Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów - ebook
Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów - ebook
Kolekcja Hansa Prinzhorna stanowi wyjątkowy zbiór dzieł, liczący ponad pięć tysięcy obiektów, stworzonych przez pacjentów szpitali psychiatrycznych, który początkowo miał służyć jako archiwum badawcze Kliniki Psychiatrycznej Uniwersytetu w Heidelbergu. Prinzhorn był jednocześnie psychiatrą i historykiem sztuki, dlatego szybko docenił wartość artystyczną i niezwykłość prac stworzonych przez ludzi żyjących w izolacji od świata zewnętrznego, głównie schizofreników. Głównym jego osiągnięciem było pokazanie tej sztuki światu, w tym artystom, którzy chcieli zgłębić istotę szaleństwa, jakiego doświadczyli w czasie I wojny światowej. W rezultacie, w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku sztuka zainspirowana chorobami psychicznymi stanęła na czele artystycznej awangardy.
Adolf Hitler, który sam chciał zostać malarzem, ale nie udało mu się dostać na wiedeńską akademię, kiedy doszedł do władzy, nakazał konfiskowanie dzieł współczesnych i ich publiczną prezentację na wystawach „sztuki zdegenerowanej”. Niedługo potem rozpoczął kampanię przeciwko „zdegenerowanym” ludziom – do 1941 roku naziści zamordowali 70 000 pacjentów szpitali psychiatrycznych. Wśród ofiar było kilkudziesięciu artystów, których prace znajdowały się w kolekcji Prinzhorna.
Galeria cudów i obłędu jest opowieścią o walce Hitlera ze sztuką współczesną i osobami chorymi psychicznie oraz o tym, jak utorowała ona drogę do Holokaustu. Charlie English opowiada niesamowitą historię geniuszu, szaleństwa i dehumanizacji, która daje nowe spojrzenie na brutalną ideologię nazistowskiego reżimu.
Kategoria: | Sztuka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-213-5275-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZŁOWIEK, KTÓRY WSKOCZYŁ DO KANAŁU
Pewnego zimowego dnia 1898 roku brzegiem kanału w Hamburgu w północnych Niemczech biegł krępy młody mężczyzna z podkręconym wąsikiem. Pohl, jak wkrótce stanie się znany światu, był wtedy elegancikiem po trzydziestce, który lubił nosić laskę lub parasol, a na gładko przyczesane granatowo-czarne włosy nakładał cylinder. Jednak w tej konkretnej chwili myśli Pohla zaprzątnięte były zupełnie czymś innym. Poruszał się jakby w oparach własnego strachu; spieszył, by uciec przed tajemniczymi agentami, którzy go dręczyli. Nie miał pojęcia, kim byli ci ludzie – pojawiali się w różnych przebraniach, w dowolnych miejscach, prawie o każdej porze – ale dobrze wiedział, kto ich na niego nasłał.
Wszystko zaczęło się w Strasburgu, mieście wówczas niemieckim, w momencie, gdy został dotkliwie upokorzony zawodowo: zwolniono go z miejskiej Szkoły Sztuk i Rzemiosła. Dyrektor szkoły, któremu nie wystarczyło zrujnowanie fantastycznej kariery Pohla, wysłał szpiegów, by go obserwowali, podsłuchiwali przez dziurkę od klucza i zmuszali do ciągłych zmian miejsca zamieszkania. W końcu nie pozostało mu nic innego, jak opuścić miasto. Pohl przeniósł się do Hamburga, na drugi koniec kraju, i starał się zapomnieć o przykrych wydarzeniach, spędzając czas w podejrzanych knajpkach w rozległej dzielnicy czerwonych latarni i wydając fortunę na prostytutki i pokazy peep show. Jakimś cudem jego wrogowie odnaleźli go nawet tam. Nieznajomi grozili mu na ulicy; „To szaleniec!” krzyczał konduktor do innych pasażerów, gdy Pohl jechał tramwajem konnym; alfonsi wyzywali go od łajdaków, bandytów i tym podobnych, nakłaniając innych, by go zabili. Nawet aktorzy w teatrze rzucali na scenie dziwne aluzje, skierowane wprost do niego.
Tego marcowego dnia był pewien, że się zbliżali.
Hamburg, wielkie miasto portowe nad Łabą, „brama świata”, ojczyzna floty liniowców oceanicznych, które przewoziły Niemców do Bostonu i Baltimore, do Hoboken i Hongkongu, poprzecinany był jeziorami, kanałami i strumieniami. Droga ucieczki Pohla wiodła właśnie przez wodę. Miał tylko jedno wyjście: musiał popłynąć. Pod koniec zimy kanał był bliski zamarznięcia, ale zupełnie go to nie zniechęciło. Gdy wskoczył, od razu pochłonęła go ciemna, zimna ciecz; potem szarpał się, by dopłynąć do odległego brzegu.
Kiedy w końcu, przemoczony i trzęsący się z zimna, został wyciągnięty na suchy ląd, dla przechodniów stało się oczywiste, że z tym dziwnym pływakiem coś było gruntownie nie w porządku. Po żadnej pogoni nie było śladu. Wyglądało na to, że nikt go nawet nie śledził. Był zdenerwowany, zdezorientowany, może wręcz obłąkany? Zaprowadzono go do bram „domu wariatów” w Friedrichsbergu – gigantycznej placówki, która stała na wzgórzu w północno-wschodniej części miasta – i zabrano do środka. Pod pozostawiającą wiele do życzenia opieką psychiatrycznej służby zdrowia przeżył najbliższe czterdzieści dwa lata, jako jeden z setek tysięcy innych pacjentów wiodących niestabilne, niewidzialne życie za murami niemieckich przytułków.
• • •
„Pohl” było pseudonimem użytym, aby oszczędzić najbliższym stygmatyzacji związanej z chorobą psychiczną członka ich rodziny. Prawdziwe nazwisko mężczyzny brzmiało Franz Karl Bühler. Z zawodu był kowalem, jednak to zupełnie nie oddaje tego, czym zajmował się naprawdę. W rzeczywistości był jednym z najlepszych na świecie metaloplastyków żyjących w czasach, gdy ruch Arts and Crafts w sposób bezprecedensowy wypromował tę formę sztuki. Pracując z nagrzanym do dwóch tysięcy pięciuset stopni piecem, potrafił przekształcić surówkę w coś plastycznego i niezwykle delikatnego. Modelując ją, zginając, przebijając i spawając, tworzył realistyczne kwiaty, trawy i łodygi trzciny. Wyglądały tak przekonująco, że trzeba było ich dotknąć, by uwierzyć, że nie były prawdziwe. Ale coś poszło nie tak. Doświadczył wewnętrznego przeobrażenia, które zakłóciło jego poczucie rzeczywistości i zdało go na łaskę własnych wyobrażeń i złudzeń. Badający go przez kolejne miesiące i lata lekarze określali jego stan różnymi słowami, ale tym, które powtarzało się najczęściej i które do niego w końcu przylgnęło, było „schizofrenia”.
Schizofrenia, najpoważniejsza z chorób psychicznych, jest jednocześnie tą najtrudniejszą do zrozumienia. Nawet wyjątkowo komunikatywni ludzie, którzy na nią chorują, mają trudności z wyjaśnieniem tego stanu. Mówią o poczuciu obcości, alienacji, niepokoju. Jedni twierdzą, że to „kraina, która jest odwrotnością rzeczywistości, miejscem, gdzie panuje nieubłagalna jasność” i gdzie „ludzie odwracają się od siebie w dziwny sposób”, wykonując bezsensowne gesty i ruchy. Inni opisują ją jako obezwładniające poczucie dezintegracji lub jak patrzenie na świat przez teleskop, ale od tyłu. Niektórzy psychiatrzy uważają, że w przeciwieństwie do większości ludzi organizujących swoje spostrzeżenia w ogólny obraz, według którego następnie działają, osoby ze schizofrenią w sposób irracjonalny łączą niespokrewnione ze sobą fragmenty danych sensorycznych. Dlatego właśnie Bühler, mając obsesję na punkcie swoich prześladowców ze Strasburga, mógł słyszeć, jak konduktor w tramwaju nazywa go szaleńcem, podczas gdy w rzeczywistości informował on podróżnych o kolejnym przystanku. Ale nie wszystkie przejawy schizofrenii są do siebie podobne i nie wszyscy dotknięci tą chorobą uważają, że jest ona wyniszczająca. Niektórzy postrzegają ją jako „ulepszenie”, które daje im niezwykle głęboki wgląd w rzeczywistość. Tylko około jedna trzecia przypadków jest obecnie uznawana za postępującą, a większość osób ze schizofrenią prowadzi normalne, aktywne życie. Kiedy Bühler przebywał w szpitalu, schizofrenia była dopiero badana – uważano wówczas, że zwiastuje nieodwracalny upadek. Lekarze wierzyli, że dla chorych nie było ratunku i że ich koniec był tylko kwestią czasu.
• • •
Bühler zawsze był niezwykły. Urodził się 28 sierpnia 1864 roku w Offenburgu, malowniczym miasteczku z brzęczącymi zegarami i stromymi dachami domów, w dolinie Górnego Renu. Jego matka Euphrosyne zmarła młodo, a ojciec, który prowadził kuźnię w domu przy Glaserstraße, ożenił się po raz drugi z Theresią. Podczas gdy Bühlera seniora cechowały spokój i uprzejmość, Franz Karl był hałaśliwy i ekscentryczny, a od szesnastego roku życia słyszał głosy. Do tego był inteligentny, lubiany i dobrze się uczył. Interesowała go muzyka – grał na skrzypcach w zespole kameralnym. Ale to właśnie w kuźni wyrobił sobie nazwisko i reputację. Tam był prawdziwym wirtuozem.
W 1871 roku Wielkie Księstwo Badeńskie (a wraz z nim i Offenburg) zostało włączone do nowych, zjednoczonych Niemiec, rządzonych przez cesarza Wilhelma I. Odważny imperialny naród potrzebował teraz odważnej imperialnej architektury, a firma Bühler i syn stała się wiodącym dostawcą wyrobów ślusarskich dla zamków i wspaniałych budynków, które wznoszono w całym regionie. W szkołach sztuki użytkowej w Karlsruhe i Monachium Bühler nauczył się tworzyć najbardziej wyszukane i modne formy rokokowe. Ale bywał też i wywrotowcem. Kiedy cesarz zlecił budowę wielkiego pałacu w odbitym od Francji Strasburgu, artysta na każdej balustradzie budynku umieścił karykaturę władcy z wielkim nosem i wąsem à la Don Kichot. Niedługo potem wygrał wiele konkursów w całym kraju, a w 1893 roku, będąc zaledwie dwudziestoparolatkiem, wspiął się niemal na sam szczyt: został mianowany kierownikiem pracowni w sztrasburskiej Szkole Sztuk i Rzemiosła. Wybrano go także jako reprezentanta Niemiec na Światowe Targi w Chicago. Kiedy tamtego lata wsiadał na pokład liniowca zmierzającego do Stanów Zjednoczonych, ten zabawny, genialny, choć nieco apodyktyczny młody człowiek, miał właściwie wszystko, by zostać jednym z najbardziej cenionych rzemieślników w Europie.
Świat przemysłowy znajdował się wówczas w samym środku licznych procesów transformacyjnych, a Chicago było miejscem, gdzie to uwidoczniało się najwyraźniej. Jak powiedział jeden ze współczesnych pisarzy, świat mniej zmienił się od czasów Jezusa Chrystusa, niż miało to miejsce w dziesięcioleciach poprzedzających pierwszą wojnę światową. W roku 1870 większość ludzi w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych żyła i pracowała na wsiach; do roku 1910 lwia ich część mieszkała już w miastach, uprawiając wiele nowych, miejskich zawodów. Rozmiary Londynu, Paryża i Wiednia podwoiły się, Monachium się potroiło, Berlin urósł czterokrotnie, Nowy Jork zaś sześciokrotnie. Ze wszystkich tych miejsc to właśnie Chicago rozwijało się najdynamiczniej – szybciej niż jakiekolwiek inne miasto w historii. Liczyło sobie zaledwie sześćdziesiąt lat, a już pretendowało do tytułu drugiego miasta Ameryki i właśnie pokonało Nowy Jork w wyścigu o organizację pokazu technologicznego i kulturowego potencjału świata, Światowych Targów.
Światowa Wystawa Kolumbijska – jak oficjalnie brzmiała nazwa targów z 1893 roku – była ostatnią z serii światowych imprez, rozpoczętych w 1851 roku Wielką Wystawą w Londynie. Jak dowiedział się Bühler, targi w Chicago miały być większe i bardziej ekstrawaganckie niż cała reszta razem wzięta. Miejsce, w którym się odbywały, zajmowało powierzchnię około trzech tysięcy metrów kwadratowych, a usytuowane było nad brzegiem jeziora Michigan. Wypełniono je najbardziej zaawansowanymi technologicznie obiektami, jakie widziała ludzkość. Liczba odwiedzających wyniosła dwadzieścia siedem milionów, co w tamtym czasie było równe populacji całych Stanów Zjednoczonych. Cztery lata wcześniej odwiedzający targi w Paryżu zachwycali się wieżą Gustave’a Eiffla – żelazną konstrukcją, która wzbijała się w niebo, osiągając wysokość około trzystu metrów. Amerykańską odpowiedzią na to cudo techniki był pierwszy na świecie ogromny diabelski młyn, wysoki jak najwyższy z nowych drapaczy chmur, a do tego poruszający się. Napędzany silnikami parowymi o mocy tysiąca koni mechanicznych, mógł unieść trzydzieści osiem tysięcy odwiedzających każdego dnia, pokazując im widoki, jakie do tej pory dostępne były tylko nielicznym – świat z lotu ptaka. Już samo to było absolutną nowością, ale tam na dole, w korytarzach i ogrodach „Białego Miasta”, znalazło się też mnóstwo innych: pierwsze płatne kino, pierwszy ruchomy chodnik, pierwszy zamek błyskawiczny, pierwsze płatki śniadaniowe, prototyp gumy do żucia pana Wrigleya. W nocy niebo nad Chicago rozświetlane było pokazami prądu zmiennego – były one tak spektakularne, że jeden z gości ubolewał nad kondycją samego księżyca, mówiąc „jak biednie i blado teraz wygląda!”. Na tym futurystycznym placu zabaw nie zabrakło też ostrzeżeń na przyszłość: w jego południowym krańcu usytuował się warty milion dolarów pawilon artyleryjski Kruppa, gdzie można było zobaczyć maszyny, które już niedługo miały zniszczyć pola Flandrii.
Wkładem Bühlera w chicagowską imprezę była część największej wykonanej ręką ludzką struktury – Budynku Manufaktury i Sztuk Wyzwolonych. Było to jedno z jego najlepszych i najwspanialszych dokonań – tryptyk neobarokowych, długich na parę metrów bram, z których każda wystrzelała z ziemi dżunglą florystycznych zwojów, niczym tajemniczy ogród zamrożony w żelazie. Jak podał oficjalny raport wysłany do Berlina, dzieło to – dowcipne, zabawne, technicznie znakomite – udowodniło, że Niemcy „znajdowały się na czele światowej metaloplastyki”. Bühler otrzymał za nie najwyższe wyróżnienie w swojej dyscyplinie i pomógł Niemcom zdobyć pierwszą nagrodę w klasyfikacji generalnej. To był największy zaszczyt, jaki można było osiągnąć w jego profesji.
W Chicago spędził sześć tygodni. Wydaje się, że upojna atmosfera miasta wprowadziła jego umysł w zupełnie nowy stan – zainteresował się okultyzmem i przyłączył do grupy spirytystów, którzy wierzyli (lub udawali), że mogą nawiązać kontakt ze zmarłymi. Od tamtego czasu zawsze opisywał zasłyszane przez siebie głosy i swoje wizje w terminach czysto spirytualistycznych. Prawdopodobnie bywał również w bardziej szemranych częściach miasta, między innymi w dzielnicy czerwonych latarni Leeve, gdzie w drzwiach wejściowych do budynków stały nagie prostytutki, a w zaułkach blisko aptek okoliczni narkomani robili sobie nawzajem zastrzyki. Rok po tym pobycie Bühler musiał leczyć się na syfilis, chorobę kojarzoną właśnie ze schizofrenią. Kiedy wrócił do Europy, jego osobowość była już niebezpieczną mieszanką przeróżnych czynników ryzyka. Wystarczyła jedna kropla, by przechylić szalę na stronę szaleństwa.
Do swej nowej pracy w Strasburgu wrócił pełen dumy, jako czołowy na świecie przedstawiciel swojego zawodu. Ale jego profesja nadal była tylko rzemiosłem – biednym i postrzeganym jako gorszy kuzyn sztuk pięknych. Aby się rozwijać, musiał sprawić, by jego zawód był bardziej poważany. Nobilitacja metaloplastyki miała stać się projektem jego życia, a jego początkiem miało być wprowadzenie „prawdziwej nowoczesności i wydajności” w sztrasburskiej szkole.
Do zadania przystąpił z zapałem, który zaskoczył jego nowych współpracowników i który wkrótce doprowadził do konfliktu z dyrektorem szkoły, Antonem Sederem. Bühler miał ambicje, aby otworzyć warsztat dla studentów z całego świata, Seder jednak czuł się odpowiedzialny przede wszystkim wobec miasta. Bühler chciał podróżować i uczyć się technik innych mistrzów metaloplastyki z Budapesztu, Berlina, Stuttgartu, Norymbergi i Drezna. Seder wolał, by został w Strasburgu i skupił się na nauczaniu. Plany Bühlera zostały odrzucone w każdym możliwym wymiarze. W porównaniu z bezklasowym Chicago, Strasburg stanowił prawdziwy labirynt niewidzialnych barier społecznych, a w Café Broglie – miejscu, gdzie po pracy zbierali się wszyscy Kunstmeisters – zuchwały rzemieślnik szybko stał się tematem plotek. Zaczął uciekać z własnych wykładów. Pod koniec 1896 roku, po trzech latach zatrudnienia, został zwolniony za nierzetelność, nieuprawnione działania i nieprzestrzeganie godzin pracy.
To była publiczna porażka – Bühler wiedział, że na zawsze zrujnowała jego karierę. Próbował usprawiedliwić swoje działania w chaotycznym, trzydziestojednostronicowym „liście obronnym”, skierowanym do burmistrza i rady miejskiej, wypełnionym kalamburami i aliteracjami, w którym nakreślił swoją wizję warsztatu i obwinił Sedera o blokowanie jej realizacji. Nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Zderzył się z ciszą, w której czaiła się na niego paranoja.
„Znalazłem się pomiędzy Scyllą a Charybdą i nie wiem, na której skale roztrzaska się mój ster”, napisał.
Wtedy zaczęły się majaki. Wydawało mu się, że szpiedzy Sedera podsłuchują pod jego drzwiami, więc kilkakrotnie przeprowadzał się do nowych mieszkań. W końcu jesienią 1897 roku opuścił Hamburg. Coraz bardziej pogrążał się w alternatywnej, paranoidalnej rzeczywistości, która istniała tylko w jego głowie. Do kanału wskoczył na początku roku 1898, będąc już w stanie załamania psychicznego.
• • •
W ośrodku we Friedrichsbergu opiekowano się około tysiącem trzystu pacjentów. Nawet jak na ówczesne standardy miejsce to cieszyło się bardzo złą sławą. Pracujący tam pielęgniarze podejrzewani byli o stosowanie przemocy, a nowe budynki, w których mieszkali pacjenci, wyposażone były w żelazne kraty przypominające odwiedzającym klatkę dla słoni w zoo. Ale instytucja pełniła swoją funkcję cichego trzymania „dewiantów” z dala od innych, przy jak najmniejszych nakładach finansowych. Była wygodnym miejscem przechowywania niewygodnych ludzi.
Bühler nie zabawił tam długo. Osiem dni po przyjęciu został zwolniony i oddany pod opiekę ojca. Jadąc z nim pociągiem zmierzającym na południe kraju, pokazał język strażnikowi w przekonaniu, że tamten zrobił dokładnie to samo. Kiedy dotarł do Offenburga, stał się prawdziwym „utrapieniem” – kłócił się ze wszystkimi, zwłaszcza z macochą. Rodzina wysłała go na kurację wypoczynkową do sanatorium Breitenau w Szwajcarii, ale po dwóch tygodniach uciekł przez okno, wdarł się do pociągu jadącego w kierunku Niemiec i schował się pod siedzeniami w strachu przed kontrolerem biletów. Policja złapała go na poczcie: chciał zatelefonować z prośbą o pieniądze, ale w słuchawce ktoś uparcie nazywał go oszustem. Bardzo go to zdenerwowało. Przewieziono go z powrotem do Breitenau, gdzie został umieszczony w części strzeżonej. Był przekonany, że wszyscy lekarze, opiekunowie i pacjenci knują tam przeciwko niemu, do tego miał halucynacje, a w nocy widywał dziwne psy.
Do Niemiec wrócił dwa miesiące później. W towarzystwie sanitariuszy przybył do kliniki Illenau w Achern, gdzie zrobił świetne wrażenie: recepcjonista zanotował, że na głowie miał cylinder, a jego maniery były nienaganne. Bühler oznajmił, że nie jest chory psychicznie, ale przybył na prośbę ojca, któremu zależało, by wykonał tam najważniejsze badania. Dodał, że on także chciałby, o ile to możliwe, by zajęto się jego powracającymi problemami z układem trawiennym. Tej nocy spał doskonale, a następnego ranka zaśpiewał pielęgniarzom piosenkę na ich cześć, by wyrazić swój zachwyt kliniką Illenau. Nie miał pojęcia, że w aktach lekarze opisali jego osobowość jako prawdopodobnie „psychopatyczną” ani że uznali jego rozwijający się stopniowo stan za „sprowokowany nienormalnym charakterem”. 4 czerwca napisał do dyrektora placówki, dziękując mu za pobyt i informując, że jest już gotowy do wyjazdu: zamierzał udać się do kurortu. Szczerze zdziwił się, gdy usłyszał, że nie zostanie wypuszczony. Pocieszał się, prosząc o skrzypce i materiały rysunkowe.
W ciągu następnych tygodni desperacja Bühlera rosła. Pisał sześć do dziesięciu listów dziennie, grożąc i błagając o uwolnienie. Sprawdził wszystkie zamki, żeby przekonać się, czy da radę je otworzyć. W poszukiwaniu drogi ucieczki wspiął się na drzewo w ogrodzie. Zapytany, co tam robił, odpowiedział, że chciał zażyć odrobinę ruchu. Gdy wreszcie dotarło do niego, że oto stracił swoją wolność, zrobił się sfrustrowany i zły. Rozbił nocnik, ciągle kłócił się z personelem i innymi pacjentami, wdawał się w bójki. Mimo oczywistych problemów psychicznych, pracował z taką samą intensywnością, jak wcześniej: w oczekiwaniu na powrót do realizacji swojego programu artystycznego pisał, rysował i malował. W końcu jesienią 1899 roku, po półtora roku uwięzienia, odnalazł rozwiązanie swoich wewnętrznych konfliktów.
Kluczową zasadą psychiatrii w tamtych czasach była obserwacja. Pacjenci w Illenau przetrzymywani byli w dużych, otwartych „oddziałach nadzoru”: byli przykuci do łóżek, a ich zachowanie monitorowane było dwadzieścia cztery godziny na dobę. Widząc, że nie da rady stamtąd uciec, Bühler postanowił stanąć po stronie swoich opiekunów. Został „doktorem” Franzem Bühlerem, „policjantem medycznym”, któremu urząd w Karlsruhe zlecił przeprowadzenie badań wśród chorych. Polegały one na naszkicowaniu każdego pacjenta w przytułku, spisaniu każdego przypadku, a także starannym dokumentowaniu, numerowaniu, katalogowaniu i krytykowaniu każdego aspektu ich istnienia.
Starannie opracowane kroniki Bühlera nie pomogły mu w osiągnięciu celu, do jakiego zmierzał – lekarze nie zwracali na nie najmniejszej uwagi – ale doskonale uchwyciły atmosferę życia w ośrodku. Wiele lat później kanadyjski socjolog Erving Goffman opisał niepokojący psychologiczny wpływ „instytucji totalnych”, takich jak Illenau, na ich mieszkańców. W przeciwieństwie do więźniów, którzy po odsiedzeniu wyroku mogli wrócić do świata, wielu pacjentów psychiatrycznych nigdy nie wyszło na wolność. Ich życie mierzone było kolejnymi etapami niekończącej się rutyny: spaniem, siedzeniem na łóżku, oczekiwaniem na jedzenie, paleniem papierosów, ustawianiem się w kolejce do fotela fryzjerskiego. Okradzeni z jakiegokolwiek celu, nawet najzdrowsi pacjenci popadali w szaleństwo. Bühler udokumentował wszystko: puste twarze, pochylone głowy, zagadkowe, nierozumiejące oczy. Jego samozwańcze zadanie miało też inny skutek: tworząc setki szkiców jeden po drugim, doskonalił warsztat, by wkrótce wyrosnąć na wybitnego artystę figuratywnego o niezwykłych umiejętnościach.
Po dwóch latach spędzonych w Illenau, bez żadnych oznak poprawy, samozwańczy „oficer policji medycznej” został oddelegowany do ośrodka dla nieuleczalnie chorych w Emmendingen, w regionie Freiburg im Breisgau. Oznajmił, że wybierze się tam z przyjemnością, gdyż urząd w Baden powierzył mu właśnie zadanie obserwacji i dokumentacji życia nowej grupy pacjentów. Do Emmendingen przybył 17 kwietnia 1900 roku. Świat nigdy więcej nie usłyszałby o Franzie Karlu Bühlerze, gdyby nie człowiek, który dwadzieścia lat później złożył mu tam wizytę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------