- W empik go
Galerya obrazów szlacheckich. Tom 2: opowiadania Cześnikiewicza pseud.. - ebook
Galerya obrazów szlacheckich. Tom 2: opowiadania Cześnikiewicza pseud.. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 365 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pośród borów, w Szadkowskim powiecie, leżała wioska ze wszystkich stron łańcuchem sośniny zamknięta. W tem otoczeniu ponurem, jednostajnem, w czterech okolicach świata cztery miała znaki. Od północy niebotyczny świerk, wybiegający nad bory, – od południa pasmo żółtych pagórków piaskowych ginących w boru, a na najwyższym, zrujnowany filar kamienny, zwany figurą; – na wschodzie z kępy olszyny wybiegał strumień wody i toczył się wzdłuż łąki doliną ku wiosce; – na zachodzie ten sam strumień ginął w czarnym boru za stawem i młynkiem. Wioska nazywała się Borowina, a świat jej zewnętrzny wcale nie był urodnym; mieszkańcy tego zacisza chcąc oznaczyć kierunek okolicy świata, mawiali: – idzie chmura od figury, – dmie wicher od wielkiego świerka, – jedzie pan drogą od młynarza, – pognaj krówki w olszynę. Dodać i to trzeba, że do Borowin same leśne i kręte prowadziły drożyny, trakt bity był daleko, a miasteczko najbliższe o dwie mile. Cicho też było w tem ustroniu, droga nikomu nie wypadała przez Borowiny, jeżeli tedy kto obcy pojawił się na widnokręgu Borowin, pewno tutaj jechał w gościnę. Ale brak malowniczej okolicy nagrodził Pan Bóg Borowinom hojnie wewnętrzną urodą. Na najwyższem podniesieniu pola stał dworzec starodawny drewniany, – do koła niego folwarczne budynki, a wszystko silne, chociaż poczernione laty; zagrodę szlachecką ocieniały osobliwszej piękności lipy i dęby, a gdzieniegdzie strzela w górę, z pomiędzy gaistych koron lipowych, gromadka włoskich topoli piramidalnych, strojąc ten wielki bukiet zielony. Z boku dworca pagórek nagle zapadał w nizinę, na której potężna grobla, tamując strumień, rozlewała w dolinie kilkadziesiąt morgów wody, formując przepyszne zwierciadło do przeglądania się niebios błękitowi, z fantazją obłoków i gwiazd miljonami. Półkolem nad stawem rozciągały się kmiece osady gaiste, wygrodzone plecionką rokiciny, niby w koszykach zamknięte. Budowla suta, pasieki wyglądające z za płotów, gwar dzieci wesoło goniących się po ulicy wzdłuż stawu, licznych psów szczekanie powiadały o zamożności kmiecego mrowiska. Na środku stawu był kopiec szeroki, zarosły mieszaniną liściatego starodrzewu, z pomiędzy zieleni pokazujący czerwone ruiny starodawnego zameczku. Staw ku źródłom zarastała bujna trzcina i sitowie, ginące w zielonym łęgu, wzdłuż warkocza wody krynicznej. W takiej to wiosce chował Pan Bóg od trzech wieków szlacheckie gniazdo herbu Topór. W tym zamkniętym świecie urabiały się charaktery spokojne, kochające ciszę, strzegące obyczajów starodawnych, a obowiązki rycerskiego stanu kładli Toporczykowie z Borowin zaraz po przykazaniach Mojżeszowych i kościelnych. Każdy też z domu tego, ledwie dorósł, szedł do służby rycerskiej gdzie powoływała ojczyzna, a żaden przed tą służbą – pługa nie śmiał chwycić do ręki, niemając nadziei błogosławieństwa Bożego przy szukaniu chleba bez zasługi. Ale każdy z tego gniazda rycerski mąż, w wędrówkach po świecie, nie zagustował w pięknościach ani gór wspaniałych, ani równin otwartych i wesołych; – od światowego bogactwa tęsknił zawzdy do Borowin swoich, dosyć tam szczęścia i dostatku obiecując sobie na życie pracowite, gdy powróci z pola.
Ostatnim Borowin dziedzicem był pan Mateusz, Stolnikiewicz Szadkowski, do którego zajrzemy na zaczęcie opowiadania.
Przede dworem na ganku stoi cała gromadka szlacheckiej rodziny w uroczystem usposobieniu. Tuż pod ganek zajechała bryka kamieniarka, caluteńka nowa, oprócz przedniego półkoszka wziętego ze starej. Do kamieniarki zaprzężone trzy kasztanowate mierzyny łyse, z białemi nogami, – w nowych pólszorkach białych, tylko lejca od trzeciego konia brudna, bo używana.
Na przedniem siedzeniu siedzi Kuba woźnica, awansowany z koniarka, ma czapkę i buty nowiuteńkie, ale katanę granatową już przechodzoną na święto.
W ganku dominuje figura okazała szlachcica, w szaraczkowej bekieszy, grubych butach gospodarskich, w kraciatej chustę bawełnianej na szyi, a wytartym kaszkiecie ha głowie. Twarz roztyła i ogorzała, ale piękna, prawdziwie polskiej okazałości, ze słodyczą i powagą.
Około niego szlachcianka podżyła, wysmukła, miernej tuszy, w batystowym haftowanym czepku, kraciastej ciemnej sukni pod szyję, w fartuszku różowym z kieszonkami, z pękiem kluczy za pasem.
Dwie panienki podlotki, śliczne blondynki z szafirowemi oczkami, obiedwie w zielonych wełnianych sukienkach, różowe mają chusteczki na szyi, różowe fartuszki, a warkocze puszczone po ramionach, zda się, że ziemi sięgną różowemi także kokardami. Która starsza? poznać trudno, bo obie świeżuchne jak maliny.
Dominuje w tej gruppie młokos wysmukły, ubrany kuso i wcięto wedle mody, szatyn, dorodny, jeno za szczupły jeszcze. Twarz szczera, otwarta, spojrzenie pogodne, głębokie, rysy regularne i szlachetne, w całej fizjonomji swoboda i wielkie podobieństwo do starego szlachcica.
– Mój Stasiu, – prawił ojciec: – jesteś dobre dziecko, wiesz co mógłem ci zrobić; – te dwadzieścia tysięcy muszą ci na wszystko wystarczyć. Inwentarza dodam co można, bez ujmy swojemu gospodarstwu. – Kuba! a pamiętaj smarować brykę co mila, dopóki nie obetrą się nowe osi! – Szukaj wioski nie z pszenną ziemią, ale z mocnym szczerkiem, taka ziemia przy pracy najpewniejsza, dorobek łatwy; – a pamiętaj przy łące i pastwisku! bo nie dochowasz się niczego. Zacznij na małem, a pracuj szczerze, Pan Bóg przy oszczędności da na większe!
– Stasiu! a nie szukaj dzierżawy daleko, – mówiła matka: – bo matce przykro myśleć o dziecku będącem daleko.
– Braciszku, dam ci buzi na szczęście!
– I ja także! – ozwała się druga dziewczynka, obejmując Stacha za szyję, – tylko nie uciekaj daleko od Borowin.
– Niech cię Bóg prowadzi a stróż anioł pilnuje! Słońce wybija się, ruszaj za chłodu, a n ie trać czasu, bo to koniec kwietnia, a święty Jan niedaleko.
– Bywaj zdrów synu kochany, polecam cię Matce Najświętszej, patronce mojej!
Staś ucałował ręce i kolana rodzicielskie, siostrzyczki uściskał serdecznie, wskoczył na brykę lekko jak konik polny, a kasztany ruszyły wyciągniętego kłusa, parskając wesoło. Gromadka patrzała za nim w milczeniu, a gdy już blisko był bramy, szlachcic krzyknął z ganku:
– Kuba! zwolnij we wrotach, bo kurcaba wyskoczy na progu!
Matka zapłakała serdecznie, szlachcic uściskawszy ją, na ławeczce posadził łzom nie przeszkadzając, dziewczęta stały zadumane. A śliczna była pogoda wiosenna. Skowronki śpiewały chórem, wzbiwszy się pod śnieżne obłoczki sznurkami suwające się po lazurowem niebie; słowiki odpowiadały im w sadzie osypanym rzęsisto w kwiecie, grały pszczółki na czereśniach, wszystko chwaliło Boga w wiosennej pogodzie. Przed dworkiem na sadzawce igrały żółte kaczęta, a niespokojna kura dropiata, kwacząc boleśnie, obiegała sadzawkę do koła, niespuszczając oczu z tych przybranych dzieci żółtych jak cytryna. Koło sadzawki na murawie pasło się stadko zielonych gąsek wczesnego chowu. – A z daleka niósł wietrzyk z pola głos oraczy zachęcających ciołki w robocie płużnej. Długo można było dumać w tem weselu natury. Aż ciszę gankową zakłóciła kokosz, wiodąca stadko różnokolorowych, świegocących piskląt, kwakaniem wołając do panienek o śniadanie dla dziatwy swojej. – Na to wołanie pobiegła jedna do spiżarni i wyniosła miarkę jagieł złotych, a gdy zawabiła uradowana kura, – krzyknął paw puszący się na kalonce spichlerza, zerwały się stadem gołębie i szybować poczęły, bijąc skrzydłami nad samą kurą puszącą się gniewnie na nieproszonych gości. Teraz pobiegła druga dziewczyna i przyniosła ze spiżarni grochu w fartuszku dla faworytów swoich.
– Józia! nie szafuj grochu, bo jak cię kocham, ledwie do siewu wystarczę, a do nowego braknie…
– Mój ojcuszku kochany, to same wybierki, a gołąbki mają dzieci. – I pobiegła do ojca ściskając go, aby mu zasłonić oczy, żeby nie widział bieluchnego jak perły grochu, nim go zjedzą gołąbki, – pieściła, całowała, – widać że była faworytką ojcowską.
Zazdrosna tej pieszczoty druga, włożyła paluszek w koralową buzię, namyślała się chwilę, podbiegła do ojca, ucałowała mu ręce i kolana, i poszła tak samo pieścić i całować matkę, której musiała być faworytką, bo podobna do ojca.
– Marylko, idź do apteczki, koło okna na kołku wiszą torebki z nasieniem sałaty i ogórków, przynieś mi, trzeba zasiać nim leszki oschną w ogrodzie.
– Józia, przynieś mi laskę, bo muszę iść w pole do siewu owsa.
Po niedługiej chwili rozeszła się gromadka, bociany tylko przyniósłszy wielką gałęź na gniazdo, klekotały na lipie, rady sobie dać nie mogąc z robotą. – Szlachcic pociągnął w pole, połowica jego do ogrodu z siewem, Józia zasiadła do krosien haftując myśliwską torbę ojcuszkowi, – a Marylka pobiegła na grządki swojego ogródka pod oknami piec astry, balsaminy i lewkonie zasiane na flance.
Zostawmy Borowiny w spokoju, niech dziewczęta rosną, a spieszyć nam trzeba za Stachem, żeby nie zrobił głupstwa, spiesząc się do własnego chleba.II. DZIEDZICZKA WDOWA.
Sześć mil od Borowin, nie powiem wam w której stronie, Stach wywiedział się od żydków w miasteczku o niezłej dzierżawce, w dobrym kąciku kraju i wcale w miłem sąsiedztwie. Dziedziczką była wdowa bezdzietna, pani całą gębą, bo miała trzy wioseczki, a krewnych kilka tuzinów, wszystkich w dobrym bycie i nikt jej spokoju nie mieszał swoją biedą. – Kapitałów niepotrzebując, puściłaby wioskę jednę za roczne pieniądze, gdyby tylko człowiekowi poczciwemu, któryby procesem nie dokuczał a wypłacał się regularnie. – Zaglądało już do niej z tuzin dzierżawców, ale dziedziczka była z domu Korczakówna, z męża Nałęczowa, chciała mieć i dzierżawcę z dobrej krwi do pożycia sąsiedzkiego, a wszyscy którzy zaglądali – albo mieli podejrzaną minę, albo imię nieznane, albo z gniazda ekonomskiego, albo wietrzniki szukający przyczepki do ziemi dla łatwiejszego ożenku i złowienia posagu. – Nareszcie wioseczka do wypuszczenia nazywała się niepokaźnie: Wilcze doły, – co więcej na pustkowie wyglądało jak na wioskę.
Objechawszy mil ze trzydzieści kraju, spróbował Stach zobaczyć Wilcze doły, i znalazł bardzo ładne ustronie nad rzeczką, z dworkiem maleńkim ale schludnym; wieś suto ugajona drzewami, budynki dobre i wdzięcznie ugrupowane, okolica wesoła, – a do tego łąka, mąka, ryby, grzyby, – malutkie to, ale dobre i wcale uczciwie obsiane. – Poleciwszy się tedy Bogu, ruszył do dziedziczki ku wsi kościelnej gdzie mieszkała, – z wielką ochotą doproszenia się o tę dzierżawkę.
Była to szlachcianka podżyła ale czerstwa i zdrowa, dobrej tuszy z śladami nieszpetnej urody, – w jedwabnej kafowej sukni, dyftykowej chustce na szyi, koronkowym czepcu, z siwemi lokami i z siwemi oczami, ale fizjognomji wcale uprzejmej i wesołej.
– Kogóż mam honor w domu moim powitać? – zapytała grzecznie.
– Stanisław Starża, do usług pani Dobrodziejki, z Szadkowskiego powiatu. Wychodzę na swój chleb z ojcowskiego domu i nauki; szukam dzierżawy, – a posłyszawszy, że pani życzysz sobie puścić Wilcze doły, obejrzałem i stawiam się z prośbą, abyś mnie zaszczyciła swoją łaską.
Odpowiedź była suta i pełna grzeczności; pani Nałęczowa dygła się, maczając świeczkę według maniery czasu Księztwa Warszawskiego. A wskazując gościowi dystyngowanemu, wyfraczonemu, krzesło około siebie, zapytała słodko:
– Którego Starży jesteś pan synem?
– Mateusza Stolnikiewicza, pani Dobrodziejko.
– Ach mój Boże! to też osobliwszą; stara znajomość, jeszcze z kawalerskich czasów, a przytem zpokrewnienie podwójne z Pstrokońskich i Szembeków z ojcem pana; – matka kuzynką moją z Bartochowskich. – Czy umyślnie wybrałeś się kuzynku do mnie, czy też trafem ślepym?
– Kłamać nie mogę, jestem szczęśliwy z tak miłego odkrycia, ale przyznaję, że nie wiedziałem gdzie trafię, – Opatrzność łaskawą była na mnie niezasłużonego.
To mówiąc, zbliżył się śmielej do matrony rozczulonej i ucałował serdecznie wcale jeszcze białą i pulchną rączkę.
– Mój Boże, ileż to przeszło czasu! Ale i ja powiem ci kuzynku otwarcie, że z twoim ojcem łączyły mnie oprócz krewieństwa silniejsze związki. Ja go bardzo kochałam, starał się o moją rękę, – ale nieszczęśliwe zajście z nieboszczykiem bratem moim i pojedynek krwawy chociaż nieszkodliwy – zniszczył możność połączenia się naszego, a ja dependowałam naówczas zupełnie od brata, bo sierotą byłam. Cieszę się, że ciebie widzę kuzynku; – powiedzże mi jak się ojcu twojemu powodzi? dużo was rodzeństwa?
– Ojciec dobrze egzystuje w dziedzicznej wiosce naszej od siedmiu pokoleń; – mam dwie siostry bliźniaczki, brata żadnego. Z dorobku dał mi ojciec na dzierżawę, na wielkie rzeczy rzucać się nie mogę i chcę dorabiać się powoli.
– Całem sercem puszczę ci Wilcze – doły; na przyszły rok będę miała do puszczenia jeszcze jeden folwark, zobaczymy czy ci się spodoba. Mój Boże, jakżeś podobny do ojca! A już to wasz ród – chłopcy jak trzciny, – a szczęśliwi do kobiet, – mam nadzieję że i ty kuzynie nie będziesz się skarżył na obojętność panienek…. Widziałeś już Wilcze – doły?
– Widziałem pani….
– A proszę bardzo tytułować mię urzędownie, – jestem twoją od ciotecznych cioteczną ciotką, – ja także chcę mieć prawo mojemu dzierżawcy mówie: kochany siostrzeńcze, kochany Stasiu….
Tutaj znowu ucałowanie rączek z powtórzeniem, ale serdeczniejsze, bo ciocia nader łaskawa, a tranzakcja niewiele zabierze czasu.
– Mój Stasiu, każże wyprządz koniki, trzeba u krewnych tak być jak u siebie w domu. O interesie pomówimy po śniadaniu i po zrobieniu znajomości z całym moim domem. Nie myśl że jak pustelnica żyję, – ja kocham ludzi, mam fa – milję liczną, – u mnie przy łasce Boga wesoło zawsze. Dzisiaj źle trafiłeś, zobaczysz jeno stare jak ja kwoki i starego Majora gdy z pola wróci. Ale ja miewam i ładne kuzynki młode, na wydaniu, – może u dziedziczki załapie się serce dzierżawcy – będziemy się targować.
Stacha szczęśliwy kur opiął gdy z domu wyruszał. Możnaż było lepiej trafić? W minutę konie były wyprzężone, mantelzak Stacha w Majora pokoju, a Stacho w jadalnej sali za stołem – błogosławiony między pięciu niewiastami, z których najmłodsza, panna Karolina Świderska, liczyła (mówię to pod sekretem) przeszło lat czterdzieści, ale jeszcze nie poddana zwątpieniu. – W zbytecznej ufności dla miłosierdzia Bożego nosiła tapirowane nioby, fryzę u gorsu, wstążki jaskrawe u głowy, w wysokich kolorach suknie i sześć sznurków familijnych pereł urjańskich na szyi. Wierząc potężnie w przeznaczenie kobiety, nie wyrzekała się zamęścia, a licząc na traf ślepy, każdemu chłopcu patrzyła w oczy, mówiąc spojrzeniem wyraźnem: – "Jestem na wydaniu?" – Takie spojrzenie spotkał Staś przy prezentacji, zląkł się troszeczkę, ale przypomniał sobie, że ciocia mówiąc o kuzynkach, wyraziła się: – "dzisiaj źle trafiłeś, zastajesz same stare kwoki." – Drugą figurą z kolei starszeństwa była ex – guwernantka, szlachcianka z rodu, stara panna, roztyła, osiwiała, brzydka i bez żadnych już pretensji, zrezygnowana umierać panną. To postanowienie wróciło jej naturalny charakter i robiło mimo brzydoty przyjemną. – Trzecia była także kuzynką Stasia, bo cioteczna siostra dziedziczki, – wdowa po Radcy prokuratorji z Warszawy, emerytka, chuda jak wiórek, drobna, żółta, ale wielka elegantka, w peruce ciemnej fryzowanej, wyżabotowana, wymankietowana. Miła staruszka, gdyby nie tabaka, której używając niemiłosiernie, zostawiała zawsze ślady na suchej wardze pod nosem. – Czwarta jak gołąbek siwa, była rodzoną ciotką pani Nałęczowej; wdowa pozbawiona własnego chleba i opieki dzieci; – znalazła przecież w domu siostrzenicy gościnność serdeczną i troskliwość córki. Pamiętała kilka pokoleń familijnych, znała wszystkie połączenia i kombinacje, dowiedziała się od ludzi imienia każdej latorośli najmłodszej w familji, – a Stacho zdumiał się, gdy mu wyliczyła nietylko imiona siostrzyczek, ale nazwiska chrzestnych rodziców każdego z trojga rodzeństwa, nieznanych sobie nigdy. Tak więc Staś znalazł w domu jednym: dzierżawę, dwie od ciotecznych cioteczne ciotki i od ciotecznych cioteczną babkę. •
Zaledwie po przedstawieniu zawiązała się konwersacja, Staś poznał już każdy z osobna charakter, po traktowaniu jego osoby. Ciocia dziedziczka była sobie poczciwą kobietą, otwartą, żywą, wesołą, miała przytem elegancji w obejściu z ludźmi w samo prawie, bez choroby na wielkie państwo i bez zapadania w prostotę schodzącą aż do rubaszności. Znać było że od kilku pokoleń spadał na nią dziedzicznie polor towarzyski, wolny od wszelkiej przesady. Ludzi uczciwych traktowała jak równych sobie, ani wynosząc się nad uboższych, ani imponując panom. Dom miała urządzony po staropolsku, ściany bielone czysto, parę pokoików na przyjęcie gości, ustrojonych w staroświeckie makaty i schludniejsze meble, które były razem składem familijnych pamiątek. Nie było u niej posadzek froterowanych krzykliwie na czerwono, ale podłogi bieluchne, utrzymane w wielkiej czystości, tak, iż na każdej desce rachować można było po słojach lata sosny z której była wyrżnięta. W pokojach, pod oknami wychodzącemi na południe, stało pełno doniczek z kwiatami pachnącemi. U okien niewielkie firanki, bo nie lubiła zaciemniać mieszkania, słoniąc światło Boże, z którem tak miło na świecie. Kuchnia staropolska szlachecka, piwnica obfita w nalewki własnej roboty, miód wystały i skromny zapasik węgrzyna. A dom otwarty zawsze dla krewnych, przyjaciół i życzliwych ludzi. Dla wszystkich jedna gościnność. Ten szyk domowy dawał pojęcie całego charakteru gospodyni, – a przyjęcie Stasia w jednej chwili kupiło jej w dalekim krewniaku całe przywiązanie familijne.
Pani Sędzina, białowłosa staruszka, rodzona gospodyni ciotka, Opatrznością Boską była zachowana na pomnik żywy starego wieku dla młodego pokolenia naszego czasu. – Mimo ośmiudziesięciu Jatek i strat bolesnych jakich doznała w ciągu drugiej życia połowy, przy wielkiej bojaźni Bożej i pobożności rzetelnej, umiała przyjąć ciosy dotkliwe z ręki Boga dającej ją na próby losu w tej pielgrzymce ziemskiej. – Wychowana w dawnej prostocie i pokorze szlacheckiej, doświadczyła wszystkiego po trosze. – Osierocona przez rodziców młodo, była na opiece bogatych krewnych, na okazałym dworze magnackim u kapryśnej opiekunki a wielkiej dumy opiekuna. – Naciśniona silną ich wolą, gdy dorosła, oddać musiała rękę zaledwie poznanemu człowiekowi, bez pytania o skłonności serca. Wykonawszy przysięgę, poddała się losowi swojemu bez szemrania, znosiła ucisk gwałtownego charakteru męża, który łagodziła własną słodyczą. – Czas przyniósł jej ulgę, mąż uszanował w niej anielstwo prawdziwe, sam ustatkował się i pokochawszy żonę, zasłużył nareszcie na jej wzajemność szczerą. – Czworo dzieci, dobrych i pięknych, nagrodziło poczciwą żonę i matkę, wielkie obiecując pociechy. – Ale Pan Bóg miał swoje zamiary niepojęte względem tej kobiety. – Najpierwej straciła męża, dostając się w opiekę jego krewnych którzy niedość że dokuczali, ale szarpali sierocą fortunę; przez lata opieki. – Dwaj synowie pomarli w kwiecie wieku: jeden z ran odebranych na wojnie, drugi w służbach Cerery. Dwie dorodne córki, każda w kilka lat po zamęźciu żegnała się ze światem. – Schylona wiekiem niewiasta, każdemu z dzieci zamykała oczy, każdą stratę opłakała krwawemi łzami, – ale trzeba było żyd dla sierot, dla ośmiorga wnucząt, które pielęgnowała jak najmłodsza i najsilniejsza matka. – Dziwnem zrządzeniem Opatrzności, ledwie które z tych wnucząt dorosło a poszło w świat między ludzi, nie widziała go więcej, nie odwdzięczyło jej żadne trudów około wychowania. – Tego młodego świata nie trzymała się jakoś fortuna. Poczciwa babka – co które upadło lub zachwiało się w interesach – odstępowała cząstkę swoich dożywotnich funduszów. – Osiadła z resztką na bruku w małem miasteczku, bo już sprzedała wioseczkę, ostatni swój przytułek, rozdając sposobem pożyczkowym kapitał pomiędzy wnuczęta. – Stygły serca ludzkie po świecie, – starość patryarchini nie znalazła miłosierdzia u krwi własnej. Powoli przestali jej wszyscy płacić procenta; czas jakiś żyła jeszcze z przedaży gracików i kosztowności ostatnich. Ale gdy i tego brakło, zaczęła się nędza. Mogłaby ona uciekłszy się do opieki prawa, zmusić niewdzięczne wnuki do zwrotu funduszów, ale czyste jej serce nie zniosłoby odkrycia przed obliczem ludzi familijnych grzechów, wstyd u niej był silniejszym jak ostatnia nędza. Uległa nareszcie zgryzocie i popadła w śmiertelną chorobę. Wtedy mieszczanie ubodzy opiekować się poczęli nieszczęśliwą, która przestała już wołać ratunku do najbliższych, a nie miała odwagi uskarżyć się przed dalszymi krewnymi. Zdawało się jej – że ona jest winną, złe dawszy wychowanie dzieciom i wnukom, kiedy niewdzięczność zakradła się do tylu serc razem. Niewiele już brakowało jej do śmierci, kiedy siostrzenica mieszkająca daleko – dziwnym składem okoliczności dowiedziała się o smutnym losie ciotki i całej historji jej upadku. – W jednej chwili stanęła w jej sercu decyzja – pojechała natychmiast zalana łzami na ratunek siostry ojcowskiej. Znalazła ją w trudnym do opisania stanie, w komórce u poczciwego kołodzieja, ubogiego, osypanego dziećmi jak sikora, ale dzielącego się ostatnim chleba kawałkiem z nieszczęśliwą szlachcianką, u której ojciec jego miewał niegdyś zarobek. – Pani Nałęczowa nie żałowała nic na ratowanie krewnej, spędzała u jej łoża noce bezsenne, zebrała okolicznych lekarzy, modliła się do Boga gorąco, – aż Bóg wysłuchał, staruszka dźwigała się z choroby i dała się uprosić w gościnę do siostrzenicy.
Poczciwy mieszczanin odebrał hojną nagrodę za wyświadczone miłosierdzie bliźniemu, bo mu je odwdzięczyła pani Nałęczowa, dając środki do zyskowniejszej pracy przy zamożności. – Pani Sędzina przybywszy do domu siostrzenicy, nigdy jednej nie rzuciła skargi na nikogo. A jeżeli przypadkiem zdarzyło się mówić o cudzem nieszczęściu, odzywała się wtedy: – "Niepojęte są wyroki Opatrzności, – różnie to z ludźmi być może, ale Bogu ufać trzeba i nie upadać na duchu." – Przez lat kilka doznawając tkliwych starań siostrzenicy, wypogodziła umysł, odżyło znękane jej serce, miewała przecież chwile głębokiej zadumki, ile razy usłyszała wspomniane imię kogoś z wnucząt lub prawnucząt nieznanych jej osobiście. Widziała ona całe oburzenie siostrzenicy swojej przeciw niewdzięczności jej wnucząt, spostrzegła że jej niemiłem jest nawet dopytywanie się o swoje latorośle. – Zamknęła więc w głębi duszy kłopot o ich losy, będąc pewną że jej złej nowiny nie doniosą nigdy aby jej nie zmartwić, – dobrej też nie wspomną, bo nie będą chcieli rozraniać serca staruszki przypominaniem niewdzięczności tych, którzy w dobrym bycie nie pomyślą o patryarchini swojej. Nie odezwała się więc nigdy z pytaniem do Judzi, ale odzywała się do Boga w modlitwach gorących, i wymodliła sobie oczewisty promień łaski niebieskiej. Bóg dał jej sny i przeczucia tak zadziwiająco cudowne, że nieraz wprawiała w zamieszanie dom cały, opowiadając to co przed nią ukrywano. – Cóż to za niepojęta siła duszy po tylu nieszczęściach! Ludzie dzisiejsi nie uwierzą w podobne nuda, – a przecież ja widziałem tę kobietę, słyszałem jej mowę, widziałem ten świętobliwy spokój i podziwiałem jak cud prawdziwy. – W początkach tych objawów jasnowidzenia staruszki, pani Nałęczowa śledziła pilnie, ktoby miał taką nieposkromioną świegotliwość w jej domu, aby mimo uprzedzeń i zakazów zakłócał spokój tej męczennicy. – Badała rezydentki i sługi, gniewała się bardzo, –
aż razu jednego pani Sędzina odezwała się do niej:
– Kochana Teresiu, nie gniewaj się próżno, ani podejrzywaj kogo o donoszenie mi wiadomości o tych ludziach, którzy obrazili serce twoje poczciwe – i chciałabyś odsunąć odemnie wszelką o nich wiadomość. Biedna ty jesteś kobieta, że nie miałaś dzieci! Ty nie pojmujesz jaka to moc wiąże człowieka z krwią jego, z jego potomkami. Tych węzłów nie potargają ani nieszczęścia, ani niewdzięczność sama. Kiedy się raz ukochało z krwi i kości własnej latorośle, to już uczucia tego zerwać nie można. Może są Judzie na świecie którzy sami zrywają te węzły, ale kto chce kochać zawsze, a prosi Boga gorąco jak ja go proszę, to mu da widzenie drogich sercu. Dusza moja na wylocie z ciała skruszałego, ona widać lżejsza i łatwiej dla niej przenosić się na skrzydłach myśli i pragnienia – w dalekie strony. Gdy zasnę, dusza moja podróżuje wtedy. Dzisiaj w nocy byłam przy konającem prawnuczęciu, przy malutkim Józiu, synu Teresi, a wnuku Jadwigi mojej córki. Śliczne było chłopiątko. Duszyczka jego poszła do Boga!
Pani Nałęczowa brała to z początku za przystępy zdziecinnienia zgrzybiałego wieku. Ale widząc ciotkę znowu przytomną i czerstwą, poczęła badać ten stan osobliwszy. Sprawdziwszy kilkakroć rzeczywistość tych widzeń, uszanowała cuda Boskiej ręki, i już nic nie taiła przed staruszką.
Pani Sędzina pełna niewysłowionej delikatności, początkowo kryła się z bólami ciała, z lekkiemi słabościami, do tego stopnia, że pani Nałęczowa musiała rewidować ją i badać nieledwie jak dziecię, zmuszając do żądania pomocy w cierpieniu. Powoli staruszka zdołała opanować siłą woli naturę swoją cielesną, wszystkie jej choroby ustały. Jeżeli przy odmianie powietrza będąc słabą kiedy, zobaczyła niespokojność siostrzenicy, – odzywała się wtedy:
– Nie bój się Tereniu, nie umrę ci tak prędko, pobawimy się długo jeszcze, – bo mnie Pan Bóg obiecał jedno prawnucze na pociechę, które mi wielką pociechą nagrodzi wszystkie cierpienia i przyjdzie mi zamknąć powieki. A to nie prędko jeszcze, bo mam i z tem kłopot, jakąby tobie wyprosić łaskę u Boga za świadczone mnie miłosierdzie.
Pani Sędzina, czerstwa, silna, przestała być ciężarem domowi, a zaczęła być prawdziwą jego ozdobą i rozkoszą.
Przeciwstawienie tego charakteru było w osobie pani Radczyni, drugiej siostrzenicy Sędzinej. Ta kobieta wychowana w dostatkach i na eleganckim świecie, – bawiąc czas jakiś w Warszawie, pokochała się w młodym urzędniczku, poznanym na balu. A że była pieszczona i miała własną wolę, – mimo przedstawień rodzicielskich o niestosowności partji, postanowiła połączyć się z nim małżeństwem. Ubogi chłopak ani śmiał zamarzyć o arcy-posażnej pannie, chociaż zajął się nią iakże. Ale odebrawszy potajemnie list od panny, w którym zapewniała go o szczęśliwym skutku starań i koniecznie dobrem przyjęciu u rodziców, jeżeli tylko zamelduje się z wizytą – spróbował chłopak szczęścia i rezykował się na wszystko. – Jakoż, mimo zimnego przyjęcia rodzicielskiego, znalazł całą radość panny z pojawienia się przed nią. Uwierzył nadziejom widząc silny wpływ jedynaczki na rodzicielską woię. Wyjeżdżając na wieś, kazała mu za sobą przyjechać; – przewidując zaś kłopoty finansowe, wręczyła mu pugilares ze stósowną kwotą pieniędzy, wytargowanych lamentami i fochami u powolnego ojca. Stało się wszystko wedle jej woli, nastąpiła deklaracja. Teść potajemnie ekwipażował zięcia dla oka ludzkiego, chciał mu połowę dóbr odstąpić, ale jedynaczka oparła się temu aby ze służby wychodził, bo mieszkać chciała w Warszawie. Narzeczony jej mieszczańskiego był pochodzenia, wzbroniła mu zapierać się tego i kłamać o przodkach urojonych przed ludźmi. Pobrali się w pół roku od poznania z sobą, a pan Łopacki zagrzebany w kancellarji ministra sprawiedliwości aplikant, – zabłysnął na raz jak meteor świetny, paradą wielką, dostawszy trzydzieści tysięcy rocznego dochodu za żoną.
Ale nie spodziewał się, aby przy obfitości darów Bożych można być nieszczęśliwym. Połowica kochająca szalenie, dała ma wnet uczuć, że on jest jej własnością nieograniczoną, miłość ślepa, namiętna, zamieniła się w jarzmo niewolnicze. Dziwaczna kobieta, kochała go miłością samolubną, – kochała go dla samej siebie tylko, a nie dla niego. Była zazdrosną do szaleństwa, ale mimo to chciała mieć dom otwarty, przyjmować w nim piękne kobiety, nawet kokietki podejrzanej reputacji, śledząc mężowskie postępowanie z niemi. Broń Boże spojrzenia lub uśmiechu dwójznacznego, człowiek ten odcierpiał męki piekielne patrzeniem na łez strumienie, na spazmy, na rozpacz małżonki. Usprawiedliwienia najdowodniejsze, pieszczoty najtkliwsze, przysięgi najstraszniejsze, uspokoić nie mogły skaleczonego podejrzeniem serca namiętnej kobiety, leczył je powolny czas dopiero, – a nowe zetknięcie ze światem rozjątrzało ranę serdeczną lub nowe zadawało ciosy. Człowiek dość energiczny i zdolny, sechł oczewiście w tem piekle kochania bez granic i bez miłosierdzia, – a nie mógł znaleść środka wydobycia się z tej przepaści. – Razu jednego przyszła mu myśl w świat uciekać, ale gdy chciał zamiar wykonać, uczuł już brak odwagi nawet do ucieczki, pozostał więc w miłosnych kajdanach, – a na osłodzenie sobie życia jadł za czterech i spasł się jak bela.
Rzeczywiście tusza przyszła w pomoc nerwom irytowanym, zrobiła go cięższym a więc i domatorem. To dało ulgę w nieszczęściu małżeńskiego stanu, – a Pan Bóg za poddanie się losowi pokorne, osypał go stadem dzieci najśliczniejszych z czterech synów i trzech córek. W urzędzie atoli awanse szły powoli, a gdy doszedł stopnia Radcy, stanął na nim jak przylutowany do miejsca. Żony bo nie gniewało to wcale. Całe miasto wiedziało że ona pani z karmazynowego rodu, a dumie jej tytuł pani Radczyni wystarczał zupełnie. Najkapryśniejsze wychowanie dzieci i czuwanie nad wiernością małżonka wypełniało jej życie w domu zawsze otwartym, gościnnym i pełnym ludzi i podejrzeń. – Śmierć rodziców krótko opłakiwała, bo po wyjściu za mąż nie wchodzili oni już w plan jej życia. Interesa majątkowe wcale jej także nie obchodziły, zostawiała mężowi dowolne kierowanie fortuną, a ograniczała potrzeby do udzielanych sobie przez niego funduszów, których on przecież nie starał się ani pomnożyć ani oszczędzić. – Zapasiony i zagłuszony człowiek, chciał on jeszcze szukać godziwych irytacji rozrywko – wych w wiście z kolegami, ale żona okazała się zazdrosną nawet o damy pikowe i kierowe; gniewała się o przekładanie pięćdziesięciu dwóch kart francuzkich nad jej towarzystwo, – pożegnał pan Radca i wista. Chciał szukać rozrywki w książkach, płakała na literaturę i przeklinała klassyków i romantyków z ich wojnami, za to że jej wydzierają na długie godziny kochanego męża. – Zrezygnowawszy i z literatury, poczciwy Radca po pracy biurowej jadł, najadłszy się drzemał, po drzymce przyjmował gości, z gośćmi jadł i pił, – po odejściu gości spał znowu. A gdy się zaspał – żona budzącego, się pytała:
– O czem śniłeś kochanie?
– O tobie mój Aniele….
Z początku kłamał w tych odpowiedziach, potem śnił o niej z posłuszeństwa, bo za to odbierał pocałunek i spokojności chwilę. Aż do tego przyszło że połowica tak wniknęła w jego jestestwo, że zaczął dziwną pokazywać dystrakcją. Najpierwej kilka razy referata biórowe podpisał: Aniela Łopacka. – Narobiwszy tem śmiechu pilnował się czas jakiś, na przytomność siląc. Aż i tu straciwszy panowanie woli, po przeczytania wielkiego woluminu przywilejów processującego się o wolne pastwisko miasteczka jakiegoś z pojezuickiemi dobrami, – mając zdać na piśmie sprawę i odpowiedzieć na zadaną kwestje – kto ma słuszność? dopisał na referacie przygotowanym:
– "Śniłem o tobie kochana Anielko, objad był wyborny, Józia grała przecudownie warjacje Herca. Muszę iść z powinszowaniem imienin do prokuratora jeneralnego, ale daję ci słowo że na żadną kobietę nie spojrzę, w wista grad nie będę, książki do ręki nie wezmę i za godzinę powrócę – bo tyś mi najdroższa na świecie. – Mieszczanie uroili sobie pretensje na nicze nieoparte, weszli w possesją gwałtem karogodnym! Ty masz racją kochana Anielko, Józia jest najpiękniejszą i miała tylko wietrzną ospę, zdaje się ludziom że dziobata!
Gdy prokuratorowi przedstawiono ten referat, dwudziesty dziewiąty już z kolei dystrakcji, – uznał za stosowne, namówić czcigodnego Radcę do podania się o dymissją i wzięcia emerytury. Poczciwy Radca, który te już tylko miał szczęśliwe godziny w życiu, które przepędzał z papierami w biórze, wpadł w rozpacz na samą myśl stracenia posady – jako portu jedynego do ocalenia biednej głowy od szturmów Radczyni. Upadł na kolana przed prokuratorem zaklinając go o miłosierdzie. Dwóch woźnych dźwigać go musiało aby powstał tłuścioch zapasiony z rozpaczy. Urągowisko kolegów wcale go nie obchodziło, a przedstawienia przyjacielskie odbijały się od niego jak groch od ściany; obiecywał tylko baczność na wykonywaną pracę i znowu referował warjacko. – Wtedy jeden z kolegów wyprawił się do pani Radczyni z całą odwagą dobrego przyjaciela, zabrał z sobą dokumenta niebezpiecznej dystrakcji i postanowił objawie jej bez ogródki symptomata mężowskiej warjacji. – Pani Radczyni teraz dopiero osłupiała – stanąwszy u samego celu tyloletniej pracy. – Wyrobiwszy model wierności małżeńskiej, zadrżała przed jego postacią. Jakto? on zwarjował? on idyotą?
Straszna odezwała się w duszy jej zgryzota. Woła pomocy najbieglejszych doktorów, wymogła na małżonku podpis na prośbie o dymissją, postanowiła jechać z nim za granicę, – ale wszystko było za późno. Radca widząc się zamkniętym w małżeńskiem więzieniu na całe dnie i noce, na lata całe – został uderzony atakiem apoplektycznym. Uratowany na chwilę, popadał w stan coraz gorszy, został sparaliżowany i zakończył żywot męczeński – jako pierwsza ofiara miłości a najdoskonalszy wzór wierności małżeńskiej.
Nieszczęśliwa wdowa w ciężką popadła chorobę, z której wyszedłszy, o nic się już nie pytała, żyła nałogiem życia, ale nic już nie kochała na świecie, obojętną będąc na wszystko. – Nawet grobu mężowskiego nie odwiedziła nigdy. Dzieci kierowały się same podług woli, na wszystko pozwalała, oddając córki w małżeństwo każdemu kto chciał a kogo wybrały. – Oddała dzieciom majątek, patrzyła na marnotrawstwo synów obojętnie. – Ale instynkt samolubstwa zachowawczego poradził jej zapewnienie sobie dożywotnich funduszów. Emerytura i kilka tysięcy zastrzeżonych procentów z majątku wystarczyły jej na bardzo wygodne życie. – Żyła więc sobie o nic nie pytając, bawiła się jak mogła, widywała ludzi, bo nawyknąwszy do nich, obejść się bez nich nie mogła. Zimą siedziała w Warszawie, latem bawiła na wsi u krewnych lub dzieci. Ale nie pytała się – czy któremu chleba brakło, a gdy dowiedziała się, gdy ją o ratunek proszono, odpowiadała zimno, że nic nie da, bo także żyd potrzebuje i zakazywała psuć sobie głowę kłopotami. – Zawiędła jak pargamin, w sercu ostygło wszystko, dusza odrętwiała nie potrzebując ani wrażeń, ani modlitwy. Obywała się bez całego świata fantazji, – i to lodowe stworzenie nikomu przecież nieznośnem nie było, chociaż wszystkich traktowała protekcjonalnie, z góry; – ale bawiła niesłychaną massą ciekawych obserwacji, które dziwnym sposobem uzbierały się w jej pamięci i rzucały osobliwsze światło na społeczeństwo.
Charakteru guwernantki malować wam nie będę, znajoma to figura kobiety wiecznie podległej, w tej podległości wiecznie marzącej o swobodzie, o kochającym chłopcu, o mężu dobrym, o domu własnym. I wiecznie zawodzona i wiecznie planująca, zasycha ta postać lub zatyje na mumją wiekuistego panieństwa pedagogicznego, nie mając nawet słodszych chwil do wspominania na starość. – Rzadko w tem położeniu dochowa się słodycz i uprzejmość, najczęściej zgromadzą się kaprysy i dziwactwa na urobienie oryginała. Panna Vogel, pół Polka, pół Niemka, była sobie dobrze kwaśną, pełną ironji, ale zręczną w pożyciu z ludźmi, a jak mól pracowitą. Mając kilkanaście tysięcy oszczędzonych na procencie, postanowiła sobie wypocząć i zestarzeć się gdzie w klasztorze. Pani Nałęczowa względna na jej zasługi w kilku familijnych domach, ofiarowała jej gościnność szczerem sercem i bardzo ją pokochała w ciągu trzechletniego pożycia pod jednym dachem. Panna Vogel obhaftowała, naheldowała, nasiatkowała tyle, że możnaby było dziedziniec cały przykryć jej robotami, oczy służyły jej wiernie, a nie męczyła się nigdy, bo innego nie miała już celu w życiu, a była sama na świecie bez familji.
Panna Świderska da nam się poznać w dramacie opowiadania, zachowam ją przeto na później. A teraz, czas nam zapoznać się z Majorem, który właśnie zesiadł z konia wracając od gospodarstwa. Głodny, jakby trzy dni nie jadł, za – ledwie odkiwnął głową i uścisnął rękę przedstawionego sobie kuzyna dziedziczki, – nalewa kielich hanyżówki, spluwa, zapewne dla tego, aby wódka nie osłabia w ustach dobrawszy się; nadyma usta wielkim haustem, łyka hałaśliwym sposobem, znowu spluwa i klnie: Sacré nom de Dieu! Potem ładuje farfurę bigosu, pieprzy do czarności, mięsza i zaczyna pracowite ładowanie żołądka, na pytania odpowiadając pomrukami przez nos.III. PAN MAJOR.
Omyliłby się, ktoby patrząc na Majora zajadającego w milczeniu, chciał definjować jego charakter.
Jest to człowiek małego wzrostu, opalony jak Tatar, z gęstą czupryną, o twardych wstających włosach. Brwi formują u niego daszek od kaszkieta; z pod tych brwi wychodzą skrzące się spojrzenia bystrych oczu modrych. Wąs u niego składa się niby z dwóch szczoteczek od zębów czarnego koloru, zatkniętych w dziurki od nosa, nazywany powszechnie wąs szwedzki. Na czole, nosie i obu policzkach nosi dowody stanu służby z trojakich ciosów. Na czole szrama od skorupy granata, nos napoczęty szablą, jeden policzek bagnetem spróbowany, ale poczciwe zęby wytrzymały szturm przypuszczony do podniebienia; – na drugim policzku oparzelizna przypadkowa. Razem jest to straszydło nieporównane co do formy, ale i razem piękność zasługi żołnierskiej szanowna. Budowa ciała szczupła; ubrany w granatową bekieszkę ze sznurami, nadstawia się cokolwiek garnirunkiem. U pętlicy bekieszy wisi kapciuszek z pęcherza brudnego. Osypawszy suknie kurzawą, a głowę szronem – dopełniam samego konterfektu osoby.
Po bigosie powtórzonym i zrazach z kaszą – major wyciągnął rękę do flaszki i kieliszka.
– No! zkąd wzięłyście babiny tego kuzynka? powiedźcie! A pijasz ty wódkę chłopaku? wypiłbym do ciebie po jedzeniu. Ale gdzie tam, to szpicruta cienka, nie można temu dawać wódki! Jakże, – wypijesz?
– Proszę. Majora pić do mnie…. służę dla towarzystwa.
– Dla kompanji dał się cygan powiesić! W ręce Asyndzieja.
"O witajże mi z rana
Siedem razy przepalana!
Ja za ciebie daję srebro i złoto –
A ty mię wprowadzasz w błoto!
Złodziej do złodzieja!
W ręce Asana Dobrodzieja!"