Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gamedec. Granica rzeczywistości - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
s-f
Data wydania:
5 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gamedec. Granica rzeczywistości - ebook

Pierwsza część 5-tomowego cyklu "GAMEDEC".

„Detection Ends Case”, zwykł był mawiać Sam Hawthorne, jeden z najlepszych detektywów działających w wirtualiach w połowie lat osiemdziesiątych XXII wieku. Gdy zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, jego przyjaciele umieścili na holograficznym nagrobku napis: „Sam «DEC» Hawthorne. Nigdy nie zapomnimy”.

Od tej pory solverzy, czyli detektywi działający w grach, zaczęli siebie nazywać gameDECami.

Oto historia jednego z nich.

Koniec XXII wieku. Ludzie żyją w miastach-klatkach oddzielonych od agresywnego ekosystemu barierami ABB. Światem rządzą korporacje, choć zwykły obywatel tego nie zauważa. Wielu spędza czas w światach sensorycznych – grach dających wrażenie pełnego uczestnictwa. Gdzie przebywają ludzie, pojawiają się kłopoty. A gdy kłopoty dotyczą sieci, potrzebny jest nie policjant, ale gamedec – detektyw od gier. Taki jak Torkil Aymore z Warsaw City.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-763-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jak się zostaje gamedekiem? Cóż, w sumie to proste: trzeba pozyskać licencję gamedeca! Aby to zrobić, należy udać się – własnocielnie lub cyfrowo – do Departamentu Bezpieczeństwa Sieciowego (przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych) i wykonać następujące czynności:

1. Wykazać się niekaralnością (w realium* i wirtualiach).

2. Wnieść opłatę skarbową, w Wolnej Europie 30 000 kredytów.

3. Zaliczyć test osobowości wykluczający osobowość psychopatyczną (cena przystąpienia do testu – 5000 kredytów, test wcale nie jest tak szczelny, jak mówią).

4. Zaliczyć test znajomości sieci. Cena przystąpienia do testu – 5000 kredytów.

Jednym słowem, aby zostać gamedekiem, należy uzbierać 40 000 kredytów, i to na same formalności. Jest to niemała cena, bo tyle mniej więcej kosztuje tossan alfa – bryka mała i młodzieżowa, niewątpliwie jednak będąca prawdziwym pneumobilem.

To oczywiście początek. Bo przecież nie zaczniesz gamedeczyć z kiepskim sprzętem, bez profesjonalnego łoża, hełmu, płynów infuzyjnych, kombinezonu tudzież zapasu gamepilla, prawda? Tak, tak, chcesz być gamedekiem – szykuj najmniej 30 000 na dobry (wcale nie luksusowy) ekwipunek! No, chyba że chcesz jechać na granicy bezpieczeństwa, ale to już twoje ryzyko…

Aha. I pamiętaj. O twojej działalności nie dowie się pies z kulawą nogą, jeśli się nie rozreklamujesz. Wiesz, ile to kosztuje? Nie? No to ja ci zaraz wszystko wyliczę…

Fragment poradnika Gamedec? Tylko nie to! autorstwa Vivien Lacroix

* Słownik neologizmów i trudnych wyrazów znajduje się na końcu książki.1

Małpia Pułapka

Podobno w życiu każdego mężczyzny wcześniej czy później pojawia się szczególny moment refleksji. Nie chodzi o zadumę nad kuflem w jednym z high-barów na Jagiellońska Street, bo takich szamańskich stanów przeżyłem wiele. Mówię o mgnieniu, gdy człowiek zaczyna widzieć w pełnej krasie pierwszą połowę życia. Nigdy nie miałem takiej klarownej wizji, jednak nastrój, który mnie ogarnął, kiedy tkwiłem w swoim apartamencie na trzysta czterdziestym drugim piętrze linowca Stockomville wdrapującego się na orbitę z Cotomou – dzielnicy Warsaw City położonej w rozwidleniu rzek Vistula i Narau, miał znamiona przewartościowania wieku średniego, który powszechnie nazywają kryzysem. Poczucie winy wobec siebie, że się nie „samorealizuję”, wyrzuty sumienia związane z głupstwami wieku młodzieńczego, rozterki, czy dobrze zrobiłem, odchodząc od medycyny, i mgliste napięcie związane z pytaniem, czy i kiedy zasensuje do mnie ojciec, to wszystko mieszało się, międliło, zatruwało umysł i nie pozwalało się rozluźnić.

A kiedyś potrafiłem się relaksować.

Podobno.

To był wyjątkowo upalny marzec. Radiator regulujący temperaturę mieszkania miał, że tak powiem, pełne ręce roboty, bo chłodził salon, sypialnię, kuchnię i łazienkę, całe moje cholerne królestwo. Media podniecały się kolejnymi trąbami powietrznymi za barierami ABB i nowymi, niebezpiecznymi gatunkami odkrytymi przez Out-Rangers, a mnie to zupełnie nie obchodziło.

Siedziałem rozparty w fotelu, patrzyłem poprzez żaluzje na konające słońce i czekałem na zlecenie. Moja jednoosobowa agencja znalazła się na skraju bankructwa i ta świadomość stanowiła ostatni gorzki owoc w tyglu moich niepokojów.

Jedna dziesiąta populacji Warsaw City pogrążona była w Światach Sensorycznych, więc rynek był olbrzymi. Dobrze zredagowane ogłoszenia zamieściłem we wszystkich znaczniejszych portalach, opłaciłem je, pilnowałem, żeby nie zniknęły, lecz nie tylko ja wpadłem na taki pomysł: gamedeców było, niestety, wielu, a poza tym wyroiło się mnóstwo lamerów, naciągaczy. Reputacja profesji zaczęła podupadać. I tak z powodu zgrai patałachów powoli godziłem się z myślą o zmianie zawodu.

Zadzwonił telesens. W nozdrza uderzył mnie oszałamiający zapach perfum. Zanim odwróciłem się w kierunku ekranu, wiedziałem, że mam pracę. I to nie byle jaką. Chanel nr 101 jest używany przez wyjątkowe kobiety, uwierzcie mi, wiem coś o tym. Powoli wyjrzałem spod ronda biokapelusza i za chwilę dziękowałem stwórcy, że cień zasłaniał mi oczy, które postanowiły pospiesznie opuścić moje zepsute ciało. Z ekranu patrzyła najpiękniejsza niewiasta, jaką do tej pory widziałem. Okay, była podretuszowana przez gierczany make-up, ale stary wyga bez trudu rozpozna klejnot. Za nią rozpościerał się Deep Past World – jeden z najekskluzywniejszych światów – ona sama zaś prezentowała stosowny do gry image: połyskująca łuskami obcisła sukienka rozcięta była od bioder w dół, by nie krępować ruchów; znad ramienia wystawała kolba lejzergana, dobrze wyrobiona i – spostrzegłem to od razu – często używana, całości dopełniał napierśnik z kompozytów, wyrzeźbiony w motywy huraganu i fal. Info wyświetliło jej nazwisko. Jane Seymour. Z tych Seymourów?

– Pan Torkil Aymore? – usłyszałem jej alt.

– Do usług.

Poruszyła się niepewnie.

– Jest pan licencjonowanym solverem, prawda?

– W dzisiejszych czasach, droga pani, zawód ten nazywają gamedekiem.

Wzruszyła ramionami.

– W każdym razie pomaga pan graczom?

Wziąłem głębszy wdech.

– Z całym szacunkiem, pani…

– Panno.

– Panno Seymour, nie bezinteresownie.

– Jaka jest pańska stawka?

– Najpierw muszę poznać sprawę.

Kobieta rozejrzała się.

– Czy to bezpieczny kanał?

Harry Norman, mój doradca i przyjaciel, twierdził, że zabezpieczenia są solidne, lecz ostatnio gdzieś zniknął i nie mogłem go złapać. Nie miałem pewności.

– Absolutnie.

– Dobrze. – Chrząknęła. – Sprawa wygląda tak. Niedaleko stąd jest ekranowana świątynia, w której utkwił mój… narzeczony. Siedzi tam już dwa dni i nie może wyjść. Próbowałam dostać się do środka, ale mi się nie udało. – Kobieta rozłożyła ręce. – Nie wiem, co robić.

– Mam nadzieję, że nie usiłowała pani zdejmować mu hełmu?

– Oczywiście, że nie. Wiem, że to niebezpieczne.

Hełmy sensoryczne stymulują mózg grawitacyjnymi impulsami w setkach miliardów miejsc jednocześnie, dając wrażenie pełnego uczestnictwa w grze. Po włożeniu kasku pobudzenia te odłączają od ciała ośrodki ruchowe i czuciowe, co w języku graczy nazywane jest dewitalizacją. Dzięki temu centra motoryczne mogą wydawać polecenie ruchu ręką, a ta leży bezwładnie. Za to rusza się inna – w świecie cyfrowych przepływów. Przed zdjęciem hełmu należy przeprowadzić zabieg odwrotny – rewitalizację.

Mówiąc o ekranowanej świątyni, panna Seymour miała na myśli nielicencjonowany twór, swego rodzaju wirus zaimplementowany w Deep Past World przez jakiegoś dowcipnisia. Narzeczony Jane nie mógł wewnątrz budowli wyjść z gry, gdyż haker wprowadził program uniemożliwiający rewitalizację. W sumie nie powinienem go potępiać. To między innymi dzięki takim jak on wciąż mam pracę. Hakerzy to nie zabójcy. Zawsze pozostawiają drogę wyjścia, lecz ta otwiera się dopiero po rozwiązaniu jakiejś piekielnej zagadki. Znałem tego typu przypadki: to robota niewdzięczna i wymagająca cholernego skupienia, często zawierająca mnóstwo mikrośladów i mylne tropy. Dlatego zwykli gracze się na nich wykładają. Zlecenie może nie najdroższe, ale z pewnością nie tanie.

Potarłem czoło.

– Panno Seymour, wezmę to zlecenie za… dziesięć tysięcy. W razie niepowodzenia pięćdziesiąt procent.

Ryzykowałem. Wiedziałem jednak, że DPW jest jedną z najdroższych rzeczywistości, makijaż i perfumy zleceniodawczyni zaś podpowiadały, że mam do czynienia z nieprzyzwoitym bogactwem, więc dla niej ta suma nie powinna być wygórowana.

Poza tym byłem zadłużony.

Kobieta okazała się prawdziwą arystokratką. Nie drgnęła jej brew.

– Dopuszcza pan niepowodzenie?

– Nie jestem geniuszem.

– Czy zdarzyło się panu zawieść?

Wkroczyła na niebezpieczny teren.

– Pamiętam przypadek, gdy rozwiązałem pewien problem… za późno. W przypadku pani narzeczonego czas jest istotnym czynnikiem, a ja bardzo nie lubię pracować w pośpiechu.

– Zgoda.

Ledwie zauważalnie odetchnąłem.

– Kiedy pan wejdzie? – spytała.

– Za godzinę. Gdzie jest najbliższa brama?

– Przekażę panu koordynaty. Będę czekała.

Po rozłączeniu się dokonałem rutynowego oglądu łoża. Złączki i kontrolki wydawały się funkcjonować prawidłowo. Podszedłem do wieszaka, na którym wisiał kombinezon. Zdjąłem go i przeprowadziłem szybki test automasażu przeciwdziałającego odleżynom oraz regulatora ciepłoty ciała. Położyłem ubranie na łożu i poszedłem do lodówki. Wyjąłem z niej zasobnik z płynem infuzyjnym. Podłączyłem go do zaczepu przy łożu. Urządzenie rozpoznało ładunek i zaczęło go ogrzewać. Wykonałem kilka prostych ćwiczeń fizycznych i wziąłem tusz. Odświeżony zażyłem gamepill – kapsułkę przestawiającą biochemiczne tory mojego ustroju na minimalizację produkcji metabolitów. Dzięki niej przez cztery doby nie musiałem się martwić o przepełnienie pęcherza moczowego i jelita grubego. Kosztowały majątek, lecz w mojej pracy były nieodzowne. Sprawdziłem czas. Byłem w cuglach. Naciągnąłem kombinezon, podłączyłem nanowtyczkę płynu do gniazdka na przedramieniu i wygodnie się ułożyłem. Zanim założyłem kask, zdążyłem jeszcze pomyśleć, że nie jestem pewien, czy zaryglowałem drzwi.

Sprawdziłem pocztę. Jane przekazała adres bramy i dane konta. Wszedłem na stronę DPW i zalogowałem się. Poproszony o uiszczenie opłaty, podałem dane panny Seymour i przekierowałem transakcję. Za chwilę stałem przed menu z ubraniami. Przywdziałem kolczugę ozdobioną fantazyjnymi naramiennikami wraz ze stosownymi dodatkami. Z talerza ozdób wybrałem skromny tatuaż na policzkach. Na broń obrałem obosieczny topór noszony na plecach. Obejrzałem się od stóp do głów i skonstatowałem, że jestem gotowy. Wydałem instrukcję transportu do wskazanego przez Jane miejsca i za chwilę podziwiałem rzadki las, wysokie paprocie, kolorowe ptaki krzyczące wśród listowia, głęboko błękitny kolor nieba i cudowną muzykę otaczającą mnie ze wszystkich stron.

Byłem w Deep Past World.

Niedaleko kamiennego portalu, z którego się wyłoniłem, stała panna Seymour.

– Standard? – Spojrzała rozczarowana. – Sądziłam, że taki obieżyświat jak pan dorobił się jakichś artefaktów.

Postanowiłem nie odpowiadać na zaczepkę. Nie miałem wysokiego poziomu w DPW. Za droga zabawa.

– Gdzie jest ta świątynia?

– Poprowadzę pana.

Szedłem za nią i powoli zaczynałem żałować, że nie jestem piękny i bogaty. Zaprosiłbym wówczas pannę Seymour na drinka. A tak mogłem co najwyżej sobie popatrzeć.

– Nie widzę innych graczy – zagaiłem.

– Mało ich – przyznała. – Przenieśli się na wschód i polują na smoki. Tutaj nie ma już potworów. Weszliśmy z Henrym, by trochę odetchnąć od realium. Potem zamierzaliśmy wyruszyć na łowy. I gdyby nie ta diabelska świątynia, już od dwóch dni bawilibyśmy się wraz z innymi… – Przełknęła ślinę. W jej głosie słychać było rozżalenie.

Henry to głupiec, skoro wlazł do jakiegoś gmachu, kiedy obok miał taką świątynię, pomyślałem.

Za niewielkim wzgórzem porośniętym przez skrzypy i widłaki rozpościerała się kolorowa dolina okryta kobiercem wysokich, słodko pachnących kwiatów. W jej centrum przycupnęła okrągła kaplica. Zatrzymałem się i odetchnąłem. Od tej chwili każdy szczegół mógł mieć znaczenie. Otworzyłem menu screenów i uwieczniłem obraz całej niecki. Za chwilę ruszyłem w ślad za przewodniczką. Wraz ze zbliżaniem się do budowli monumentalne tony muzyki, która nam towarzyszyła, ustąpiły miejsca melodii dziwnie nostalgicznej, granej na zwielokrotnionych smykach, punktowanej głębokimi uderzeniami bębna i miękkimi odciskami basów.

Układ łąki zdawał się pozbawiony wzoru. Kamienne bloki świątyni również.

– Pozwoli pani – odezwałem się – że najpierw sam obejrzę obiekt, a potem, jeśli uznam to za stosowne, zadam kilka pytań.

– Zgoda.

Dziewczyna usiadła na pobliskim kamieniu. Otworzyła okno podglądu innych zakątków świata i udała, że pogrąża się w zadumie.

Uruchomiłem notatnik i włączyłem nagrywanie. Dla wygody zwiększyłem jaskrawość krawędzi obiektywu i kontrast obrazu.

– Deep Past World, dzień zero, godzina… – włączyłem chronometr – czternasta czasu lokalnego. Sektor… – zerknąłem na mapę – …F 45 łamane na D 334. Narzeczony klientki, Henry… jak pani narzeczony ma na nazwisko?

– Wallace! – odkrzyknęła Jane.

– Henry Wallace został uwięziony w tym obiekcie dwie doby temu…

Okrążyłem strukturę, poszukując wystających elementów, kamieni innego koloru czy zwyczajnie przycisków, które mogłyby pełnić funkcję dźwigni, lecz nic nie znalazłem. Ściana, wykonana z bloków piaskowca, była stosunkowo gładka, wsparta na niskiej podmurówce z otoczaków. Wróciłem do wejścia. Pomiędzy dwiema białymi kolumnami mieściły się dębowe, gładkie drzwi z pojedynczym kasetonem. Mosiężna klamka nie dawała się poruszyć nawet przy najsilniejszym nacisku. Ani w dół, ani w górę. Nie było dziurki na klucz. Cofnąłem się i przyjrzałem portykowi. Zdawało mi się, że dostrzegłem wyryty niewielki napis. Przybliżyłem obraz. Rzeczywiście, były tam greckie litery układające się w ciąg: καλοσ. Zrobiłem zdjęcie, ale nie sprawdzałem znaczenia wyrazu. To było zbyt oczywiste. Najprawdopodobniej mylny trop. Odszedłem dalej i przyjrzałem się budowli na tle drzew i wzgórz. Nie znalazłem prawidłowości. Obszedłem całą dolinę, od czasu do czasu robiąc fotki i rzucając zdawkowe zdania do nagrywarki. Potem przyszła pora na wspinaczkę. Na szczęście pobliskie dęby i jesiony były stare, rosochate i chętnie przyjmowały gości. Obserwacje poczynione z wysokości również nie przybliżyły mnie do tajemnicy. Spiczasty dach kaplicy pokryty był gontem. Szczyt zdobiła niewielka złota iglica zakończona kulką. Odwiedziłem jeszcze kilka drzew, patrząc z różnych kątów i szukając powiązań.

Badania zajęły ponad godzinę. W końcu ponownie zbliżyłem się do gmachu i postanowiłem przejść do drugiej fazy.

– Okay – mruknąłem do siebie – skończyliśmy oglądanie, przechodzimy do osłuchiwania…

Nie zwróciłem uwagi, że od dłuższej chwili jestem obserwowany przez zleceniodawczynię. Była zdegustowana.

– Przez tyle czasu nic pan nie znalazł? – zapytała, nie kryjąc rozdrażnienia.

– Szanowna panno Seymour. – Ukłoniłem się dworsko. Chyba ten świat tak na mnie podziałał. – Mamy do czynienia z robotą profesjonalisty. Pozwoli pani, że będę postępował zgodnie z zasadami, bo jeśli je złamię i coś przeoczę, będzie pani musiała zaaplikować Henry’emu elektrowstrząsy.

To nie była przenośnia. Wyjście z gry bez procedury oznaczało dla mózgu szok porównywalny do serii potężnych elektrycznych wyładowań w obrębie kory mózgowej. W najlepszym wypadku kończyło się to bólem głowy. Częściej występowała amnezja i halucynacje – pozostałości ze świata. Zdarzały się, choć rzadziej, długotrwałe stany paranoidalne, majaki, w końcu – sporadycznie – przypadki utraty osobowości, a nawet śmierci.

Dziewczyna umilkła. Poprawiła się na prowizorycznym siedzisku i zacięła usta. Przybliżyłem ucho do drzwi.

Cisza.

Osłuchiwanie murów również nie przyniosło rezultatów. Potem przyszła kolej na obmacywanie i opukiwanie, zgodnie z medycznym porządkiem badania pacjenta…

Gdy zapadał zmierzch, miałem za sobą pełny zestaw badań i setki hotek, również robionych z dużym przybliżeniem, które niestety absolutnie nic nie ujawniły.

Nieopodal dostrzegłem kamienny krąg przeznaczony na ognisko.

– Jest pani kleryczką? – rzuciłem.

Skinęła głową.

– Niech pani rozpali ogień. Robi się zimno.

Otworzyła menu czarów: w powietrzu przed nią zawisła opasła księga. Wybrała zaklęcie zapalające i wycelowała w palenisko. W powietrze strzelił wesoły płomień. Usiedliśmy w ciepłej trawie. Przestrzeń dookoła wypełniona była graniem cykad, pohukiwaniami puchaczy i szumem drzew. Grała muzyka, cicha i nastrojowa. Gwiazdy błyszczały jaśniej niż w realium, były grubsze, jakby kwadratowe. Gdzieś daleko na wschodzie żarzyła się łuna. Być może łowcy świętowali ubicie kolejnego smoka. Albo odwrotnie. Po raz nie wiem który zdumiałem się nad fenomenem gier: człowiek nie odczuwał senności ani znużenia, bo cały czas jakby spał. Moje ciało spoczywało gdzieś tam, w Cotomou, i odbywało przymusowe leżakowanie. Wspomnienie realnej rzeczywistości było tak odległe, że zdawało się ułudą.

– Teraz nadszedł czas… – odezwałem się i przestraszyłem swojego głosu. Kilka godzin spędzonych we własnym towarzystwie zrobiło swoje – …żebym zadał kilka pytań.

– Myślałam, że się nie doczekam. – Patrzyła nieruchomo w ogień. – Nawet pan nie wie, jak nudne jest obserwowanie pańskiej pracy.

– Nie denerwuje się pani losem narzeczonego?

Żachnęła się.

– Już… nie. Henry to dżentelmen. Dopóki działają jego łoże i gamepill, nie będzie panikował. Poza tym wie, że w razie czego zmienię mu zasobnik i podam następną dawkę prochu.

Zmarszczyłem czoło w niemym podziwie. Ja na jej miejscu denerwowałbym się coraz bardziej, a nie coraz mniej…

– Przejdźmy do interesujących mnie kwestii – ponowiłem. – Niech pani opowie ze wszystkimi szczegółami, jak się tutaj znaleźliście i jak Henry wszedł do świątyni.

Skrzywiła się.

– Niewiele mam do opowiedzenia. Weszliśmy dwie i pół doby temu. Tą samą bramą, którą wszedł pan. Trochę pobiegaliśmy i cieszyliśmy się otoczeniem. Potem Henry dostrzegł tę kaplicę i zaproponował, żebyśmy się razem pomodlili. Za dwa miesiące mamy ślub. To miała być medytacja za nasze szczęście. Zgodziłam się. On wszedł pierwszy, a ja jeszcze przez chwilę patrzyłam na świat. Wie pan – uśmiechnęła się niewinnie – euforia po wejściu.

Skinąłem na znak, że rozumiem. Nawet mnie odurzał DPW. Perfekcyjna jakość obrazu, krystaliczny dźwięk, doskonale imitowane zapachy, poruszenia powietrza, strefy chłodniejsze i cieplejsze, świetnie oddane odczucia kinestetyczne i jeszcze ta słodka muzyka – można się było zachłysnąć. Podejrzewałem, że delikatnie stymulowano tu ośrodki dobrego samopoczucia. Nie jest to nielegalne.

– Potem podeszłam do drzwi – podjęła – lecz były jak lita skała. Nie mogłam ich otworzyć. Na początku myślałam, że to żart. Próbowałam się z Henrym skontaktować, krzyczałam, dobijałam się, ale milczał. Po kilku minutach zrozumiałam, że nie milczy, tylko po prostu się nie słyszymy. Domyśliłam się, że to jakaś pułapka, i czekałam, mając nadzieję, że sobie poradzi. Henry jest piekielnie inteligentny…

Chciałbym, żebyś po rozwiązaniu zagadki powiedziała tak o mnie, pomyślałem.

– …lecz po upływie czterdziestu ośmiu godzin, co wydawało się wiecznością, dałam za wygraną. Wyszłam z gry i sprawdziłam ogłoszenia. Pana oferta wydawała się najsensowniejsza.

– Miło mi. – Pochyliłem głowę, wspominając, jak konstruowałem reklamę i pociłem się, by wypadła wiarygodnie. – Nie pamięta pani niczego osobliwego, gdy wchodził do środka? Jakaś barwa? Dźwięk? Może coś powiedział?

Zmarszczyła brwi.

– Nic takiego. Zaraz… – Potarła czoło. – Mam wrażenie, że westchnął. Myślałam, że to tak sobie, z zadowolenia. Ale teraz… wydaje mi się, że było w tym westchnieniu coś więcej…

– Co?

– Nie wiem… było jakby głębsze.

Zagryzłem wargi. Łamigłówka nie zapowiadała się ciekawie. Po z górą pięciu godzinach dociekań miałem jedno westchnienie i tajemniczy napis, który wciąż uważałem za zbyt rzucający się w oczy, by prowadził do rozwiązania. Wizja dziesięciu tysięcy kredytów powoli odpływała w nicość. Znałem siebie i wiedziałem, że złożoność problemu mnie przerasta. Może wskazówki były tak nieznaczne, że po prostu ich nie dostrzegłem przy zastosowanym przybliżeniu? Może wszystkie są zgromadzone w jednym miejscu? Z reguły w układankach tego typu były jakieś wyraźniejsze tropy, zestawienia znaczących elementów, czasem więcej ślepych uliczek, w każdym razie było czym się zająć. Tutaj nie było prawie nic.

– Skąd się biorą takie rzeczy? – spytała.

– Światy sensoryczne nie zawsze są własnością firm. Współtworzą je gracze z całej Ziemi. Jeden na dziesięć tysięcy ma pstro w głowie i zamiast miejsc do zabawy programuje takie świństwo.

Podniosłem się. Otworzyłem menu ekwipunku i wyciągnąłem z niego pochodnię. Przytknąłem drzewce do ognia i poczekałem, aż się zajmie.

– Pozwoli pani, że ją opuszczę. Chciałbym jeszcze coś sprawdzić.

– Oczywiście – odparła chłodno – za to panu płacę.

Obserwacja układu gwiazd i chmur nic nie dała. Nasłuchiwanie w celu wyłapania charakterystycznych brzmień czy muzycznych fraz także nie przyniosło rezultatów.

Przypomniałem sobie o napisie. Wszedłem w słownik i wczytałem zdjęcie. Efekt tłumaczenia był zaskakujący. καλοσ czytało się kalos i znaczyło po grecku piękno. Coś we mnie drgnęło. Krew w żyłach zaczęła żywiej krążyć. Poczułem dawne podniecenie, które towarzyszyło mi w chwilach, gdy zbliżałem się do rozwiązania. Stary rupieć się rozgrzewa, pomyślałem, dlaczego wcześniej tego nie sprawdziłem, to jednak nie musi być mylny trop… Otworzyłem encyklopedię i odnalazłem hasło „złoty podział odcinka”. Wyczytałem tam o greckiej estetyce i proporcjach. Nałożyłem siatkę współrzędnych na zdjęcie kaplicy i przekonałem się, że została stworzona zgodnie ze starożytnymi kanonami piękna. Sam kształt budowli jest kluczem, myślałem gorączkowo, tylko co on oznacza, jak go zinterpretować… Co trzeba zrobić, żeby otworzyć drzwi? Zrobić coś pięknego? Przybrać piękną pozę? Ładnie zaśpiewać? Powiedzieć wiersz? Myśli tłoczyły się w głowie, czułem jednak, że mijam się z rozwiązaniem, że to nie może być tak banalne.

Mimo to spróbowałem. Najpierw ładnie się zaprezentowałem. Potem z różnymi intonacjami wypowiadałem słowo kalos, następnie prosiłem, kłaniałem się i pląsałem.

O świcie stwierdziłem, że jestem za mało powabny. Wtedy spojrzałem na pannę Seymour, której dostarczyłem zdrowej rozrywki i która bez żadnych zahamowań śmiała się ze mnie do rozpuku. Uznałem, że rozwiązaniem zagadki może być ona. Po wielu dyskusjach nakłoniłem ją do przybierania wyuzdanych pozycji naprzeciwko wejścia, a nawet do częściowego i w sumie nieudanego striptizu. Drzwi jednak były jak zaklęte.

Po upływie doby od mojego wejścia zwątpiłem. Zastosowałem wszystkie sztuczki twórczego myślenia: dawałem myślom odpłynąć, wracałem do nich, odwracałem perspektywę, czepiałem się skojarzeń, łączyłem ze sobą elementy, myślałem równolegle i skośnie. Mój notatnik zapełniony był dziesiątkami bezużytecznych drzewek i schematów, pękał od hotek i obserwacji.

I nic.

Siedziałem oparty o kostropaty pień dębu i rozmyślałem, gdzie popełniłem błąd. Co mnie zawiodło? Pamięć? Inteligencja? Spostrzegawczość? Zdolność kojarzenia? Pewnie wszystko naraz. Taki ze mnie gamedec, jak z koziej rzyci telesens… Obojętnie obserwowałem pannę Jane, która gotowała się do wyjścia. Postanowiła naocznie sprawdzić stan zdrowia narzeczonego, a że mieszkał po drugiej stronie Warsaw City, liczyła, że podróż może jej zająć sporo czasu. Poza tym chciała mieć w zapasie kilka godzin na konsultację z lekarzem i przyjaciółmi.

Wtedy zza wzgórza wyłoniła się rosła postać. Był to siwowłosy góral ze skórzaną tarczą przewieszoną przez plecy. U jego pasa zwisał ciężki, szeroki miecz.

– Co? Znowu ktoś zniknął? – spytał basem.

– Wie pan coś o tym miejscu?! – Zerwałem się. – Niech nam pan pomoże! – Pal diabli wynagrodzenie, pomyślałem.

– Przyjacielu – rzucił, nie zwalniając kroku i przechodząc obok nas – ja tu nic nie poradzę.

– Ale tam może zginąć człowiek!

– Jeśli nie chce, to nie zginie. – Zaśmiał się.

– Ale tak nie można! – wrzasnąłem oburzony.

– Można, można. Sam pan zobaczy – odparł i zniknął za pagórkiem.

Patrzyliśmy z Jane na siebie i zastanawialiśmy się nad jego słowami. Kobieta była tak wstrząśnięta, że usiadła obok bramy i czekała razem ze mną do zmierzchu.

Kiedy słońce zaczęło znikać za szczytami drzew, postanowiłem zerwać kontrakt. Tylko tyle mogłem zrobić: nie wziąć pieniędzy, na które i tak nie zasłużyłem. Już otwierałem usta, gdy usłyszeliśmy skrzypienie. Spojrzeliśmy w kierunku świątyni.

W otwartych drzwiach stał Henry Wallace.

– Henry! – krzyknęła Jane.

Zerwaliśmy się z trawy i pobiegliśmy do ocaleńca. Wyglądał marnie. Po raz kolejny musiałem docenić programistów. Tak subtelnie wyrażonych uczuć dawno nie widziałem: jego twarz była lekko zapadnięta i blada, a oczy dziwnie błyszczące. Stał oparty o kolumnę i ciężko dyszał.

– Przepraszam, kochanie – wychrypiał w końcu i usiadł na schodkach.

– Żyjesz! – Jane czule go objęła.

Nie odwzajemnił uścisku. Jego ręka tylko lekko pogładziła ją po plecach. Był oszołomiony.

– Cieszę się, że nic panu nie jest – odezwałem się.

Wtedy panna Seymour przypomniała sobie o mnie. Zwolniła oplot ramion wokół szyi mężczyzny i dokonała prezentacji:

– Henry, to jest pan Torkil Aymore, gamedec, którego wynajęłam, żeby cię ratować.

– Miło mi. – Wallace próbował wstać, lecz uniósł się kilka centymetrów i z powrotem klapnął na stopień. Wyciągnął rękę z przepraszającym wyrazem twarzy.

Uścisnąłem ją. Była szczupła i delikatna.

– Ależ pana przetrzymało – rzekłem, ciekaw, co się czai w środku. – Cóż to za diabelska pułapka?

Pokręcił głową na wspomnienie, ale nie odezwał się.

– To dzieło hakera, wie pan – nie ustępowałem.

– Takich przestępców powinno się wsadzać do więzienia! – zawtórowała mi dziewczyna.

– Próbowałem pana wydostać, ale zdaje się, że kaplicę można otworzyć tylko od środka, prawda? – Miałem nadzieję, że potwierdzi moje słowa. Inaczej moja reputacja mocno by podupadła.

Kiwnął głową.

I wielki kamień spadł mi z serca.

– To nie przestępca – odezwał się cicho. – To… geniusz.

Panna Seymour zamarła.

– O czym ty mówisz? – szepnęła.

Wallace patrzył w ziemię i przez chwilę milczał. Po chwili podniósł wzrok, w którym wciąż żarzył się blask.

– Nie było żadnej zagadki – powiedział w końcu. – Mogłem wyjść, kiedy tylko chciałem.

– Jak to?! – Dziewczyna zabrała ręce z jego kolana i szyi. – Pozwoliłeś mi czekać ponad trzy i pół doby? Czyś ty zwariował?! Już się szykowałam, by do ciebie lecieć!

Mężczyzna skrzywił się od hałasu.

– Tego nie sposób opisać – odezwał się przepraszającym tonem. – Wejdź sama, to zobaczysz. Ja na ciebie poczekam – westchnął. – Dokładnie wiedziałem, ile mam czasu i jak długo mogę naciągać strunę.

– Ależ niech pan wreszcie powie, co tam jest! – nie wytrzymałem.

– Coś, co można zobaczyć tylko raz – odparł. – Głos w środku informuje, że kaplica nigdy nie wpuści po raz drugi tej samej osoby.

– Niech pan się nie znęca – błagałem.

– Tam jest… – Henry wyciągnął drżący palec w kierunku drzwi – …piękno.

Wybałuszyłem oczy.

– Jak to piękno? – spytała Jane.

– Nie do opisania. Kwintesencja. Czułem się, jakby ktoś zanurzył mnie w samej ostatecznej esencji… – Urwał na chwilę. – Dotykałem ideału.

– Była tam kobieta? – Panna Seymour wciąż nie rozumiała.

Gdy Henry starał się jej wytłumaczyć istotę zagadki i zapewniał o swojej wierności, obraz tajemnicy klarował się w mojej głowie. Pułapką było samo zjawisko, od którego nie mógł się oderwać. Mając świadomość, że nie będzie drugiej okazji, starał się przebywać w świątyni tak długo, jak tylko mógł. Prawdopodobnie gdyby był sam, siedziałby jeszcze dłużej.

– Ale jak to możliwe? – spytała mnie Jane, wysłuchawszy wyjaśnień narzeczonego. – Jak można stworzyć taki fenomen?

Usiadłem obok i popatrzyłem na zmierzchający świat.

– To rzeczywiście geniusz – przyznałem. – A odpowiadając na pani pytanie, sądzę, że tylko w grze jest to możliwe.

– W jaki sposób? – nie ustępowała.

Wtedy pomyślałem, że posiadanie żony nie musi być wcale miodem, jak to sobie kiedyś wyobrażałem. Słuchanie tych wszystkich pytań i przymus odpowiadania…

– Czym jest odczuwane przez nas piękno? – spytałem. – Zbiorem subtelnych wrażeń wynikłych z obserwacji kolorów, kształtów, proporcji i… czegoś jeszcze. Czegoś nieuchwytnego. Bardzo trudnego do opisania. Idealne proporcje, zestawienia kształtów czy brzmień wywołują uczucie dotykania absolutu… W tej chwili mamy na sobie hełmy sterujące naszymi doznaniami, operujące tysiącami miliardów zmiennych na mikrosekundę. Twórca kaplicy złamał formułę piękna lub bardzo się do niej przybliżył, komponując taką mieszankę doznań, że odwiedzający kaplicę ma wrażenie kontaktu z samą platońską ideą. Myślę… myślę, że doznania są tak potężne, że wręcz niebezpieczne. Jakby na granicy istnienia…

Henry kiwał głową. Rzeczywiście musiało tak być. Przeżył wstrząs. Olśnienie. Coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, jakimi oczami spogląda teraz na przyszłą żonę. Czy kontakt z kaplicą spowodował, że zaczął w niej przez kontrast dostrzegać brzydotę, czy wręcz przeciwnie, wyczulony na przejawy piękna, widział w niej więcej światła?

Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Jego twarz zdradzała jedynie wielkie zmęczenie.

Panna Seymour pokazała klasę. Zanim zgasła rubinowa łuna zachodu, otworzyła menu banku i przelała na moje konto całą sumę. Uznała, że skoro nie miałem żadnych szans, nie jest w stanie ocenić moich umiejętności i wypłacenie połowy honorarium byłoby nieuzasadnione, poza tym przeznaczyłem na rozwiązanie zagadki sporo czasu, a czas to pieniądz. Trudno było nie zgodzić się z jej logiką, zwłaszcza że ciężar moich długów nieco się w tym momencie zmniejszył.

Zanim się pożegnałem i wszedłem w bramę, zastanawiałem się, czy kobieta zdecyduje się odwiedzić świątynię.

I znowu nie znałem odpowiedzi. Bo takie zjawiska zarówno pociągają, jak i przerażają. Nigdy nie wiadomo, co się stanie z naszym postrzeganiem, gdy już będziemy „po”.

Pozostawiłem broń, tatuaż i ubranie w odpowiednich miejscach i wylogowałem się. Za chwilę byłem w portalu głównym i wydałem dyspozycję rewitalizacyjną. Gdy wiszący przed oczami zielony pasek wypełnił się do końca, poczułem, jak wraca mi czucie w prawdziwym ciele. Zacisnąłem i rozluźniłem pięści. Wziąłem głęboki oddech i powoli wyciągnąłem ręce do hełmu. Delikatnie nim poruszyłem i po chwili zsunąłem. Leżałem jeszcze trochę, trawiąc przeżycia.

Wreszcie odłączyłem zasobnik i usiadłem.

Przypomniałem sobie program, który oglądałem jakiś czas temu w holowizji. Przedstawiał sposób, w jaki kiedyś w Afryce polowano na małpy: myśliwy drążył w skorupie kokosa otwór na tyle duży, by ofiara mogła przecisnąć przez niego dłoń, lecz na tyle mały, by ręka zwinięta w pięść nie mogła się wydostać. Następnie wkładał do środka błyszczący przedmiot. Tak skonstruowaną pułapkę przymocowywał liną do drzewa i odchodził. Małpa, widząc kuszący obiekt, wkładała łapę i chwytała go. Lecz okazywało się, że może wyjąć rękę, tylko jeśli go wypuści. Zwierzę o tym nie wiedziało, nie rozumiało. Szarpało się długie godziny, aż do nadejścia łowcy.

Henry został schwytany w podobną pułapkę. Mimo że był świadomy jej działania i w każdej chwili mógł zostawić błyszczący przedmiot, sam, z własnej nieprzymuszonej woli, nie chciał tego zrobić.

Wiecie, co jest najlepsze w pracy gamedeca? Rytuał po wykonaniu zadania: gorący antygrawitacyjny tusz, szklaneczka danielsa i – z rzadka – środkowoamerykańskie cygaro.

Okutany w miękki szlafrok rozpierałem się w fotelu ustawionym naprzeciwko panoramicznego okna i powoli zapadałem w drzemkę. Przed oczami, na tle miasta poznaczonego tysiącem wież, majaczyły obrazy z DPW: piękna twarz panny Seymour, tajemnicza kaplica, łąka pełna kwiatów, siwowłosy góral… i Henry Wallace. Zanim odpłynąłem w sen, rozmyślałem, czy sam zdecyduję się na wizytę w sanktuarium.

Może kiedyś.

Chotomów, 30 stycznia 2002
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: