- W empik go
Gadzina: powieść pruska - ebook
Gadzina: powieść pruska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Redaktorowi Gazety Narodowej autor
Wspomnienia dzieciństwa przychodzą na myśl. Odpycha je Wojciech Trzmiel, stara się nie myśleć o nich, stłumić je i zdusić. Jeśli uda mu się wyrwać z duszy myśl o rodzinnym domu, to wspomnienie, wyrzucone drzwiami, włazi oknem, usunięte z porządku dziennego dnia, wraca nocą, we śnie, w sennem majaczeniu. Wraca jako wyrzut, jako oskarżenie, jako policzek…
Chłopak siedzi na przypiecku i patrzy; W chacie śląskiej rzecz nadzwyczajna się dzieje. Oto zapalono dwie świece przed Matką Kalwaryjską, słomę na podłodze rozścielili, dziaduś przyniósł wiązkę siana, ciotka rozesłała je na stole. Radość wielka w domu. Cieszy się domostwo wilią, cieszy się, że pociotek, Walenty Kozioł, wyszedł z kryminału. Siedział pół roku za to, że podczas wyborów królewskiego landrata obraził.
ćma ludu za polskim kandydatem głosowała, a landrat tak zrobił, że wyszedł niemiecki.
Kozioł krzyknął wtedy: Bóg cię pokarze, ty praw bożych złodzieju!*' Sąd posłał go do kryminału. Rok minął, wyszedł z twierdzy przed wilią. Oto bielutkiem prześcieradłem nakryto siano, otworzono półskrzynek, opłatki z niego wyjęto, na stole złożono. Przy opłatkach, złocista pleciona strucla, na przyrumienionych splotach kukiełki, czarnuszkę widać i rodzynki. W izbie parno, siedm garnków na ogniu stoi, siedm jadeł gotują. Żur i paluszki z makiem i kaszę jaglaną ze śliwkami i lina i karasia…
Pociotek wziął odświętną sukmanę, ciotka skończyła warzenie, opłatkiem się ze wszystkimi domownikami łamie.
– Chodźże i ty, mała sieroto – zawołała na Wojtka Trzmiela. – Ułam opłatka. Niechże ta Matka Kalwaryjska da ci wyróść na pociechę ludziom, na pociechę Bogu.
Wojtek sam nie wiedział, dlaczego się rozpłakał. Przecie żadnego powodu do płaczu nie ma, a on łka. Przyszła taka chimera, po pyzatych policzkach zaczęła spływać łza za łzą.
– Nie płaczże Wojtek, nie płacz. Ojcowie twoi poszli do pana Jezusa, ale krzywdy nie dam ci zrobić. Dam cię do szkoły, wyrośniesz na człowieka. Jesteś chłopakiem, dasz sobie w świecie radę.
Ciotka dała Wojtkowi do rąk warzechę i pociągnęła do stołu.
– Siadaj i jedz.
Jedli wilią, a po wilii wszyscy śpiewali:
W żłobie leży, któż pobieży Kolendowae Małemu Jezusowi Chrystusowi, Dziś do nas zesłanemu. Pastuszkowie przybywajcie, Jemu wdzięcznie przygrywajcie Jako Panu naszemu.
Wojtek Trzmiel wytrzeszczonemu oczyma na światło patrzył, w odstające jego uszy leciała nuta kolend.
– Dlaczego z nami nie śpiewasz? Chłopak nie odrzekł nic. Walenty Kozioł mówi do niego:
– śpiewajno, śpiewaj. Bo widzisz, ty nie masz ojca, nie ma kto pamiętać o tobie, jeno ja, twój pociotek. A żebyś mi ty na lutra nie wyrósł, ani na bluźnierce katolickiej wiary. Tyś nie taki, co kalbshaksę we wilią żre, tyś z katolickiego narodu i polskiego plemienia, a jakeś się narodził w świętej wierze, jako modlił się ojciec twój i macierz twoja, tak i ty masz się modlić. A jakbyś miał być wyrodkiem katolickiej wiary, jakbyś miał opuścić sztandar Matki Kalwaryjskiej, idź lepiej i powieś się. Żeby rodzone dziecko zdradziło, to waię łbem o ścianę, niechże zdechnie. Pamiętaj se to i kolendy z nami śpiewaj.
Śpiewał Wojtek Trzmiel razem z domownikami:
Dnia jednego o północy,
Gdym zasnął w ciężkiej niemocy,
Nie wiem czy na jawie, czy mi się śniło,
Że koło mej budy słońce świeciło.
Dorasta chłopak, rozgląda się po świecie, mądrzeje, a przecie tępy umysł wielu rzeczy rozumieć i pojąć nie może. Zamieszanie i chaos w niedorostka głowie. Wie, że nauczyciel, który kieruje jego klasą, nie jest z katolickiego rodu, a przecię mądrzy ludzie, choć zka-tolickiego rodu, nie mają na niego zawziętości i żalu. Sam ksiądz wikary, Antoni Mucha, nie gniewa się tak na lutrów, którzy kalbs-haksę we wilię jedzą, takiej złości do nich i jankoru nie ma, jak jego pociotek. W parafii całej jest sześć tysięcy Ślązaków i pięciu Niemców, a przecie ksiądz Mucha co czwartą tylko niedzielę po polsku mówi kazanie, poza kościołem zaś, po za urzędem parafialnym nie chce z ludźmi śląskim językiem mówić, jakky po polsku nie umiał. 2 nauczycielem w przyjaźni żyje, dzieci zawsze po niemiecku katechizmu pyta, dopiero, gdy dziecko na żaden sposób odpowiedzieć nie umie, wtedy ksiądz wikary woła z niechęcią i kwasem:
– Możesz powiedzieć po polsku.
Wojtek Trzmiel zawsze i katechecie i nauczycielowi odpowiada po niemiecku. W pięciu latach nauczył się tej mowy płynnie. Ksiądz Mucha głaszcze go po głowie i powiada:
– Z ciebie będą ludzie.
Głupiemu chłopakowi w głowie się coraz bardziej miesza. Bo pociotek tak na luterską wiarę krzyczy, a ksiądz wikary tak luterski język chwali… – Oto przyjechał pan inspektor szkolny, który się zwie tak, jako i pociotek, stoją z nauczycielem przed szkołą i po niemiecku rozmawiają. Każde słowo Wojtek rozumię, wielu jednak rzeczy pojąć i ogarnąć tępym umysłem nie może.
– Ten Trzmiel, to dzielny uczeń – rzekł inspektor. – Ile razy tu jestem na inspekcyi, zawsze pytam tego Trzmiela.
– Ja nawet nazwiska jego wymówić nie moge.
– Przyswoił sobie nasz język, włada nim jakby rodzinnym.
– Pan inspektor troche optymistycznie na Wojtka Trzmiela patrzy. Nie przeczę, że on ma Sprachentalent, ale nic poza tem wie cej. W rachunkach i historyi bardzo słaby. Co zaś gorsza, że ja przez sześć lat go obserwując, spostrzegłem w tym malcu brzydkie, ordynarne instynkty i pewien zanik nerwu moralnego.
– Otoż to, widzi pan. To, co pan mówisz, każe mi właśnie wierzyć w przyszłość dziecka.
– Jakto panie inspektorze?!
– Pytasz się pan? Rzeka, mój panie, popłynie wtedy, jeśli pan dla niej wyżłobisz koryto. Korytem – mówił inspektor Kozioł – dla kultury i moralności jest nasz język niemiecki. Gdy go Wojciech Trzmiel posiadł, spłyną w jego duszę wody, które cywilizację i moralność dają.
– Przebacz mi, panie inspektorze, uwagę, że jeśli chodzi o dobre o Trzmielu mniemanie, to mogą na pana wpływać także uboczne względy…
– Jakie?
– No niby… rodzina Trzmiela się chwali…
– Pokrewieństwem ze mną?
– Tak jest.
– To prawdę mówi. Moja matka była
Trzmielówna z domu, co zaś do Koztów, to babka moja urodzona z Osików.
– Ha, Ha, Ha!
– Z czego się pan śmiejesz?
– To mimowolne. Niech mi to pan inspektor łaskawie wybaczy.
– Wybaczam chętnie, choć zdziwił mię ten pański śmiech…
– Roześmiałem się, bo…
– Mówże pan ze mną szczerze.
– A więc dobrze. Należę do serdecznych przyjaciół pana inspektora, to mato powiedzieć, przyjacioł, do wielbicieli.
– Do rzeczy, panie.
– Otoż cały powiat z uwielbieniem na pana inspektora patrzy, działalność jego doszła do wiadomości naczelnego prezesa, który dla pana nie ma słów uznania, wszyscy wiemy
0 tem, że pan jesteś szermierzem niemczyzny
1 kultury zachodu w tej barbarzyńskiej słowian szczyżnie…
– Kończ pan…
– Kończę. Otoż zrozumieć i pojąć nie moge..
– Czego pan pojąć nie możesz?
– Że rodzina, z której pan pochodzisz,
Trzmiele, Osiki i Kozły, to chłopstwo nienawidzące nas z całej duszy. Inspektor Kozioł się zamyślił.
– Tak jest w istocie.
– To dziwne.
– Mój ojciec był Polakiem…
– Nie zdziwi się też pan inspektor, że to jest węzeł psychologiczny…
– Chcesz pan, żebym rozwiązał go panu – rzekł zapytany, który pomieszanie myśli pokrywał filuternym śmiechem i naciąganym dowcipem. – Widziałeś pan tego murzyna, który niedawno automobilem po Wrocławiu się rozbijał?
– Widziałem. To paryski milioner, prowadzący otwarte salony..
– Słuchaj pan! Czy miałbyś pan sumienie temu murzynowi nakazać, aby on zrzekł się milionów, opuścił swe pałace, spalił dzieła sztuki, zrzucił europejskie ubranie i – wrócił do Afryki, branzolety przetknięte przez nos nosił, w bambusowej norze mieszkał i ludzkie mięso jadał?!
– Rozumię się, że nie radziłbym.
– A pan chcesz, żebym ja…
Gardlany, suchy śmiech ścichł. Pan inspektor w dal patrzy i mówi do siebie:
– Okręt tonie. Ja jestem na brzegu i patrzę, jak pokład opada ku wodzie…
– Do czego pan inspektor zmierza?
– Byłbym szalonym, gdybym z bezpiecznego brzegu poszedł na okręt, który tonie…
– Zapewne.
– To prawo. Prawo mocniejsze od nas.
0 Indyanach, którzy na własnej ziemi w pre-ryach wymierają, można czułe poematy pisać, wolno nad nimi nawet się litować, ale – zbrodnią byłoby wstrzymywać proces natury
1 pochód cywilizacyi. To ich ziemia, ich! – ale oni stracili prawo do tej ziemi. Zdobyła ją kultura. Czem dla Anglosasów Indyanie, tem dla nas Polska, Czechy, Chorwacya i Słowiańszczyzna cała. Oni idą na dno. Ja uciekłem z okrętu, uciekłem z preryi, żyję w salonie kultury…
Milczenie zapanowało głuche, które przerwał nauczyciel, zmieniając temat rozmowy.
– Słyszał pan nowinę?
– Cóż takiego?
– Ten Walenty Kozio), który sic przechwala, że…
– Mówiłem panu, że się wcale nie przechwala. Jest moim stryjecznym bratem.
– Otoż on dopiero przed Bożem Narodzeniem wyszedł z kryminału…
– Pójdzie nanowo?
– A pójdzie.
– Za co?
– Za zbrodnię gwałtu, za bezczelną napaść na prostej drodze.
– Co zrobił?
– Było tak. Do chorego jechał katolicki ksiądz z wijatykiem. Z przeciwka szedł młody dr. Fischer. Ten, co teraz skończył uniwersytet. Pan go zna?
– Znam. To impertynencka szelma.
– Otoż Fischer stanął naprzeciw księdza w kapeluszu, założonym na bakier, w ustach gryzł papierosa, ręce trzymał w kieszeniach, a umyślnie drogę zagrodził tak, że ksiądz wlazł w błoto, chcąc go wyminąć..
– Cóź z tem ma wspólnego Kozioł?
– Rzecz działa się koło jego chałupy. Skoczył on dr. Fischerowi do ócz i woła: Z drogi!!Czego chcesz durniu?! – pyta sic dr. Fischer. Czapkę zdejm!Precz odemnie!! – zawołał dr. Fischer, ale wyraz ten ode-rrtnie mówił już w przykopie, bo mu Kozioł straszliwym policzkiem dwa zęby wybił.
– Ależ to gwałt!
– To skutki polskiej agitacyi i katolickiego fanatyzmu!
– Do tego prowadzi jezuicka propaganda!
– Kozła aresztowano. Znowu będzie siedzieć.
– Cóż mnie to obchodzi. Niech gnije.
Pociotek poszedł do kryminału, Wojciech Trzmiel stracił opiekuna, w chałupie ciotki nie było co jeść, poszedł więc szukać chleba do Wrocławia. Zrazu się tułał, był pomocnikiem stróża i parobkiem we fabryce wody sodowej, potem znalazł lepsze i korzystniejsze zajęcia. Że po niemiecku lepiej już mówił, niż macierzystym językiem, zaczęło mu się wnet dobrze dziać na świecie. Z dziesięciu pieców chleb jadł. Był kolporterem pism, był służącym w Kriegervereinie laborantem w aptece. Zrzadka słyszał mowę ojczystą, przez dziesięć lat służąc Niemcom. Za domem pociotka, za mową ojczystą nie tęsknił wcale. W sprawie wątpliwości, jakie były dawniej, gruba i tępa jego dusza wydała już wyrok. Pociotek siedzi w kryminale, a jego brat stryjeczny, inspektor, nie siedzi w kryminale. Dobrze zatem robi ten, którego nie zamykają do kryminału. O domu rodzinnym zapomniał. Czasem we śnie zjawi się złoty obrazek Matki Boskiej Kalwaryjskiej; oświecony jaskrawo, czasem wargi odruchowo zanucą: W żłobie leży, któż pobieży…