów są naprawdę szczęśliwi. I w tym czasie do stolicy przybywa Snajper. Weteran wielu bitew, który postanowił wrócić do miasta, w którym spędził dzieciństwo i młodość, aby znaleźć tu długo wyczekiwany spokój. Ale czy znajdzie się miejsce dla wojownika wśród rzeszy ludzi, którzy odnaleźli sens życia w sztucznie stworzonej rzeczywistości? W końcu wydaje się, że tylko jeden Snajper rozumie, że nowe technologie nie są tak nieszkodliwe i że prawdziwe szczęście zawsze ma bardzo wysoką cenę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7297-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wyłonili się z ciemności pod przydymione światło ulicznej latarni. Trzy postacie, na które wystarczy spojrzeć nocą na pustej ulicy i od razu wiadomo, że człowiek wpadł… Jak śliwka w kompot. Kompletnie.

Idący pośrodku, co się samo przez się rozumiało, był najważniejszy. Typowy przywódca. Wyższy i bardziej barczysty, miał skórzaną kurtkę nowszą od tych, które nosiła jego świta. Do dolnej wargi przykleił mu się niedopałek tlącego się jeszcze papierosa. W jego dłoni tkwił nóż. Niedrogi, chiński, taki, który na każdym rynku kupi się za psi grosz. Taki, którego nie żal wyrzucić, kiedy się nim kogoś potnie. Albo na ten przykład zabije.

Świta po lewej i prawej stronie herszta wyglądała mniej bogato. Też mieli czarne kurtki, jak wszyscy w tym fachu. Chociaż ich okrycia były prawdopodobnie ze sztucznej skóry, bo nie zapracowali jeszcze na prawdziwą. Pod nimi kryły się bluzy, dopełniające typowego obrazu bandytów pożyczonego z popularnych powieści o Zonach. „Lewy” miał w dłoni łańcuch od roweru, „prawy” – urwaną rurę, którą dla lepszego efektu znacząco uderzał o lewą rękę.

Trzeba dodać, że nie szło dostrzec twarzy całej trójki pod głębokimi kapturami bluz naciągniętymi aż po same brwi. Widać nie chcieli, żeby zidentyfikował ich ten, do kogo teraz się wybierali, groźnie przestępując z nogi na nogę. Czyli ja.

W odległości jakichś trzech metrów ode mnie herszt zatrzymał się, splunął niedopałkiem pod moje nogi i zapytał ochrypłym głosem:

– Ej, masz ćmika?

Świta, naprężona, zamarła obok. Rura przestała uderzać o rękę i nieco opadła. W tej pozycji najwygodniej byłoby stukać nią o pachwinę, oczywiście jeżeli się umie. Łańcuch od roweru tymczasem kolebał się w jedną i w drugą stronę. Tak się rozkołysał, że mógłby zwinnie strzelić po oczach kogoś, kto nie wie, czym jest tajemniczy „ćmik”.

Ja nie wiedziałem. O czym nie omieszkałem poinformować.

– Niezmiernie mi przykro, ale nie rozumiem tego typu terminologii, ponieważ nie jest ona używana wśród przyzwoitych ludzi. Proszę, aby panowie poprawnie sformułowali myśl i wyrazili ją w sposób odpowiedni dla tematu naszej rozmowy. W przeciwnym razie, tak sądzę, dialog okaże się niemożliwy.

– Nieźle, nieźle – skomentował „rowerzysta” i szczęka mu opadła.

– Zagiąłeś – dodał ten z rurą, znacząco wydymając wargi. – Zaliczone.

– Uczony, tak? – mruknął ponuro spod kaptura herszt, czując, że moja riposta nieco zbiła z pantałyku jego grupę wsparcia i należy niezwłocznie przejąć inicjatywę. – Nie da się po ludzku powiedzieć, że masz puste kieszenie? A jak coś znajdziemy?

Świta, słysząc znajome, zrozumiałe wyrażenia, wróciła do stanu harmonii z otoczeniem, zgodnym mruknięciem poparła szefa, po czym otoczyła mnie z obu stron.

– Jak nie masz ćmika, to dawaj fona, frajerze. I hajs. No już!

Dziwny mieli żargon. Nigdy nic takiego nie słyszałem. Cóż, chyba sporo się w stolicy zmieniło pod moją nieobecność. Przy czym w dzielnicach będących sypialniami miasta nocne napaści istniały od zawsze. W tej kwestii wszystko było po staremu, zmieniła się co najwyżej forma przekazywania informacji. W czasach mojej młodości na ten przykład w ciemnych zaułkach sprzedawano cegły¹. Moim zdaniem to było bardziej eleganckie niż chamskie poszukiwanie tajemniczych ćmików w kieszeniach przechodniów.

– Głuchy jesteś, lamusie?! – zapytał groźnie ten z prawej strony. – Odpierdolił się w skórzany płaszcz i wielki pan. Ściągaj go, kurwa, sami znajdziemy w kieszeniach, co trzeba.

– A może obejdziemy się bez tego? – zapytałem spokojnie.

Cała trójka wybuchnęła zgodnym śmiechem.

– Nie dotarło, ćwoku? – zapytał ten z lewej, kiedy już się wyśmiał. – Czy życie ci niemi…

Życie było mi miłe, i to bardzo. Dlatego też nie zaczekałem, aż zaczną mi je odbierać, i pierwszy rzuciłem się do działania. To ważne w podobnych sytuacjach. Kto zaczyna bójkę, ten ją wygrywa. Zrozumiałem tę twardą zasadę jeszcze w młodości, kiedy po raz pierwszy zaproponowano mi kupno cegły.

Szybko zrobiłem krok w prawo po przekątnej, jednocześnie kładąc rękę na nosie i ustach napastnika i nie dając mu dokończyć zdania. Teraz musiałem jedynie nacisnąć od góry nozdrza i gwałtownie odchylić głowę „lewego” – po czym pozwolić mu paść karkiem na asfalt. Na treningu oczywiście wsparłbym wolną ręką upadającego partnera, ale na ulicy taka pomoc nie była potrzebna. Miałem nadzieję, że „lewy” skończy jedynie ze wstrząśnieniem mózgu. Mogło jednak być i gorzej. Cóż z tego. Niestety ani trochę nie jestem pacyfistą. Rzekłbym, że wręcz przeciwnie.

„Prawy”, słysząc głuche uderzenie głowy towarzysza o chodnik, machnął żelastwem z zamiarem trzaśnięcia mnie z góry w głowę. W takiej sytuacji istnieje jedno wyjście – rzucić się ciosowi naprzeciw. Potem mamy kilka wariantów. Możemy na przykład zablokować zadającą cios rękę, jednocześnie dłonią uderzając w podbródek przeciwnika. Potem łapiemy obiema rękami wspomniane żelastwo, gwałtownie skręcamy korpus – i oto jest broń obuchowa! Proszę, proszę, jeden koniec rury był nawet owinięty taśmą izolacyjną dla łatwiejszego trzymania. Cóż za niedoświadczeni napastnicy. Gdyby zgarnęła ich policja, to rura bez taśmy byłaby po prostu rurą, a z nią – wspominaną w ustawie bronią obuchową. Sama w sobie nie gwarantuje wyroku, ale stanowi okoliczność obciążającą.

Właśnie tą okolicznością przy odwróceniu ciała walnąłem prawego pod ucho, w punkt opisany już przez Homera w nieśmiertelnej _Odysei_. Uderzyłem dość słabo, nie tak, żeby zabić, a w takiej sytuacji jest to całkiem możliwe. I chyba nie zabiłem, chociaż jego ciało gruchnęło o asfalt, jakbym strzelił mu z karabinu w skroń. Dwóch odpadło.

Realizując standardowe działanie „na trzech”, trzeba przyznać, obawiałem się, że herszt wyczuje moment, rzuci się naprzód i wbije mi w ciało nóż. To było całkiem realne nawet przy minimalnym doświadczeniu w posługiwaniu się ostrymi przedmiotami.

Ale on się nie rzucił. Zastygł w stuporze, zaskoczony, na jakieś dwie sekundy. W trzeciej było już za późno – jego wspólnicy leżeli na asfalcie, nie dając znaków życia.

W tym momencie powinien był spływać. Odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyć w ciemność, jak najdalej stąd.

On jednak ani myślał spływać. Nie pozwoliło mu na to poczucie własnej wartości. Ten postrach ciemnych zaułków nie przywykł uciekać przed potencjalnymi ofiarami. Tym bardziej, gdy za pazuchą skrywał argument wagi o wiele większej niż nóż w jego dłoni czy rura w mojej.

Innymi słowy: herszt odskoczył, gorączkowo wsunął rękę za pazuchę i wydobył stamtąd najprawdziwszy w świecie pistolet Makarowa. Przynajmniej na to wyglądało. Oczywiście, to mógł być zwykły pistolet pneumatyczny z „brodą” dla niepoznaki albo w ogóle atrapa naturalnej wielkości, zlutowana i spiłowana gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Ale tam, skąd przybyłem, przyjęło się uważać każdą broń palną za prawdziwą – i stosownie na nią reagować.

– Co, ciulu, doigrałeś się? – wrzasnął herszt. – Zdechniesz, cwelu jebany! Zastrzelę jak psa!

Jasna sprawa, wpadł w histerię. Jakby miał odwagę mnie zabić, to by zabił od razu. Oczywiście to nie znaczyło, że nie zrobi tego w ciągu najbliższych trzech sekund. Sam się nakręci swoją gadką, to i na spust naciśnie.

Właśnie dlatego płynnym, pozbawionym gwałtowności ruchem odrzuciłem rurę na bok i hersztowi wyrąbanej przeze mnie bandy pokazałem puste dłonie.

– Spoko, ziomek – rzuciłem, robiąc ostrożny krok naprzód. – Pomyliłeś kąty, od bratwy² żulisz? Za wysokie progi na twoje nogi, czaisz?

Zrozumiałem, że napastnicy silą się na udawanie bywalców niejednego więzienia, takich po konkretnych wyrokach, ale niespecjalnie im to wychodziło. Na przykład ktoś, kto był na katordze, nigdy nikogo nie nazwie cwelem. Po co rzucać słowami, za które przyjęło się odpowiadać życiem? Byłem tam, to wiem. Ale w sumie… skoro i tak mieli mnie na muszce, to czemu by nie podjąć ich gry i nie odegrać swojaka?

Numer nie przeszedł, chociaż ton i słownictwo nieco go zaskoczyły.

– Na ciul mi twoje progi – krzyknął, składając nóż.

Wsunął go do kieszeni i obiema dłońmi złapał pistolet. No tak, trzymać prawidłowo broni też nikt go nie nauczył.

– Kieszenie opróżnij, kurwa, bo zastrzelę!

– Ależ twój przyjaciel chciał mi płaszcz odebrać – odparłem, robiąc kolejny krok.

– Na chuj mi twoja śmierdząca szmata, jaja w nią co najwyżej wytrę – rzekł, jakby spluwając. – Rób, co mówię.

– Dobra. – Zrobiłem jeszcze jeden krok. – Bierz. Twoje.

Faktycznie włożyłem rękę do kieszeni płaszcza, wyciągając niewielkiego, starego palmtopa, z wyglądu przypominającego telefon komórkowy.

– No, bierz.

Wzrok bandyty przeniósł się na proponowaną zdobycz, a twarz skrzywiła mu się w pogardliwym grymasie.

– Co za ciulstwo wciskasz, durniu? Mówiłem: dawaj komórę, a nie to barachło!

Kiedy przeciwnik patrzy na to, co masz w ręce, i próbuje przyjrzeć się temu uważnie, dostajesz bonusową sekundę. Wykorzystałem ją, wypuszczając palmtopa z rąk. Kiedy bandyta śledził wzrokiem spadający na asfalt komputer, zrobiłem krok w bok, zakładając ręce na lufę pistoletu i przekręcając ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przy takim manewrze palec napastnika ześlizguje się ze spustu, a pistolet szybko przestaje być przyjacielem swojego pana – zmienia się w narzędzie zemsty tego, który go odebrał.

Gruchot peceta padającego na asfalt zgrał się w czasie z tępym uderzeniem rękojeścią makarowa w czoło pechowego strzelca. Bez zbędnych ceregieli walnąłem go w głowę zdobyczną bronią. Jak stał, tak padł na wznak i na dokładkę strzelił ciemieniem o asfalt. Cóż, miałem nadzieję, że kaptur zamortyzował upadek i czaszka bandyty nie pękła jak zgniły arbuz. A nawet gdyby – trudno, jednego niegodziwca na świecie mniej. Albo i trzech, jeżeli przesadziłem też z jego towarzyszami.

Takim sposobem pole bitwy miałem już za sobą. Chociaż jakiej znowu bitwy? Bitwa jest wtedy, kiedy walczysz z równymi sobie. A to jakaś uliczna drobnica była. Wrzód na ciele miasta, nic więcej.

To jednak nie przeszkodziło mi w przeszukaniu nieruchomych ciał na okoliczność łupu. Wygrywasz? Masz do tego nieodmienne prawo. To aksjomat, który wyniosłem z zarażonych ziem, skąd zresztą wracałem dziś do rodzinnego miasta po długich latach nieobecności. Los rzucał mnie tu i tam… Na Ukrainie powojowałem do woli, a i w innych światach bywałem. Okazało się, że wszędzie jest to samo: silny miażdży słabego i wyciska z niego wszystko, co się da. Cóż, mnie chciano obrabować – i trafiła kosa na kamień. Nie miejcie mi tego za złe, panowie. Nie jestem szlachetnym hrabią z pięknej powieści. Wręcz przeciwnie.

W kieszeniach świty nie znalazłem nic ciekawego prócz tanich komórek. Za to u herszta były porządne trofea wojenne. Portfel z pofalowanej, chyba prawdziwej krokodylej skóry, pełen pieniędzy, do tego porządny, gadżeciarski telefon, którym przy odpowiedniej dozie samozaparcia można by pewnie nawet wykopać rów.

Komórkom świty dałem spokój, a portfel i przypominające łopatę ustrojstwo wziąłem. Wszak to, co zdobyte w boju, to prawowity łup. Chociaż z takimi trofeami w cywilizowanym mieście lepiej być ostrożnym – służby prawa i porządku mogą nie zrozumieć zasad moralnych wojaka, który dopiero co wrócił z czarnobylskiej Zony. Właśnie tak. Z Zony. Tej wielką literą pisanej, w przeciwieństwie do tych, do których trafiają młodzieńcy pragnący wzbogacić się szybko i łatwo poprzez odebranie dóbr materialnych współplemieńcom.

Pistolet, który skroiłem hersztowi, okazał się bronią pneumatyczną z solidnymi nabojami 45 Rubber. Nawiasem mówiąc, niektórzy zbyt pochopnie odrzucają to narzędzie samoobrony, nie doceniając go. Z niewielkiej odległości twarda, gumowa kula dość głęboko i zdecydowanie boleśnie wchodzi w ciało. A już wystrzał w twarz może spowodować nieliche wstrząśnienie mózgu i zdefasonować lico. Żeby więc taka zabawka nie trafiła znowu w nieodpowiednie ręce, odpowiednio się nią zająłem.

Rozłożenie makarowa to kwestia dwóch sekund. Zamek, odszedłszy na bok, postawiłem na baczność i wbiłem obcasem w ziemię, jakbym gasił papierosa. I tyle. Teraz nikt go nie znajdzie. Sprężyna i magazynek skończyły w krzakach, a lufa – w śmietniku stojącym nieopodal. W porządku. Od chwili, gdy herszt wylądował na chodniku, minęła góra minuta. Dość sterczenia w tym miejscu. Trzeba spływać, póki czujni obywatele, którzy w tak nieodpowiednim momencie podeszliby nocą do okien, nie uznali, że oto potwór skrzywdził trzy niewiniątka, i nie zadzwonili pod odpowiedni numer.

Trzeba dodać, że znalazłem się w tym zaułku nieprzypadkowo. Tak wyszło, że dotarłem do Moskwy już po zmroku i nie chciałem iść od razu do domu. Tak, miałem dom tutaj, w stolicy, a dokładniej rzecz ujmując: mieszkanie, które dostałem w spadku po świętej pamięci dziadku, Jewsieju Minaiczu. Oczywiście nie miałam do niego nawet pół klucza, ale czemuż by nie otworzyć zamka łomem? Jak w ogóle nie wyjdzie, to porządny kopniak też swoje zrobi… albo wariant cichszy: wykuty ze szczególnego tworzywa nóż, który potrafi otwierać nie tylko zamki w drzwiach, ale też granice między światami.

Zanim jednak ruszyłem do domu, zapragnąłem się przejść po bezpiecznych nocnych zakątkach Moskwy, gdzie nie trzeba się odwracać przy każdym szmerze w oczekiwaniu na strzał w plecy albo atak mutanta, który połakomił się na świeże mięsko.

Byłem w błędzie. Mutanci byli i tutaj. Naciąłem się na nich, kiedy wpadłem w zasadzkę jak nowicjusz, który dopiero co wylądował w czarnobylskiej Zonie. Chociaż pewnie to oni nacięli się na mnie. Cóż, tym gorzej dla nich. Jeżeli przeżyją to spotkanie, będzie dla nich cenną lekcją.

Mój komputer, kiedy spadł na chodnik, rozpadł się na trzy części: klapę, baterię i resztę, a do tego wysypały się z niego jakieś drobiazgi. Czy da się go naprawić? Kto wie. Dobrze, że zdążyłem wysłać mejlem do redaktora najnowszą powieść tuż przed tym, jak wyszedłem z czarnobylskiej Zony. A o nowej powieści nawet jeszcze nie myślałem.

Mimo wszystko palmtopa było mi żal, w końcu spędziliśmy ze sobą sporo czasu. Poza tym lepiej nie zostawiać na miejscu zbrodni żadnych śladów wskazujących na mój udział. Dlatego też zebrałem elementy komputera, włożyłem do kieszeni i energicznym krokiem ruszyłem w głąb zaułka. Pamiętałem, że trzeba tędy iść, minąć dwa długie ośmiopiętrowe wieżowce, skręcić w lewo, iść jeszcze z pięć minut – i będzie dom, do którego wróciłem z armii… i z którego po licznych szalonych perypetiach udałem się na służbę do Legii Cudzoziemskiej. Pamiętam, że opisałem tę historię ze szczegółami w powieści _Prawo przeklętego_.

A potem była Zona.

A nawet zony.

Najpierw czarnobylska. Potem moskiewska, dwieście lat po wojnie atomowej. W amerykańskiej też miałem okazję być, przebywałem nawet w Centralnym Wymiarze Róży Światów, gdzie katastrofa nuklearna tak odmieniła ludzkość, że ta nauczyła się siłą woli nie tylko przemieszczać materię, ale i przetwarzać ją wedle uznania.

I oto znowu byłem w Moskwie. A za chwilę będę i w domu. W końcu każdy człowiek powinien mieć dom, do którego może wrócić po długiej podróży…

Nie udało mi się jednak ujść zbyt daleko.

Zza rogu w moim kierunku wyszła ciemna postać.

Cóż to, u licha, kolejny miłośnik cudzego? Jeżeli tak, z pewnością widział, co zrobiłem z jego towarzyszami, i nie będzie tracić czasu. Dlatego też nie zastanawiałem się długo, tylko wyjąłem z kieszeni składany sześciocalowy nóż (z powodu długości nożownicy nazywali go „szóstką”). Dostałem go od przyjaciela, nim ten udał się do Krainy Wiecznej Wojny – w zaświaty, w których, jak wierzyli mieszkańcy kremlowskiej Zony, mieszkają dusze zmarłych wojowników.

Taki nóż, kiedy jest złożony, ze względu na ciężką rękojeść odpowiedniej długości może działać jak pałka. Oczywiście jeżeli gość ma klamkę, to żadna „szóstka” nie da rady. Cały mój palny arsenał został w Zonie, kiedy stamtąd odchodziłem. Zostawiłem go na wszelki wypadek, gdyż na Wielkiej Ziemi człowiek o mojej aparycji, w moim przesiąkniętym Zoną stroju, mógł przyciągnąć uwagę służb i stróżów porządku. Nie miałem dowodu osobistego ani w ogóle żadnych dokumentów. Tylko dwa noże, „szóstkę” i Brzytwę, przytroczone do paska pod płaszczem, z dala od ciekawskich spojrzeń. Oto cały mój majątek. To i jeszcze nieco pieniędzy. Sprzedałem w Zonie kilka artefaktów, ale zanim dotarłem do Moskwy, zostały mi ostatnie grosze. Chociaż, ma się rozumieć, zdobyczny portfel wypełniony wysokimi nominałami nieco poprawiał moją sytuację.

Krótko mówiąc, wyjąłem z kieszeni składany nóż i ruszyłem w kierunku postaci z zamiarem przyłożenia jej rękojeścią w czaszkę. O ile, oczywiście, zdążę, i gość nie wystrzeli jako pierwszy.

Jednak postać przemówiła:

– Proszę nie bić…

Do licha! „Proszę” wprawiło mnie w kompletny stupor. Od bardzo dawna nie słyszałem tego słowa. Swoją drogą, to niezły trik psychologiczny – odwrócić uwagę napastnika uprzejmością, a potem kopnąć w czułe miejsce albo dźgnąć nożem pod żebra. Może taki był jego cel?

Prawdziwy stalker zawsze ma w kieszeniach nie tylko kilka noży i scyzoryk wielofunkcyjny, ale i latarkę. Ja też ją miałem: o silnym świetle, LED-ową, jednocześnie lekką i kompaktową. Nie wypuszczając noża z dłoni, drugą ręką sięgnąłem po latarkę, pstryknąłem włącznikiem i zwróciłem snop światła na twarz rozmówcy.

A zaraz potem wsunąłem nóż do kieszeni.

Przede mną stał typowy nerd, jakby wyjęty z jakiegoś komiksu. Na oko miał z dwadzieścia pięć lat. Dziewicza bródka, ewidentnie zapuszczona tylko po to, żeby właściciel chudej, zapadniętej twarzy wyglądał poważniej. Przyduże ubranie – okropny, zabrudzony jesienny płaszcz wisiał na jego szczupłych ramionach jak na wieszaku.

– Proszę nie bić – powtórzył nerd.

– Nie będę – obiecałem.

– I proszę wyłączyć to światło, oczy bolą.

– A może mam jeszcze zatańczyć? – burknąłem, ale wyłączyłem latarkę i odłożyłem ją tam, gdzie i nóż. Potem ominąłem dziwnego nerda, który lubił szlajać się po nocach ciemnymi zaułkami. Dobrze, że pozbyłem się tamtych, inaczej ten młodzieniec o rozpalonym spojrzeniu marnie by skończył.

Daleko jednak nie uszedłem.

– Nieźle ich pan załatwił – powiedział nerd do moich pleców. – Ale wie pan, że oni żyją?

O jacie. A już się cieszyłem, że po drace okna pobliskich domów nadal były ciemne. Hałas nikogo nie obudził, nikt nie zapalił światła, by znaleźć kapcie, nie podszedł do okna…

A tu niestety znalazł się świadek. Pewnie zza rogu obserwował, jak uczę rozumu tych chuliganów. Jak na złość. Mam charakterystyczny płaszcz, skórzany, w dodatku z kapturem. Czyli będę musiał się go pozbyć i liczyć, że nerd nie zdołał się przyjrzeć mojej twarzy. W końcu tak to u nas jest: kto pobił, ten winien. Nikogo specjalnie nie będzie interesować, za co, dlaczego to zrobiłeś. Złamałeś rękę, która trzymała nóż? Doprowadziłeś do wstrząśnienia zdegenerowanego mózgu? Ohoho, na sto procent przekroczyłeś granice obrony koniecznej. Trzeba było podejść do tego spokojniej, z tolerancją, uprzejmie. A, że nie umiesz uprzejmie? Całe życie się uczyłeś łamać ręce, które sięgały do twojego gardła? W takim razie, drogi elemencie niebezpieczny społecznie, czeka cię karcerze z nachalną obsługą i kratą w oknie.

Nie chciałem trafiać do karceru. Już w takim byłem i wcale mi się nie spodobało. Ale co miałem zrobić ze świadkiem? Przecież nie walnę jego głową o asfalt w nadziei, że wybiję z niej niepotrzebne informacje.

Lecz gdy ja stałem nieruchomo i myślałem, nerd mówił dalej:

– Zresztą, co za różnica, co się z nimi stało. Proszę sobie wyobrazić, zabrali mi komórkę i portfel. I jeszcze uderzyli. Dwa razy. Bardzo mocno, w pierś i w głowę. Aż upadłem i płaszcz pobrudziłem.

Tak, tak, „bardzo mocno”… Nie wiesz, chłopcze, co to jest mocny cios. I nie daj Zona, żebyś się dowiedział, bo takie doświadczenie zabije cię na miejscu. No tak… Czyli telefon i portfel są jego. Jasne. Absolutnie jasne.

Wyjąłem z kieszeni jedno i drugie, wykonałem obrót o sto osiemdziesiąt stopni i podałem nieznajomemu. To, co zdobyłeś w boju, jest prawdziwym łupem, jeżeli wcześniej należało do przeciwnika. Tylko do przeciwnika. A tak, gdybym przywłaszczył sobie tę zdobycz, w czym byłbym lepszy od tych łajdaków? Tak właśnie: w niczym.

– Co… co to jest? – Nerd nie pojął. Może nie zobaczył w ciemności.

– To twoje rzeczy – odparłem. – Bierz.

– Pan… pan mi to wszystko oddaje? A ja straciłem nadzieję…

Skrzywiłem się. W Zonie odwykłem od tego „panowania”, a tu zwykłego człowieka się stawia jakoś wysoko. U Amerykanów jest z tym prościej. Zamiast naszego swojskiego „ty” i ponoć grzecznościowego „pan”, często jeszcze wielką literą, mówisz „you”. I wszystko jasne. Nie ma powodu do obrażania się inteligentnie typu „nie przechodziliśmy na ty” albo nieinteligentnie w rodzaju „co to za panowanie, co?”. Ale to kwestia mentalności, nic nie zrobisz. Skoro już wylazłeś zza kordonu, to racz na nowo się przyzwyczaić do uprzejmości.

– To może… pan ją odzyskać – odparłem i znowu się skrzywiłem. W tej formie grzecznościowej wyszło tragicznie. Czort z tym. Jak już zacząłem mówić do nerda na „ty”, to niech tak zostanie. Co za różnica? Teraz weźmie swój majdan i na tym się skończy nasza znajomość. I tak już dawno powinienem być w domu.

On tymczasem nie zwrócił zbytniej uwagi na telefon. Wziął portfel i poprosił błagalnym tonem:

– Poświeci mi pan latarką? Proszę, to bardzo ważne.

Z westchnieniem sięgnąłem do kieszeni. Sam tego, kurczę, chciałem. Trudno, do diabła z tym, tak ładnie poprosił.

Poświeciłem. Nerd zmrużył oczy od jaskrawego światła i wcale nie zamierzał liczyć pieniędzy. Drżącymi długimi palcami otworzył małą kieszonkę krokodylowego portfela, wyjął maleńkiego pendrive’a i westchnął z ulgą.

– Niech pan sobie wyobrazi, tu jest rok mojej pracy. Jak na złość, spalił mi się dziś dysk twardy służbowego komputera, a to jedyny _backup_.

– Jedyne co?

– Kopia zapasowa. Jest wart tyle, co setki takich portfeli razem z zawartością. Prosiłem tych chuliganów, żeby zwrócili mi chociaż samego pendrive’a i wzięli sobie resztę, ale oni tylko się zaśmiali i uderzyli… No, wie pan.

– Wzruszająca historia – zgodziłem się, po czym nie wytrzymałem. – To po co chodzisz nocą po ulicach zamiast spać jak porządni ludzie?

Nerd odwrócił wzrok i, jak wydało mi się w złudnym świetle księżyca, trochę nawet poczerwieniał.

– Tego no… łapałem porki – wyjąkał. – Nocą najłatwiej je złapać. Wszyscy śpią, nikt nie przejmie tych tłustych. Tylko wyjść i łapać.

Hmm… Chyba jednak porządnie dostał w głowę od lokalnej żulerni. Na wszelki wypadek dopytałem:

– Co łapałeś?

Nerd spojrzał na mnie uważnie, z pewnym współczuciem, jakby to nie on oszalał, tylko ja.

– A co, pan ich nie łapie? Chociaż tak, z takim antykiem jak u pana… Oj, przepraszam, po prostu spojrzałem na tę elektronikę, co ją pan upuścił… Niech pan po prostu popatrzy.

Włączył telefon, poklikał palcami w ekran, po czym odwrócił go w moją stronę.

– Proszę. To nic trudnego. W tę grę grywają teraz nawet uczniowie z podstawówek.

Na ekranie był dokładnie ten zaułek, w którym staliśmy, tylko nieco podświetlony, jakby nerd trzymał w dłoni nie telefon, a kamerę. W Zonie słyszałem o takich telefonach, ale nikt ich nam nie przywoził. Po co? Na zarażonych ziemiach i tak działały jedynie takie antyczne palmtopy jak mój, a szpanerskie gadżety szybko zdychały od promieniowania, ledwie ktoś przeniósł je przez kordon.

Ogółem rzecz ujmując, obraz z telefonu nerda był bardzo wyraźny. Widziałem, że oprócz ścian domów, asfaltowego chodnika i rzędu słabo świecących latarni w zaułku jest coś jeszcze. Coś, co trochę przypominało mutanty z Zony.

Były ich dwie sztuki. Jeden wyglądał jak słabo fosforyzująca meduza przylepiona do ściany domu, drugi – jak kosmaty, ośmiołapy spir. To taka mieszanka lemura i makaka skacząca po latarniach jak po gałęziach drzew.

– Widzi pan? – zapytał triumfalnie nerd. – To są właśnie porki. To taka gra rozszerzająca rzeczywistość. Człowiek wychodzi na ulicę jak na polowanie, ale zamiast dzikich zwierząt są takie komputerowe bestie. Można je zabić, strzelając z wirtualnej broni. Tutaj jest, na dole ekranu. Widzi pan, naciskam – i pork pada. Ale lepiej go złapać, podkarmić, umieścić w osobistej menażerii, a potem można…

– Rozumiem – przerwałem mu.

Nigdy nie rozumiałem fascynacji grami komputerowymi. Zamiast jak najlepiej przeżywać swój czas, ludzie uciekają do wirtualnej rzeczywistości i tam żyją. Tylko czy to aby na pewno życie? Zresztą, każdy robi to, co mu się podoba. A ja już zdecydowanie musiałem iść do domu, zamiast stać na ulicy i słuchać bzdur.

– Chyba już pójdę – oznajmiłem. – Powodzenia na polowaniu.

– Niech pan zaczeka!

– O co chodzi? – zapytałem już z irytacją. Nachalność nerda zaczęła mnie denerwować. Oczywiście nie zamierzałem go bić, ale mogłem powiedzieć parę nieprzyjemnych słów, gdyby nie chciał się odczepić. Nawet takich całkiem chamskich i niecywilizowanych.

– Niech pan to weźmie.

Nerd podał mi telefon i swój portfel, z którego nie wyjął nic oprócz pendrive’a.

– Proszę wziąć – powtórzył. – Dobrze zarabiam, mogę sobie pozwolić na podziękowanie człowiekowi, który oddał mi rok życia. Mój gadżet jest lepszy niż pański palmtop, który, jak sądzę, ma za sobą długi żywot. To pancerny model z masą możliwości, w dodatku całkowicie go przerobiłem pod siebie. Panu przyda się bardziej. We współczesnym świecie nie da się żyć bez porządnej elektroniki.

– Ale…

– Widzę, że pan od dawna nie był w Moskwie i się od wszystkiego odzwyczaił. To nic złego, pan sobie z telefonem poradzi, menu jest bardzo intuicyjne. Poza tym niedługo i takie telefony będą już przeszłością. Nadchodzi nowa era technologii przyszłości.

– Mimo wszystko to zbyt drogi prezent – spróbowałem odmówić.

Nie przyzwyczaiłem się do tego, by ktoś mi coś dawał, a w człowieku mojego profesji wszystko, co niezwykłe, budzi instynktowne obawy.

Nieznajomy jednak nie ustawał w wysiłkach.

– I tak wszystkie dane z tej komórki przerzuciłem już do nowego sprzętu, więc potrzebowałem jej tylko do polowania. Ale myślę, że po dzisiejszym dam sobie spokój z nocnymi spacerami. A w ciągu dnia i tak pracuję. Tak że niech się pan nie krępuje.

– No dobra, namówiłeś mnie – przytaknąłem i wziąłem proponowany przedmiot. – Dziękuję.

– To ja dziękuję panu – odparł nerd. – No dobrze, pójdę już. Dobranoc.

Po czym poszedł.

Cóż, interesujące rzeczy dzieją się w tej stolicy. Nawet do domu nie dotarłem, a już omal mnie nie uszkodzono, a potem ktoś podarował mi mój łup. Zresztą, moja dotychczasowa biografia nauczyła mnie niczemu się nie dziwić, więc odsunąłem na bok zbędne myśli, wsunąłem prezenty do kieszeni i ruszyłem do domu. Na szczęście dom był niedaleko.

W trakcie mojej nieobecności klatka została odremontowana i odmalowana, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Żarówka nad windą jak była przyćmiona i zasiedlona przez muchy, taka i została. Sama winda wciąż trzeszczała podczas podróży na górę, a kabina zahaczała o posadzki między piętrami. Pamiętałem, że kiedyś irytowałem się na przez te trzaski, a teraz nawet nieco mnie rozczuliły wspomnienia, które miałem w głowie przez całe lata i które ożyły w teraźniejszości. Wróciłem do domu. Do domu… Tak naprawdę, jak najzwyklejszy w świecie człowiek, który ma na tej planecie swoje i tylko swoje miejsce. Nawet mysz ma swoją własną norę, nawet podwórkowy pies budę przesiąkniętą zapachem jego sierści. Dlatego ta buda jest własna. Swoja…

Winda się zatrzymała i otworzyła. Wysiadłem i dotarłem do drzwi wciąż obitych tanim dermatynem. Trochę postałem, dotknąłem ich, jakby w obawie, że to tylko majak, halucynacja. Wreszcie machnąłem głową i wydobyłem z pochwy Brzytwę.

Wykuty z artefaktu nóż świecił słabo w półmroku klatki schodowej. Mogłem, oczywiście, wyważyć drzwi kopniakiem, ale nie miałem ochoty robić hałasu na cały blok. Nie miałem też cierpliwości do wielofunkcyjnego scyzoryka. Chciałem jak najszybciej dostać się do domu.

Wszystko zrobiłem starannie. Wsunąłem ostrze między drzwi a futrynę i lekko nacisnąłem w dół. Ostrze mogące rozcinać granice światów bez problemu przecięło rygiel nieskomplikowanego zamka. Zawiasy cicho zaskrzypiały. Otwarte.

Westchnąłem, schowałem Brzytwę z powrotem do pochwy, otworzyłem drzwi… i zamarłem.

W mieszkaniu czuć było zapach czyjejś obecności. A nie opuszczonego miejsca, jak liczyłem, wieloletniego kurzu i stęchlizny. Wręcz przeciwnie.

Pachniało ziemniakami smażonymi na słoninie, spalenizną, starymi skarpetami, tanimi damskimi perfumami. Wszystkie te wonie mój nos, przyzwyczajony do rozpoznawania zapachów Zony, w jednej chwili wyłuskał z ogólnej, dusznej mieszanki aromatów zamieszkanej przestrzeni, przesycających tapety, sufit, podłogę…

Zapach kogoś obcego.

Zapach, którego nie powinno tu być.

Przekroczyłem próg. Ręka odruchowo sama znalazła włącznik światła. Pstryk – i blask zalał znajomy ciasny przedpokój… zastawiony, zawieszony, zawalony cudzymi rzeczami.

Wyjątkowo tandetny obrazek na ścianie. Rower przy starym wieszaku, który dostałem w spadku po dziadku Jewsieju. Czyjeś ciuchy na tym wieszaku, a na nich zaczepiony na czubku haka idiotyczny kowbojski kapelusz. Ciekawe, kto się tak wygodnie urządził w moim mieszkaniu.

Na odpowiedź nie musiałem długo czekać.

Rozległ się tupot bosych stóp po podłodze i z pokoju wyskoczył jakiś gość w podkoszulku i bokserkach. Sporych rozmiarów, postawny, choć z piwnym brzuszkiem. W ręce miał duży nóż kuchenny długi na jakieś trzydzieści centymetrów, którym nijak nie da się zabić ani pociąć człowieka i który z tego tytułu nie jest uznawany za broń białą. W przeciwieństwie do broni, którą człowieka można pociąć albo i nawet zabić. Ciekawe, kto wymyślił taką herezję, że niby ten mój nóż, faktycznie biały, jest niebezpieczny. A to bydlę w dłoni postawnego, które, jak wcisnąć w brzuch, to na decymetr z pleców wyjdzie – stanowi w pełni legalny, bezpieczny przyrząd kuchenny o charakterze gospodarczym.

Wiecznie tak mam. Ilekroć ktoś chce mnie zabić, zaraz do głowy przyłażą mi filozoficzne myśli o niedoskonałości świata i marności egzystencji. Przy czym to ani trochę nie przeszkadza mojemu organizmowi w adekwatnej reakcji na niebezpieczeństwo. Rozmyślania idą swoim tokiem, a organizm reaguje instynktownie. Moje myśli nie są mu potrzebne, sam wie, co się robi z panami, którzy chcą mnie zabić.

Fakt faktem, ten typek nie spieszył się mnie uszkodzić. Zamrugał sennie, skupił wzrok i krzyknął:

– Co to, kurwa, ma być? Kim jesteś, do chuja?

Milczałem. Byłem ciekaw, co mój organizm zrobi z gościem, kiedy ten jednak się na mnie rzuci. Z tej przyczyny przestałem nawet myśleć o tej płynnej i wyraźnie wymyślonej z nudów granicy oddzielającej broń białą od przyboru kuchennego. Może lepiej nie czekać, tylko zabrać to narzędzie zbrodni gościowi, wsadzić mu je, powiedzmy, w lewy pośladek i odwrócić pytanie, które zadał mi nosiciel bokserek i brzucha nad nimi – tylko w bardziej kulturalnej formie? Do takiego bydła lepiej dociera uprzejmość, zwłaszcza jeżeli przy niej obróci się ostrze raz i drugi w jakimś miękkim miejscu.

W tym momencie jednak zdarzyła się rzecz nieoczekiwana. Dla mnie. Byłem już gotów odebrać niewychowanemu gościowi nóż, a potem zadać kilka pytań dotyczących tego, co, u diabła, robi w moim mieszkaniu. Ale nie zdążyłem.

Z pokoju wyjrzała kobieta. Puszysta, zaspana, w spranym szlafroku, blada z przejęcia i z oczami wielkimi z przerażenia jak spodki.

Ale to nie o nią chodziło. Normalni mężczyźni w takich sytuacjach odsuwają na bok przedstawicielki płci pięknej i wracają do swoich spraw.

Jednak zza pleców kobiety wysunął się pyszczek jeszcze bielszy ze strachu niż u mamy, chociaż zdawało się, że bledszym już być nie można. Dziewczynka, jakieś osiem lat. Patrzyła na mnie, nie mrugając i nie płacząc. Szok. Wszystko jasne: w środku nocy drzwi jej – teraz już jej – mieszkania otwiera jakiś bezdomny. Ma złe, nieogolone oblicze, a ręce zaciśnięte w pięści. Nawet dziecko zrozumie, że intruz chce bić tatę, a może i go zabić. A potem weźmie się za mamę i córeczkę…

Krótko mówiąc, dziecięcy pyszczek pomógł mi podjąć decyzję.

– Przepraszam – powiedziałem. – Pomyliłem mieszkania.

Po czym wyszedłem, myśląc tylko o tym, żeby gość nie pomyślał sobie, że się go przestraszyłem, i nie wyskoczył z nożem na klatkę. Wtedy będę musiał go rozczarować. Jego i to dziecko, które na widok krwi na pobitej ojcowskiej twarzy z pewnością dozna traumy.

Facet jednak miał rozum na miejscu. Kiedy czekałem na windę, zza drzwi dobiegł krzyk:

– Kto to był? Czemu go nie załatwiłeś?!

Kobieta w szlafroku najwyraźniej otrząsnęła się z szoku i wylała na małżonka potok emocji.

– A skąd mam wiedzieć, kto? – wrzasnął piskliwym głosem małżonek. Najwyraźniej też postanowił rozładować napięcie słynną powszednią metodą zwaną awanturą.

– To jak nie wiesz, to dzwoń na policję, niech oni się dowiedzą! Pewnie nie poszedł daleko!

– A po ciula mi on?! W ogóle to za cztery godziny do roboty wstaję! Zamknij drzwi na zamek i śpij, kretynko! Tylko wrzeszczeć umiesz!

– Ja jestem kretynką, tak? A ty…

Wszedłem do windy, która wreszcie nadjechała, i nacisnąłem przycisk. Drzwi się zamknęły, kabina ruszyła w dół, a tam, na górze, została czyjaś nocna awantura i moje mieszkanie, które nie było już moje. Gdyby nie dziecko, znalazłbym sposób na ustalenie, kto i jakim prawem zamieszkał w moim domu. Ale to „gdyby” było dla mnie zbyt istotne. Jakbym ujrzał siebie oczami tej dziewczynki – i zrozumiałem, że nie chcę być dla obcego dziecka złą, potworną istotą, która wylazła nie wiadomo skąd i odebrała mu normalny świat. Jeżeli komuś wielokrotnie go odbierano, wie z autopsji, jakie to uczucie…------------------------------------------------------------------------

¹ Sprzedaż cegieł była niezwykłe popularnym procederem zarobkowym w Rosji w latach 90. XX wieku. W złodziejskim żargonie tymczasem sformułowanie to oznaczało ograbienie w ciemnym zaułku przy uprzednim pozbawieniu ofiary przytomności uderzeniem w głowę. Stąd też pytanie „chcesz kupić cegłę?” oznaczało dość precyzyjną groźbę (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

² Bratwa – slangowe określenie mafii rosyjskiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: